Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'gotyk' .
- 
	Zastygłem pełen niemocy. Niepohamowanej żałości. Rozpaczy, rozległej jak ta noc lodowata, kwietniowa, płacząca jękiem wichru wściekłego, nad mym zgubionym, bez zmysłów jestestwem. W półmroku, dusznej alkowy. Gdzie ogień życia, rozpala już jedynie, nie Twe lico a świecy rozżarzony knot. Leżysz cicha i blada na dębowym, solidnie zbitym łożu. W malignie, przeszłych, kolorowych snów. W bezdechu, cicho nadchodzącej śmierci. Pragnę odejść wraz z Tobą Aniele, na druga stronę tej tęczy szerokiej. W takiej chwili nie chcę być, czującą gliną człowieczą. Bo taka miłość to dopust i przekleństwo zarazem. Do ścian marmurowych grobowca, od podchodów głupich i niewinnych za małego dzieciaka. Z moich ramion Cię wyrwą i ułożą w mrok, świeżo heblowanej trumny. Jako triumf marności naszych pragnień. Jako ofiarę dla Zwycięzcy Robaka. Czas nie rzuci nas na powrót w chwile beztroski. Czarem miłości i szczęścia upojone. Nie. On nas coraz mocniej szykuję do snu wiecznego. Przeklęty. Bezduszny złodziej. Żegnasz się dziś ze mną. A witać się będziesz z alejami cmentarnymi, Starymi, powykręcanymi wiązami. Strażnikami zmarłych. Z kryptą rodzinnego grobowca, gdzie czekać już na Ciebie będzie duch, naszego przedwcześnie zgasłego malca. Zasnąłem w fotelu przy komínku. Dojrzałem ukradkiem, Twą twarz i kibić na tle wesoło trzaskającego ognia. Dobranoc. Słyszałem. Twój głos czuły. A może to tylko nadal dusza łka? Dogasam. Przy mrugającej smutno naftowej lampie. Dziś zostawiam Wam mój kolejny gotycki wiersz w estetyce grozy E.A.Poe i jego motywu "Zwycięzcy Robaka".
 - 
	Lawina skalna schodzi w mgielną, skąpaną w jesiennych barwach, głęboką dolinę. Kamyki, skały, całe góry, wolno, powoli brną ku mnie z każdym rokiem szybciej. Nie przyjdą jednak dusze tych, których zabrały, zdradliwe pod śniegiem i lodem ukryte rozpadliny. Dusze spadających przez horyzont śmierci. Tafli, nieprzejrzystych, czarnych przepaści. Teraz za oknem, jedynie spadają, zaschnięte już liście. Szlaki rozmył w kałuże mętne, płacz deszczu rzęsisty. Cicho jak na cmentarzu. I tylko skomlą cicho, żałosną pieśń. Zamknięte w kojcach, pasterskie psy. Dziś rocznica. Gdy zgasłaś, złożona niemocą choroby w mych kochających ramionach. Teraz chcę jedynie patrzeć przez okno na Twój grób. Zasypany barwnym listowiem. Ze świecą wetkniętą w róg nagrobnej tablicy. Będę patrzył aż skruszeje do cna. Jak ten dom nasz rodzinny o którym tylko śmierć pamięta a Bóg widać zapomniał. Zapadnie się we mnie dusza przeklęta do wymiaru osobliwości. A pająki uplotą mi z kurzu i pajęczyn długie, siwe włosy. Nie szukam już życia w biegu jednej z głośnych, pełnej radości i zabaw metropolii. Kiedy mnie woła, krzyży drewnianych jęk. Ustawionych na ziemnych mogiłach. Opadnę jako dym ze świec, na wilgne od przymrozku przedświtu, ściany marmurowych grobowców. Zasnę na wieki jak inni. Ukołysany ciszą, pozostawionej na uboczu, zabytkowej nekropolii.
 - 
	Czasami nawet ja, muszę wychynąćna świat ze swojego zapadłego, odrapanego i wionącego już od schodów, dojmującą grozą, cichego i pokornego w swym postępującym, starczym dogorywaniu, uśpionego domostwa. Zza zamkniętych powiek, ciężkich, hebanowych okiennic, mrugnię czasem przygaszone światło, zaduszone ciężkością niezdrowej aury. Innym razem, zaskrzypią poręcze schodów tak tych głównych, wyłożonych zdobnymi, wyszywanymi srebrną nicią dywanami o stopniach szerokich i długich, lakierowanych i polerowanych z rodzicielską wręcz dbałością, przez służbę. Jak i tych prowadzących na najwyższe piętro i strych ukryty za białymi, odrapanymi drzwiami. W drzwiach tych zawsze znajduje się stary, mosiężny, czarny klucz, by duchy zamieszkujące te piętrowe włości zawsze mogły łatwo przemieszczać się po swym habitacie. Lubię ich nocne gonitwy, pomiędzy pokojami. Śmiech dzieci i wesołe igry. Czasami gdy noc wyda ze swoich najgłębszych czeluści, najpełniejszy, jasny księżyc. Idę podziwiać go z maleńkich dachowych świetlików o delikatnym, przejrzystym i gładkim jak dziewicza dłoń szkle. Zasłuchany w melodie nocy, często dopiero po dłuższej chwili dostrzegam postać małego Edwarda, przycupniętą w kuckach obok mojego boku. Mały ma na sobie śliczny i zadbany, wiktoriański kubrak i oliwkowo-szare spodenki. W maleńkich dłoniach, kurczowo ściska buteleczkę z modelem żaglowej korwety. Nigdy się z nią nie rozstaje. Biedny szkrab. Cały czas ma nadzieję, że jego ojciec pokona sztorm, bezdusznej śmierci i powróci do niego i domostwa w glorii marynarskiej chwały. Gdy przed laty nabyłem od rodziny chłopca ten dom. On już pierwszej nocy, pomylił mnie ze swoim ojcem nieboszczykiem. Tato! Tato! Niosło się równo z północnym biciem zegara w