Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

La_Fée_Verte

Użytkownicy
  • Postów

    206
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez La_Fée_Verte

  1. Obraz 1 [u]Zimowe Słońce[/u] ........................... Tak nisko. Ledwo nad horyzontem chyba. Tak blisko. Zda się - wśród gałęzi tego drzewa. Tak nikłe światło roztaczasz nad światem. Twoje promienie, wszechpotężne wiosną i latem, teraz właśnie giną. Twój tańczący wiecznie ogień umiera dziś, uwięziony na zawsze przez lód, śnieg i chłód. I mnie również ten mroźny sztylet przeszywa. Wiem, że za chwilę zgaśniesz niczym płomień zdmuchniętej świeczki. Słyszę już kroki nocy. Każdym zmysłem pragnę chłonąć tą chwilę. Chciałbym, by trwała w nieskończoność. Wiem, że jestem świadkiem czegoś, co dzieje się bardzo rzadko. Wiem, że odczuwam coś, czego niektórzy ludzie nigdy nie dostrzegają, nie widzą, nie czują. W końcu zdaje się, iż śmierć dopada i Ciebie, Słońce. Nadchodzi czas najdłuższych nocy. Słońce ziemi niemal dotyka chcąc jak gdyby pocieszyć ją i tym samym pociechy doznać. W szarym smutku tej, co jednak wciąż się kręci niewidzialnym pędem, trzymając niezmiennie w swej stałości - lądy i wody, i człowieka, i wszelkie życie - nadzieja na dzień. W szarym smutku gasnącego słońca, zmierzającego do krainy umarłych - nadzieja na dzień i na kolejne życie. W szarym smutku człowieka... nadzieja. Lecz jeśli dzień nie nadejdzie cóż pozostanie? Na wieki - lód, śnieg, kryształowozimny sztylet przeszywający serce na wskroś? Kryształowoczysty, jak zwierciadło, w którym zobaczyć można śmierć zamykającą oczy bez nadziei na dzień? Umarli przemierzają biało zamglony świat, umarli, którzy odejść nie mogą, wiedzeni przez przewodników, tych samych, co i żywych wiodą... Świat jest jeden, i ten znany człowiekowi, i tamten - zapamiętany tylko przez jego duszę. Zapamiętany od wieków, powtarzany bez końca, nieprzemijający. Jak słońce, i ziemia, i śnieg. Pamiętasz śnieg zeszłoroczny? Przeminął śladu nie pozostawiwszy. Wczorajszej zimy nie ma. Cóż jest? Dziś, o którym jutro ktoś powie - wczoraj... I miniemy na zawsze w śniegu nietrwałym ślad wieczny zostawiając, jak tamci sprzed wieków - w mgłach czasu skryci. Nieprzemijający. I cóż, że noc nadejdzie? I śmierć? Niech przyjdą. Jak życie... Obraz 2 [u]Szczodre Gody[/u] ........................... Dziwne oczekiwanie. Dziwna pora. Czas kiedy zmieniają się światy. Kiedy słońce nie może odejść, a noc nie nadchodzi. Noc i dzień jakby ze sobą walkę toczyły. I ani jedno ani drugie w tej walce zwyciężyć nie może. Dziwna i niepewna chwila, bo nie wiadomo czy kiedykolwiek słońce powróci. To wtedy ziemię przemierzają dusze, które odejść stąd nie mogą, i "tam" nie mogą pójść. Ukryte w szarej głębi umarłego lasu, do którego żywi wstępu nie mają, chyba że zmylą bieg snu... Umarli w wodzie stojącej - w martwym bezruchu trwającej jak oni. W pustych dłoniach obracający ostatkiem pamięci kołacz tamtego życia. Zachowajmy w pamięci słońce... Na cóż czekają istnienia? Czy nie na to samo co zwykle? Co człowieka wśród życia czekać jeszcze może? Czym różni się od jasności i mroku wiodących ze sobą odwieczną walkę - o tej porze widoczną bardziej niż kiedy indziej? Człowiek sam dla siebie jest jak dzień i noc, jak blask i mrok, jak życie i śmierć. I choć uciekałby przed życiem czy gonił je, gdyby pragnął pogrążyć się w śmierci czy stać się dla niej niewidzialnym - życie i śmierć będą i dla niego. Człowiek nie jest ani tak wielki, ani zbyt mały, by mogły go ominąć. Jednakże póki istnieje dla nas życie - żyjmy pragnąc życia, dnia i blasku. Kiedy dotrwamy do śmierci - odejdźmy w śmierć, noc i mrok i w śmierci odnajdźmy życie i powracać i odchodzić chciejmy, kiedy każą nam więksi od nas. Powracać i odchodzić jak słońce, które dziś odchodzi. Obraz 3 [u]Czas odrodzenia Słońca[/u] ........................... A jednak słońce nie zginęło. Powoli nabiera sił. Coraz wyżej. Codziennie wyżej ponad horyzontem. Coraz dalej. Już ponad gałęzie tego drzewa sięgasz. Coraz mocniejsze światło roztaczasz nad światem. Twoje promienie, choć słabe jeszcze, zaczynają nabierać mocy. Twój tańczący wiecznie ogień odradza się. Czas nowego początku nastaje dla Ciebie, Słońce. Powoli odradzasz się, mimo że Żmij próbuje jeszcze więzić wszystko co z życiem związane. Ziemia - wciąż jeszcze sucha i twarda - jest w jego mocy. Wodę we władzy ma swojej - nie może woda ziemi ożywić. Słoneczne promienie pożera on, powstrzymuje je przed dotarciem na świat - nie mogą tedy ziemi ani wody ogrzać po długiej zimie. I piękną, wiosenną Perperunę również Żmij więzi gdzieś w tej krainie martwej ziemi i wiecznego lodu. Lecz nawet Żmij potężny, straszliwy - z dnia na dzień traci siły. W powietrzu czuję nadchodzącą zmianę. Każdym zmysłem pragnę chłonąć tę chwilę. Chciałbym, by trwała w nieskończoność. Kwitnij i wzrastaj, Słońce. Wiem, że jestem świadkiem czegoś, co dzieje się bardzo rzadko. Wiem, że odczuwam coś, czego niektórzy ludzie nigdy nie dostrzegają, nie widzą, nie czują. Lodowate ostrze roztapia się w gorącej nadziei serca na życie raz jeszcze. Z każdym dniem boli coraz mniej. Ciemność odchodzi i choć powróci kiedyś, to jednak - nie dziś, nie dziś... Są serca, którym słońce spowszedniało. Są oczy, które słońca już nie widzą - przecież zawsze jest. Są uszy, które w dźwiękach ludzkiej mowy nie słyszą słów innych istnień. Są. I jedna myśl przenika mnie; że nic nie różni nas od tych ludzi, a jednak wszystko... I choć czasem porwani przez tłum - kolorową ciżbę bez chwili ciszy, przeźroczystą, kierującą bezwolne kroki donikąd i myśli bezwolne wypatrujące celu drogi bez celu - dajemy się nieść, to jednak dość mocy mamy, by się zatrzymać. Zatrzymać i zawrócić, w drodze powrotnej słysząc nieustające słowa tych, co ślepo idą dalej, tylko chleba i igrzysk spragnieni. A póki co - dziś w promieniach odradzającego się słońca - nadzieja na inną nieskończoność. Obraz 4 [u]Perun i Żmij[/u] ........................... Pola leżą puste, ziemia pod stopami mymi sucha jest i martwa.... Sucha? Martwa? Jakże mogę tak mówić, gdy wiem, że to za chwilę się zmieni. Wiem, że odwieczny cykl zatoczy zaraz koło. Całym moim istnieniem wyczuwam zbliżającą się walkę dnia i nocy... Niebem, ziemią, wodami i słońcem włada jeszcze potężny Żmij. Jeszcze. Przecież wiecznie nie będzie to trwać. Od początku świata wszak powtarza on tę samą walkę. I od początku świata wyzwanie rzucone przez niego podejmuje sam Perun. I nie łudźmy się ani nie pragnijmy, by kiedykolwiek nastał pokój między nimi. Bo na co taki pokój? Pokój to cisza. Cisza to śmierć. Walka trwa wiecznie, zaś pokój to ułuda. Dopóki walka trwa - trwa życie. Cykl musi trwać, a ręką Bogów raz w ruch wprawiony nie ustanie nigdy. Chyba, że oni tak zdecydują. Póki co - walczą i Oni. Po to, by trwało życie takie, jakim znają je ludzie. Innego życia nie znają, więc może to jedno tylko jest?.. - Ubiję! - słyszę przenikający wszystko głos Peruna. Tyle w nim wściekłości, jedno słowo mówi o wszystkim, nic go nie zatrzyma. Wiem, że zaraz odzyska władzę nad światem i wiem też, że odzyska swoją porwaną ukochaną - Perperunę... Siądź przy ogniu. Pamiętasz opowieść swych Ojców?... - Ubiję... - Jakże ubić mnie chcesz, kiedy schronienie znajdę w człowieku? - Człowiek nie oprze się śmierci. Cóż po takim schronieniu? Prawie tak wątłe i słabe jest jak ty sam. Nigdy na zawsze nie przejmiesz mojej mocy. Ubiję cię! - A koń wróżebny? W jego cieniu się skryję, czas i świat rozdzielą się, nie dostrzeżesz mnie! - Cóż po wróżbie, gdy wróżący słabszy od śmierci? I gdy wróżba z góry jest znana, a ja wróżbę każdą odwrócić mogę swą mocą? - Drzewo przenikające światy... - I drzewo mojej mocy się nie oprze, w proch się zmieni, a ty razem z nim... - Kamień! Pod kamieniem się skryję! Kamień zatrzyma twój piorun. - Żałosny... I kamień roztrzaskam i ciebie spod niego wydobędę. - Lecz woda?... - Woda... Jeśli zdążysz zbiec przed mym gniewem, w niej schronienia szukaj. O ile zdążysz... Walka. Walczyć póki życie w piersi płonie. Z tymi, co w swej podłości chcą zabrać to, co nam przeznaczono. Walczyć nawet z sobą samym. Bo sami dla siebie jesteśmy jak dzień i noc, jak blask i mrok, jak ci, którzy bez końca ścierają się w równej walce. Dwie części naszego JA ścierają się ze sobą w walce o to, byśmy doskonali się stali. Bowiem do doskonałości, siły i pełni mocy prowadzą nas Bogowie. A czyje będzie zwycięstwo w tej walce? Ojcowie odpowiedź znają. I pamięć pamięta, więc niech i twój miecz niczym swarzyca kreśli czarne krwi słońca, taniec miecza szaleńca walkę zacznie bez końca... Obraz 5 [u]Pierwszy Grom[/u] ................................. Nie znalazł Żmij schronienia w człowieku, wątłym, słabym wobec potęgi Peruna. I koń wróżebny też go nie ochronił, choć w jego cieniu się skrył, a czas i świat się rozdzieliły. Ani drzewo nie oparło się gromowładnej sile. I kamień okazał się zbyt kruchy. A woda? Woda, w której Żmij skrył się przed boskim gniewem - życiodajne zrodziła owoce. Rażący gromami Perun uwolnił życie zamknięte w kropli wody. Dziesiątki czy setki kropel wyschną na suchej ziemi, wchłonie je lód, lecz milionów miliony? One życie dadzą światu. Życie zrodzone z miłości ognia i wody. Życie zrodzone z gniewu nad śmiercią. Niezwyciężone. Obraz 6 [u]Wiosna[/u] ............................... - Spośród drzew, które dopiero zaczynają się zielenić - wyławiam twoje spojrzenie - niczym zapowiedź lata. - Wiosna latu dłoń poda... A może lato i nasze dłonie połączy, miły? Wiosna nadzieję daje, lato - spełnia pragnienia. I marzenia na dni zielono-złote niechaj nam wiosna maluje... A może wiosna i lato będą trwać choćby tylko dla naszych marzeń i nadziei?
