Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Drax

Użytkownicy
  • Postów

    268
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Drax

  1. Dzięki za wizytę. Miło to słyszeć, a ściślej rzecz biorąc, widzieć ;p Tak oto słowa nabierają nowych znaczeń, a język ewoluuje na naszych oczach ;p Kłaniam się, Drax
  2. Drax

    Owoc

    Dzięki za wizytę i konstruktywne uwagi. Posiedzę nad nim jeszcze. Prawdę mówiąc nie dziwię się krytyce, bo to staroć wygrzebany po paru latach z niepamięci cyberszuflady i ostatni mój prozatorski tekst zarazem. Chciałem zobaczyć, co Towarzystwo nań powie, jak go oceni ;) Chyba faktycznie zaniedbałem dogłębniejszego przyjrzenia się mu przed przeczytaniem. Mea culpa... Pozdrawiam, Drax
  3. Drax

    Owoc

    Tego osobliwego ranka obudziłem się z przerażeniem. Nie od razu, co prawda, dotarła do mnie cała niezwykłość sytuacji, jednakże od pierwszej chwili przez skórę wyczułem, że nie wszystko jest takie, jakim być powinno. Otworzywszy oczy spostrzegłem brudną i obskurną ziemną lepiankę, a konkretniej – jej zaokrągloną powałę wznoszącą się ponad moją głową. Ściany wyglądały jak ulepione z błota, lub odchodów, choć zapachy na szczęście nie wskazywały na tę ostatnią możliwość. Pod ścianami leżały rozmaite przedmioty: drewniane włócznie, łuk i strzały (raczej kiepskiej roboty), a także mnóstwo kości różnych zwierząt, gliniane naczynia, tudzież ich fragmenty. Wejście, jedyny zresztą otwór w błotnej kopule, przykryte było zasłoną ze zszytych kawałków skór, zza której to zasłony prześwitywało światło poranka. Poza tym w ziemiance było całkiem ciemno. Leżałem nieruchomo zagrzebany wśród leżących na ziemi skór, których sterta zajmowała cały środek pomieszczenia. W tamtej jednak chwili moją uwagę w sposób przemożny przykuło coś innego. Mianowicie, kobieta leżąca wśród skór tuż obok mnie. Muszę przyznać, że byłem tym co najmniej zszokowany. Jako ledwie osiemnastoletni chłopak nie miałem – rzecz oczywista – żony, a z żadną inną kobietą spać zwyczajnie bym nie mógł. Nie trzeba chyba nadmieniać, że była naga, chociaż większość uroków jej ciała skrywały skóry. Była kobietą – trzeba przyznać – całkiem urodziwą, choć raczej nie w moim guście. Była, bowiem dosyć dobrze zbudowana. Miała jakieś dwadzieścia lat, może więcej i długie, rude włosy. Niezachwycająca, ale także i niebrzydka. Obserwację tą przerwało mi jednak szokujące zdarzenie. Otóż bez jakiegokolwiek udziału własnej woli, podniosłem się na posłaniu i silnym ramieniem przyciągnąłem ją do siebie. Nie było w tym ruchu ani odrobiny delikatności, na jaką zasługiwała – przynajmniej moim skromnym zdaniem – każda kobieta. Natomiast ja momentalnie przekonałem się o całkowitym braku wpływu na poczynania mego ciała. Robiło swoje. Ona, oczywiście, obudziła się i wkrótce lepiankę wypełniły jej bolesne jęki. Jej mina wyrażała jedynie cierpienie, co zważywszy na sposób, w jaki poczynało sobie z nią moje ciało było zupełnie zrozumiałe. W pierwszym odruchu poczułem żal spowodowany jej bólem, a zaraz potem – wstręt do samego siebie za krzywdę, jaką jej wyrządzałem. Cały wysiłek woli skupiłem na tym, by zaprzestać czynionego jej gwałtu, lecz bezskutecznie. W oczach kobiety szkliły się łzy. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko smakować obrzydzenie, jakim napełniał mnie ten barbarzyński akt, aż do samego końca. W czasie tego koszmarnego stosunku uświadomiłem sobie również, że moje ciało nie było w istocie moim. Jeśli mam być szczery, było ono dokładnym zaprzeczeniem fizyczności człowieka, który znany mi był jako „ja”. Miałem, więc, potężne, krępe i silnie umięśnione cielsko, które musiało ważyć dobre sto kilogramów. Całe pokryte było owłosieniem, jakiego nie posiada chyba żaden człowiek. Swojej twarzy nie widziałem, chociaż wyobrażałem ją sobie: toporne rysy prymitywnego neandertalczyka o tępym spojrzeniu i umyśle bystrym niczym zatęchłe bagno. Tenże jaskiniowiec, natomiast, nie czekając, aż dobiegnie końca nurt moich przemyśleń, już zaczął podnosić się na nogi. Był niski: miał może ze sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, ale mimo tego musiał się mocno pochylić, by nie zawadzić głową o sklepienie lepianki. Rozglądając się dookoła zauważyłem pomiędzy śmieciami i rynsztunkiem parę rybek i nadgniłych owoców. Tu jednak należy zaznaczyć, że to, co określam jako „rybki”, w istocie mało zwierzęta powszechnie znane pod tym mianem przypominało. Owszem, miały one obły kształt i płetwy, ale były niesamowicie brzydkie i śmierdziały gorzej niż jakiekolwiek znane mi ryby. W dodatku były strasznie mizerne i pokryte twardą, grubą, szaroburą łuską. Oczy miały napuchnięte do niesamowitych rozmiarów, a wielu z nich brakowało w oczodołach. Moje ciało nie dało mi jednak zbyt wiele czasu na rozważanie dziwnego wyglądu zwierzątek. - Jeść – warknęło przez ramię do wciąż pochlipującej na ziemi kobiety. Skierowałem się ku wyjściu z lepianki. Coraz mniej podobała mi się cała ta sytuacja, niczym koszmarny sen, a tymczasem na zewnątrz czekał mnie kolejny szok. Odchyliwszy zasłonę i wyszedłszy z lepianki zobaczyłem otaczającą mnie ze wszech stron upiorną pustynię. Dookoła stało jeszcze kilka podobnych domostw lepionych – na pierwszy rzut oka – z gliny i błota, których pełno było wszędzie wokół. Wejścia do wszystkich zasłonięte były zwierzęcymi skórami, a przed każdą (wliczając i moją własną) znajdowało się niewielkie palenisko. Poza mną nie było w okolicy żywej duszy – zapewne wszyscy jeszcze spali, albo może… wymarli? Otoczenie, bowiem zaiste sprawiało wrażenie kompletnie wymarłego. Na ziemi nie rosło prawie nic. Żadnej trawy, ani kwiatów, nie tylko w obozowisku, ale i dalej, poza jego granicami. Ziemia była jasno brunatna, przypominała kolorem zbitą w twarde grudy musztardę. Tylko gdzieniegdzie spomiędzy brązowanych skał wystawały czarne, jakby osmalone kikuty czegoś, co kiedyś mogło być drzewami. Jedno z takich drzew wznosiło się dokładnie po środku placu, który tworzyły wzniesione wokół lepianki. Miało cztery – pięć metrów wysokości i rozłożystą koronę. Było zupełnie czarne i sprawiało wrażenie, jakby mogło rozsypać się w proch pod najlżejszym dotknięciem. Było też zupełnie nagie – ani jednego listka, choćby już uschłego. U jego stóp znajdował się ogromnych rozmiarów szaro-brunatny głaz. Wdrapawszy się nań, można było sięgnąć najwyższych gałęzi drzewa, lub objąć wzrokiem całą osadę i jeszcze dość duży obszar otaczającej ją pustyni, na której jedynym wyróżniającym się