alkierzu. I stanął nagle u stóp mego łóżka. Pamiętam jego łzy szczęścia w błękitnych oczętach. A później osiadły w nich głęboki ból i zawód, Gdy ujrzał nie tego, którego tak tęskno wyglądał. - Nie jesteś moim tatą. - Nie wygląda pan zupełnie jak kapitan Neville. - Czy może zna pan mojego ojca? - A może on pana przysłał? - Czy aby żyję i jest zdrów? Cóż, z jednej strony patrząc na okoliczności to żal i smutek się przyznać lecz przecież kłamię mu w żywe oczy w dobrej wierze. Bo widzicie. Nadal utrzymuję przed nim, że jego tata wróci. A co gorsze uświadczam go w przekonaniu, że świat nadal jest taki, jakim go zna. Kłamię, że mamy rok tysiąc osiemset pięćdziesiąty szósty. Mam nadzieję, że Bóg dobrotliwy, odpuści mi ten grzech w dniu sądu. Mały Edward, zawsze mi towarzyszy, przeto jestem przyjacielem jego ojca więc najnaturalniej również i jego dobrym znajomym. Lubię bawić się z tym radosnym malcem i poniekąd zastępować mu rodziciela. Czasami tuli się do mnie, nie wiedząc przecież, że dotyk ducha jest dla żywej skóry niczym lodowaty bicz wodny. Lecz ja wszystko zniosę bez mrugnięcia nawet. Byle tylko był szczęśliwy. - Dobry wieczór Panie Grimms… miło Pana widzieć tej jakże cudownej natury nocy. Jej postać, wyczułem już na dużo wstecz nim się objawiła swym słowikowym, lekko tonowanym na smutno głosem. Powstałem i obróciłem się w głąb pomieszczenia strychu. Wyszła zza zwierciadła opartego o jakiś, obiadowy stół tak leciwy jak czasy w których kiedyś przyszło jej żyć. Woń fiołków i róż nęciła zmysły nie mniej niż ona sama. A była to wspaniałej urody dziewczyna, ledwie osiemnastoletnia. Długie fale jasnorudych włosów, spadały jej na ramiona i dekolt. Była bardzo blada. Delikatne cienie pod oczami podkreślały ich wyrazistość i głęboki, nieodgadniony wymiar. Oczęta miała duże i szmaragdowe, zawsze pokryte lekkim, zwiewnym przymgleniem, jak gdyby była tutaj a zarazem tysiące mil stąd. Nos jej długi, pociągły z delikatnym garbem, kończył się zaraz nad szerokimi acz nie za wąskimi ustami, osadzonymi w delikatną czerwień warg. Twarz jej mocno trójkątna o silnie zaznaczonych kościach. Pokryta była solidną dawką piegów. Uśmiech miała delikatny acz zalotny. Uwielbiałem patrzeć jak się śmieje i słuchać jej śmiechu mógłbym godzinami. Śmiała się zawsze całą sobą. Śmiały się jej oczy i jeśli mogę tak powiedzieć, jej dziewczęca, dziewicza dusza. Była jak anioł, którego tak cielesnego czy też nie. Nigdy u boku nie miałem. - Pełnia jest dziś zaiste urocza, lecz nie tak jak Ty Emily, Ty jesteś z każdym dniem coraz bardziej urodziwa i majestatycznie piękna. Czy będziesz tak miła i ofiarujesz mi niewielki choć skrawek swojego cennego czasu i będziesz chciała podziwiać uroki tej nocy wiosennej u mego boku i w moim skromnym towarzystwie? - Oczywiście Panie Grimms. Z największą ochotą. Nocne rozmowy, w Pana towarzystwie są mi zawsze najmilsze i nieskromnie muszę przyznać że są mi każdego dnia coraz to bardziej wyczekiwaną rozrywką. Spłonęła rumieńcem, idąc ku mnie w czarnej sukni o szerokiej spódnicy opartej na krynolinie. Ciasny gorset okrywał jej ponętna kibić i piersi. Zdjęła rękawiczkę, odsłaniając smukłą, lekko chudą dłoń o kościstych długich palcach. Ująłem ją i ucałowałem w służnym ukłonie. Jej wysoka postać nie miała odbicia w tafli zwierciadła i ten fakt bezsprzecznie przywracał mi pogląd do zdroworozsądkowej relacji. Jednak i ona żyła podobnie jak brat w przeświadczeniu o tym że Imperium Brytyjskie ma się jak najlepiej, królowa Wiktoria dumnie panuje z Londynu nad połową globu a brytyjska Home Fleet patroluje wszystkie ziemskie akweny chroniącperły w koronie Imperium. Noce z moimi lokatorami…. Choć przyznacie, że ciężko jednoznacznie stwierdzić kto jest tu gościem a kto gospodarzem, zazwyczaj mają utarty i tożsamy plan i schemat. Emily i Edward są ciekawi świata, zadają całą masę pytań. Kiedyś pytali czym się zajmuje i czy mieszkam z nimi tutaj. Odpowiedziałem, że ich ojciec oddał mi pod swoją nieobecność dom i ich pod opiekę. A jestem podróżnikiem i odkrywcą. A teraz gdy zobowiązałem się do doglądania domu, to spisuje swoje wspomnienia z wypraw. Oni naprawdę nie opuścili nigdy najwyższego piętra i jego pokoi. A z szacunku do nich, żaden właściciel ani ja nie zmieniliśmy w nich nawet najmniejszej rzeczy. Wszystko wygląda tak jak w dniu ich śmierci. Dlatego żyją w bańce niewiedzy. Nie mają pojęcia, że jestem profesorem historii i dlatego tak łatwo udaje mi się utrzymać swoje kłamstwo w ich umysłach. Nie znają nowej służby a ja powiedziałem im, że służbę odprawiłem i sam zajmuje się domem. Kiedyś wygadałem się do Emily, że piszę wiersze. Była zachwycona i już kolejnej nocy wsparta o moje ramię, gdyśmy spacerowali po ciemnym korytarzu na