  2. Z niepamięci rzeki wyłowić obietnicę największą raz daną, tylko jeden raz, łatwo więc przyszło by została już zapomnianą. Myślę dziś czy może dla nas "obietnica największa raz dana", to właśnie nie ten posąg? Z niepamięci rzeki wyłowiony... Dziś lud naszej ziemi odwrócił się od niego i innym hołdy składa zapomniawszy prawdy swych Ojców. A ten kamień? Czy milczy? Nie milczy i nigdy nie zamilkł naprawdę. Nawet wtedy, gdy wody rzeki wypełniły jego usta. A kiedy piach wdarł się do jego oczu - widzieć nie przestał, i słyszał wszystko leżąc na dnie rzeki zapomnienia, przez samo to już - świętej. I jak może milczeć, kiedy moce większe niż człowiek w wapieniu prastarym znaki rylcem kreśliły? Ręką człowieka - to prawda tak pewna jak to, że ojciec dłoń syna prowadzi, by strzałę prosto do celu mógł posłać. Ale jakże to człowiekowi udało się cały świat przedstawić w jednej kamiennej bryle? Zawrzeć w czterech ścianach wapiennego słupa? Kim trzeba być, by podołać takiemu zadaniu? Czy na pewno tylko człowiekiem być wystarczy? Czy też może sami Bogowie do tego ręki przyłożyli? Człowiekiem być trzeba, by stać się rylcem Bogów i człowiekiem być wystarczy... I właśnie ja - człowiek - wciąż stoję tutaj oczarowany doskonałością tego posągu oświetlonego ogniami, przybranego kwiatami wśród ofiar złożonych u jego stóp. Stoję i patrzę... Słońce zachodzi, a noc powoli się zbliża. I w tej chwili właśnie, gdy zmieniają się światy, nabieram przekonania, iż obrazy w kamieniu zapisane nie są dziełem wyłącznie człowieka. Wzrok mój przyciągają postacie wyobrażone na środkowej części tego posągu. Zapominam się kontemplując rozłożone ręce, twarze, które póki co jawią mi się jeszcze jako smutne i bez wyrazu... W jednej chwili przestaje być ważny otaczający mnie świat. Smutne oczy spoglądają teraz na mnie, czuję to wyraźnie. Smutne - bo chcą mi chyba coś przekazać, lecz nie mogą. Nie słyszę ich, a może nie rozumiem, o czym mówią. Ale dociera do mnie, że postacie trzymają się za ręce, jak tancerze w kręgu. Dość smutku! Niech przemówią do mnie! Zamiast chłodnego, niemego kamienia chcę mieć tutaj gorejący, rozkrzyczany korowód tancerzy! Cóż to? Czy możliwe, by wieczór nadejść nie zdążył, a noc minęła tak nagle? Przede mną ten sam posąg oświetlony nie światłem ognia, lecz mocnym, palącym słońcem w zenicie. I oto niezwyciężone słońce spogląda na mnie, zaś ja po chwili odważam się odwzajemnić to spojrzenie. Jednak mocarne promienie rażą moje oczy. Opuszczam wzrok. Słoneczna poświata dalej błądzi pod moimi powiekami. Złociste kręgi obracają się. Tak jak obraca się ten szalony korowód... Dopiero zdałem sobie sprawę, że jego częścią jestem i ja. Gubię krok, potykam się. Kobieta przede mną nie daje mi się przewrócić, ciągnie mnie za rękę. Słyszę jej śmiech. Dźwięczny, przyjemny. Sprawia że mój krok i oddech wyrównują się. Dalej! Korowód trwa w szalonym tańcu, który wydaje mi się tak trwały jak samo słońce. I z dali we mgłach skrytej, poprzez czasy odległe i nieznane przestrzenie dobiegają słowa... I śpiew czyjś słyszę: W Złotym kole taniec od wieków, po wieki przyszło i nam tańczyć korowodem świętym. Wyrwać z złota kręgu nie nam w dzień, ni w nocy; formułę tajemną znają większe moce. Idziemy przez wieki korowodem onym, Tu jest nasze miejsce pod Niezwyciężonym. Zamknięci w kręgu tego życia jesteśmy. Prawie całą swoją wolę muszę wytężyć, aby nie pogubić kroku w korowodzie, aby nie wypaść z zaklętego kręgu. Jak szalony ściskam rękę kobiety biegnącej przede mną. A ona co chwila odwraca się do mnie. Każdy jej uśmiech, każde spojrzenie sprawiają, że nabieram sił do odwiecznego tańca. I choć taniec całą moją uwagę pochłania, wiem, że oprócz niego są jeszcze inne miejsca, światy oraz inne, potężniejsze istoty... A wszystko to przenika się i stanowi nierozerwalną jedność. Nasz łańcuch taneczny nieustannie po obrzeżach górnego i dolnego świata krąży. Z dołu Weles na nas spogląda. Wypatruje tych, którym przeznaczone jest dziś właśnie, w tej jednej chwili udać się do jego podziemnego królestwa. A kiedy ja będę musiał wyruszyć tam? Na kiedy mi tę chwilę wyznaczyły Rodzanice? Nie, nie teraz, nie dziś - błagam. Dziś chcę jeszcze dotrzymywać kroku tej kobiecie, trzymać ją za rękę, łowić jej zalotne uśmiechy... Nie, nie dziś... Plącz się, korowodzie! Snuj swoją opowieść - historię naszego życia! I z dala mnie trzymaj od podziemnej krainy cieni, nie oddawaj mnie we władanie Welesa, nie, nie dziś jeszcze, nie dziś... I jakby w odpowiedzi na moje obawy przed odejściem stąd, słyszę: Od czasów, po czasy w srebrnym korowodzie przyszło i nam tańczyć w życia czarne noce. Wyrwać z srebra kręgu nikt nie zdoła przecie; my jak Jego cienie jesteśmy na świecie. Idziemy przez czasy w srebrnym tańca kole, każda noc nam święta - w górze czy na dole... Więc dalej w tany! Krzyk, dziki pęd, śmiech... Nagle poważnieję. Gdzieś z góry, tam gdzie palące słońce, czuję na sobie czyjś wzrok. Wiem że stamtąd inni Bogowie na mnie spoglądają. Chciałbym i ja spojrzeć im w oczy, lecz boski blask oślepia zbyt mocno ludzkie oczy. Chciałbym dłonią oczy przysłonić, by zobaczyć niebo, lecz co jeśli dłoń moja dłoni drugiego człowieka na powrót nie znajdzie i w próżni zawiśnie na wieki? Co, jeśli samotnością ogarnięty krok zmylę i nigdy wrócić nie zdołam? Co, jeśli znowu utracę tę, której dłoń trzymam i którą zdaje się wreszcie odnalazłem? Jeszcze! Korowód łańcuchem oplata posąg. On widzi, On słyszy wszystko. Widzieć nie przestał i słyszał wszystko - niemy świadek wydarzeń sprzed lat. Niemy świadek i mojego życia. Cóż znaczy moje życie wobec martwego kamienia? Kamienia, który trwalszy jest po stokroć, po tysiąckroć więcej niż każdy z ludzi? Po tysiąckroć, bo tysiące lat pamięta i tysiące jeszcze pamiętać będzie. Bo cóż znaczy moje życie i życie każdego z nas wobec martwego kamienia? Czy rzeczywiście martwego?... Jakże martwym być może kamień - zrodzony z żywej ziemi, z wody płynącej niczym jej krew? Jakże martwym może być kamień, którego serce samo słońce hartowało w swej kuźni? Jakże może być martwym kamień, któremu pieśni sam wicher śpiewał? I jakże wreszcie martwym może być kamień, który wśród ludzi wiódł swe życie? I który wybrany został spośród innych głazów, by przemówić przez wieki? Tak też spośród innych ludzi wybrany został rzeźbiarz... Któż z nich dwóch bardziej martwy? Stworzony czy twórca? Dzieło czy ten, kto je stworzył? A może obaj na równi żyją i oderwać duszy jeden od drugiego nigdy nie zdoła? Tak więc żyją - siwy głaz - świadek ludzkich istnień, twórca obrazów tajemnych - wizjoner i oni - od wieków po wieki trwający, zapisani w kamieniu i tej ziemi tylko wierni. Oni. Cóż wskazują kamiennymi dłońmi? I co chcą powiedzieć? Może tylko tyle, że co zrodzone zostało z ich łona, na zawsze będą mieć w sercach? Każde drzewo i kamień każdy... Ciebie i mnie. Nas. Z posągu spogląda na mnie Bogini trzymająca róg... Dobra Moc Ziemio niech będzie, jak wtedy, gdy wiek był złoty, gdy w cieniu dębu mocnego w róg lano mleko i miody, gdy Czas na chwilę przystanął i Wiosna odejść nie chciała więc niech tak będzie dla Ciebie, dla Synów naszych i dla nas. I chyba na potwierdzenie tych słów, jakby życzenie bogini spełnić się miało, z nieba słonecznego spada ręką innego Boga rzucony - grom i ziemia cała drży i serce w piersi na chwilę zamiera... Przypieczętowano. Inna Bogini koło w dłoni dzierży, a może to wieniec? A może pierścień albo kołacz? Czym dla mnie jest koło? Czym krąg? I słyszę znowu jak kiedyś: życie to krąg - nie ma śmierci... W barwnym korowodzie błękitu, zieleni tańczym wieczny taniec wśród deszczu... promieni... Formuły tajemnej dotąd nikt nie odgadł; wyrwać z korowodu - nie nasza to wola. I wolą nie naszą zerwać koło, pieśni... Żyjemy szczęśliwi w czas wieków zaklęci... I Oni wszyscy, razem z Welesem i z korowodem, którego częścią jestem, też jedną całość stanowią i przenikają się. I ja też dzięki temu czuję, iż jestem kimś więcej niż tylko sobą, że "ja" znaczy więcej niż tylko - JA. Posąg żyje, żyją Bogowie w kamieniu wyryci , rzeźbiarz nie umarł, korowód tańczy do dziś... Życie toczy się jak kołacz ręką Bogów wprawiony w pęd, którego nikt zatrzymać nie może, tylko Oni. I słyszę słowa milknącej już pieśni: Kołacza krąg zamknięty potoczy się i bez nas. Innym korowodem... .......................................................................... W Złotym kole taniec od wieków, po wieki przyszło i nam tańczyć korowodem świętym. Wyrwać z złota kręgu nie nam w dzień, ni w nocy; formułę tajemną znają większe moce. Idziemy przez wieki korowodem onym, Tu jest nasze miejsce pod Niezwyciężonym. Od czasów, po czasy w srebrnym korowodzie przyszło i nam tańczyć w życia czarne noce. Wyrwać z srebra kręgu nikt nie zdoła przecie; my jak Jego cienie jesteśmy na świecie. Idziemy przez czasy w srebrnym tańca kole, każda noc nam święta - w górze czy na dole. W barwnym korowodzie błękitu, zieleni tańczym wieczny taniec wśród deszczu, promieni... Formuły tajemnej dotąd nikt nie odgadł; wyrwać z korowodu - nie nasza to wola. I wolą nie naszą zerwać koło, pieśni... Żyjemy szczęśliwi w czas wieków zaklęci. Kołacza krąg zamknięty potoczy się i bez nas Innym korowodem
  3. Kolejna opowieść snuta przez Kruka i przeze mnie. Pozdrawiam! Obraz 1 [u]W królestwie Peruna[/u] Na początku był wicher ognisty, oddech gorący i blask bijący złotem. I muzyka wiecznych sfer. To tam zrodziło się moje serce - w dłoniach cierpliwych i uważnych, mocnych, a delikatnych. Aby mego serca nie zraniła zła jakaś siła, dano mi pancerz - twardy, kamienny. Niewzruszony. Pamiętam niebo. Otchłań nieprzebraną, głęboką, w której dłoń czyjaś zanurzyła gwiazdy, księżyce, planety, życie całe... Płyną tak wirując, tańcząc, spalając się od czasów niepoliczonych, najdalszych. Gubią się tu, by pojawić się gdzie indziej. I będą płynąć ku czasom niepoliczonym, dalekim... Aż po nieskończoność. Pamiętam dobrze to miejsce, w którym zaczęła się moja historia. Lecz jako że nic wiecznie nie trwa, więc i mnie w końcu opuścić przyszło perunowe królestwo. Jednak zanim to nastało, czas mijał w spokoju. Mieszkałam w królestwie mego pana, który władał światami, gniewem pałał sprawiedliwym poruszając niebiosa i to wszystko, co w nich istniało. Na mnie spoglądał jak na wyjątkowe dzieło swych rąk, dzieło, któremu dał serce. Choć na pozór tylko kamieniem byłam niewzruszonym. Obraz 2 [u]Rozstanie z Gromowładnym[/u] Pamiętam mrok, i chłód, i pęd w otchłani. Jeszcze dziś dziwię się, że serce me nie pękło z trwogi niepewnej i żalu po rozstaniu z mym panem. Może tylko wspomnienie jego ust gorących, kiedy złożył na mym ciele pierwszy i ostatni pocałunek rozpaść się z bólu nie pozwoliło? Może jego oczy jasne, pewne, że innej drogi nie ma? Może ciepłe dłonie, kiedy ostatni raz dotknęły mnie, bym stała się złotym grotem strzały, którą posłał ręką pewną w przestworza? Wiem, że to rozstanie równie mocno bolało nas oboje. Rozdzierany żalem grom jego głosu wciąż pamiętam. Lecz cóż z tego? Innego przeznaczenia nie było dla nas. Pożegnanie na zawsze może nadejść każdego dnia. I każde z nich ma sens jakiś. Mnie również Perun na darmo na ziemię nie posłał. Wiele lat spędziłam samotnie w ziemi... Lecz ludzie mówią że strzałka Peruna choć na siedem metrów w głąb w ziemię się wbija - to po latach siedmiu lub po siedmiu wiekach w końcu na powierzchni ziemi się pojawi. Tak też było ze mną. Znalazłam się głęboko pod korzeniami dębu w który uderzyłam. Mocarz pamiętający wieki odszedł dostojnie. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem dążyłam ku górze, ku niebu, z którego przybyłam na Ziemię. Aż po wielu, wielu latach znalazła mnie dziewczyna. Los swój ze mną związała na długie lata zanim jej czas nie skończył się i zanim przypadkiem w ręce innego człowieka nie trafiłam. Obraz 3 [u]Opowieść dziewczyny[/u] Tam, skąd pochodzę jest miejsce szczególnie ulubione przez strzałki. To takie malutkie poletko; z jednej strony przytulone do ściany lasu, z drugiej strony do sadu, który posadzono jeszcze przed wojną na wzgórzu. Pamiętam jak dziadek opowiadał, że w okolicy toczyły się ciężkie walki. Z mego domu idę tam drogą, przy której rosną dęby. Drogą, która pamięta niejedno życie i niejeden krok wybijany bosymi stopami. Pamięta też marsz obcych, ciężko obutych stóp. Ale wróćmy na pole, w którym rosną strzałki. Tak - rosną, bo to miejsce chyba szczególnie sobie upodobał Perun. To właśnie tam znalazłam pierwszą z nich. Do dziś noszę ją w kaptordze razem z innymi amuletami. Pamiętam dobrze ten dzień, w którym się spotkałyśmy. Wszystkie dzieci chyba lubią dotykać ziemi, wiecie – piasek, woda, rośliny… Może czują, że zagłębiając się w niej, jeszcze bardziej dotykają życia? Podczas takiej zabawy znalazłam swoją pierwszą strzałkę. Była tak niezwykła, tak różna od kamieni, które znałam, których całe mnóstwo znosiłam do domu… Wydawała mi się złota, gorejąca wewnętrznym światłem. Później znajdowałam tam wiele piorunowych kamieni, jednak z tym jednym związałam się na zawsze. Pamiętam, że kiedy wróciłam ze swym skarbem do domu, wszyscy podziwiali go i patrzyli na mnie. A dziadek głośno już rzekł, że nie wszystkim dane jest znaleźć taki kamień. Kto go znajdzie, ten będzie szczęśliwym człowiekiem. I że powinnam go nosić przy sobie, tak jak inni noszą na piersi symbole swojej wiary. Zaczął też opowiadać kto i dlaczego rzuca pioruny, ale jego słowa sprawiły, że moja mama przeżegnała się i rzekła coś, na co dziadek ręką machnął tylko, ale zamilkł… Jakiś czas później usłyszałam jednak od niego opowieść o Bogu, który podarował mi szczęśliwy kamień. I inaczej zaczęłam patrzeć na strzałkę perunową. Bo przecież tak jak ja teraz patrzę, spoglądał na nią jej stwórca, i zanim jej dotknęłam, dotykała jej ręka mego Boga - Peruna. Mijały lata, a strzałka towarzyszyła mi wszędzie, obsesyjnie wręcz pilnowałam, by zawsze mieć ją ze sobą. W najważniejszych momentach życia jakimś sposobem zawsze znajdowała się w moich rękach. Wiedziałam, że to nie jest zwykły kamień; choć czy któryś jest zwykły? Czy można powiedzieć - "zwykły" o tym, do czego ręki przyłożyli Bogowie? Czy krople wody są zwykłe? Czy grudy ziemi są zwykłe? A wiatr? A ogień? A my?... Dar niebios, grot boskiej strzały. Gdy pomyślę że dotykała go ręka Peruna, a dziś moja dłoń dotyka... Przenika mnie uczucie którego opisać nie sposób, gdy sięgam po ten kamień ręką Boga rzucony. I owszem, jest tak jak mówił mój dziadek - mam szczęście. Jestem, kim jestem, żyję, gdzie żyję, myślę, co myślę i czuję, co czuli tamci, dotykający boskich kamieni, wierzący w ich moc... I cóż, że wkrótce odejść przyjdzie? Cóż, że nie wiem czy moje imię ktoś wspomni po latach? To wszystko - nic, kiedy dotknąć mogłam Peruna w jego dziele. Lata mijają… Czuję od jakiegoś czasu że strzałka prosi mnie, bym odniosła ją w miejsce, w którym po raz pierwszy spotkałyśmy się. Składam ją pod jednym z dębów na polanie z mojego dzieciństwa, razem z darami, spalając żywicę i śpiewając cicho pieśń dziękczynną do Peruna. W końcu przez tyle lat mogłam cieszyć się jego dziełem i tak wiele Jemu zawdzięczam. Obraz 4 [u]Opowieść chłopaka[/u] Lubicie kopać w ziemi? Wydzierać jej skarby głęboko ukryte? Ja uwielbiam. Jest wieczór, deszcz leniwie uderza w okna mojego domu. Przeglądam swoją kolekcję: łuski, klamra od oficerskiego pasa, kilka orzełków, bagnety, guziki od różnych mundurów, odznaczenia. Nie zbieram raczej piorunowych strzałek, ale tę jedną biorę w ręce zawsze, gdy rozmyślam nad moimi znaleziskami. Jest jakaś niesamowita, choć dokładnie nie umiem wyjaśnić co mam na myśli. Do dziś pamiętam nawet miejsce, w którym ją znalazłem. Podczas jednej ze swoich wypraw podążając szlakiem potyczek z czasów drugiej wojny światowej, trafiłem na takie malutkie poletko - z jednej strony przytulone do ściany lasu, z drugiej - do sadu, który posadzono jeszcze przed wojną na wzgórzu. To właśnie tam znalazłem tę strzałkę. Zawsze, gdy trzymam ją, opowiada mi o tym, który ją na ziemię podczas burzy jako ostrze gromu cisnął. I zawsze opowiada mi o jakiejś dziewczynie… Teraz widzę ją w jakimś szalonym korowodzie roztańczonym wokół wielkiego kamiennego posągu. I zdaje mi się, że i ja tam jestem. Prawie całą swoją wolę muszę wytężyć, aby nie pogubić kroku, aby nie wypaść z zaklętego kręgu. Jak szalony ściskam jej rękę, ona co chwila odwraca się do mnie… Wiem skądś, że dziewczyna z mojej dziwnej wizji jest tą, która kiedyś przede mną tę strzałkę znalazła. A może dopiero ją znajdzie? Ponoć życie to krąg… A może to ja jej tą strzałkę przekażę? W myślach uśmiecham się do niej i do tych wszystkich, których Perun podobnym znaleziskiem obdarzył. Obiecuję sobie wrócić niebawem na polanę, gdzie znalazłem strzałkę. Zima się kończy, wkrótce pierwsza burza i perunowe pole znów zrodzi boskie kamienie szczęścia.