elementem krajobrazu był wąski strumień przebiegający jakieś dwieście metrów od osady. Totalnej martwocie, jaka zdawała się emanować z drzewa, jak i z całego otoczenia, przeczył jakby wielki, czerwony owoc wiszący na jednej z gałęzi. Był inny niż wszystko dookoła; wyraźnie nie pasował do całości krajobrazu. Lśnił pięknie, niczym wypolerowany i cieszył oczy samym swoim widokiem. Wyglądał na soczysty i apetyczny; aż się prosił, aby po niego sięgnąć. Patrząc nań, odniosłem wrażenie, jakby zaschło mi w ustach, chociaż ciało moje nie zwróciło na to najmniejszej uwagi, więc chyba tylko mi się wydawało. Zamiast tego zwróciło się w stronę lepianki, z której przed chwilą wyszło i sięgnęło po leżący gdzieś w pobliżu pęk długich, cienkich patyków. Miały chyba służyć za strzały, choć były wyraźnie krzywe. Tym niemniej, siadłszy na kamieniu, zabrałem się za ich ostrzenie. Czyniłem to za pomocą płaskiego kamienia o ostrych krawędziach, który również leżał gdzieś w pobliżu. Chciałem rozejrzeć się dokładniej po okolicy, lecz nie mogłem tego uczynić, gdyż ciało moje całkowicie skupiło się na podjętej pracy. Mimo tego, przed oczami miałem wciąż czarny kikut na środku osady. Miał w sobie coś niezwykłego, magicznego… Szczególnie owoc. Nagle gwałtownie podniosłem głowę, zaalarmowany furkotem odrzucanej na bok skórzanej płachty. Z jednej z pobliskich lepianek wynurzyła się niska, krępa i niesamowicie brzydka kobieta. Była cała pomarszczona i siwa. Z twarzy natomiast bardziej przypominała małego orangutana niż człowieka. Podobnie jak ja nie miała na sobie żadnej odzieży – najwyraźniej to prymitywne plemię nie znało wstydu, niczym zwierzęta i chodziło po świecie, jak je Pan Bóg stworzył. W reku miała sporych rozmiarów wyżłobiony w środku kamień, który miał prawdopodobnie służyć za misę lub coś w tym rodzaju. Nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi, lecz ruszyła powolnym, spokojnym krokiem w stronę strumienia. Wróciłem do swojego zajęcia podczas, gdy dookoła coraz więcej ludzi wychodziło ze swych lepianek i zaczynało kręcić się po obozowisku. Byli przeróżni. Większość przypominała nieco inteligentniejsze wersje neandertalczyka. Osób starszych, jak kobieta, która poszła nad strumień było niewiele. Niektórzy jednak wyglądali nieco przystojniej, a pojedyncze przypadki – niemal zupełnie jak człowiek rozumny. W tym czasie kobieta wyszła z mojej lepianki z glinianą misą w ręku. Poszła nad strumień i wróciła z wodą po krótkiej chwili. Na moment weszła znów do lepianki i opuściła ją, niosąc w wypełnionej wodą misie obrane z łuski „rybki”. Postawiła ją obok paleniska i zajęła się rozpaleniem ognia. Kupka sczerniałego chrustu leżąca w pobliżu była całkiem sucha, więc – najwyraźniej wprawna w rozniecaniu płomieni – kobieta bez trudu zapaliła ognisko. Postawiła misę na zmyślnie skleconym z patyków rusztowaniu nad ogniskiem i usiadła obok mnie w niemym oczekiwaniu. Już po kilku minutach woda zaczęła obficie parować, dzień był, bowiem ciepły i suchy. Ludzie krzątający się dookoła patrzyli zachłannie na parująca misę. Po niektórych wyraźnie widać było skąpą dietę. W zasadzie nie powinno to dziwić, zważywszy na niemal kompletny brak życia dookoła osady, choć z drugiej strony, nie wszyscy byli