piętrze, kazała czytać mi strofy o miłości i uczuciu gorącym jak lawa. To niewiarygodne ale czułem prawie jest rozgorączkowany puls i bicie serca. Przy niej chyba i ja zacząłem tracić zmysły, łapiąc się na tym, że leżąc już samotnie w swoim łóżku - po pierwszej nocy przeniosłem sypialnie piętro niżej - myślę o niej jak o kobiecie mi przeznaczonej. Co tu dużo mówić. Zakochałem się w duchu A duch Emily zakochał się we mnie… Było to kilka dni później a raczej nocy. Nie mogłem zasnąć od natłoku niechcianych myśli. Co rusz zapadałem w półsen ale wcześniej czy później senne mary przynosiły mi jej oblicze, które całkowicie owładnęło mój umysł. Pragnąłem jej jak nigdy przedtem i natychmiast musiałem nasycić się jej zbawczą obecnością. Ubrałem się i zapaliłem lampę stojąca na sekretarzyku obok łóżka. Wziąłem jeszcze swoje okulary by lepiej widzieć w pomrocznej atmosferze zbliżającego się niestety świtu. Wspinałem się na właściwe piętro. Uderzyło mnie to, że dziś nie słyszę zwyczajowych o tej porze śmiechów i rozmów rodzeństwa. Nie dochodziły znikąd ich kroki a ciemność była tak samo pusta i głucha w całym spróchniałym domostwie. U szczytu schodów wychynąłem głowę najpierw na lewo w stronę jej sypialni. Drzwi były uchylone a tańczące na ich wewnętrznej stronie języki fal dawały do zrozumienia że w pokoju płoną świece, których oczywiście nikt poza nią nie mógł zapalić. Spojrzałem w prawo. Na końcu korytarza, drzwi na strych były szeroko rozwarte. Zapewne Edward bawił się w swoim ulubionym kąciku obok dachowego świetlika. Ruszyłem cicho w stronę jej sypialni. Będąc pod samym progiem, usłyszałem cichy szloch. Zajrzałem niepewnie. Emily siedziała plecami do mnie przy swojej, dębowej toaletce i rozczesywała gęste pukle włosów, zdobionym, srebrnym grzebykiem. Płakała cicho a szloch targał jej ramionami w nagłym, gwałtownym spazmie. Ja jak zwykle nie dostrzegłem jej odbicia lecz ona przecież musiała widzieć siebie w lustrze. Nie wiedziałem jak mam zareagować lecz tym razem moja ręką była szybsza od myśli. Cicho zapukałem, knykciami o futrynę, Odwróciła się natychmiast. Jej twarz była czerwona od płaczu a oczy kompletnie załzawione, lekko też spuchnięte. Makijaż rozmazał się po jej obłędnych rysach. Mimo tego wszystkiego nadal była piękna. Widząc mnie w progu, zajęła się jeszcze potężniejsza falą rozpaczy. Wstała i naprędce rzuciła mi się całym ciężarem w ramiona. Machinalnie ją utuliłem. Oparła mi głowę na piersi a jej dłonie uformowały się w pięści którymi mnie delikatnie okładała po plecach. Uchwyciłem jej głowę i ucałowałem delikatnie włosy. Szepcząc by się uspokoiła i powiedziała o co chodzi. Uniosła na mnie wzrok a woń fiołków z jej skóry prawie kompletnie mnie odurzyła. Nie widziałem jej nigdy w takim stanie i nie miałem pojęcia co mogło ją do takowego stanu doprowadzić. - Ach Panie Grimms - czułem jej łzy na swojej koszuli - Nie mogę już tak dalej. Choć wiem co Pan o mnie pomyśli. Nie mogę już tego skrywać. Kocham Pana i chce by Pan o tym wiedział. Jej płacz utonął wraz z twarzą w mojej koszuli. Mój Boże, tuliłem jej ciało tak gorąco i czule. Tak, może i zwariowałem ale teraz czułem wyraźnie bicie jej serca. Ono biło dla mnie i naszej spełnionej miłości. Znów spojrzała na mnie. - Gdy tylko mój ojciec wróci z Indii Wschodnich, przekażę mu, że pragnę być z Panem i chce by wydał zgodę na nasze zaręczyny. Niech mi Pan przysięgnie, Panie Grimms, że Pan mnie kocha i weźmie za żonę? Wiem przecież, że czuję Pan to samo w stosunku do mnie. Chwyciłem ją w objęcia brutalnie i złożyłem na ustach romantyczny i długi pocałunek. Czułem jak niewysłowiona rozkosz przechodzi przez jej ciało. I ja nie czułem nigdy większej i pełniejszej ekstazy. Czułem jej o zgrozo, gorące, młode ciało, którego pragnąłem wszystkimi zmysłami. Oderwałem się od niej dając zaczerpnąć sobie tchu. - Emily, jesteś moją. Od teraz i na zawsze. Wtedy bezduszny świt zabrał mi ją aż do najbliższej nocy. Szedłem, wysypaną białymi kamykami aleją parkową. Na tyłach posiadłości był piękny, stary ale zadbany i zrewitalizowany park. A przy nim angielski ogród pełen krzewów i kwiecia z najróżniejszych zakątków świata. Świt był jeszcze młody i tylko ptaki w koronach starych dębów i wierzb, towarzyszyły mi swoimi trelami ku miejscu mojego przeznaczenia. Na krańcach ogrodu, niedaleko granicznego, ceglanego murka było miejsce szczególne dla tej historii. Dwie mogiły z wiktoriańskimi nagrobkami. Jeden obok drugiego. Ich ciała spoczęły u stóp rozłożystego, posępnego grabu o prawie czarnej, pełnej zmarszczek, chropowatej korze. Od początku pobytu tutaj kazałem dbać ogrodnikom również o mogiły. Ta bliżej ścieżki należała do Edwarda. Odnowione niedawno litery złociły się w słońcu. Edward