Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

JacaM

Użytkownicy
  • Postów

    430
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez JacaM

  1. Kolory biją ukrytym dźwiękiem Rano otrząsam się sycąc oczy kakofonią barw Światło przenika do kości graffiti Bezsenny poranek przedmieścia tych którzy nie chcą albo nie mogą Świt paletą dolewa mi sił nakrywając kraty i rozbijając dreszcze Do podzwonnego poczucia poza strachem zza klamry Liście opadają bez zadęcia od głośnej czerwieni do cichego brązu Papier skóry szeleści niespiesznie nieograniczony przyszłością Jesienny karmazyn zapałki zaznaczy moją bezbarwną nieobecność
  2. Na migdałowym dywanie szczekająca walizka Potknąłem się o nie-stanie leżąc bełkotliwie wiodę fiolet za kreską Przetykanie czerwieni zakończone sukienką Jej skóra opowiada historię dotknięć Pod moimi palcami brąz blednie chwilą Finał nieznanie znany Oczywiście wielokrotnie niebanalnie powielony /Bzdurce/
  3. Jeden klecha w połatanej sutannie i pracownik opieki społecznej po przejściach Wybrali sobie drogę bez aplauzu wypchną czasami kogoś z sadzawki Ojciec lub matka zamiennie Niektórzy chłopcy wyrośli i wracają długa droga od pierdla do kasy Pieniądz załatwi sprawę przywróci blask kamienicom Brud zamieciony pod dywan wypełznie na przedmieściach To jest przeszłość bez sentymentu wspomnienia przetarte i zakopane Relief skóry jako dowód To jest przyszłość bez emfazy ustabilizowane tętno bez afektu Czasami chciałoby się wrócić do naiwności dzieciństwa Do pasteli i łagodności traw Każdy to miał choćby wyłuskane z potłuczonego szkła
  4. Zbieram jak schodzący bokser Wąski kontrast z powolnym unikiem Ręka jeszcze bije mocno za mgłę niedopowiedzenia Na głowę spadł fiolet przetykany kreską mistrza Zatrzymuję opadające powieki Rozbita kroplami fasada podąża do ziemi szukając ciemności Boję się zgubić ostro cięte własne bruzdy i zmarszczki ostatnie indywidualne piętno Twarz zostawiona w dłoniach głowa ziejąca miejscem Rozbijanie frontonu pięścią Opuchlizna rysuje łukami kształty jak ze snu Gaudiego Wypluwając zęby po raz ostatni doganiam Casa Mila jej otwartość okien
  5. Szept tłumika i mlask kuli Niepowtarzalnie banalne anioły i demony Odgrywamy swoje role między Lucyferem a Świętym Piotrem Krew jaka jest taka jest ciemniejąca krzepnąca Zastygłe wzory zacieków szklisto odbite w oczach A potem wracając do miasta spod paznokci otrząsnąć śmierć Jak o niej nie mówić powszednieje Zakłady pogrzebowe to doskonały interes
  6. Pod tym drzewem coś zamarło zatrzymane w kadrze przydepniętą powieką Siłą rozkładu czeka bezwładnie nie do podniesienia Zostawię tylko wspomnienie Bo tak Idę miarą kroków znacząc niedopełnienie Ta dziewczyna przyniosła skrzydła więc trzeba było spaść nie pierwszy raz Anioły i demony marszcząc nos przetrawioną papką przyklejają się do butów Zgaga z kacem wytańczyły opowieść racząc bełkotliwa puentą Idę trzeźwiejąc otrząsam się z wilgoci Pod drzewo dorzucę jeszcze wyrwaną z pleców resztkę muzyki
  7. mezuza hebr., dosł. 'odrzwia'; zwitek pergaminu z wypisanymi wersetami z Biblii, zamknięty w rurce i przytwierdzony do drzwi domów relig. Żydów jako przypomnienie o wierze w Boga. pozdr
  8. Nic się nie stało, pamiętam tamtą dziewczynę. Faceci starzeją się wolniej. Jestem zmęczony z pooraną bruzdami gębą sterczę na dworcu. Z wypiski zostało na bilet. Wybieram właśnie drogę życia, do przodu, no bo gdzie? Moja mezuza wbita atramentem w skórę. Jest na swoim miejscu, dom mam nad głową, gdziekolwiek.
  9. Dostałem deszczem jak lewym prostym, nie za mocno, takie otwarcie, wstęp. Bez uniku, trzeba przyjąć. Lekko zamroczony oddaje na oślep. Nie przyniosłem kwiatów ani wina. Nie opowiadam pięknie, przestrzelone kolano nie daje tańczyć. Szczeliny między palcami razem z paznokciami i przycupniętym brudem, zamykają przestrzeń. Niedoczekanie i międzyczas, tak banalnie słowem odcięte od pnia. A ta Pani pląsa cudnie, marszcząc światło nieświeżym oddechem. Ależ jestem romantyczny, bez kwiatów, wina, kulejąc na parkiecie. Z rozchwianym wzrokiem i zamgloną estetyką. Ktoś pożyczył od Salvadore płynące zegary, drażnią mnie wychylając się z bilbordów. I tak odjadę taksówką w niebyt.
