dziś tracimy dla jutra
młodość dla katedry
teraźniejszość do przyszłości
ma się tak jak upojenie do kaca
osią obrotu awers z rewersem
po jednej stronie czasu
wiedzą o tym ci z dworca
oni i jutro żyją we wczoraj
słonie morskie i miotły
cięte kreską Braquea
rozdają mielony
zębami cukier
kto się w kim przegląda
w zeszklonych oczach
kreski stają się obłe
jak struna mandoliny
hm...może i racja:-)
potokiem dźwięków
kształty kaleczą słowa
słonie morskie i miotły
cięte kreską Braquea
rozdają mielony
zębami cukier
kto się w kim przegląda
w zeszklonych oczach
kreski stają się obłe
jak struna mandoliny
twarze przetarte ostrością
jak spod palców dziecka
z gazet laptopów książek
niosą zaczytania
turkot pędem powietrza
układa wersy
których nikt nie dojdzie
wysiądą niedoszli poeci
na kamiennych peronach
wystukując butami pożegnanie
na odwrocie słów
język wraca krtani
zatrzymany dźwięk
plemienny rytuał sylab
oczy zwierząt
przypływem ognisk
wbiły w nas przed słowem
rewers człowieczeństwa
korzenne symbole brną w afisze
wyświechtane wiatr strzępi
czarne jak opony jaśniejsze od krzyża
nawet łzy uwikłane
smakują jak wata cukrowa
piłkę żeber wypełnia
wczorajsze powietrze
jak proch co ciała
zarzewiem i pokłosiem
zapomniany poprzez syte lata
nadmiar miłosierdzia wraca do nieba
stopy mierzą bezkres najstarszych lasów
toniemy powiekami
na dnie łzy
odbijają się dzieci
dla nich ciasne uliczki
jawnie skręcają ku słońcu
zwiedzione ciepłem
idą ku rozdrożom
na skraju pustyni
gdzie piach wszystkich klepsydr
zamyka dzieciństwa
pijąc sól
na policzku starca
pytanie zaszyte
przy urodzeniu
nie daje się wydłubać
widelcem jak esperal
prując szwy pępka
potrafię znaleźć
tylko nic bez początku
miliony lat dinozaurów
małpa z brzytwą
i nieśmiertelność duszy
nijak się nie chce
poskładać do kupy
śmieć w beciku
czeka na zbawcę
i tak miał szczęście
pękła foliowa torebka
może ktoś usłyszy
wysypując obierki
matka wybrała
śmietnik zamiast kołyski
pojedzie do piekła
w damskim pierdlu
założą jej na głowę
foliową torebkę
bez obawy
nie pęknie
ostatnim skokiem
dalekie miasta
rozlały na bruku
czarną czerwienią
przeżycia i przeżycie
tunele krawędziami dachów
do piwnic spychają tętno
pod jego ciśnieniem
pęka skóra ulic rozwijając
mistrzostwo przetrwania
strumienie rynsztoków
zderzają się ze sobą
i konia z rzędem
temu kto gówno plebejskie
oddzieli od pańskiego
w tym korcu płonąca żyrafa
zaplotła szyję jeleniowi
oddając siebie
na rykowisku lub targu
nic to
cienie zgiełk
rynsztoki i żyrafy
zawężają przestrzeń
przez żyły lub nos
do nieskończoności
opakowanej w drewno
Przepraszam, ze się czepiam, ale w co się skrapla ogień?..
Niezły materiał na haiku. Niestey, na razie tylko materiał.
pzdr., j.
para się skrapla,
taka czy inna para;-)
mścisz się na mnie
ustami odbierając życie życiu
brniemy w siebie
i pewnie nie kłamiesz pytając
dobrze ci było kochanie
odpowiadam półgębkiem
cudownie
od cudu oddzielony
jak woda od wina
ubieranie cebuli
warstwa po warstwie
mundur garnitur
było nie jest
prawda fałsz
i wszystkie półcienie
najwięcej szyku
zadaje cienka
brązowa skóra
oddzielająca powietrze
od płaczu
drzwi kuszą
może Jimi miał rację
ale z percepcją u mnie
niekoniecznie
opowieści nie ma
choć klamry zamknięte
brzozowa z Kazikiem Ratoniem
i makówki na Nowym Świecie
dopełnione ręką na klamce
bez pożegnania
byle jak otwarte i zamknięte
wąż zrzucił skórę
pod stopami trzeszczy
jak memento
od lat w tej samej rzece
choć wszystko się zmieniło
zatrzymani w teraz
między ścianami
zdziwieni sobą w sobie
milczeniem zacieramy kłamstwa
wspinając się windą pończoch
z antraktem pośrodku drogi
do oboli na powiekach
skradzionych spod języka