Neville 15 sierpnia 1848 - 28 listopada 1856. Ogrodnik położył malcowi, bukiet tulipanów i kilka zabawek. No i oczywiście butelkę z modelem brytyjskiej korwety. Nagrobek z tyłu tonął wręcz w kwiatach. Fiołki rosły tutaj na całej mogile. Te drobne kwiatuszki, pachniały tak intensywnie jakby chciały zabrać ze świata całą uwagę i skupić ją wyłącznie na sobie, Dodatkowo po obu jego stronach nasadzono krzewy róż ich krwiste kwiaty otulały miejsce spoczynku mojej ukochanej. Gdyby tylko sama mogła to zobaczyć. Z pewnością byłaby zachwycona z jaką dbałością i uczuciem dbam o miejsce ich wiecznego spoczynku. Emily Neville 3 marca 1838 - 2 grudnia 1856. Ułożyłem się obok niej, tuląc zimny, bezduszny kamień granitu i całując go czule wyznawałem jej miłość dozgonną i wieczną. Nie wiem sam ile spędziłem tam czasu ale gdy zwlokłem wreszcie swe ciało do powrotu, słońce stało już dość nisko nad horyzontem. Wróciłem i bez słowa wyjaśnienia, zamknąłem się w gabinecie z wyraźnym życzeniem by mi nie przeszkadzać. I zaiste nikt ze służby mnie nie niepokoił. Aż do ich uszu doszedł, jeden odgłos strzału. Majordomus wraz z kucharzem szybko wybili zamek i weszli do środka. Znaleźli mnie w fotelu przy biurku, z głęboko odchyloną głową i rozrzuconymi rękoma. Pod prawa ręka na dywanie spoczywała broń. Na rewolwer z biurka spływała świeża krew. Nawet nie wołali pomocy ani ratunku. Kucharz, w ostatniej posłudze zamkną mi jedynie oczy i przeżegnał się. Wyszli zamykając drzwi i po niedługim czasie wezwali służby. W testamencie ująłem wyraźnie że chce spocząć obok niej. I zgodnie z moją wolą tak uczyniono. Już pierwszej nocy po pogrzebie, gdy tylko słońce zgasło za horyzontem a sprzątaczka zamknęła wejściowe drzwi i odeszła patrząc smutno na posępne ciemne domostwo. Na ostatnim piętrze cicho zaskrzypialy drzwi pokoju po lewej stronie korytarza. Wyszła z niego szczęśliwa młoda para kochanków a ich śmiech niósł się po całym, cichym i mrocznym domu. - Edward mój chłopcze choć tutaj i baw się z nami. Mężczyzna wolał małego chłopca który w te pędy zbiegł po schodach prowadzących na strych, wtulił się w ramiona siostry i jej męża. Nie tęsknił już tak bardzo za ojcem. Miał teraz nową, wspaniałą rodzinę.
 - 
	Zważajcie błagam Was na los tych, którzy dotknięci ciężką chorobą umysłu czy po prostu szaleństwem. Wracają w struktury społeczne jakby zupełnie odmienieni. Wraca im chęć do życia i zdawać by się mogło, że żyją jak dawniej przed chorobą. Śmieją się i korzystają z dobroci młodzieńczego wieku. Lecz kto wie czym żyją i czym karmią swe umysły udręczone latami straconymi, barykadując się po zmierzchu w swych ciemnych, trąconych zimną grozą domostwach. Kto wie czy w korytarzach nie czają się duchy przeszłych, tragicznych zdarzeń, sącząc im do uszu i serc kłamliwe podszepty. Bo kto trucizny miłości choć raz zaznał, ten nie będzie szukał półśrodków by się ratować a sięgnie po rozwiązania skuteczne i nieodwracalne w swoim następstwie. "Lalka” Witaj przyjacielu! Piszę do Ciebie niezwłocznie po powrocie do domu i swego owalnego gabinetu, pachnącego drażniącym nos, lakierem do drewna, kwasowością rozlanych chaotyczną wstęgą niczym kontynenty na bezkresie oceanów, plam zapleśniałej, czerniejącej miejscami pęcherzykami zarodników, spękanej latami całemi skruszenia ścianie. Wilgną słodyczą na dębowej mozaice i wąskim zielonym chodniku. Skołtunionej okrutnie, zaplątanej w trwałym uścisku, mętlice uchowanego wszędzie wokół kurzu i brudu. Wedle lekarzy jestem już zdrowy i dalibóg takim się czuje. Pobyt najpierw w klinice a później uzdrowisku bardzo mi pomógł. Nieprzejednanie wielkie i skuteczne są zalecenia w terapii pana profesora J. To Ty sam poleciłeś mi terapię u niego. Leczyłeś się wtedy z traum i bezsenności, które powstały u Ciebie po pierwszych latach wielkiej wojny. Ach! Jakież to są dwie największe niesprawiedliwości tego świata! Miłość i wojna! Ach tak! Jeszcze obłęd do którego obie ich ścieżki prowadzą. Dasz wiarę że panna D. jest już szczęśliwą mężatką, w ramionach naszego wspólnego znajomego, choć dla mnie jest on bardziej frantem ostatnim i złodziejem. Pana N. Widziałem ich dziś w kościele, siedzących na czele rzędów ław, na wprost samego ołtarza. Jak dwa białe gołąbki, cicho gruchające, zapatrzone w siebie pod wpływem tej trucizny. Żaru uczucia, co pali trzewia, zmysły paraliżuje, cały mózg. Zabija wolną wolę i prowadzi nagminnie w standardy i pokłady służalstwa i utraty męskiej godności. Ach! Wielki Boże! Jaki ja jestem szczęśliwy nie czując już nic, ponad wzgardę okrutną i błysk mam w oczach przy tym taki nienaturalny nieodgadniony. Powiesz mi przyjacielu, że to zazdrości ukłucie w serce kołacze. Być może. Lecz to już nie boli jak dawniej. A