  4. Wiersz tu jest - porwany na wersy, przepleciony z prozą, a na końcu dodany już w całości. Pisany wspólnie aczkolwiek więcej w nim pióra Kruka. Myślisz, że na podstawie tego tekstu można spróbować stworzyć zupełnie nowy wiersz? Pozdrawiam i dziękuję za dobre słowo. Edycja: W odpowiedzi na usuniętą wypowiedź Anubisa A odnośnie stworzenia wiersza na podstawie "Żywiołów mojej ziemi".
  5. Hej! No i jak z tym Świętem Kruka? To dziś :P Pomysł bardzo fajny i zastanawiam się jak godnie kruka uczcić i jak miałby wyglądać taki rytuał. Oczywiście odprawiony jednak w samotności, prawda? :) Wszak z samotności i tęsknoty pisze się najpiękniejsze wiersze ponoć. Pozdrowienia! ps na pewno muszą być czarne pióra, świece i księżyc...
  6. Dziękuję. Miło mi, że wiersz trafił do gustu tylu osobom :) Pozdrawiam!
  7. Nigdy nie próbowałam pisać baśni, ale ponieważ lubię wyzwania literackie, nie powiem "nie" :) Dziękuję za zaskakującą propozycję :) A jak już tak sobie pozwalam na wracanie do prozy, którą tu publikowałam, to powiem Ci, że aby otworzyły się wszystkie portale ("portale" - żeby bardziej magicznie zabrzmiało :)), trzeba koniecznie przeczytać to - www.poezja.org/debiuty/viewtopic.php?id=121780 Może czytać się trudniej, ale tam są "przejścia". Takie jakby wormholes ;)
  8. Bardzo proszę i dziękuję za "zabranie" :) Dobrej nocy :)
  9. Znajomi moi (i ja) mamy w planach wydanie kilkudziesięciu wierszy - taki tomik. Czy ktoś z Państwa mógłby nam polecić jakieś sprawdzone wydawnictwo? Dowiadywaliśmy się w pewnym miejscu, lecz nie jesteśmy pewni czy warunki, jakie nam przedstawiono nie są zbyt... drastyczne :) Będziemy wdzięczni, jeśli zechcą nam Państwo doradzić w tej sprawie. Pozdrawiam - - Agnieszka
  10. Dziękuję, miło mi, że jeszcze jedna osoba zatrzymała się nad Kruka i moimi myślami. Jeśli lubisz tego rodzaju pisanie, to polecam tekst, który opublikowałam tutaj jakiś czas temu. No i niemal w całości mój. Mam do niego wielki sentyment. Jeśli zechcesz zajrzeć, zapraszam tutaj www.poezja.org/debiuty/viewtopic.php?id=122121 :)
  11. Dziękuję pięknie i również serdecznie pozdrawiam. A dla dopełnienia jakiegoś, pokażę może ten wiersz, dzięki któremu napisałam swoje dwie strofki, wyglądał tak: "Znaki" Na szczycie cmentarnego świerku przysiadł kruk. Zagadał do mnie, kilka razy krakaniem płoszył wiatr. I nic się nie stało! Dym z palenisk krąży jak mgła nad mogiłami. Słucham echa kroków w alejce. Lecz nic się nie dzieje ! Mżyście i szaro spadają liście pod moje nogi. Rozpaliłem ogień. Wracam szczęśliwy. Chyba nic się nie stanie...
  12. Nie obchodziłam. Nawet nie słyszałam o takim święcie. Ale idea szczytna. W dodatku wino, pierniki, zapomnienie i właściwe (znaczy - zielone?) światło w jednym zdaniu... :D ;) A jak odróżnić kruka od gawrona? Wystarczy posłuchać. Kruk mówi: "krach" i "kres". Gawron milcząc przytakuje :) Pozdrawiam
  13. Lecz kiedy mówisz: Nic się nie stanie, staje się właśnie - szaro i mżyście. A kiedy myślisz: Nic się nie zdarzy, Mgła za mgłą mija i liść za liściem. I tylko kruki, co kraczą wiecznie Płosząc na świerkach wiatry cmentarne, Każą nam wierzyć i mieć nadzieję, że jeśli miną, miną ostatnie... Zainspirował mnie wiersz znajomego i może jeszcze Edgar Allan Poe i jego poemat www.youtube.com/watch?v=NykmXl24qcc&feature=related
  14. Posłuchaj o mojej drodze przez Ziemię, przez Ogień, przez Powietrze i Wodę. Oto ona. Droga, którą znam na pamięć i którą mam przed oczami nawet teraz, gdy coraz wyraźniej czuję ciężar przeżytych lat, a duch mój wciąż tęskni za tym, by uwolnić się od ciała niknącego z każdym dniem. Posłuchaj o drodze do miejsca, w którym jak nigdzie indziej czuję obecność innych światów. Wiem też, że chociaż nikogo obok mnie nie ma, wokół aż roi się od innych istot. Czuję ich obecność. Myślami więc podążam wiele, wiele lat wstecz. Czy chcesz pójść ze mną? Jest piękny, wiosenny dzień... Pieśni nucone mej ziemi ustami… Jakieś słowa podążają za mną przez cały czas. Skąd one pochodzą? Któż je posyła do mnie? Najpierw idę piaszczystą drogą. Nie trwa to długo. Chwilę później skręcić trzeba w prawo i zanurzyć się w zieloność traw i krzewów. Wiesz jak wygląda trawa sięgająca ponad kolana? Wspaniale! Miękka, szeleszcząca i tak się układa wokół nóg... Nie, nie da się zdeptać. Zawsze się podnosi. Od razu po tym, jak po niej przejdę. Na początku drogi rośnie leszczyna, za nią drzewo jarzębinowe i czarne bzy. Dajcie mi wiersz ze złotych pól pod lasem... Bzy i jarzębiny wołają mnie, kuszą snem... Co to za pieśń która sama się we mnie śpiewa? Nie wiem. Nieważne... Szybciej! Przed siebie! Idę dalej, drzewa stają się coraz mocniejsze - olchy, jesiony, buki... Stoją dumne na wzgórzu od lat, porastają brzegi ścieżki, chylą się nad strumieniem... Wiem, że na szczycie wzgórza czekają na mnie, trwające wśród innych drzew, dęby i brzozy. One zawsze jawią mi się jakby były w pary połączone. Złączone własną wolą... Pieśni nucone mej ziemi ustami, Grom, którym Perun wiosny każdej śpiewa… Krzyczę te słowa prosto w otwarte niebo, zachłystuję się powietrzem, śmieję się jak szaleniec. Co się dzieje? Nie umiem powiedzieć. Czuję, że już czas wyłączyć tę część mojego JA, która zadaje zbędne pytania. Dobrze. Dość już tego. W drogę! Deszcz przychodzi nagle. Bez żadnego ostrzeżenia i bez żadnej zapowiedzi. Jestem w stanie tylko unieść w górę ręce i zdumiony, chłonąć chciwie każdą kroplę. Gdzieś blisko uderza piorun. Huk gromu ogłusza mnie, przez długi czas nie mogę się poruszyć. Trwam więc tak, dopóki nie minie deszcz. Wraz z jego ostatnimi kroplami przychodzą znów słowa… Pieśni nucone mej ziemi ustami, Grom, którym Perun wiosny każdej śpiewa Ziemię kochając swymi piorunami Aż Ziemia w Jego objęciach omdlewa. Nie zastanawiam się już nad niczym, nie obchodzi mnie wcale skąd te słowa. Chcę tylko żeby po prostu były, żeby nie opuszczały mnie. Wchodzę na szczyt wzgórza i kieruję się ku najpotężniejszemu z dębów. Poraża mnie światło z mocą przedostające się spomiędzy jego konarów. Roztapiam się w ogniu słońca. Słońce po deszczu, ogień po wodzie… Cudowna odmiana. Czuję na twarzy żar, a w oczach widzę wirujące kręgi – roztańczone słoneczne swarzyce. Znów zastygam w bezruchu, a poprzez czasy i dalekie drogi dociera do mnie piękny obraz roztańczonej kobiety, wirującej, obracającej się... W tej chwili będącej właśnie niczym swarzyca, ognista, płomienna, spragniona wody… O, jak bardzo chciałbym być deszczem, który jej płomień ugasi. Chciałbym tańczyć z nią jak słońce z chmurami tańczy na niebie, tańcem odwiecznym… Choć wizja kończy się wiem, że wkrótce nadejdzie kolejna... Czasem widuję tę kobietę w snach I Ciebie błagam, ognisty Swarogu Pieśń wykuj dla mnie w swej kuźni słonecznej… Znowu pieśń! Cóż to za wieszcz szalony wygrywa na mnie swoje akordy? Te słowa palą mnie żywym ogniem. Dech wiatru ogarnia całe ciało. I nagle sam staję się powietrzem rozgrzanym słońcem i jestem jak drzewo mocne z czołem wzniesionym ku niebu, stopami wrastające w tę ziemię. I czuję moc odwieczną daną mi od zawsze na zawsze, od wieków po wieki… I Ciebie błagam, ognisty Swarogu - Pieśń wykuj dla mnie w swej kuźni słonecznej! Mieczem niech będzie mi, postrachem wrogów, Sprawi, że serce stanie się waleczne. Moc ognia, która nie tylko w promieniach słońca zamknięta, lecz i we mnie goreje. Ogień mego ducha, ogień mojej krwi, którą tu i teraz mógłbym wytoczyć z siebie całą. Po to tylko, by na zawsze krew moja stała się jednością z tą ziemią, którą tak ukochałem. Krew i ziemia. Jedność. Powoli, nie śpiesząc się, schodzę ze wzgórza. Jeszcze chwila, jeszcze kilka kroków i już wita mnie śpiew strumienia. Przystaję nad nim, próbuję zrozumieć jego mowę. Próbuję? W tej właśnie chwili wiem, że rozumiem ją, przenika mnie, przesiąkam nią. Jestem jak drzewo wypełnione żywą wodą – krwią tej ziemi. Wypełnione nią od korzeni najmocniejszych aż po najdelikatniejszy liść. Dajcie mi pieśń tamtych źródeł, rzek tamtych, Melodię Wiłom - pannom wodnym - znaną… Z rozkoszą zanurzam w wodzie spieczoną słońcem twarz i daję odpocząć zmęczonym stopom. Ukołysany śpiewem strumienia, zasypiam. Mój sen to kolejna dziwna wizja. Przenosi mnie w jakieś inne miejsce. Jestem nad ciemnym jeziorem otoczonym zielenią szepczących trzcin. Ale nie sam. Znów jest ze mną Ona. Piękna. Patrzę na nią jak na jakąś boginię chyba. Cudne uczucie. Chciałbym je powtarzać w nieskończoność. Kobieta nie śpiesząc się wchodzi do wody, każdy jej ruch jest tak leniwy jak to tylko możliwe. Niech to trwa wieki całe, błagam. Odwraca się do mnie. Z jej zaciśniętego gardła wydobywa się ciche: „Chodź…” Dajcie mi pieśń tamtych źródeł, rzek tamtych, Melodię Wiłom - pannom wodnym - znaną. Niech mnie uwiodą, by w mych oczach zimnych Ogień pojawił się... Niech taniec zaczną! Wizja kończy się, a mnie budzą kolejne słowa szeptane przez wiatr. Szept po chwili zamienia się w wichurę, na dobre rozpraszając obraz i słowa, które do mnie przyszły. Co za sen! Śmieję się z siebie, z tego jak proste są moje pragnienia. Ale po chwili poważnieję, coś mówi mi, że to coś więcej, że przez czas i odległość ktoś inny ten sen śnił razem ze mną… Dziwne myśli. Otrząsam się z nich, a wzmagający się wiatr pomaga mi w tym. I na jego skrzydłach przychodzą do mnie kolejne słowa… Ojców słowa, co nad naszym wciąż czasem W Żmija oddechu krążą - czyż nie wiecie? I ja jak ten wiatr jestem, co raz więcej, raz mniej ma sił, to słabnie, to znów wzmaga się, czasem w gniewie zabić zdolny, czasem pieści jak kochanka najczulsza... Wiatr, co zna tajemnice wszechświata i ludziom tajemnice wydziera i w nicość unosi... Wiatr, co szepcze historie najdawniejsze i te nasze - dzisiejsze przyszłości opowie. Wiatr radosny i smutny, roześmiany i łkający w bólu, wiatr związany przysięgą z wodą biegnącą przez światy, z Ziemi kręgiem zamkniętym na wieki i z kręgiem Słońca spalającym się w wędrówce bez końca. Wiatr... I najtrudniej jest, kiedy milczy. Dajcie mi wiersz ze złotych pól pod lasem, Słowa dajcie, których wicher nie zmiecie! Ojców słowa, co nad naszym wciąż czasem W Żmija oddechu krążą - czyż nie wiecie? Słońce powoli opada za horyzont, wicher wieje i deszcz chyba zaraz znów mnie powita. Czas wracać. Żegnam się ze strumieniem, znów wchodzę na wzgórze. Nie wiem jeszcze, że moja droga do domu nie będzie prosta ani szybka. Mijam ten najpotężniejszy z dębów, gdy nagle moje źrenice rozszerzają się. Zapada cisza, ten świat milczy a ja wkraczam w jakiś inny. Zaczynam widzieć już nie oczami ziemskimi, wszystko dzieje się tak szybko, a moje myśli urządzają sobie szaleńczą gonitwę. Puls przyśpiesza, oddech szaleje… Tracę znany mi świat i w nowy wstępuję. Kim jestem? - pytam głazu siwego, pytam strumienia snującego opowieść bez końca i wzgórza pytam trwającego od wieków. Po tysiące razy wchodzę do tej samej rzeki i nie słucham niczyich kłamstw. Raptem dociera do mnie, że jestem tym, co mnie otacza i niczym więcej. Pytam i słucham. I ty również możesz zapytać o to samo. Słońca spytaj niezachwianego i wiatru, co zmienia się co chwila. I drzew spytaj, i ptaków nad wiecznym kręgiem płynących. Jak czas płynących i jak on odlatujących i powracających co roku. Jak chwilę trwający Wieczny Czas… Zapytaj. Ciekaw jestem, co powiedzą tobie. A oto, co powiedziały mi… Słońce ogniste zawieszone wysoko nie jest samotne. Ramionami opiekuńczymi otacza je powietrze. A słońce promieniami swymi gładzi przestworza niebieskie i ziemi dotyka i krople wód głębokich przenika swą mocą. Powietrze tchnieniem swym szepczące słońcu wieści z Ziemi, a ziemi moc słońca niosąc, w wodzie roztapia się przeźroczyście. Woda wypełniająca ziemię, chmur sięgająca, tym samym i słońcu jest bliska. A ziemia? Dająca wodzie żłobić - niczym nieprzerwane linie życia na zmęczonej dłoni - wciąż bardziej wdzierające się w głąb koryta starych i nowych rzek. Unosząca się na skrzydłach wiatru wysoko, wysoko... do słońca ognistego. I drzewa. Wszystkie drzewa mej ziemi. Wszystkie w jednym - w dębie mocarnym, trwającym w głębi wzgórza, na wzgórzu i ponad nim. Korzenie dębu otuliła ziemia pełna wody żywiącej. Po najmniejszy listek wypełnił się nią. Powietrze czyste muska chropowatą korę mocarza, konary, koronę królewskiego drzewa. Koronę, w której złote ślady znaczy samo słońce. Drzewo przenika żywioły. Żywioły przenikają siebie. I człowieka przenikają… I chyba tylko człowiek jeszcze o tym nie wie. Pamiętam, że gdy ze snu ocknąłem się pod moim dębem, było już ciemno. Z zieleni traw i krzewów wyszedłem na piaszczystą drogę. Dzień ten zapamiętałem na zawsze. Nawet teraz o nim pamiętam, gdy coraz bardziej ciąży nade mną widmo przeżytych lat. Gdy drzewa i żywioły przenikają mnie, a i ja sam prawie jednością już z nimi jestem. ,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,, Dajcie mi wiersz ze złotych pól pod lasem, Słowa dajcie, których wicher nie zmiecie! Ojców słowa, co nad naszym wciąż czasem W Żmija oddechu krążą – czyż nie wiecie? Dajcie mi pieśń tamtych źródeł, rzek tamtych, Melodię Wiłom – pannom wodnym – znaną. Niech mnie uwiodą, by w mych oczach zimnych Ogień pojawił się… Niech taniec zaczną! Pieśni nucone mej ziemi ustami, Grom, którym Perun wiosny każdej śpiewa Ziemię kochając swymi piorunami Aż Ziemia w Jego objęciach omdlewa. I Ciebie błagam, ognisty Swarogu - Pieśń wykuj dla mnie w swej kuźni słonecznej! Mieczem niech będzie mi, postrachem wrogów, Sprawi, że serce stanie się waleczne. Gdy o pieśń żywiołów Bogów błagałem - Pieśń ognia, wiatru, wód i ziemi naszej, Słowa szukane nagle usłyszałem przybywające z dali ponad czasem.