głodni. Przed niektórymi domostwami płonęły solidne ogniska, w których piekły się lub gotowały posiłki znacznie obfitsze niż nasze „ryby”. Rozglądałem się teraz dookoła, niczym wilk pilnujący swego kawałka zdobyczy przed zachłanniejszymi członkami stada. Niektórzy spośród naszych sąsiadów wyglądali naprawdę beznadziejnie. Znów poczułem litość i żal z powodu bezwładu nad własnym ciałem. Starałem się uspokoić, gdyż bezsilna złość na wiele by mi się nie przydała, podczas, gdy ciało moje najspokojniej w świecie rozglądało się dookoła. Mój wzrok znów prześlizgnął się po drzewie. Uderzył mnie fakt, że nikt spośród głodujących mieszkańców wioski nawet nie spojrzał na zawieszony na jednej z gałęzi owoc. Zza chmur wyjrzało słońce i opromieniło go swym blaskiem, dodając mu jeszcze cudniejszego połysku. W pewnej chwili ten surrealistyczny pejzaż skojarzył mi się z obrazami świętych opromienionych światłem z nieba. Jednak, gdy po chwili znów spojrzałem w tamtą stronę, owoc wyglądał zupełnie normalnie, niczym dorodne jabłko na jabłoni sąsiada. Tym niemniej, widok, który wciąż niemal dokładnie widziałem oczyma pamięci, nie zatracił nic ze swojej wyrazistości i skłonił mnie do refleksji nad tym, gdzie też właściwie się znalazłem. Tym czasem moja kobieta podniosła się z miejsca. Używając kawałka skóry, zdjęła misę z paleniska i postawiła na ziemi, zapewne po to, aby nieco przestygła. Następnie wróciła na miejsce, skąd patrzyła na mnie smutno, acz bez wyrzutu. Ja jednak nie patrzyłem na nią, choć znów poczułem żal i litość dla jej osoby. Wtem, rozglądając się, ujrzałem na horyzoncie trzy czarne punkciki. W miarę, jak zbliżały się do wioski, rozpoznałem w nich trzech rosłych mężczyzn z włóczniami w rękach. A nie były to krzywe i powyginane, tępe badyle podobne do tego, który spoczywał w mojej lepiance. Ich oręż miał proste drzewce i zakończony był kamiennym grotem. Kierowali się wyraźnie w naszą stronę. Wkrótce weszli z dumnymi i aroganckimi minami na środek placu, i stanęli pod drzewem. Jeden z nich wdrapał się na skałę, pozostali zaś omiatali obozowisko szyderczymi i pogardliwymi spojrzeniami. Wielu mieszkańców ściskało w dłoniach swe włócznie, potrząsając nimi w bezsilnej złości. Niektórzy wygrażali pięściami, a ja – co stwierdziłem z niemałym zdziwieniem – dołączyłem do nich we wściekłej demonstracji. Nie wiedziałem, dlaczego nie atakowaliśmy, przypuszczałem wszakże, że trzej przybysze mieli nad nami przewagę lub byli wysłannikami kogoś silniejszego. Moja kobieta podobnie jak wiele innych wślizgnęła się cicho do lepianki. Natomiast ten stojący na kamieniu zakrzyknął donośnym głosem: - Jeść! Dawać już! Zrozumiałem teraz przyczynę naszej złości i po raz pierwszy zgodziłem się w pełni ze swoim ciałem. Dlaczego bowiem mieli ci przybysze żądać naszego pożywienia, którego przecież nie mieliśmy w nadmiarze? Bo byli lepiej uzbrojeni i – jak można się było spodziewać – liczniejsi? Zagotowałem się wewnętrzną złością i poczułem adrenalinę uderzającą w żyły. Tym czasem większość mężczyzn znikła na chwilę w swych domostwach, po czym zaczęli wynosić z nich „ryby”, mięso, owoce i wszystko, co nadawało się do jedzenia. Niektórzy, nie mając zapewne nic lepszego, ofiarowywali przybyszom korzonki i kawałki