bolało tak jakby kto wyrwę w miejscu serca wywołał, płożącą się gangrenicznym zakażeniem na członki i umysł do tej pory lekki i lotny. Pojedynkowałem się w obronie jej godności i o mało co nie zginąłem. Kula wymierzona we mnie, przez jej teraźniejszego męża strzaskała mi żebra. Lecz to jej wzrok obojętny, zastygły ledwie przelotnym mgnieniem, na mym skrwawionym obliczu, strzaskał mi serce na śmierć. Pamiętasz przecież dobrze. Biegałem za nią jak wierny i głupi pies. Spełniałem zachcianki. Obsypywałem srebrem i złotem. Suknie strojne, zamorskie słałem. Zapraszałem do opery i kina. Mój Boże! Ta zdradziecka zimna Gorgona, pozbawiła mnie zdrowia i fortuny. Popadłem tylko w długi i nędzę. Dlatego dom tak wygląda. Musiałem odprawić gosposię i sługę. Teraz posiadłość przypomina bardziej opuszczony nawet przez duchy cmentarz. Ciemno w nim. Pusto i głucho, Przywdziałem swój najlepszy surdut i odpaliłem spokojnie fajkę. Pulsujący dzwon ciszy, rozległ się w korytarzach utopionego w maraźmie domostwa. Rozszedł się po wszelkich zakamarkach. Znalazł mikroskopijne ujścia przez ściany i podłogę od strychu po główny hall. W pokoju byli ze mną moi ostatni przyjaciele oczywiście oprócz Ciebie. Małomówni i nie rzucający się w oczy. Nie narzucający też swojego towarzystwa, bez zgody gospodarza. Na stole stał rubinowy, pełen smaku i dobrego gustu, zamknięty w grubym butelkowym szkle John Jameson. A w szufladzie hebanowego biurka, groźni wybuchowi i nieokiełznani, naładowani jak ciasto świąteczne bakaliami, ostrą amunicją. Ci którzy pomogą mi rozwiązać moje problemy. Panowie Smith i Wesson
 - 
	Wracam najpóźniej jak tylko się da. Czerń okiennic, zwiastuje kolejną samotną noc. Czasami zastanawiam się po co w ogóle tutaj wracam. Dom powinien być ciepłym i troskliwym miejscem, pełnym radości, życia i najszczęśliwszych wspomnień. A nie zimną klatką bestii. Otwieram dębowe drzwi. Zawsze skrzypią jednako, straszliwym, płaczliwym skowytem. Przekraczam próg, by już bezpowrotnie zanurzyć myśli w oceanie depresyjnych mar. W hallu pali się nikłe światło, starych kloszowych lamp. Butelkowa zieleń, refleksów, zagląda ze strachem ku załamaniom korytarza. W piwnicy cicho skomle wiatr. Jak zwykle zapomniałem o zamknięciu tam okna. Ale światło w korytarzu zostawiam, by duchy tu zamieszkałe nie musiały brodzić po omacku od pomieszczenia do pomieszczenia. Nigdy co prawda żadnego nie spotkałem, ale czuję że tu są. Zostawiam im zawsze poczęstunek i trochę wina w jadalni. Zawsze zastaje jedynie puste talerze i wysączoną do cna butelkę. I odsunięte od stołu krzesła. Kiedyś zostawiłem im butelkę szkockiej i lód. Nie ruszyły nawet odrobiny a nocą dały oznaki swojej dezaprobaty. Gasiły i zapalały światła, tłukły oknami a gdy wybiła przeklęta godzina trzecia. Podchodziły pod próg mej sypialni i patrzyły swymi oczyma ślepców ku memu niewzruszonemu jednak obliczu. Aż do świtu, który przyniósł ostatnią w tym sezonie burzę. Ich kroki echem rozbrzmiewały w całym domostwie. Widać nie lubią pić na umór. Cóż, ich strata w gardło moje. Tym razem jednak, gdy skierowałem swe kroki ku jadalni, uderzyło mnie coś więcej niż smutek i zmęczenie do których obecności w moim życiu zdążyłem się przyzwyczaić. To było inne uczucie. Zbyt głęboko raniące by można było zignorować jego nagłą bytność w tym miejscu Była to rozpacz. Rozgniatająca serce. Żałoba, wstrzyknięta do żył. Niwecząca w zarodku wszelkie zarzewie szczęścia. Na domiar tego ogarnął mnie paraliżujący członki strach, gdy zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze. Stół został sowicie i przykładnie nakryty. Białym, nieskazitelnie wykrochmalonym obrusem o półkoliście ciętych końcach. Leżała na nim moja najdroższa zastawa i srebrne sztućce z secesyjnego kompletu. Dań było kilka. Wyróżniała się szczególnie ułożona na środku brytfanna z pieczoną w jabłkach gęsią, były gulasze i dziczyzna, sosy pieczeniowe, śmietanowe i dipy przeróżne. Chleby rumiane z chrupiącymi skórkami i bułki paryskie z charakterystycznie naciętymi bliznami. Owoce ułożone w piramidki, kusiły apetycznoscią z wypucowanych pater. Kilka butelek wina stało na stole. Były tam też moje koniaki w inkrustowanych złotem karafkach. Aperitify i stouty. Nie było jednak ani butelki szkockiej. Widać ten kto to wszystko przygotował, nie gustował w jej palącym trzewia smaku. A usiadł on u góry stołu wieczernego. Miał co najwyżej lat dwadzieścia. Bo nie wyzbył się do końca rysów chłopięcych a zarys jego szczęki nie obył się jeszcze widać prawdziwie z ostrym męskim zarostem. Włosy miał gęste i rozczochrane. Barwy żywego ognia. Oczy niewielkie i zmrużone. Też rzucające ku mnie ogniste błyski. Był niski acz bardzo solidnie zbudowany. Dłonie zdradzały potężną