  15. Bo, że były natchnieniem to rzecz pewna. Tymczasem: www.google.pl/url?sa=t&rct=j&q=kruki%20do%20odstrza%C5%82u%2C%20bo%20przeszkadzaj%C4%85%20my%C5%9Bliwym&source=web&cd=3&sqi=2&ved=0CCkQFjAC&url=http%3A%2F%2Fwyborcza.pl%2F1%2C75476%2C10371952%2CKruki_do_odstrzalu__bo_przeszkadzaja_mysliwym.html&ei=MyykTo3oFISChQeArdjDBA&usg=AFQjCNFfyetSYC-LIV3BSVXXB9y3qKkqKA&sig2=4I1SqFcrgZ1qlTxkXFrUsg&cad=rja Natomiast Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków prowadzi internetową akcję protestacyjną przeciwko odstrzałowi kruków na Warmii i Mazurach. www.petycja.otop.org.pl/stop-odstrzalowi-krukowatych-na-mazurach/ Może tutaj otrzymają pomoc większą niż gdzie indziej? Za wszystkie poematy, bajki, wiersze, które przez wieki przynosiły poetom. Pozdrawiam serdecznie - La Fée Verte
  16. Dzień chylił się ku zachodowi. Nad borem słońce czerwoną poświatą znaczyło niebo. Tu i ówdzie różowe smugi malowały się na błękitnym jeszcze sklepieniu. Białe, skłębione obłoki przetykane złotymi ściegami leniwie płynęły ku nocy. Z drugiej strony świata przestworza oblekły się w szarość. Sad okrył się już do snu granatowym pledem. Zasypiał. Poprzez korony jabłoni prześwitywała bladosrebrna tarcza księżyca. Te dwa różne światy, choć przecież jednym były, przecinała piaszczysta droga znaczona miedzami rozległych pól. Stało na nich jeszcze zboże lada dzień gotowe poddać się sierpom żeńców. W zielu porastającym skraj drogi głośno dzwoniły świerszcze, a dalej - tam, gdzie ziemia wśród zbóż nieckę przypominała i gdzie wody niewielkiego jeziorka się zebrały, żaby śpiewały usypiającemu światu. W zmierzchającym czasie trudno było dostrzec, co to za postać zmierza ścieżką przecinającą ziemię na pół. Widać było, że zdążała szybko, może dlatego, że droga w tym miejscu zbiegała dość stromo. Ciemno odziana, choć może to tylko nadciągająca noc takie wrażenie dawała, niemal biegła, nie wiadomo dokąd i po co, wszak o tej porze wszelkie życie powolnieje i do snu się szykuje. Teraz wiedziona ścieżką pod górę śpieszyła nie bacząc na nic. Na samym szczycie, gdzie rozstaje, zatrzymała się wreszcie i zgiąwszy w pół, jakby z braku tchu, w tę stronę, gdzie bór pochłaniał już słoneczny krąg, trwała tak chwilę. Kiedy nad lasem jaśniała już tylko różowa poświata, postać na rozstaju zwróciła się w drugą stronę nieba, gdzie srebrzysta tarcza pewnie już trwała nad ziemią. Znów, zmęczony widać okrutnie, zgiął się nieznany człowiek i ktoś mógłby pomyśleć, iż nie zmęczenie zgina jego kark, lecz że to pokłon oddany władcy. Lecz przecie władcy żadnego nigdzie widać nie było. Uspokojona trochę istota na powrót nabrawszy właściwej postawy, w stronę krzewu dzikiego bzu uczyniła kilka kroków, po czym przysiadła pod nim dla większego odpocznienia. I gdyby nie to, że widać ją było, na ścieżce i rozstajach oraz jak zmierzała do krzewu, teraz nikomu na myśl by nawet nie przyszło, że pod czerniejącym bzem ktoś mógł przycupnąć. Mroczniało coraz bardziej. Ptaki skryły się w gęstwinie, by przeczekać do rana. Na łowy wyruszyły nocne zwierzęta. Nawet jakiś zbłąkany lis, może trochę większy niż inne, wyszedł zza ciemnej ściany boru. Sam ciemny, czarny niemal, zdążał w stronę mokradeł. W tym czasie, kiedy ktoś mógłby wytężać wzrok przyglądając się lisowi, człowiek spod bzu zapewne udać się musiał w dalszą drogę, bo żadnej sylwetki, żadnego cienia nawet nie dałoby się zauważyć. Ot, podróżnik goniący dokądś odzyskał siły i poszedł swoją drogą. A to, że znad bzowego listowia uniosła się na cichych skrzydłach sowa, nie dziwiło przecież nikogo. Nocny ptak wyruszył na żer. Nic w jego niemal niewidocznym locie nie było niezwykłego. Może tylko to, że chwilę kołował nad głową czarnego lisa, gdy ten szczeknięciem kilkukrotnym odpowiedział na jego budzący dreszcze krzyk. ///////////////////////////////////////////////////////////////////////// W środku starego boru, gdzie zda się niebosiężne świerki podpierają niebo, w ciemnościach przycupnęła chata. Zrazu nikt by się nie domyślił jej istnienia, bo była jakby częścią skarpy porośniętej krzewiną. W srebrnym blasku miesiąca widać było tylko kawałek ściany sklepionej z bali, między którymi widniały niskie drzwi, a niewielką szparę od biedy można by uznać za okno. Pomyśleć było można, że resztę chaty pochłonęła skarpa. Teraz srebrna tarcza jasno oświetlała to dziwne domostwo. Cisza panowała tu taka, jaka tylko istnieć może w sercu lasu, do którego nikt nie waży się zaglądać, chyba tylko zbłąkany jakiś wędrowiec na swoją zgubę. Mogłoby przez myśl przemknąć, że mieszkańcy chaty wieki temu opuścili to miejsce. - Jesteś nareszcie! – w mroku dał się słyszeć uradowany głos. Zza ściany świerków porośniętych brodami szaro-zielonych zwisających mchów wyszła postać otulona ciemnym płaszczem okrywającym ją od stóp do głów. Stanęła na polanie oblanej światłem księżyca. Patrzyła w stronę srebrnej tarczy, na której dało się zauważyć skrzydlaty cień większy i większy z każdą chwilą. Wreszcie pozna można było, że to ptak, jakich wiele zapuszcza się w nocnej porze na żer. Ten jednak widać oswojony był, bo zniżył lot i dotknął ziemi nieopodal ciemno spowitej postaci. Ostatnim uderzeniem rozpędzonych skrzydeł jakby ziemię zamiótł w pokłonie. - Witaj – uśmiechnęła się kobieta skłoniwszy głowę. Nocny ptak zahukał cicho jakby w odpowiedzi na pozdrowienie. Po chwili drzwi chaty skrzypnęły cicho i obie istoty zniknęły w jej wnętrzu. Mrok panujący w środku rozjaśniały języki ognia wysuwające się co chwila z wciśniętego w kąt pieca. Na stole pod oknem blado migotała świeca. - Siądź i posil się. Później wysłuchamy twoich wieści. Sowa przysiadła na szczycie stołu. Płomień świecy pełgał w jej żółtych oczach. Siedziały teraz naprzeciwko siebie – ptak i kobieta. Przybysz posilał się kawałkami mięsa podawanymi mu przez gospodynię. I w jej oczach można było dostrzec złote ogniki, te same, które raz po raz iskrami strzelały z pieca. A może to jej uśmiech sprawiał, że oczy płonęły radością? Gdy blady płomień świecy niknąć zaczął, kobieta zdmuchnęła go i z sową uczepioną jej okrytego płaszczem ramienia stanęła na środku izby. Uniosła niewidoczną dotąd pokrywę skrywającą zejście pod podłogę. W dół wiodła drabina, po której szczeblach teraz pewnie schodziła kobieta. Stanąwszy na kamiennej podłodze, hakiem, który stał oparty o ścianę piwnicy, zamknęła wejście. Gdyby ktoś teraz zbłądził w to miejsce i odkrył chatkę, nie znalazłby śladu po gospodyni. Może tylko dogasający w piecu ogień zdradziłby jej niedawną obecność. Wąski, kamienny korytarz biegł w dół. Z każdym krokiem stawało się coraz chłodniej i coraz większą wilgoć dawało się wyczuć w powietrzu. W ciemnościach rozlegał się tylko odgłos pośpiesznych kroków kobiety. Była pewna każdego z nich. Widać nieraz podążała tą drogą. A droga nie była krótka. I niewielu wiedziało, że od tej, którą teraz szła ciemno odziana postać, wiodły inne drogi, niektóre rozgałęziały się, inne plątały czy kończyły niespodziewanie. Jeszcze inne wyłaniały się spod ziemi w najmniej spodziewanych miejscach. Zaś ta podziemna ścieżka wiodła w ciemnościach do miejsca skrytego głęboko, gdzie teraz właśnie oczekiwano skrzydlatego przybysza.
  17. Oj, bardzo ładnie to wygląda! To naprawdę wiersz! Miło stać się natchnieniem dla prawdziwego poety :) Pozdrawiam - prozak/prozac ;) Dziękuję za spotkanie Judyt :) Miłego lata wszystkim i błękitu, błękitu, błękitu...
  18. Z pozdrowieniami :) [u]A. Asnyk[/u] [u]Lilie wodne[/u] Taki spokój rozlany w naturze, Niebo takie czyste i pogodne - Na jeziora przejrzystym lazurze Zakwitają blade lilie wodne; Zakwitają i z schyloną twarzą Za czymś tęsknią i gonią, i marzą. Sierp księżyca przegląda błyszczący Przez nadbrzeżne sitowia i trzciny, Łódka płynie po fali milczącej - Na niej chłopiec patrzy w twarz dziewczyny, A ta główkę rozmarzoną skłania, Czyniąc jemu dziwne zapytania: "O czym marzą owe lilie smutne, Zatopione w podwójnym błękicie? Czy jak duchy jeziora pokutne W śnie kwiecistym nowe biorą życie? Gdzie je znowu w jasny wieniec wplata Idealna twórcza piękność świata? Czy też może służą za dyjadem Utopionej w jeziorze dziewicy? Albo tylko są odbiciem bladem Ludzkich tęsknot wiecznej tajemnicy, I dlatego sen życia je pieści Echem naszych pragnień i boleści". "Ty się pytasz, mój biały aniele, O czym marzą owe kwiaty senne? W naszych piersiach kwitnie uczuć wiele, A nie wiemy, gdzie biegną promienie, I związani ze ziemią łańcuchem, Nic nie wiemy, gdzie płyniemy duchem. Wiemy tylko, że w ciągłej pogoni Za tą marą piękności bezwzględną Rozsiewamy kwiaty pełne woni, Które kwitną chwil kilka i więdną, Ale w każdym w krótkiej trwania dobie Zostawiamy jakąś myśl po sobie". "Ja bym chciała - dziewczę się ozwało - Mój sen życia powstrzymać w swym biegu I zakwitnąć taką lilią białą, Pełną woni na jeziora brzegu; I nie ponieść żadnej serca straty, Lecz tak zwiędnąć jako więdną kwiaty. Ja się lękam w ciemną przyszłość płynąć I utracić rajskich marzeń jasność; Wolę raczej w chwili szczęścia zginąć I twą miłość wziąć z sobą na własność, I być pewną, że się nic nie zmieni W blasku naszych wewnętrznych promieni". "Niech cię przyszłość, najdroższa, nie straszy! - Odparł młodzian, topiąc wzrok w błękicie - Myśmy najprzód już w miłości naszej Zaczerpnęli nieśmiertelne życie I możemy iść dalej bezpieczni, Że się sen nasz za światem uwieczni. Los nas może na zawsze rozłączyć, Wyszukiwać męczarnie najrzadsze, Może w serca truciznę nam sączyć - Tych chwil szczęścia on jednak nie zatrze! I zostawim nad swoją mogiłą, Co nam spójnią nieśmiertelną było. Może także nad tonią błękitną, Tu gdzie teraz rozmawiamy z sobą, Takie lilie znów po nas wy kwitną, Naszych losów owiane żałobą, I w niebiosa patrząc się pogodne, Będą o nas marzyć lilie wodne".
  19. Będą o nas marzyć lilie wodne Bo może sen, którym dziś są tamci, co wczoraj płynęli łodzią trwa, jak trwają lilie? I może to te same kwiaty, które ktoś w podwójnym błękicie zatopił na wieczność? Kiedyś. A może my, to tamci? Zadający wciąż te same pytania i odpowiedzi odnajdujący w sobie tylko. Lecz cóż, gdy odpowiedź nie przyjdzie? Gdy spoczywa na dnie głębi błękitnej lub w błękicie wysoko, wysoko ponad wszelkimi myślami? Nieosiągalna. Jeszcze. Pewna tylko niepewność i bieg promieni biegnących w nieznane. Zostawimy po sobie myśl. Cień. Błysk. Pył. I zwiędły kwiat na mogile, co ręka czyjaś może rzuci na wieczną pamiątkę. Dziś. Niezatarte chwile szczęścia. Nieśmiertelna spójnia marzeń lilii wodnych zatopionych na podwójnym błękicie bezkresu.