  10. Niepewnie, ucząc się chodzić od nowa. Stopami rozbijając szklistość bruku. Takie to zmartwychwstanie jak i przeszłość, kanciaste i niewprawne, bardzo wprost. Panie i Panowie oto nawrócony, nieważne na co i po co, liczy się fakt. Motywacje przetkane cynizmem kpią z was podskórnie, niezauważalnie. Akt skruchy z aktem łaski, zmięte razem podnoszą statystyki. Niedrożna arteria przepychana frazesem ma zanieść do zbawienia plątaniną rur. Pierdolę, znowu popłynę pod prąd. Macie rację esteci, to już samo dno. Umierając zaocznie, można jeszcze pożyć. Jak by nie było, jest jak jest. To nie bunt, nawet nie sławetna sprawa smaku, drobny dyskomfort, niesłyszalny zgrzyt. Przepoczwarzanie wbrew aksjomatom. Zmartwychwstanie na przestrzał koniunktury. Zapłacę, bo jakże by inaczej.
  11. Pośród zwierzyńca, przełykając enkomion, nie przeczuwając encomium moriae, stoi dumnie i butnie, rysunkowy król lew. Pochlebcy oblepieni przetrawionym komplementem, pomiędzy odpadkami czekają na kapiące z pyska królewskie resztki. To nie jest sen z wazeliny, to jest opowieść o upadku. Za progiem pałacu, przy ziemi, pełznie wężem trucizna zemsty. Zabawne, drobne kłapnięcie szczęk i huk kuszonych upadkiem pomników. Bez dumy i buty, między zębami, królewskie ciało rwane na strzępy, nie zasłużyło za życia na luksus samotności. Nad tłum, niespiesznie pełznąc ku górze, coś rośnie. Z definicji paskudne z natury krwiożercze, jak ciekawostka przykuwa wzrok. Więc gną kolana i składają ręce, jeszcze nie wiedzą, co jak i gdzie, ale wkrótce przejrzą. Na glebie z motłochu wyhodowany, zastępuje słońce łeb nowego satrapy.
  12. Niedopowiedziana histeria domknięta traumą, zaplątana w zębach niedorzyganym gwizdem. Myślicie, że to przyczynek do samotności? Pewnie tak to się skończy, kiedy równowaga zmusi kolana do kontaktu z podłogą. Strzelając z biodra na zwolnionym filmie, tworzymy własną opowieść. Od wczoraj do dzisiaj, zawieszeni między zerem a jedynką w nieskończoności ułamków, upychamy czas do środka. Szczęśliwe zakończenie skonało przed startem, do centrum miasta jadąc konwulsją na sygnale. Chemia przeorała rzeczywistość, krwią z ust koloryzując finał. Wiem, wiem to banał z pavulonem, albo innego rodzaju uatrakcyjniacz. Przychodzi bez wysiłku, bywa łatwe i proste, jak gwałt po GHB Macie rację mądrale, prawda w skopolaminie. I nie ma tu głębokiej myśli, jak bardzo by jej nie szukać.
  13. Tak, tak i znowu przeoczenie, przez wzrok, przez perspektywę. Zamglony pryzmat okłamał matowym światłem. Nie widziałem i uciekło, prawdziwie, wróciło starym freskiem, czucie. Synku, to nie tak i wina bezzwrotna, Nie da się wyjść, bo krzywda twoja. Pęknięcie przestrzeni czasem zarośnie. Zostanę i przetrwamy. Ale nie potrafię inaczej, zrozum. Kalejdoskop jest szary, nie smaczny, kaskadowo odarty łgarstwem. Nie takie miało być to bycie. Krążymy czasami nie dotykając istoty. Proste sprawy, codzienne i oczywiste, toniemy w bezradności kiedy się przewrócą. Otrząsnąć się z tego jak pies z deszczu. Uchwycić sens i wspiąć się jak po linie. Tak synku, plecy mam proste, nie zostawię w dłoniach zaniechanej pracy. Może zamienię to w opowieść.
  14. Słowa niewydane myśli nie zaczęte Tyle z tego że wiem że jesteś Nie potrafię nic powiedzieć szukać Jak to będzie kiedy się spotkamy Jeżeli się spotkamy Zapomniałem wiele zadeptałem więcej Wina z pokutą zaplotły się osobno Pod byle jaką gwiazdą z przypadku tak to się stało przynosząc cię na świat Córeczko nic nie mówię czekam jeszcze Kolejna fala może zatrze oczyści Jakby tego nie chcieć to lustro nie podniesie światła Deszczem załgane okno przetwarza nastrój Z pustym pokojem na plecach napoczynam dzień W zarysie masz coś ze mnie może upór swoistość spojrzenia Żadnych wspomnień głosu dotyku Tak to już będzie z daleka Niosę tylko słowem do niewidzenia
  15. Ta zabawa zaczęła się przy ziemi. Glina oblepiła pióra, doprawdy, miękki upadek z przemianą w robaka. Tożsamość zastygła manekinem, przybrana gliniastym skrzydłem, kpi z wizerunku czystego lotu. Jakże łatwo szarżą słowną nadrabiać, tą małość co z braku blizn. Taki mamy czas, że z oddalenia lub z tłumu, podnosimy kamienie słów. Zza anonimowości ciskamy, lub zapalczywie stukamy w klawiaturę. Dogmaty ze szkła, nie płyną do nas rodałem monitora, ni Biblią ni Koranem. Bezładna kwerenda cytatów ma idiomami zmienić istotę, tchnąć iskrę w plastyk manekinów. Chemicznym szlifem dotrzeć, przygotować do lotu. Ta zabawa i tak skończy się przy ziemi. Choć utwardzona słońcem glina nie przyjmuje miękko upadków. Polecieć i spaść, pozbierać kości, wstając, ze słów otrząsnąć pióra. To jest oddolna selekcja kamieni.