siłę. A barki i pierś jakby chciały wyrwać się z pęt koszuli i marynarki. Nos miał długi, wąski i krzywy. Usta szerokie i nikłe. Tak jakby nie trenowane mową wargi, prawie zanikły w jakiś niewytłumaczalny sposób. Był ubrany dość ekstrawagancko i w zupełnej kontrze do mojej starannej i stonowanej stylizacji. Marynarka jego, typowy Kent, była barwy lawendy a koszula ciasno upięta pod szyją miała odcień egipskiego piasku. Nieznajomy nie zapomniał o czarnej, tweedowej muszce I eleganckich, lakierowanych oksfordach. Jego ton głosu, odpowiadałby jak ulał do odczytu treści, najstraszniejszych, poczytnych horrorów. Był lodowato nieprzyjemny. Nie witał mnie jak gospodarza a jak intruza. Przynajmniej początkowo odniosłem takowe mniemanie. Wstał jednak gdy tylko przekroczyłem próg i jednym sprawnym susem doskoczył do mnie, uważając na zdradliwe nierówności, wiekowego parkietu. Wyciągnął ku mnie dłoń i rzekł. - Dziękuję Panu serdecznie za wielomiesięczną opiekę i dbanie o moje potrzeby. Dom jest prowadzony w sposób wzorowy a rozpieszczanie mnie napitkiem i posiłkami uważam za prawdziwie niepotrzebny acz bardzo miły dopust. Ale gdzież podziały się moje maniery. Nazywam się Tom Donnery a Pan zdaje się ma na nazwisko Tracy. Miło mi Pana poznać. Proszę niech pan spocznie. Odsunął mi krzesło i serdecznym gestem zachęcił mnie bym usiadł. Zrobiłem to dość machinalnie acz na nadal dość sztywnych z niepokoju i strachu kolanach. Donnery wrócił na swoje miejsce lecz tylko na moment, chwycił karafkę z koniakiem i nalał nam obu do przygotowanych kieliszków. Uchwycił je delikatnie w palce i znów ruszył ku mnie by podać mi przygotowany trunek. - Przydałby się lokaj lub dwóch. - rzucił z delikatnym uśmiechem - Niestety musimy zadowolić się swoim towarzystwem. Odebrałem kieliszek lekko drżącą ręką i opuściłem na wysokość piersi. - Pan zdaje się nie piję whisky - w sumie nie wiem dlaczego akurat to przyszło mi teraz do głowy - Proszę mi wybaczyć, że kiedyś nieopatrznie zostawiłem ją dla Pana na tym stole. Donnery machnął lekceważąco wolną dłonią. - Było minęło. Poszło w niepamięć. Proszę tego nie roztrząsać. - wzniósł cichy toast i wychynął kieliszek do sucha. Ja poszedłem w jego ślady - To ja jestem winny Panu przeprosiny. Zachowałem się wtedy karygodnie. Jak demon z piekła rodem a nie wiktoriański, szlachetny duch. No to za pojednanie. - napełnił nam puste naczynia i po chwili echo poniosło po pomieszczeniu cichy brzęk kryształu. Toast wypełniliśmy ochoczo. - Proszę bardzo Pan się częstuję. To mój osobisty rewanż za pana gościnność. Jedzmy i porozmawiajmy. Jak ludzie honoru i godności, których nie sposób dziś kupić. A więc sięgnąłem po kilka kromek chleba i skrojoną, soczystą pieczeń - Panie Tracy, może to będzie z mojej strony zupełny nietakt pytać o tak osobistą rzecz ale czy powie mi Pan dlaczego umarł Pan za życia? Nigdy nie spotkałem w tych murach nikogo poza Panem. Żadnych pańskich znajomych, przyjaciół ani kobiety. Może i było to nietaktowne ale jednak co szkodziło mi by odpowiedzieć zgodnie z prawdą. W końcu musiałem komuś się wygadać. Choćby i nie pochodził ze świata żywych. - Nie pochwalam płytkiej małostkowości i próżności Panie Donnery, a zarazem brzydzę się zdradą, dlatego też nie mam nikogo z kim mógłbym dzielić tak życie jak i łoże. Donnery kroił starannie gęś na równe części, uważając by nie poplamić się tłuszczem - Czyli odeszła z innym. Najpewniej jeszcze z tym kogo zwał Pan druhem i przyjacielem? - spojrzał na mnie z bólem pełnym zrozumienia - Wiem co Pan czuję. Straciłem tak żonę i swego brata. Ich portrety spoczywają do dziś w piwnicy. Nie ma usprawiedliwienia dla tak podłego występku. Zdrada zabija celniej niż sama śmierć. Więc wypijmy za ich śmierć. Wzniósł kolejny toast a ja jeszcze chętniej wychynąłem kieliszek do sucha. Piliśmy i rozmawialiśmy przez całą noc. Przed samym nastaniem świtu, pragnął bym odprowadził go do domu. Widać to nie był jego jedyny dom. Szliśmy po przystrzyżonym równo trawniku. Pijani w sztorc ale w szampańskich nastrojach, ku małemu pagórkowi okalanego starym zagajnikiem. Na szczycie byliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Pożegnał mnie wylewnie i gorąco i zszedł prędko po kamiennych schodkach wgłąb ciemni grobowca. Żeliwna krata zasunęła się za nim a kłódka z łańcuchem wróciły posłusznie na swoje miejsce. Obejrzałem się tylko raz, akurat gdy słońce przebiło się przez konary i liście i oświetliło biały, lekko omszały i zabrudzony śladami deszczu. Marmurowy grobowiec rodu Donnery. Postanowiłem upić się u jego stóp do nieprzytomności. Wyjąłem piersiówkę ze szkocką z zawiniątka kieszeni pod połą marynarki i wzniosłem toast ku cichej budowli. Za jego spokój i zbawienie duszy.