  20. Wreszcie! Z powrotem tutaj, w domu - pomyślał. Jak to jest, że tu nawet inaczej się oddycha? Cieszył się na tę wizytę, choć w zasadzie wracał do pustych, zapomnianych ruin. Wiek czy dwa wieki temu okolica tętniła życiem. Ale czas upływa nieubłaganie i rzeka, do której wchodzimy, nigdy nie jest taka sama. Okoliczne wsie systematycznie pustoszały - ludzie wyjeżdzali w poszukiwaniu lepszego życia, zbrojne konflikty oraz morowa zaraza również zrobiły swoje. W niektórych wsiach przy życiu zostało po kilka osob... Dawniej szeroka i uczęszczana droga zarosła, zmieniła się w krętą ścieżkę, którą teraz kroczył. Już za czasów jego dzieciństwa nie mieszkało tu zbyt wiele dzieci. Lata mijały - nauka, studia, praca w mieście. Nie było tutaj za bardzo do czego wracać - no, może oprócz wspomnień. Teraz właśnie, wiedziony wspomnieniami, zmierzał do tego miejsca, gdzie jako dziecko włóczył się i bawił prawie każdego dnia. Okolica była niesamowita. W jakiś niepojęty sposób przepełniała go głęboką czcią. Ten znajomy strumień, las, to jezioro... Zdawało się jakby chciały mu coś powiedzieć, wręcz cieszyły się na jego widok. Tak właśnie było wiele lat temu i zdziwił się, ale też ucieszył widząc, że jego odczucia co do tej ziemi nie zmieniły się, że dalej istniała między nią a nim ta subtelna więź, której tak dawno już nie odczuwał. Wypełniło go uniesienie wręcz mistyczne, łzy napłynęły do oczu. Tyle lat, tyle lat... Nawet nazwy miejsc z jego dzieciństwa naznaczone były świętością... Tak więc las był przez okolicznych określany jako Święty Gaj i większość mieszkańców nie wycinała tam drzew ani nie zastawiała wnyków. Strumień płynący przez ten gaj Żywą Wodą zwano - i choć ryb w nim w bród było, za jego dzieciństwa ludzie raczej unikali łowienia tam. A jezioro - Świętajno - samą nazwą wzbudzało szacunek. Ale najmocniej w pamięć zapadła mu postać wyciosana w kamieniu. Po nocach śniły mu się czasem rysy tej twarzy zatarte przez czas, ręce złożone w geście jakby jakimś tajemniczym - jedna na brzuchu, druga na sercu - w niej róg. No i jeszcze była dziewczyna, w tamtych latach chyba jedyna jego rówieśniczka w opustoszałej okolicy. Spotykali się prawie codziennie, przemierzali wspólnie las, odpoczywali nad jeziorem i strumieniem. Zaś postaci wykutej w kamieniu, sami nie wiedząc czemu, składali rozmaite dary. Dziewczyna wiła wianki i ozdabiała nimi oblicze kamiennej postaci. Czasem zostawiali w glinianej misie trochę pożywienia. Innym znów razem zbierali gałęzie i liście w nieładzie zalegające wokół kamienia. Wiele razy śpiewali lub tańczyli wokół głazu. Było w nim coś niesamowitego, przyciągającego, magia jakaś pradawna. Kto otwiera bramy? My je otwieramy! Bracia, przyjaciele Dni minęło wiele. A któż to nas wzywa? To my was wołamy! Bracia, przyjaciele Dni minęło wiele. A cóż to za dary? My je wam składamy! Bracia, przyjaciele Dni minęło wiele... Uświadomił sobie, że jego usta bezwiednie poruszały się przypominając mu słowa sprzed lat. Pieśni tej nauczył chłopca dziadek, gdy pewnego wieczora dał się namówić na opowieść o kamiennej postaci i o niezwykłości rodzinnych okolic. - Dawne lata nie do końca zapomniane, zaś dawni ludzie nie do końca przeminęli - tymi słowami zakończyła się opowieść. Ze swojej wsi musiał wyjechać właściwie z dnia na dzień i nie było nawet czasu, by pożegnać się z dziewczyną. Wiele, wiele razy myślał o niej przez te wszystkie lata, myślał o tym, jaką kobietą jest dzisiaj, czym się zajmuje, jak się jej powodzi, czy z kimś się związała... Trudno było to nazwać tęsknotą - minęło w końcu tyle lat - może to po prostu zwykła ciekawość? Okolica wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał i bez problemu dotarł do polany, na której od wieków stał tajemniczy posąg - kamienną babą przez ludzi zwany. Zamarł. Zdezorientowany, rozejrzał się po okolicy... Wszystko się zgadzało, był tam gdzie powinien, to na pewno ta polana... Więc gdzie podział się kamienny olbrzym? ... Zbudziła się w środku nocy. Znowu ten sen. Mogłaby przysiąc, że dzieje się naprawdę. Ale naprawdę jest przecież tutaj. W sercu miasta, które nigdy nie pogrąża się w ciszy, nigdy nie zamyka oczu. Nawet teraz blask latarni rozlewa się wokół domu i wciska w szpary okien. Nawet teraz gdzieś w oddali słychać wycie jakiejś syreny. Po co są miasta? - pyta i uśmiecha się sama do siebie. Co za banalne pytanie! Wiadomo - dobre szkoły, dobra praca... Po co są dobre szkoły? I dobra praca po co? Nieee!... Co to za pytania?! Zasnąć i nie myśleć więcej. Nie myśleć w ten sposób. Do niczego dobrego to nie prowadzi. A więc jeszcze raz - po co są miasta? No, niech jakaś mądra myśl przyjdzie... Już, w tej chwili, zanim znowu zasnę... Miasta są po to, by złote kaczki miały gdzie mieszkać, bazyliszki mogły się skryć przed ludzkim okiem, i by w zakamarkach starych kamienic, na promykach słońca wpadających przez złamane witraże, mogły huśtać się dobre wróżki... To sen czy jawa? Coś wyrywa ją z ciała. Co za prędkość! Już za miastem? Już las? Stare sosny, świerki... Znowu jej się śni, że leci nad drzewami, w pewnej chwili zniża lot, zwalnia, wlatuje między drzewa. Rozstępują się... Polana? Pagórek? Na nim - brzozy. Jej ulubione, chociaż kocha wszystkie drzewa. A może lepiej powiedzieć - kochała?... Zawisa nad ziemią. Patrzy na brzozy. Przychodzi mgła. Zasnuwa białe drzewa, ale widać je nadal, choć nie tak wyraźnie. Nie leci dalej. To chyba cel podróży. Wpatruje się we mgłę. Coś zaczyna do niej docierać. Tak, to nie jest zupełnie nieznajome miejsce. To tutaj spędzała dzieciństwo – przez chwilę poczuła tę więź, która na zawsze splata człowieka i ziemię jego Ojców. Gaj, strumień, jezioro… I ta postać, przed wiekami czyjąś dłonią w pradawnym wyciosana kamieniu. Właśnie, gdzie ona? Przez chwilę wydaje jej się, że dostrzega ją pod prastarym dębem, ale nie – to sylwetka jakiegoś mężczyzny, który – podobnie jak ona – stoi na polanie i w zdziwieniu rozgląda się dookoła. W zdziwieniu bo… coś tu jest nie tak jak powinno, czegoś brakuje. Lecz nie ma czasu, by przyjrzeć się lepiej. Szalony jakiś pęd porywa ją z powrotem i słyszy własny krzyk… - Kamień?! - ze snu - nie-snu budzi ją własny głos - Mój kamień! To irracjonalne. A więc sen wystarczy, by rzucić wszystko i w jednej niemal chwili wyjechać? Jednostajny stukot kół pociągu kołysze myśli. Ileż to lat minęło, odkąd ostatni raz tam była? Za dużo. A może tamtego świata już nie ma? Może wyprowadził się do miasta jak ona? Uśmiecha się do głupiutkich myśli. A może miasto przeniknęło po cichu do miejsca z dziecięcych lat? A może wtargnęło z całym swoim chaosem? Nie. Odrzuca tę myśl. Miasto to miasto. Ma swoje tajemnice, złote kaczki, bazyliszki... Po co mu kaczki szaropióre? Po co zwykłe jaszczurki i uśpione kamienie z ludzką twarzą ukryte wśród traw i poziomek?... Poziomki. Ciekawe czy jeszcze tam są... Ciekawe czy zielone wzgórze skryte wśród brzóz jeszcze czeka. Ciekawe czy czeka tam on... Co za śmieszne przemyślenia. Nie ma tamtych poziomek, nie ma już tamtego wzgórza... Nie ma niczego. Brukowana droga w ciemnościach. To dziwne. Czyżby stopy pamiętały każdy kamień? Nie potykają się o wystające kocie łby. A przecież świt jeszcze nie wstał. Blednące światło księżyca ledwo co przenika przez gnane wiatrem szaro-granatowe chmury. O, jest i dzika grusza niosąca na swych barkach wszystkie zgryzoty tej ziemi. I tylko gruszki dają pociechę - dzikie jak ich matka i jak ta ziemia słodko-cierpkie. To dziwne - mijając drzewo słyszy ciche - "witaj". Rozgląda się. Nikogo nie ma. Tylko grusza popiskuje uginanymi przez wiatr konarami. Tylko grusza... Dalej, dalej! Kiedy wreszcie droga łagodnym łukiem spadnie do jeziora? Kiedy stary dom skrzypnie drzwiami i zapachnie zielem rozwieszonym u powały? A może domu już nie ma? I może piec rozsypał się z żalu, kiedy umarł ogień zabierając ze sobą ostatni szaro-zielony listek goryczy? Domu nie było. Pozostały tylko fundamenty kreślące zarys dawnych ścian. Stanęła u progu, który istniał tylko w nikłej pamięci. Tu były drzwi; przeszła przez nie i stanęła w miejscu, w którym niegdyś stał duży piec, tam, gdzie o każdej porze dnia i nocy płonął ogień. Szaro-granatowe chmury mocą wstającego słońca odgarnięte zostały z nieba. Raz jeszcze w górze zapłonął ogień znacząc ślad na jeziorze rozlewającym się u stóp nieistniejącego domu. Czy i tutaj zapłonąć może? Czy możliwym jest wskrzesić to, co umarło, odeszło w zapomnienie? I znów zdaje jej się, że słyszy wyraźnie: "nie odeszło...". Rozgląda się wokół. Żywej duszy nie ma, tylko skowronek - szary jak gruda ziemi porwał się w górę i śpiewa słońcu. Tylko skowronek... Stare fundamenty znaczą dalszą drogę. Kto pamięta, co było, tego inna ścieżka nie zwiedzie. A nawet jeśli zwiedzie na chwilę, dość mocy jest, by zawrócić i podążyć pierwotnym traktem... Tu pod oknem był stół. Siadaliśmy wkoło i zwykły chleb nam smakował, i miód co spływał złociście, i ciepłe jeszcze, pachnące śliwkami powidła. Zza okna malwy zaglądały do domu i słyszało się ciszę. Cóż pozostało? Niebo, słońce, szara ziemia, jezioro i stare fundamenty... Droga wiodła do lasu. I w drodze tej jedna myśl powracała. Dziecinna i natrętna, niedająca się odegnać. Poziomki. Ciekawe czy jeszcze tam są... Ciekawe czy zielone wzgórze skryte wśród brzóz jeszcze czeka. Ciekawe czy czeka tam on... Co za myśli! Nie ma tamtych poziomek, nie ma już tamtego wzgórza... Nie ma niczego... W pierwszej chwili zdumiała się, bo brzozowe wzgórze było! I trawy zielone jak wtedy, i... poziomki! Echo powtórzyło jej radość, śmiało się i wraz z nią witało mieszkańców borów. I nie wiadomo czy tylko echo odpowiadało, czy i oni. "Hop-hop!", "hej!", "bywaj!" niosło się po lesie jak wtedy. Kiedy bór ucichł, a czerwona słodycz obeschła na palcach, rozejrzała się jeszcze raz. A jednak... Czegoś brakowało. - Nie ma go. Nie ma naszego kamienia - usłyszała zza drzew. Rozpoznała jego sylwetkę i oczy, kiedy stanął nieopodal. To mężczyzna z tamtego snu. Ale nie tylko we śnie widziała te oczy. Tak! To przecież towarzysz jej dziecięcych zabaw! Nie widziała go od czasu, gdy wraz z rodzicami pośpiesznie opuścił wioskę. Dziwne spotkanie. Przypadkowe zupełnie, chociaż tak często słyszała, że podobno nie ma przypadków. Niedowierzanie, bo skąd wziął się tutaj? Dlaczego dziś właśnie? Niepewność, bo przecież nie wiadomo, kim dzisiaj jest. Milczenie i pierwsze słowa, proste pytania, odpowiedzi przeplatane ciszą. I zwykła radość ze spotkania dawno niewidzianego przyjaciela. Czy i dziś okaże się przyjacielem? Dlaczego w ogóle tu przyjechałeś? A ty skąd się tutaj wzięłaś? Bywałeś tu często? Wiesz co się tutaj działo? Też miewałeś takie sny o naszej polanie? A w końcu – nieśmiałe – myślałaś o mnie? I śmiech, swobodny i niewymuszony, zupełnie jakby tych kilkunastu lat nie było. A potem – chwila ciszy, powaga w oczach… Już wie, że on też myśli o tym samym – o ich kamieniu… Nie ma go. Nie ma. Chaotyczna wymiana myśli. Jak to – nie ma? Przecież w snach to właśnie ta tajemnicza postać wzywała ich tutaj… Czy jest ktoś, kto może wiedzieć więcej o jej losie? - Tak! Pamiętasz? Zarzekał się, że nigdy stąd nie wyjedzie, że ta ziemia to jego ciało, że ta rzeka to jego krew... - Lecz czy jeszcze żyje? Już wtedy był starcem. - Pamiętasz gdzie mieszkał? Chodźmy. Zobaczmy. To jedyna szansa, żeby dowiedzieć się prawdy. ... Sponad drzew rosnących tuż przy chacie poderwał się szaro-brązowy ptak. Zatoczył koło nad ich głowami, obniżył lot jakby sprawdzał, z jakimi zamiarami przybywają. Z krzykiem radosnym, jakby poznał przybywających, powrócił do starca siedzącego na ławie przed chatą opartą plecami o ścianę lasu. Zbliżyli się, a wtedy siwobrody powstał wyciągając ręce w ich stronę. Mimo sędziwego wieku, postawy mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniec. Miał w sobie coś, co onieśmielało; może to była właśnie ta królewska nieugięta czasem i troskami postawa? Może oczy - młodzieńcze i bystre, rozumne i przenikające człowieka na wskroś? Może jeszcze coś, co dane jest nielicznym?... Jednak to, co onieśmieliłoby innych, ich nie przerażało. Zapomnieli chyba, że przez te kilkanaście lat z dzieci zmienili się w dorosłych, bo tak jak wtedy podbiegli do niego, a on jak dawniej przytulił ich głowy do serca, jak to czyni najlepszy ojciec. I jak przed laty, tak i teraz znaczył jakieś ślady na ich czołach. I nie było nic niezwykłego w tym, że klęknąwszy całowali dłonie starca, że sokół kreślił swym lotem znaki na niebie, że spod progu chaty wysunął się wąż przyglądając się temu powitaniu i sam jakby witał gości kiwając głową. - A więc powróciliście - przemówił starzec - wiedziałem, że wrócicie do domu. O tak, Kriwe mógł to wiedzieć. Wydawało się, że wystarczy, iż spojrzy na człowieka, by wiedzieć skąd ten przychodzi i dokąd zmierza. Gdy przekroczyli próg chaty, zrozumieli, że czas jeśli tylko zechce, potrafi się zatrzymać. Wnętrze izby było takie, jakim je zapamiętali. Bielone, z ciepłym piecem w rogu, na nim garnki, warzące strawę albo coś innego, czego recepturę znał tylko on. Na ścianach porozwieszane pęczki ziół. Pod oknem stół, kilka drewnianych krzeseł, na oparciach których ktoś wyrzeźbił kołomiry. Przy najdalszej ścianie stała ława służąca za łoże, a obok niej w ciemnym kącie - stara skrzynia skrywająca nie wiadomo jakie skarby. Gdy siedzieli za stołem, starzec na bochnie chleba nożem znak słońca uczynił, a potem jedli strawę, którą bogowie tej ziemi od wieków dają człowiekowi. Były więc na stole dary bóstw lasu, jezior i łąk. Dary proste i zwykłe jak ta ziemia. I dlatego właśnie człowiekowi tej ziemi najbliższe. Dlaczego więc tak często człowiek gardzi nimi, wstydzi się ich, pragnąc strawy z dalekich krain, obcej, wymyślnej, mamiącej zmysły, sprawiającej, że ciału sił ubywa? A jeśli ciało szwankuje, i rozum, i dusza nie takie jakimi by mogły być. Czyż bogom dalekich krain zależy na dzieciach tej ziemi? - Nie odszedłeś, Kriwe... - Nie odejdę, choć przeminę. Ludzie mijają, ale Bogi nasze nigdy nie miną. Ziemia wraz z jej historią nigdy nie odejdzie w niepamięć. I wasz kamień też w zapomnienie nie odejdzie. Wezwał was tutaj. Wasze sny... - Więc wiesz? Co z nim? - Lata temu znaleźli go, wyrwali borowi, upokorzyli… Wlekli do miejsca, gdzie stanął znak obcego boga i gdzie obcy bóg z dalekich ziem ostoję dla siebie znalazł. Panuje tu teraz, ale czyż wiecznie panować będzie? W was nadzieja, w was pamięć i trwanie. Pamiętajcie o mateczce kamiennej, co dłońmi swymi wskazuje, że co wyszło z jej łona, na zawsze sercu bliskie pozostanie. Nie zapomniała o was nigdy, tak jak nigdy nie zapomniała o tamtym, co rysy jej w kamieniu rzeźbił. I nie zapomniała o żadnym z jej dzieci tańczących w barwnym korowodzie na polanie schowanej wśród brzóz. Pamięta dłonie, które dla niej sypały kaszę i miody lały, dłonie, które wieńce splatały wśród pieśni. Pamięta i gruszę pozdrawiającą wędrowca, i skowronka budzącego ziemię, gdy słońce odgarnia mrok. Pamięta bicie każdego serca, które biło dla tej ziemi, zanim bić przestało. I mnie pamiętać będzie. Widzę, że dla was życie się zaczyna. Idźcie razem – i pamiętajcie, że na mocnych fundamentach od nowa można postawić dom. Dla was zaczyna się nowa droga, a ja stary, stoję na jej drugim krańcu. I tęskno mi, by pójść dalej. Lecz odejdę spokojny, bo wiem, że nie zapomnicie swoich korzeni, swojej ziemi i krwi. Odchodząc obejrzeli się jeszcze raz. Kriwe wsparty o swój kostur, wzniesioną dłonią kreślił za nimi słoneczne znaki szczęścia. Nad jego głową kołował sokół. - Stary mędrzec ma rację. Wszystko i tak jest w nas - mężczyzna spojrzał w jej oczy. Zadrżała, gdy ujął jej dłoń w swoją - Chodźmy. Czeka na nas ta ziemia. A na kamiennych fundamentach może przecież stanąć jeszcze jeden dom... - A co z naszym kamieniem? - Właśnie po to nas tu wezwał. Żeby to wszystko trwało - w nas i w naszej krwi. Powoli ruszyli przez las, trzymając się za ręce, śmiejąc się, rozmawiając i jak wtedy powtarzając czyjeś słowa: Kto otwiera bramy? My je otwieramy! Bracia, przyjaciele Dni minęło wiele. A któż to nas wzywa? To my was wołamy! Bracia, przyjaciele Dni minęło wiele. A cóż to za dary? My je wam składamy! Bracia, przyjaciele Dni minęło wiele... W oddali zagrzmiało.