czarnego drewna, o których bynajmniej nie powiedziałbym: „jadalne”. Po chwili sam również wszedłem do swego mieszkania, by zabrać stamtąd pozostałe ze śniadania „rybki”. Jednocześnie cały gotowałem się z wściekłości. Na wszelki wypadek wziąłem też włócznię. Moja kobieta spojrzała na mnie wystraszona, lecz moje ciało nie zwróciło na nią większej uwagi. Wyszedłem na zewnątrz w samą porę, by zobaczyć dwóch obcych kopiących leżącego bezwładnie na ziemi starszego członka naszego plemienia. Zebrani wokół mężczyźni, którzy złożyli już swoją daninę, pomrukiwali wściekle, potrząsając włóczniami i w niewyszukanych słowach złorzeczyli oprawcom. - Dawać jeść! – powtórzył ten, który wcześniej wdrapał się na skałę. - On nie mieć jeść! – krzyknął jeden z naszych. Poparł go głośny pomruk współplemieńców. – Wy odejść już – dodał po chwili. - Dawać jeść – odezwał się znów ten na skale. – Wy dawać, my nie zabijać. Ruszyłem w stronę drzewa, chociaż bałem się, że dojdzie do walki, a wówczas głupio byłoby znaleźć się w pierwszej linii. Niestety, tego typu rozumowanie najwyraźniej było obce mojemu ciału. Podszedłem do drzewa i, przeciskając się przez skupiony dookoła tłum, wkrótce stanąłem w pierwszym rzędzie. Wtem gdzieś z tyłu wystrzelił w górę zaostrzony kij, który ugodził w pierś stojącego na skale mężczyzny. Trafiony zachwiał się i padł na ziemię. Dookoła zawrzało. Co prawda uważam, że bezrozumna agresja nie jest rozwiązaniem, lecz byłem w stanie zrozumieć współplemieńców rwących się do walki z nękającym ich wrogiem. Wątpię, żebym, mając kontrolę nad swym ciałem, rzucił się do walki, ale nie miałem wyboru. Dobiegając do jednego z pozostałych obcych, zamierzyłem się na niego włócznią, lecz on był szybszy. Zwinnym ruchem wywinął się spod ciosu i przeszył mój brzuch na wysokości nerek. Padłem na ziemię jak nieżywy, lecz zachowałem przytomność. Chyba tylko cud uchronił mnie przed stratowaniem przez nacierających współplemieńców. Oczywiście pozostałych dwóch przybyszów nie miało żadnych szans w walce z nimi, choć stawiali zaciekły opór. Spośród naszych nie zginął nikt, ale nikt też nie pomyślał o tym, by udzielić mi pomocy. Zrozumiałem to dość szybko i oswajałem się właśnie z myślą o śmierci, kiedy jeden z naszych – ten, który orędował wcześniej za maltretowanym starcem – wgramolił się na skałę - My nie dawać więcej jeść! – wrzasnął na całe gardło. – My walczyć z wróg! My, razem z inni, co oddawać jeść! Ta walka skończyć wszelka walka! – krzyczał nowy wódz plemienia, a tłum potwierdził jego słowa aprobującym rykiem. Zabawne, że nawet to stado prymitywów mogło toczyć ze sobą niekończące się wojny i walki, łudząc się niczym nasi znacznie bliżsi przodkowie, że kiedyś wreszcie zdołają położyć kres swym utarczkom. A powiadają, że historia uczy i pozwala wyciągać wnioski na przyszłość... Leżałem pod drzewem u stóp przewodnika, lecz jego postać rozmywała mi się stopniowo, aż widziałem tylko drzewo z pięknym, lśniącym w słońcu owocem. I ujrzałem przed sobą czarnego węża w czerwone wzory, oplatającego się wokół gałęzi z owocem. - Sssskoszzzztuj... – zdawał się syczeć wprost do mnie. Wówczas dopiero w pełni uświadomiłem sobie, na co patrzę. To było objawienie najbardziej sugestywne z możliwych...
  4. Drax