 - 
	Przetarłem knykciami, zaczerwienione, przekrwione oczy. Nie pamiętam już do końca czy spałem poprzedniej nocy. Sennie, letargiczne obrazy mar. Snuły się ospale po marmurowych zdobieniach, kremowego sufitu. A może były to jedynie twory mej bujnej ostatnio wyobraźni. Mile połechtane i zbudzone do działania, wydarzeniami, które miały ostatnio miejsce. Właśnie te wydarzenia, dały początek pewnej dozie rozkładu zdrowego rozsądku w mych dotąd nienagannie uporządkowanych i racjonalnych myślach. Sprowadziły pod ten dach nieszczęsny, coś więcej niż tajemniczą niepewność. Zadomowił się tutaj strach i groza. Atakowały one jednak nie za dni, wesołych i pełnych entuzjastycznych uniesień. Lecz czekały na zachód tarczy, krwistego słońca ku falom bezkresnego, stalowoszarego morza. Dało się łatwo wyczuć jak ciepło wczesno letnich wieczorów, zagarniają pod swe skrzydła, blade jak śmierć suchotna, ćmy. Jak biesiadują, wirując i kołując u bierwion salonowego kominka. Jak furkoczą w szale uniesienia o rozgrzane, szklane osłony naftowych lamp. Po krzywych gzymsach i wybrakowanych, ceglanych murach, zagłuszane koncertem świerszczy, wspinały się ku rozwartym na oścież okiennicom, wydłużone w postaci nieziemskich, złudnych bestii, cienie. Poczęte od mgieł przedświtu. Osiadłe za dnia skwarnego w taflach skarlałych kałuż. Ukryte w załamaniach krzewów piwonii i róż. Przycupłe wśród, zroszonych żywicą konarów, w sadach i podleśnych, krętych scieżyn, zarośniętych dzikim powojem, ostrą trawą i młodym mchem co kobiercem swym zielonym wyszedł z kniei ku oczom ludzkim. Cienie te nie niepokoiły zmysłów, dopóki wyczuwały choć odrobinę życiodajnego światła u granic okien. Szeptały jednak raz głośniej, raz ciszej do ptaków, które zlatywały ku swym gniazdom na nocny spoczynek. Widać podniebni przyjaciele bali się ich niecnych zamiarów bo czasami do późna w noc niosły się wśród bukowych gałęzi i lipowych konarów ich podniecone i zwiastujące niebezpieczeństwo świergoty. Pierwsze gwiazdy, żegnały migocząc. Ukołysane w falach słońce. Przejmowały straż nad nieboskłonem. Musiały radzić sobie w poważnym osłabieniu bo księżyc nieśmiało wychynął jedynie spoza chmur. Był u schyłku żywota. Dziś noc ostatniej kwadry. Domostwo cichło. Mury i ściany wyłapywały coraz to mniej słów i poleceń tak domowników jak i służby. Tam ostatni raz zabrzęczała srebrna taca z serwisem do herbaty, Na korytarzu ostatni jęk wydały sypialniane drzwi. Z cicha przez nikogo już nie podjęte dopaliło się cygaro, pozostawione w kryształowej popielnicy. Ostatnie życzenie dobrej i spokojnej nocy. Dmuchnięcie, gaszące ostatnie zarzewie lampy. Jeszcze tylko powolne kroki na głównej drodze. To tylko stróż, idący ku bramie wjazdowej by zamknąć jej zamki aż do zbawczego rana. I jeszcze szczek niosący się w tą niespokojną, irlandzką noc. To owczarek stróża. Rad temu, że wypuszczono go z pomieszczeń kuchennych ku bezkresowi ogrodowych trawników i leśnych duktów. Tak słuchałem wsparty o poduszki, tych narodzin kolejnej nocy. Sen był tak samo odległy jak wtedy, kiedy ległem u Twego boku w tym łożu przed godziną. Wychynąłem przez ramię. Spałaś w najlepsze. Twe czarne włosy, rozsypały się wokół lica, turmalinowym zachwytem. Błyszczały refleksami fioletowych iskier, to znów lekko rudawym zabarwieniem przy lini skóry. Skóra Twa była idealnie blada, poetycko, erotycznie zabarwiona różem. Nie mąciła jej żadna skaza ani niedoskonałość. Dłonie zsunęłaś ku linii bioder. Były dziewiczo delikatne. Kremowoperłowe i podobnie do nosa usiane niesymetryczną linią piegów. Pierś Twoja opadała i wznosiła się miarowo. Sen był spokojny. Oddech Twój ciepły wionął na mój bark z nieprzymknietych warg. Na nocnym sekretarzyku od Twojej strony, nadal spoczywał Twój grzebień, lusterko z kości słoniowej i taca z winem i owocami. Butelka miała nietknięty nawet korek. Zasnęłaś dziś wreszcie bez pomocy wina i leków. Wtuliłem się w Ciebie i złożyłem pocałunek na Twe rozchylone usta. Objęłaś mnie przez sen i docisnęłaś się całą sobą do mnie. I choć wiem, że powinienem równie spokojnie odpłynąć w sen. To jednak męczył mnie od środka ten robak którego zwą sumienie. A chciałem tylko wrócić do tego co było. Co było moim sensem i szczęściem przez całe lata. Życie bez miłości i sensu w niej zawartym. Nie ma celu. Dlatego zrobiłem wszystko by Cię odzyskać. I teraz od tych trzech dni i nocy, czuję że odzyskałem moc i prawo do istnienia. A mury te odzyskały prawowitą i jedyną panią. Boję się nie tego co zrobiłem a tych cieni się lękam. Myślę że to Ci którzy przychodzą tu z cmentarza. Upominają się o swoją zgubę. Wtuliłem się mocniej w Twe rozorane rozkładem ciało. Niech spróbują zaprowadzić Cię do grobowca po raz wtóry. Wolę w miłości trenie, tutaj z Tobą gnić. Niż w żałobnym płaczu, przebitego stratą serca. Wołać Twe imię po wieczność. Na zimne i głuche ściany grobowca. W hołdzie E.A.Poe za ukazanie mi piękna, cmentarnych mgieł i cieni. Za mrok i grozę ukryte w poetyckim słowie gotyckiego piękna. Za wszystkie te długie lata spędzone pod mistrzowską protekcją jego dzieł.