  21. Dziękuję. Cieszę się, że się spodobało :) W zanadrzu mam jeszcze kilka opowiadań o takiej tematyce. Poszczególne części w pewien sposób się przenikają. "Obrazki" te to, jak pisałam wcześniej, efekt pracy i pasji dwu osób. Chociaż nieskromnie dodam, że "Zielona Pani" czy jak kto woli - "Piołun" to niemal w całości moje dzieło :P Przy okazji serdecznie pozdrawiam współautora prozy, którą tutaj publikuję :)
  22. Piołun... Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o nim? Nie wiem. Przychodzą mi do głowy bardzo mgliste wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Pamiętam, że moja babcia zbierała zioła. Suszyły się w całym domu. Wypełniały wszystkie kąty. To był taki mały, pobielany w środku domek z dużym piecem. Pamiętam ogień, który płonął o każdej porze dnia i nocy. Wcześniej mieszkała tam mama babci - też zielarka. A jeszcze wcześniej jej matka. Zapach ziół wypełniał ten dom od wielu pokoleń i również całe moje dzieciństwo wypełnił. Pewnego dnia spośród słów pieśni, którą babcia nuciła, wyłowiłam to jedno - "piołun". Natychmiast przylgnęło do mnie i stało się moją własnością – zresztą wzajemnie. Przez kilka dni chodziłam jak zaczarowana, powtarzając sobie to słowo, nucąc je, rozkoszując się jego brzmieniem. Zaś sama babcia, choć zawsze była zajęta i niewiele czasu miała na rozmowy ze mną, tym razem o dziwo, wręcz nie przestawała o piołunie opowiadać. A właśnie szczególnie to ziele upodobały sobie kobiety w mojej rodzinie - prababka, babka, ciotki - w jakiś sposób było ono zawsze wśród nich. Dziś, kiedy podczas rodzinnych spotkań wspominamy tych, co odeszli, zawsze wspominamy również i piołun. Czasem ktoś zaczyna pytać: "A pamiętacie...", a kilka głosów kończy: "... piołun?" I jest masa śmiechu. To taki jakby znak rozpoznawczy tej gałęzi rodu. Taki herb, choć to przecież nieherbowa gałąź. To tylko kobiety, które wiedziały może trochę więcej niż inni, a niektórym swym wnukom i wnuczkom pozostawiły w spadku piołunowe oczy i coś jeszcze... Nawet teraz – gdy to piszę - mam przy sobie majowy piołun, zerwany tego roku. Czasem jak jest mi tak szaro i życia jakby mało, to wystarczy, że poczuję woń naszego ziela i dotknę miękkiej szarości, a od razu jakoś tak lepiej jest. [u]Obraz 1[/u] Wnętrze chaty. W piecu pali się ogień. Na ścianach i u powały rozwieszone zioła. Dziecko wpatruje się w nie słuchając pieśni starej kobiety. …………………… To właśnie jest jedno z moich pierwszych wspomnień. Blask ognia, biel ścian, zieleń liści, zapach ziół i pieśń babci. Dobra cisza i spokój, który pozostał we mnie do dziś. Na zewnątrz chaos nie do ogarnięcia - jak ludzie, którzy go stworzyli. Lecz w środku - cisza mimo wszystko, a może na przekór wszystkiemu? Cisza, której doświadczam, ilekroć wkraczam do świata mego dzieciństwa. On ciągle tam jest – świat bez początku i bez końca. I kiedy spotykamy się, cisza we mnie i cisza mojego świata łączą się w jedno i zdolne są zwyciężyć największy chaos. Pamiętam dobrze ogień i starą pieśń: Ogniu święty trwaj niebo rozpromienij płomień i nam daj nie zagaśnij Ziemi... Jest we mnie pamięć tamtych ziół. Nie raz pytałam babci, po co jej te brzydkie roślinki, przecież o wiele ładniejsze kwiaty rosną w ogrodach. Dlaczego co rano oraz gdy słońce zachodzi, idziemy na skraj lasu, nad strumień, wszędzie tam, gdzie światy się łączą i zbieramy zwyczajne szaro-zielone liście? Babcia uśmiechała się wtedy i widziałam w jej oczach, że chyba śmieje się ze mnie. Teraz sama śmieję się z tamtej siebie nierozumiejącej darów pochodzących z granic światów najbliższych. Światy i ci, którzy nimi władają – dla ludzi, a może im na przekór, dają życie zaklęte w zieleni. I śmieją się widząc, że człowiek jak dziecko biegnie ku ogrodom, wyciągając ręce po kwiaty piękniejsze, pachnące mocniej - bo zwodniczo... Do dziś mam w pamięci tamte zioła i starą pieśń: Piołunowy królu daj mi swojej mocy niech ze wzgórza twego nadejdzie tej nocy daj mi zieleń daj daj mi ciszę daj daj mi sen podniebny i śmierć słodką daj... [u]Obraz 2[/u] Ścieżkę wśród złotych pól przemierza stara kobieta. Krok w krok za nią idzie dziewczynka. Idą w stronę wschodzącego słońca. Kobieta przystaje co chwila zrywając zioła. …………………… Pamiętam dzień, nim słońce wstało. Babcia zbudziła mnie i kazała iść za sobą. Drzwi skrzypnęły, jakieś cienie przebiegły za progiem, a może mi się zdawało? Księżyc rozwiewał się w bielejącym poranku, za chwilę miało nadejść słońce. Nie wiedziałam dokąd zawiedzie nas ścieżka biegnąca wśród zbóż. Pierwszy raz szłam z babcią tamtędy i czułam, że dzieje się coś niezwykłego. Bo czas, gdy spotykają się noc i dzień, nie jest zwyczajny. Chwila, w której powierza się swe kroki temu, kto idzie przed tobą, nie jest zwykła. Nie zawsze można mieć pewność, że ta osoba powiedzie cię dobrą drogą. I cel, dla którego warto wstać przed wschodem słońca też nie pojawia się co dzień. Celem była wędrówka w ciszy nim zbudził się świat. Celem było doświadczyć tego, że cisza nie musi oznaczać samotności i smutku, lecz że można doświadczyć jej z innym człowiekiem. Celem było ujrzeć promienie wschodzącego słońca w oczach babci, gdy odwróciła się ku niemu i skłoniła jak kłania się prawdziwie zasługującym na pokłon. Pamiętam pieśń budzących się ptaków i pieśń babci pamiętam: Ogniu święty trwaj niebo rozpromienij płomień i nam daj nie zagaśnij Ziemi... A później zrywałyśmy zioła. Babcia mówiła że to są zioła słońca, że można je zbierać tylko o świcie, że tak zerwane mają największą moc. Rzeczywiście - pachniały tak ładnie i mocno, i błyszczały kroplami rosy. To dobre zioła - mówiła babcia - ludziom ich trzeba, gdy złe wejdzie i na zatracenie wiedzie. Spytałam czy są i złe zioła. Odpowiedziała krótko - są, niedługo i złe ci pokażę. Dziś tylko te. A później tłumaczyła cierpliwie na co pomaga ziele, które zrywałyśmy. Kiedy wracałyśmy do domu, słońce stało wysoko. Od tamtego poranka codziennie towarzyszyłam babci w jej drodze, gdy szła zbierać słoneczne zioła. Codziennie aż do chwili, gdy samej mi przyszło przemierzać tę drogę. Rozstanie na zawsze może nadejść każdego dnia. Czasem jednak zdaje mi się, że nie jestem sama na ścieżce, i że pod progiem starego domu jednak ktoś mieszka... [u]Obraz 3[/u] Ciepła noc. Piaszczystą drogą idzie samotna dziewczyna wpatrując się w gwiazdy. Niesie naręcze ziół. …………………… Zioła nocy. Te, których nie zdążyła nauczyć mnie babcia. Wtedy nie byłam gotowa, by je poznać. A kiedy przyszedł czas, jej już nie było. Odeszła pewnego poranka, gdy promienie słońca zgubiły drogę w nieprzeniknionych mgłach śmierci. Właśnie wśród tych mgieł znalazłam je – księżycowe zioła. To było wtedy, gdy przyszła noc inna niż wszystkie noce. Taka, kiedy marzy się, by dzień nie nadszedł. Piołunowy królu daj mi swojej mocy niech ze wzgórza twego nadejdzie tej nocy daj mi zieleń daj daj mi ciszę daj daj mi sen podniebny i śmierć słodką daj... Myślałam, że to będzie ostatnia pieśń, którą zaśpiewam. Weszłam w mgły. Mgły, spoza których nie widać nic. Nie widać własnych dłoni wzniesionych do oczu, nie słychać niczego; własny głos tonie w nich bez echa. Zimne mgły otuliły i przeniknęły całe ciało. Przerzedzały się im głębiej w nie wchodziłam. W końcu ujrzałam ciemną postać samotnie stojącą w oddali. Nie wiadomo było czy to kobieta, czy mężczyzna. Czy z ust samotnika padnie dobre, czy złe słowo? Czy spojrzenie da nadzieję, czy ją zabije? Mimo niepewności i trwogi jakaś siła kazała mi iść dalej. Poprzez rzednące mgły wiodła mnie droga do wciąż jeszcze ciemnej postaci. Z każdym krokiem było widać ją coraz lepiej. Wysoki, wyprostowany dumnie mężczyzna w białej, długiej szacie... W ręce trzymał kostur. Po chwili rozwiał się mój lęk. Z cichą pewnością w jasnych, dobrych oczach patrzył na mnie siwowłosy, długobrody starzec. Z jego oczu odczytałam pozdrowienie i słowa zaproszenia: "chodź za mną". Odwrócił się i powiódł mnie w nieznane. W dali widziałam skały – ciemną ścianę, do której zbliżaliśmy się poprzez coraz słabsze mgły, błotnistą ziemię gdzieniegdzie porośniętą zszarzałą trawą. Bardziej przeczuwałam niż wiedziałam, że tą samą drogą tamtego ostatniego poranka szła babcia. Cieszyłam się na spotkanie po latach. Cóż z tego, że byłam jeszcze dzieckiem, gdy mnie pozostawiła? Dobro w pamięci nosimy na zawsze. I śmierć tego nie zmieni. Wiedziałam że wystarczy kilka kroków, by zza szarej skały powitały mnie słońce, ciepło, i ona idąca jak dawniej z naręczem dobrych ziół. Lecz cóż to? Mężczyzna nakazał mi zostać, sam wszedł między skały, a kiedy powrócił, wiedziałam, że tego dnia nie będę mogła pójść dalej. Wyczytałam to jego oczu. Odprowadził mnie na skraj mglistego świata. Chciałam spojrzeć jeszcze raz na mego przewodnika i zapytać, dlaczego nie mogę pozostać, lecz gdy zwróciłam się w jego stronę, zobaczyłam, że stoi na drugim brzegu i coraz bardziej niknie we mgłach. Rozejrzałam się dookoła – u mych stóp rosły właśnie one – zioła nocy. Uśmiechnęłam się myśląc, w jaki to sposób babcia przekazała mi w końcu i tę wiedzę, gdy byłam gotowa ją przyjąć. [u]Obraz 4[/u] Las pogrążający się w wieczornym mroku. Dziewczyna galopująca na czarnym koniu w zachodzącym krwawo słońcu. …………………… Mój kary wie chyba, gdzie rosną najlepsze zioła. Niemal co wieczór jakby na czyjeś wezwanie prowadzi mnie w te knieje. Dziwny czas, gdy zmieniają się światy... To teraz zioła pachną najmocniej. W głowie kręci się rozkosznie, zmysły wyostrzają się... Na skórze czuję najmniejszy powiew wiatru, ale to przecież nie wiatr... - Kto tu jest? - pytam głośno i rozglądam się po lesie. Kary parska i potrząsa grzywą. Myśli, że uwierzę iż jesteśmy sami? Słyszę trzask gałązek pod czyimiś stopami. Rozglądam się; nikogo nie ma, ale przecież wyraźnie czuję, że ktoś zmierza w moją stronę... Dziwne. Nie czuję strachu. Czuję za to, że on patrzy na mnie, przygląda się... Tak - właśnie on. Duch tego lasu? Czuję jakby zabrakło mi woli; stoję w sercu boru, a ciało spowijają coraz mocniej niewidzialne sznury pajęczej sieci. Właściwie jest wola - pozostać tu. I spotkać przeznaczenie? I gdy zmysły zasypiają, a ciało omdlewać zaczyna w ciszy gęstej, słyszę przerażające rżenie. Kary kopytami bije ziemię i widzę jego oczy nabiegłe krwią. Błaga mnie, bym zabrała go stąd... I chyba jego myśli słyszę: uciekajmy! Przywieram do niego całym ciałem. Zdaję się cała na niego. Przecież zna drogę... Wracamy. Choć pewniejszym byłoby stwierdzić - uciekamy. Przez ułamki sekund wśród drzew dostrzegam obraz, który gdzieś już widziałam. Starsza kobieta z naręczem ziół, samotnie przemierzającą leśną ścieżkę. Mój kary w ostatniej chwili uskakuje w bok - omal jej nie tratuje kopytami. To dziwne, ale zapamiętuję jej oczy. Widziałam je już. Nie są blade jak często się zdarza, kiedy czas upływa, lecz - zielone. Może zielono-szare jak zioła, które niesie, jak zioła, które przytwierdziłam do boku karego i jak... moje oczy... Wiem, że trafiłam w jakieś dziwne miejsce pomiędzy światami. Obiecuję sobie i memu rumakowi, że nigdy, przenigdy już nie wyruszę w bory, kiedy tak łatwo pomylić światy... Choć może o to właśnie chodzi, by gubić i odnajdować czasy i światy? Odnajdować innych i siebie samego w miejscach, które istnieją między znanymi światami, lub tymi, które tylko nam wmówiono?... [u]Obraz 5 [/u] Staruszka w czarnej sukni z bezradnie rozłożonymi dłońmi. Stoi pod rozdartym piorunem dębem. U jej stóp rozsypane zioła. …………………… Cóż to za szalona dziewczyna?! Gna na rumaku jakby ją sam Leszy