    Elżbieta Batory

    Przepraszam z góry za surową, ale szczerą ocenę: Straszliwie, do bólu wręcz oczywisty. w Dodatku nic odkrywczego, przykro mi. Pierwsza część to nie dość że tani zabieg, to na dodatek jeszcze przegadany. Zostawiłbym z niej tylko pierwszy i ostatni wers. Część druga zawiera nienaganny opis zbrodni bohaterki. Nawet całkiem plastyczny ;) Chociaż nie mam pojęcia, co to za "zły czar" z pierwszego wersu. Powiedzmy, że ujdzie w całości; opis zbrodni nawet nienajgorszy. Trzecia część nadal jest o Elżbiecie? Jakie "wymogi historii", jaka "sprawiedliwość"? Ona wszak wszystkie zbrodnie popełniała w ukryciu; nie potrzebowała ich usprawiedliwiać, a jej celem była tylko wieczna młodość. Więc może bardziej pasowałoby tu coś o magii i zabobonie? Rozumiem, że chciałeś(-aś?), mości Myślątko, rozszerzyć tu kontekst na zbrodniarzy w ogóle. Niestety, nie wypadło to najzręczniej... Część piątą pominę milczeniem, ponieważ nie bardzo rozumiem, co ma ona do przekazania. Z punktu widzenia logiki nie ma jednak najmniejszego sensu. Piąta część byłaby nawet w porządku, gdyby nie to, że tak dosłownie podaje "przesłanie" wiersza. W zasadzie samo zakończenie wystarczyłoby za cały wiersz pod tym samym tytułem. Ale z uwagi na bezpośredniość, oczywistość i jednoaznaczność przekazu i tak nie nazwałbym go dobrym. Jedyne, co znajduję na jego obronę to wyraźna nuta ironii w ostatnim wersie. To mi się nawet podoba. Ale to niestety koiec pozytywów. Rzadko feruję takie wyroki, ale tym razem - by pozostać w zgodzie z sumieniem - nie mogę inaczej: Do kosza. Nie gniewaj się proszę, mości Myślątko, za ostrą krytykę. Życzę powodzenia w dalszych pracach. Pozdrawiam, Drax
  5. W Zetce jest wiersz imci Adolfa pt. Na spalenie Alksandryjskiej Biblioteki. Polecam. Całkiem dobry ;) Nic takiego nie napisałem. Ani w wierszu, ani pod nim. Ale nie będę się autointerpretować... ;) Pozdrawiam, Drax P.S. Zapomniałbym, wielkie dzięki za wizytę. Miło Waćpanią znów "zobaczyć" ;)
  6. Wielkie dzięki, mości Zbyszku, za wizytę. Cieszę się, że przypadł do gustu. Bez polotu? No, może zabrakło trochę tzw. weny. Faktycznie nie ma tu nic odkrywczego. Z tym wierszem to było tak, że zapaliłem się pomysłem, a gdzieś w połowie zabrakło natchnienia. Ale jak już wymysliłem, chciałem dokończyć ;) Pozdrawiam, Drax
  7. Drax

    sen z morałem

    Świetny. Nic dodać nic, ująć. Może mało poetycki, ale celny. Bawi i uczy ;) Pozdrawiam, Drax
  8. imci Adolfowi ku polemice ;p Litera najbardziej ludzka jest, gdy płonie: Tak długo coś warta, jak się pamięta o niej. Jeżeli jest ziemia Boskiego Siewcy rolą, To jakiż pożytek ma z dymów, co się wznoszą Kłębami ożywczy blask słońca zasłaniając, Chociażby i niosły myśl w sobie zapomnianą? Cóż z dzieła – lub człeka – spalonego za młodu, Kiedy nie zdążyło obfitego dać plonu? Jest niczym zasiewy przez Złego wydziobane Lub ziarna spalone morderczym słońca żarem. Toteż arcydzieł dusze pozostawmy – Niech je niebieskie duchy podziwiają. My zaś, co jeszcze możem, przeczytajmy, Zanim kolejną Aleksandrię spalą!
  9. Jakby to chrześcijanie spalili Bibliotekę. pff. :/ ;p Pozdrawiam, Drax
  10. Drax

    Mój kruk

    To próba interpretacji? Czy impresja z lektury? ;) Dzięki za wizytę. Pozdrawiam, Drax
  11. Drax