 - 
	Jestem obcy. Obcym ciałem w obcej rasie. Podróżnikiem w czasie, który jak duch pojawia się w przypadkowych miejscach w czasie zimowych nocy. Pojawiam się przy tych, którzy zdecydowali. Są pewni i zdeterminowani. Dla tych, którym kości losu zawsze wyrzucają, jedynie dwa zera. Pojawiam się w rogach pokojów. Ciemnych, zaniedbanych i zapuszczonych. Tonących w latach, nieleczonych depresji. Czasami podam, wypolerowaną broń, innym razem wyrównam przygotowany sznur. Czasami, proszą mnie bym napisał list w ich imieniu, dla przyjaciół i rodzin. Najczęściej mam lub ojców. Zanim wezmą tabletki i popiją krystalicznie zimną wodą. Proszę ich tylko o podpis. Patrzę jak długopisy wypadają im z drżących rąk a łzy zraszają kartki. Wiem, że chociaż tyle mogłem zrobić. Być przy nich do końca. Bywa, że nazywają mnie aniołem stróżem. Dziwna to funkcja dla anioła śmierci. Nie ma tutaj miejsca na litość. Słabość. Sumienie. Na niespodzianki i uczucia. Nic co ziemskie nie może trwać w tych sercach. Dalej wolne duszę. Idźcie za światłem gwiazd. Wyleje Was na cmentarne aleje poświata pełni. I będziecie mogli ucztować i bawić się aż do brzasku. Tylko życie ogranicza. Śmierć jest wyzwoleniem. Nie bójcie się wilka, który chyłkiem sunie za wiktoriańskimi nagrobkami i grobowcami. On wie jaki dziś dzień. Najkrótsza noc w roku. Ghoule wyją cichutko, bawiąc się skrzypiącymi krzyżami i drzwiczkami grobowców. Piękna, dostojna, wysoka postać w gotyckiej sukni jedwabnej o barwie kruczej, brodzi w chłodnej mgle do kostek po funeralnej trawie. Czasami poprawi kapelusz z koronką, która zakrywa jej szczelnie twarz. Innym razem pozbawi się niewygodnych pantofli i jak rusałka boso, bieży pomiędzy świec ognikami. Zdarza się i tak, że pozdrowi przedziwnym ukłonem wilka, który wyskoczy przed jej oblicze nagle zza grobu. Ma w zębach róże, której nikomu nie odda. Niesie ją na jedną, zapomnianą wydawać by się mogło mogiłę. Tam czeka zawsze tej nocy co rok, milczący jegomość. Szlachetnie widać urodzony i ubrany zgodnie z najnowszą modą. Jego postać zawsze jest w półcieniu ukryta więc godności jego odgadnąć nie sposób. Odziany jest w schludny frak i woskowane spodnie. Ma skrojony melonik i laskę ze srebrną główką wilka. Wilk tylko jemu odda kwiat. A przybysz ułoży go u wezgłowia grobu. Nie modli się ani nie kontempluje. Odchodzi wraz z wilczym towarzyszem w gęstniejącą mgłę. Ku bramie cmentarnej. Czasami jeśli ich drogi są sobie skrzyżne, pozdrowi gotycką piękność w sukni. On znika wraz z wilkiem za bramą. Ona najpewniej szuka schronienia w swoim grobowcu. Róża na grobie, szybko zamienia się w kałuże ciemnej krwi. A może wina. Dziwny przybysz zawsze gdy się tylko zjawia to wychyla jeden kieliszek. Za spotkanie. Za dawne czasy. Za pamięć. Od przeszło stu lat. Rokrocznie. Kogo to grób spytacie? Poety, odpowiem. Samotnika i samobójcy. A w grobowcu nieopodal, szykujące się już do snu, po przechadzce. Widmo jego miłości. Jego pragnienia. Jego szaleństwa. Jego wyśnionej kochanki.
 - 
	Si Deus nobiscum quis contra nos tak myśli dobry książę Ekkehard mój mąż lecz ja płaszczem delikatnie otulam piękną twarz by nie sądził, że może patrzeć na mnie dłonią na której palcach długich i szczupłych świeci wilczy diament przytrzymuję płaszcz by wiedział że dotyk nie jest dobry jeśli jest jego albo gdy go nie chcę nie kocham go ani jego korony ani wysokiej krwi kamienna już za życia które nigdy się nie skończyło gotycka z kroplami nieba błękitnymi w oczach z łukiem ust karminowych wygiętych w architektonicznej doskonałości ukrywam się za szatą złotą i purpurową, tak drogą że poddani Ekkeharda mogliby za jej skrawek uratować te dzieci które właśnie umarły im z głodu spinam ją i kurczowo zamykam w pięknych dłoniach a perły krzyża pamiętają światło wschodu nie żyłam nigdy i nigdy nie umarłam pozwalam ci na mnie patrzeć i o mnie pisać gdybyś żył wtedy wszystko byłoby inaczej ...