gonił. Niewiele brakowało, a stratowałby mnie jej koń. W ostatniej chwili zdążyłam cofnąć się z drogi, lecz zioła... Pozbieram je dopóki żyją. Jak ja. I tak myślę, że kiedy odejdę stąd, zostaną po mnie tylko one. Rozwieszone na ścianach pustego domu, któremu zabrakło serca. A kiedy przyjdzie ktoś, by zabrać resztę mnie spalając porozwieszane po kątach zioła - śmieci niczyje, wtedy i dusza niegdyś mego domu uleci kominem i zniknie na zawsze w niepamięci nieskończonych przestworzy. Jak ja. Ach, ten kolor zielono-szary jak moje oczy, zielono-szary jak oczy tej dzikuski... Życie to krąg, mawiała moja babka. Czy możliwe, by ujrzeć cień kręgu, który dopiero ma się potoczyć? Czy możliwym jest ujrzeć cień kręgu, który już dawno pomknął gdzie indziej? A może?... Co też przychodzi mi do głowy! Bogowie! A cóż to za dziecko samotne wśród wierzb rosochatych stoi? Zagubiło się? Nie jest stąd... Pomogę mu odnaleźć dom... - Poczekaj dziecko! Nie bój się mnie! - krzyczę. Po chwili zdumiona przecieram oczy. Cóż to? Zniknęło? Ech, starość… Wciąż mi się coś zdaje i oczy już nie te... Tylko zioła zostały i ta pieśń: Pozrywałam zioła - zapachniały mocno to tak pachnie życie gdy odejść mu każą ziemi swej na zawsze uczepić się pragnie uwierzyć nie może że ziemi już nie ma Wykąpałam zioła - zwisły smutnym łukiem tak wygląda ciało zwisłe śmierci śnieniem kiedy chwilę temu życia pełne dłonie chwilę później cisza dłonie takie puste Niosłam zioła zwiędłe - żegnały je ptaki i cicha dolina zaklęta tajemnie tak w ostatniej drodze świat umarłym śpiewa świat żyjący jeszcze zanim sam odejdzie Całowałam zioła nim uschły na zawsze nim straciły myśli, i wolę, i tchnienie tak usycha człowiek kiedy straci wszystko i nie ma go nigdzie choć jest jeszcze chwilę I odeszły zioła w dymie rozpostartym nad człowieka losem i nad całą ziemią tak odchodzi wszystko w cień, pył, nicość bladą tak odchodzi... powiedz kiedyż znów nadejdzie W kręgu nieskończonym idziemy od wieków od czasów - po czasy zaklęty korowód tak powraca wszystko z cienia i z nicości tak powraca... powiedz czy cię spotkam jeszcze .......................................... Dziś wiem, że w jednym babcia nie miała racji. Myliła się myśląc, że komuś z jej piołunowookich następców przyjdzie do głowy, by sprawić, że dusza jej domu uleci kominem wraz ze spalonymi ziołami i zniknie na zawsze w niepamięci słonecznych przestworzy.
  23. Spróbować można. Pewnie :) Tylko, że geneza tych obrazków jest trochę dziwna i chyba nie do końca "moja". Dlatego wraz z kompanem po piórze postanowiliśmy, że to, co wyszczególnione zostało tłustym drukiem, będzie wyglądać właśnie w ten sposób :) No, zmienność i względność rzeczy to też prawda :) Ufff... :D Nawet nie wiesz jakie wątpliwości i palpitacje miałam w związku z pokazaniem tego na tym forum :D Dziękuję za czas spędzony na lekturze naszej opowieści i również pozdrawiam serdecznie :)
  24. Proza inspirowana wierzeniami naszych przodków zamieszkujących tereny obecnej Polski (której jestem współautorką). Z pozdrowieniami : ) [u]Część I – Dzieciństwo[/u] Obraz 1 Poranek wśród mgieł i rosy. Bose dziecko w białej, długiej koszulce stojące wśród rosochatych wierzb. Czekające na czyjś znak, by za chwilę udać się w drogę. To dziecko nie narodziło się jeszcze. .............. To ja? Gdzie jestem? Kim jestem? Niedawno byłam gdzieś indziej... Byłam kimś innym... Nie pamiętam... Na co czekam? Cała jestem oczekiwaniem. Wokół mgła nieprzenikniona, ale... Widzę coś... Czy to pamięć wraca? Tak! Wiem już! Za chwilę przyjdą One! Jakże dobrze jest pamiętać! Och! Napięta jestem oczekiwaniem jak struna pradawnych gęśli, na których za chwilę ktoś zagra pieśń życia. Zaś ja jestem niezaistniałym jeszcze akordem tej przyszłej pieśni. Jestem dzieckiem wśród wierzb rosochatych. Jestem małą, marznącą istotą. Bosymi stopami depczę mokrą trawę. Czekam, by pójść dalej – tylko swoją drogą lecz nie samotna. Dokąd mam pójść? Któż mnie przyjmie? Nienarodzoną jeszcze istotę... Ale przecież to tylko chwila i... cii... słyszę dźwięk struny, na której już grają One - Rodzanice!... Obraz 2 Chłodny poranek. Dziecko stojące przed progiem starej chaty. Za chwilę go przestąpi. Wystarczy jeden krok. .............. A więc to tutaj wiódł mnie Rod przy dźwiękach odwiecznej pieśni Rodzanic? Nieznana strzecha, nieznany próg... Kim okażą się ci, którzy mnie oczekują? I czy na pewno mnie oczekują? Czy właśnie mnie? Słyszę bicie własnego serca, coraz mocniejsze i szybsze. Z oczu płyną łzy. Niepewność, która opuści mnie, jeśli tylko przekroczę ten próg. Wystarczy krok, by przejść i zrozumieć... Rodzie!... Obraz 3 Wnętrze izby rozjaśnianej bielą porannych promieni słońca. Stół, przy którym zasiedli ludzie oczekujący czegoś lub kogoś. Na stole - kołacz, miód, ser i kasza. Próg domostwa przestępuje dziecko. .................. Spełniło się. Jestem tutaj. W izbie rozjaśnianej pierwszymi promieniami słońca i językami ognia pełgającymi w palenisku i w oczach tych ludzi. Uśmiechają się do kogoś, lecz... Oczy ich są skierowane w moją stronę. Dla mnie więc te uśmiechy? Dla wędrowca nieznanego? Chcę zapytać: "Czy ten dom mnie przyjmie?", lecz nim zdążę spytać, już czytam odpowiedź w ich oczach: "Przyjęliśmy cię. Zostań z nami na dolę i niedolę, na życie, które jest i na śmierć...". Jak ciepło tak siedzieć wśród promieni słońca i ognia domostwa. Przy jednym stole z ludźmi otaczającymi mnie dłońmi oraz z tymi, którzy przy dźwiękach strun prowadzili mnie tutaj. Obraz 4 Wnętrze chaty rozjaśniane pełgającymi po ścianach płomieniami ognia. Stara kobieta nakłada drew do pieca. W oczach dziecka odbijają się czerwone języki ognia. .............. W chacie jest mi tak ciepło i przyjemnie. Ta kobieta, która nakłada drew do pieca... Spogląda na mnie uśmiechając się. I ja patrzę na nią pełna spokoju i pewności, że to jest moje miejsce. I nie wiem czy to mój uśmiech sprawia, że malutkie płomyczki zaczynają ruszać się żwawiej? Ze zdumieniem obserwuję zabawę tych duszków - tak mi się wydaje że te czerwone płomyki to małe stworzonka - wiecznie żywe, uganiające się za sobą. Kobieta staje za mną i zaczyna śpiewać. Cóż to za pieśń? Wydaje mi się, że słyszałam ją gdzieś. Słowa o Bogach... Kim oni są? O duchach... Nie pamiętam... Słowa o świętym ogniu?... Nie wszystko rozumiem, ale melodia podoba mi się niezmiernie. Ukołysana śpiewem i ciepłem - zasypiam spokojnie i śnię sen znany... Obraz 5 Ścieżkę wśród złotych pól przemierza stara kobieta. Krok w krok za nią idzie małe dziecko w białej koszulce. Idą w stronę wschodzącego słońca. .............. Pytam babki jak to jest, że słońce złote ciągle przemierza niebo. Dokąd ono wędruje? Babka uśmiecha się i cierpliwie tłumaczy. Zauroczona słucham jej historii o Swarożycu i jego ojcu - kowalu. Jakie to dziwne. Powoli, powoli układam sobie to wszystko w jedną całość. Babka śmieje się gdy pytam czy Swaróg wykuje dla mnie coś ładnego. O, chciałabym mieć coś od niego! Ale po chwili już wiem, że nie może mi dać nic piękniejszego niż to złote pole, te kłosy w których tonę... Mówię jej o tym. Nie wiem czemu, ale babka jest strasznie zdziwiona moimi słowami. I nagle unosi mnie wysoko śmiejąc się radośnie, a ja trwam zawieszona między złotem kłosów a złotem promieni słońca. [u]Część II – Młodość[/u] Obraz 6 Ciepła noc. Piaszczystą drogą idzie dziewczyna wpatrując się w gwiazdy. .............. Noc taka ciepła. Majowa. Mrok dookoła lecz dziś nie boję się mroku. Księżyc większy niż zwykle... Czy może znowu coś mi się wydaje? I droga znajoma ta sama, którą wielu przede mną kroczyło. A może i noc jest ta sama? Bo księżyc przecież od lat niezmienny w swej zmienności. I migoczące gwiazdy jakby nicią bogini jakiejś na zawsze przytwierdzone do czerni atłasowej - wskazujące drogę wędrowcom. Ale dziś? Dlaczego tańczą po ciemnym niebie? Dlaczego kreślą znaki, których nigdy wcześniej nie widziałam? Nie widziałam?... Cóż one znaczą i gdzież nauczyciel, który odkryje przede mną tajemnicę nieba rozpiętego nade mną jak księga niezrozumiana? Nagle zdaję sobie sprawę że stoję na początku jakiejś drogi. Że do tej pory uczyniłam dopiero jakiś niewielki krok na niej. Co za uczucie! Połączenie niepokoju, niepewności, podekscytowania. Oddaję się mu bezgranicznie. Obraz 7 Księżycowa noc. Dziewczyna kąpiąca się w jeziorze wśród białych lilii wodnych. .............. Dlaczego bać się nocy? Jest taka cicha, tchnąca spokojem, którego za dnia próżno szukać. Czasem smutna, kiedy traci z oczu księżyc, lecz przecież On wraca. Odchodzi i wraca wciąż tak samo od zawsze, przemierzając czasy i światy. Wędrowiec niestrudzony, znający wszystkie imiona... Imiona moich bliskich - dziadków, rodziców, braci i sióstr – im wszystkim towarzyszył swą zmiennokształtną wędrówką. Nie boję się nocy. Bo znam ją od lat, jak ona mnie. Tak samo jak zna mnie to jezioro - najcudowniejsze zwierciadło o jakim pomarzyć mogę. Jakże żałuję, że zabrać go nie mogę i nosić przy sobie... I te wiły, które zawsze tańcowały tu gdy byłam mała. Znają mnie przecież. Żyjemy tutaj razem z tą wodą, niebem, księżycem. On ciągle zmienia się, ale w jakimś sensie pozostaje ten sam. Zupełnie jak ja. Inna. Nowa. Starsza. Ale jednak gdzieś w głębi ta sama, związana z tą ziemią i tą krwią, której nikt mi nie odbierze. Dziwna myśl przychodzi mi do głowy. Przechodząc za swojego nowiu w pełnię, z pełni znowu w nów – zatoczę jakieś koło. To jakiś cykl. A one mają to do siebie że powtarzają się. W nieskończoność. Obraz 8 Słoneczny dzień. Wzgórze wśród dębów i brzóz. Na głazie siedzi wsparta o drzewo, czytająca księgę dziewczyna. .............. Mogłabym stąd nigdy nie wyjeżdżać, ale z żalem mówię sobie, że to ostatni dzień. Nieprędko tu znowu wrócę. Pewnie niejeden tydzień minie... I miesiąc niejeden raz zmieni swe oblicze. Z sobą wezmę tę książkę znalezioną wśród mchów. Będąc tutaj nie muszę czytać z niej ni słowa, bo każde słowo w niej zapisane, każde słowo szepcze mi ta ziemia. Wystarczy tylko wsłuchać się przez chwilę w opowieść starego dębu. Wystarczy dotknąć głazu i wzrokiem podążyć w stronę, skąd na skrzydłach wiatru przybywają ptaki każdego dnia niosąc pozdrowienia Bogów ludowi tej ziemi. Ptaki śpiewają tak pięknie. Chmury tak cicho płyną po niebie. Woda w strumieniu śmieje się srebrzyście. Rozumiem dziś wszystko. Wszystko. Wiatr w chmury, chmury w deszcz, deszcz w ziemię, ja na ziemi. Całość. Obraz 9 Las pogrążający się w wieczornym mroku. Dziewczyna galopująca na czarnym koniu w zachodzącym krwawo słońcu. Wieczór się zbliża, las wokół mnie ciemnieje... Jak zawsze kiedy zmienia się czas. Gdy odchodzi dzień, a wielkimi krokami zbliża się noc. Ten czas "pomiędzy" jest zawsze taki dziwny. A ten las... I ja tak daleko od domu... Czuję obecność jakichś istot. Nie z tego świata? Ależ świat jest jeden! I ten, który znam na pamięć, i ten w którym po omacku błądzę. Dlaczego dziś znowu mój kary zbłądził w te knieje? Czy na czyjeś wezwanie niemal co wieczór mnie tu prowadzi? Dreszcz jakiś przebiega po plecach. Kary rży i nagle staje dęba. Bez mojej woli, choć chyba bardziej niczego w tej chwili nie pragnę, zawraca. Dotąd spokojny, dziś oszalał! Czerwone oczy jak słońce, które przenika między drzewami i galop opętańczy... Przywieram do niego całym ciałem. Zdaję się cała na niego. Przecież zna drogę... Przez ułamki sekund wśród drzew dostrzegam obraz, który gdzieś już widziałam - dziecko wśród wierzb rosochatych, małą, marznącą istotę, bosymi stopami depczącą mokrą