  16. Odpuścić, znaleźć sposób na zimno. Dobrze kwiatuszku, wierzę, że mnie kochasz. Kłamstwo jest zabawne, choć trochę gryzie. Dzieciak śpi i nie wie, to moja jedyna rodzina. Więc będę wierzył dalej w karkołomne kalambury. Ekwilibrystyka słowna i poczucie brudu, śnieg tego nie przykryje. Niewiedza ma lepki smak, nieznany do czasu. Więc ty nie wiesz, że ja wiem, a ja rzygam podskórnie. Chciałem uciec do prostoty, do zwyczajności. Zostawiłem za sobą to, co zostawiłem. Wywalczona perspektywa, wypierdoliła się z łoskotem. Szept uwiązł w zębach, obejdzie się. Mechaniczne opowieści i brak puenty. Ten tworek z nabazgranym uśmiechem, dziwnie obco, znajomy. Kłamstwo przybrane pozorem, wkurwia. Nigdy taki nie byłem, prostolinijność rozsypała się w prostactwo. Nie wiem, ale kiedyś nie byłem. To jest opowieść z nad szklanki, z chwiejnego lotu otrząsam szkło. Słowo zatkane kwaszonym ogórkiem, wybrzmiałe z bełkotu nad dnem. Macie racje mądrale, ale nie wrócę. Po kacu wstanę i zaniecham.
  17. Pierwsze rozstanie z matką, niezapamiętane wprost. Pępek jako dowód wpisany nożyczkami w skórę. Drugie rozstanie z matką, dosłownie bez emocji. Nieproszona dorosłość jako dowód, bez obrazu marszczącego wzrok. Przedwcześnie, jak kamień brukowy, taką mam wrażliwość. Spływa po mnie woda, obcasy krzeszą iskry. Jak by nie patrzeć, jest jak jest. Świadectwo pochodzenia, runem pępka wbite w granitowy brzuch. Wyrwany z macierzystej skały, rzucony w nurt stóp. Tłumie żyjący brukowy kamień. Ociosany by pasować. Niepotrzebujące pamięci, rytmem kroków bijące, tętno.
  18. Stoję pod ścianą, nie pierwszy raz. Wiele słów a treść tylko w bliznach. Skazany zaocznie za odmienność dowcipu, jest jak zwykle. Wyrosłem na mojej ulicy i czasami bywam smutny. Mówią, że to egzaltacja i maniera. Brak zgody, potwierdzam lewym prostym i nie odwracam się plecami. Pod blatem nieba, jest i moje miejsce. Skrawek przestrzeni bez piętrowych prycz i nie ściśnięty murami. Bezsenność jest łatwiej zrozumieć zasypiając pod sufitem. Miejsce w hierarchii określa odległość od podłogi. Im niżej tym wyżej.
  19. Szpital w pierdlu miał swoje uroki, wyrywanie zębów na żywca. Śniło mi się, że broń czyni wolnym. Byłem panem niezmierzonej przestrzeni, na metrze kwadratowym. Towarzystwo nic nie wiedziało o poezji i nagminnie psuło herbatę. Dowcipy jak żyletka i kapiące poczucie czasu. Moralne dylematy ustąpiły pierwszeństwa. Nuda, tyle pamiętam. Nauczyłem się śmiać z siebie i nie mam sennych koszmarów. Potrafię czytać jak leci, od starej gazety do Mistrza Eckharta.
  20. Chętnie bym zobaczył propozycję innej wersyfikacji Pozdr ;-)
  21. Nie wiem czy Nikifor wiele usłyszał wiąch? Konfrontując się z Jego naiwnością przyłapuje się na chamstwie i prostactwie. Bohater bogaczy, nie rozumiem? Pozdr
  22. Naiwność, śmiejemy się. Ocalona dziecięca optyka niesiona łagodną kreską w pastelowy kolor. Prostactwo, mniej zabawne wszechobecnie tłamsi bezwładem. Wracam do naiwności, Zrzucam z siebie chamstwo, język odpoczywa od wiąch. Niewiele trzeba. Krokiem Nikifora przejść się krynickim deptakiem. Chodnikowa muzyka miesza się z operową arią. Bez zgrzytu. Nie wytrzymam długo, jadąc w korku z buraczaną gębą klnąc i wrzeszcząc.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...