trawę. Chwilę później - mgły, mój kary w ostatniej chwili uskakuje w bok - omal kogoś nie tratuje kopytami. Kątem oka dostrzegam starszą kobietę, samotnie przemierzającą leśną ścieżkę. Potem dookoła mnie już tylko czerń... Wiem, że trafiłam w jakieś dziwne miejsce pomiędzy światami. Dziwne dźwięki, dziwne obrazy... Sam Leszy chyba zwrócił na mnie swoje wilczy wzrok. Zamykam więc oczy, aby przypadkiem nawet nie skrzyżować spojrzenia z nim i przywieram do mego zwierzęcia jeszcze bardziej. Obiecuję sobie i jemu nigdy, przenigdy już nie wyruszać w bory, kiedy tak łatwo pomylić światy... Obraz 10 Letni chmurny wieczór. Dziewczyna płacząc szarpie płatki kwiatów. .............. Tyle pięknych chwil, po których zostały mi tylko te kwiaty... Dał mi je zaledwie kilka dni temu... Chcę bluźnić światu i Bogom. Czy naprawdę tak okrutny musiał być Weles? Żeby odebrać mi tak bliską osobę? By odebrać mi jego?... Gdzieś w głębi duszy czuję, że przecież ani Welesa, ani nikogo innego winić nie powinnam. Może taki właśnie los utkały mu Rodzanice, gdy - tak jak kiedyś opowiadała mi babka - był tylko oczekiwaniem, gdy był niczym struna pradawnych gęśli, na których później zagrano pieśń życia? Gdy był jeszcze niezaistniałym akordem tej przyszłej pieśni. Pieśni którą - nie mogę wyzbyć się tego uczucia - mieliśmy wyśpiewać razem... To już ostatni płatek z kwiatów, które odeszły wraz z nim. Już pada na ziemię, tak samotny jak ja. A po nim tylko pustka. Szara ściana... Bogowie! Rodzanice! Okrutny los... Czy może niepotrzebnie nadzieję straciłam?... Płaczę, klnę… W końcu zasypiam. Szarym snem bez żadnych wizji ani obrazów. [u]Część III – Dojrzałość[/u] Obraz 11 Kobieta siejąca ziarnko. .............. Ziarno, które w niezwykły sposób rośnie w głębi ziemi, wilgotnej i ciepłej. Mokoszy! Twoim cudem i we mnie to ziarno dziś rozkwita. Każdego dnia czuję jak kwitnie i wzrasta. To takie niesamowite uczucie. Być sobą i jednocześnie tym, który nadejdzie. Dlaczego cały czas dręczy mnie ta wizja? Wizja bosego dziecko w białej, długiej koszulce, stojącego wśród rosochatych wierzb... Czekającego na czyjś znak, by za chwilę udać się w drogę. Wizja poranka wśród mgieł i rosy. Skąd przyszła? Czemu mnie nawiedziła? Odkąd pamiętam, jestem pełna snów i obrazów. Rzadko kiedy znajduję odpowiedź. Ale w końcu – co jest ważniejsze? I co bardziej potrzebne - gotowe odpowiedzi czy pytania, które stawiam sobie przez całe życie? Obraz 12 Parny poranek. Kobieta niosąca wodę z jeziora, by podlać usychające drzewo. .............. Słońce niemiłosiernie pali. Mój oddech sam w sobie jest żarem. Moja skóra chyba zaraz popęka, tak jak popękała już ziemia po której stąpam. Z każdym krokiem na ziemię wylewa się z koromysła woda, którą z takim trudem niosę dla mojego drzewa. Za chwilę sama chyba napiję się jej... Pragnienie jest zbyt wielkie. Każdy kolejny krok jest tak ciężki do przebycia niczym siedem mil. Gorący dzień. Powietrze faluje. To przed tym zawsze ostrzegała babka. Czas Południc. Zza pleców dochodzi mnie dziki śmiech, jakaś siła popycha mnie, przewracam się na ziemię. Prosto w kurz i pył. Czarne płaty wirują przed oczyma, odpływam w ciemność. Zbudź się. Pole. Słońce jeszcze wyżej. Ja żyję? Chyba jestem przedmiotem czyjejś okrutnej zabawy. Z oddali dochodzi mnie ten sam dziki śmiech. Podnoszę puste koromysła. Nie wiem skąd nabieram sił, by jeszcze raz wrócić nad jezioro. Napełniam wiadra do pełna. Wtem – dosłownie znikąd, w jednej chwili – zrywa się deszcz. Dziękuję Bogom że są ze mną w takiej chwili. Zafascynowana, patrzę na te zaślubiny nieba z ziemią. Chwytam pełne koromysła i tanecznym krokiem zmierzam ku mojemu drzewu. Obraz 13 Dzień chyli się ku końcowi. Kobieta na wzgórzu pośród szalejących żywiołów. .............. Wyjcie! Świszczcie! Grzmijcie! Zabijcie mnie nawet. Spróbujcie! Złych słów, złych myśli, złych ludzi mogłabym się obawiać. Ale z wami, żywiołami za pan brat od dziecka jestem. Perunie! Władco! Jeśli zechcesz, w piorunową strzałkę zamień mnie tu teraz, twoim kamieniem będę. Nie lękam się tego. Któż zbliża się w moją stronę? Cóż za szaleniec śmie się sprzeciwiać żywiołom? Olbrzym jakiś, ciemna postać, co chwila rozjaśniana wybuchami błyskawic... Zamieram zupełnie, gdy przechodzi obok mnie. Serce przestaje mi bić. I takie już będzie na zawsze – kamienne, piorunowe... A może Bogowie każde serce odmienić potrafią? Skądże ludziom o tym wiedzieć? Nie, nie będzie takie zawsze, ale ja sama jeszcze o tym nie wiem. Jeszcze. Obraz 14 Sad o zmierzchu. Kobieta podająca owoc komuś, kto go pragnie. .............. Spójrz, to właśnie dla ciebie zerwałam ten owoc. On może być wszystkim, czego pragniesz ode mnie. Może być wszystkim co mogę ci dać. Może być też wszystkim, co ja chciałabym kiedykolwiek mieć. Czy zechcesz go ze mną dzielić? Błagałam Roda by tak było. Błagałam bezlitosne i ślepe Rodzanice. Ale ciebie błagać nie będę, mój miły. Sam wyciągniesz po to dłoń . Wizja przenosi mnie gdzie indziej. Znowu jestem w moim miejscu nad jeziorem. Setki razy tu bywałam, ale dziś pierwszy raz w życiu nie jestem tu sama. Jest ze mną On. Powoli rozbieram się i próbuję zapamiętać na zawsze to jak na mnie patrzy. A patrzy jak na jakąś boginię chyba. Cudne uczucie. Już teraz wiem że będę chciała je powtarzać w nieskończoność. Nie śpiesząc się wchodzę do wody, każdy mój ruch jest tak leniwy jak to tylko możliwe. Niech to trwa wieki całe, błagam. Odwracam się. Z największym trudem z zaciśniętego gardła wydobywa się ciche: „Chodź…” Obraz 15 Deszczowa noc. Kobieta w szalonym tańcu. .............. Tańczę dla niego, wiruję, obracam się, w tej chwili jestem swarzycą, ognistą, płomienną, spragnioną wody, którą mój płomień ugasi na zawsze. Swarzycą uśmiechniętą, rozbieganą, roztańczoną, żywą, dającą radość, dającą życie. O, spalić się, spłonąć wraz z tobą... Chcę być Swarzycą rozpaloną i ugaszoną. Goń mnie! Złap mnie a będziemy tańczyć jak słońce z chmurami tańczy na niebie, tańcem odwiecznym i tańcem koniecznym by dalej Swarzyca kręciła się ruchem odwiecznym, jak wiatr, jak słońce, jak chmury. Złap mnie a będziemy trwać w nieskończonym tańcu życia, przemierzając czasy, pędem nieziemskim porwani w przestrzenie dalekie... Okręgi w okręgach, po horyzont nieskończone, kobieta i mężczyzna stojący w każdym okręgu. A dokoła ich inne okręgi - swarzyce. Tańczą dla siebie, wirują, obracają się, w tej chwili są swarzycą, ognistą, płomienną, spragnioną wody, którą płomień ugasi na zawsze. Swarzycą uśmiechniętą, rozbieganą, roztańczoną, żywą, dającą radość, dającą życie. [u]Część IV - Starość[/u] Obraz 16 Staruszka siedząca przy piecu, wpatrzona w ogień. Dziecko, w oczach którego odbijają się czerwone języki ognia. .............. Nakładam drew do pieca. Uśmiechając się, spoglądam na wnuka. I on patrzy na mnie pełen spokoju i pewności. Wie, że to jest jego miejsce. Zaczynam śpiewać. Słowa o Bogach. O duchach. O Przodkach. Słowa o świętym ogniu. Dziecko kocha te melodie. Ukołysane śpiewem i ciepłem - zasypia spokojnie i śni sen znany... I ja zastygam na ławie. Melodia, którą nuciłam unosi się leniwie w powietrzu. Prowadzi krótką rozmowę z trzaskającym wesoło ogniem, potem znika zupełnie. A do mnie przychodzi dziwna myśl, dziwny obraz. Widzę wędrowca przemierzającego ciągle tę samą drogę. Ukołysana ciepłem i wizją, również zasypiam. Obraz 17 Ścieżkę wśród złotych pól przemierza stara kobieta. Krok w krok za nią idzie małe dziecko w białej koszulce. Idą w stronę zachodzącego słońca. .............. Spaceruję dziś za rękę z małym chłopcem, krwią z mojej krwi. Pyta mnie jak to jest, że słońce złote ciągle przemierza niebo. Dokąd ono wędruje? Uśmiecham się i cierpliwie tłumaczę. Chłopiec z ognikami w oczach słucha mojej historii o Swarożycu i jego ojcu - kowalu. W głowie mu się to nie mieści, ale powoli układa sobie to wszystko w jedną całość. Śmieję się, gdy słyszę jego pytanie "czy Swaróg wykuje dla niego coś ładnego". Po chwili stwierdza, że nie wie czy mógłby od tego Boga otrzymać coś ładniejszego niż to złote pole, te złote kłosy, w których toniemy. Dziwią mnie takie słowa w ustach małego chłopca. Po chwili uświadamiam sobie coś tak wielkiego, przytłaczającego mnie, że przerażona przerywam opowieść, zatrzymuję się i otwieram usta ze zdumienia. To wszystko kiedyś już było. Pamiętam dokładnie. Tylko że to ja byłam tu zamiast tego małego chłopca. Czy to prawda, że powtarzamy czas od początku? Może to być? Unoszę chłopca wysoko śmiejąc się radośnie. Trwamy tak, zawieszeni między złotem kłosów a złotem promieni słońca. Obraz 18 Staruszka stojąca pod rozdartym piorunem dębem. .............. Zatrzymuję się i z namysłem spoglądam na poczerniały pień wspaniałego niegdyś dębu. Święte drzewo i święty jego koniec, zginęło boskim piorunem porażone. I cóż, że koniec nadszedł? Mimochodem rozglądam się czy jakiś mały dąb nie pojawił się w okolicy. Ziarno z ziarna, kwiat z kwiatu, krew z krwi – w głowie przetaczają się dziesiątki myśli. Czy i mój koniec taki będzie? Święty, dostojny, boski wręcz? W chwilę później omal nie ginę stratowana kopytami czarnego konia, na którym mknie jakaś szalona dziewczyna. Gna na rumaku jakby ją sam Leszy gonił. W ostatniej chwili cofam się z drogi, stając tuż pod rozdartym dębem. Dotykam go i uśmiecham się. Tak. I ja i on odejdziemy z naszej ziemi w podobny sposób. Święcie. Dostojnie. Obraz 19 Staruszka odchodząca w mgły. .............. Lata minęły i gdy dziś patrzę w lustro nie zawsze umiem w nim rozpoznać tą, którą znam z własnych wspomnień. Może dlatego, że staram się często wracać do tych najlepszych, te gorsze zostawiając gdzieś daleko? Wiem, że to nie koniec, wiem że po prostu czas pójść dalej, do tego świata, o którym nie do końca umiem rozmawiać używając naszego języka. Ale czy to czego nazwać nie potrafimy, nie istnieje? Istnieje tak samo jak ta mgła, która skryć potrafi wszystko i w której wszystko ma ten sam kształt... A kraina, do której każdy dzień przybliża mnie bardziej, istnieje i przyzywa każdego dnia głośniej i głośniej. A może to głosy moich bliskich - dziadów, braci i sióstr i... jego?... Przecież nigdy nie straciłam nadziei, nawet wtedy gdy niszcząc kwiaty złorzeczyłam Bogom... Wyglądam za okno. Mgła. Tak gęsta, że wiem iż w niej zgubię się i zniknę, by odnaleźć... życie. Obraz 20 W chacie staruszka stojąca nad kołyską. Na dworze poranek wśród mgieł i rosy. Bose dziecko w białej, długiej koszulce stojące wśród rosochatych wierzb. Czekające na czyjś znak, by za chwilę udać się w drogę. To dziecko nie narodziło się jeszcze. .............. Nim wyjdę, na chwilę zatrzymuję się jeszcze nad kołyską. Jeszcze pustą, lecz wiem że już lada dzień, lada godzina pojawi się w niej krew z mojej krwi. Ale na mnie już czas. Otwieram drzwi, robię pierwszy krok na mojej nowej ścieżce. Droga pochłania mnie w zupełności, stajemy się jednością. Mijam dziecko stojące wśród rosochatych wierzb. Małą marznącą istotę w długiej, białej koszulce. Bosymi stopami depcze mokrą trawę. Czeka, by dokądś pójść, by zostać przyjętą. Nie narodziła się jeszcze. Uśmiecham się. Już twój czas – myślę. Za chwilę ty zjawisz się w chacie, którą ja właśnie opuściłam. Wtem słyszę dźwięk struny, na której już grają One - Rodzanice!... Mgła pochłania mnie. Życie to krąg. Nie ma śmierci. Nie ma śmierci. Życie to krąg. Życie to krąg. Nie ma śmierci. Nie ma śmierci. Życie to krąg. Życie…
  25. Dziękuję. Do następnego :) Pozdrawiam!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...