    moja grecka tragedia

    Powiało mi dawnymi czasami, bo zbiory mitów greckich były pierwszymi książkami, jakie czytałem dla przyjemności. Od tamtego czasu dopiero lubię czytać ;) Sentyment zapewne robi więc swoje, ale i ten wiersz sam w sobie coś ma. Mi się podoba, choć "grecka tragedia o mnie i o nim" wyjaśnia zbyt wiele na raz. Zrezygnowałbym z tego, bo reszta wiersza jest ładnie "niedopowiedziana", więc może warto trzymać równy ton. "Alfa sili sie betą" - nie wiem, co to ma być. Przepraszam, może niedowidzę, ale powiało mi grafomanią. Tyle uwag. Ogólne wrażenie i tak pozytywne. Pozdrawiam, Drax
  12. Znów powiało rozmatyzmem. Fajnie ;) Powiem tak: dużo lepiej, mości Adolfie: teraz to da się czytać ;p Jeszcze wciąż jest za długi, ale to w sumie też część tej romantycznej maniery, którą tak uwielbiasz. Początek jest bardzo dobry, zakończenie też fajne. W środku bywa różnie, ale już nie nuży tak, jak poprzednie. To drugi plus. Mieszane uczucia mam względem personifikacji literatury. Z jednej strony ciekawy zabieg, taka mistyka romantyka ( ;p ), a z drugiej to takie - właśnie brak mi nawet dobrego słowa - może "typowe". Ale przynajmniej typowe dla literatury dawnej, niedzisiejszej - to też jakaś krztyna oryginalności w powtarzaniu ;) Poza tym, przyznam się szczerze, nie mam pojęcia, czemu ma ona służyć. Wydaje mi się czczym ozdobnikiem i to chyba najbardziej sprawia, że mnie nie przekonuje. Tym nie mniej jest wprowadzona zręcznie i całkiem dyskretnie. To też duży plus. Przesłanie dosyć oczywiste, ale też nie mogę się z nim zgodzić. Niestety, nie jestem tak skłonny, jak Waszmość, do mityzowania i mistycyzowania poezji i poety. Chociaż, jeśli słowo jest ciałem dla myśli, to paralela do ludzkiej duszy jest trafna: nic ludzkości po niej, gdy braknie nośnika: tu ciała, tam - słowa. Takie moje zadnie na ten temat - może wkrótce o tym napiszę ;) Inspirujesz Waść do polemiki ;p Ale mimo, że nie zgadzam się z przesłaniem, forma przypadła mi do gustu. Gratuluję i pozdrawiam, Drax P.S. Aha zapomniałbym: teraz przesłanie jest czytelne. Nareszcie :D Czy znazbyt oczywiste? Może. Ale dla mnie w sam raz ;) P.P.S. Przepraszam, że nie wysiliłem się na pełną interpretację, ale zbyt długi byłby to elaborat ;)
  13. Dawniej wprost uważałem poniższe dzieło za swoje credo. Dziś już nie do końca, ale dalej znajduję w nim wiele mądrości. Poza tym niezrównane wykonanie P. Gintrowskiego sprawia, że to moja ulubiona spośród piosenek Kaczmarskiego. słowa: Jacek Kaczmarski muzyka: Przemysław Gintrowski Ja Nie jestem piękny, a przyciągam wzrok, Cieszy mnie wstręt w tworzących mnie spojrzeniach; Sprytu nauczył mnie ułomny krok, Co krok normalny w powód wstydu zmienia. Wiem, że nawiedzam przyzwoite sny; Bóg mnie spartaczył, jam wyrzut sumienia; Dlatego wpełzam w dostojne zgromadzenia, Gdzie racją bytu jest bezkarne - my! A ja na złość im - nie należę. I tak beze mnie - o mnie - gra. Jednego nikt mi nie odbierze: Ja jestem ja, ja, ja. W karczmie tak siadam, by mnie widzieć mógł Każdy obżartuch najzdrowszy i pijak; To, co mi Bóg dał zamiast zwykłych nóg Wokół półmiska bezwstydnie owijam. Tym, co mam w miejsce rąk, odpędzam psy Węszące łatwy łup w chromego strawie I traci nastrój biesiadników gawiedź, Co śpiewa przy mnie swoje śmieszne - my! Bo ja na złość im - nie należę. I tak beze mnie - o mnie - gra. Jednego nikt mi nie odbierze: Ja jestem ja, ja, ja. Mam pod Ratuszem stałe miejsce, gdzie Swój tors niezwykły wystawiam na pokaz: Pomnik wyjątku, drżę z rozkoszy, że Żadnego z radnych nie przepuszczę oka. Gdy się dębowe już zatrzasną drzwi, By przebieg obrad skryć przed losem plebsu Wiem, że zdołałem trochę nastrój zepsuć Tym, co tak godnie mówią, myśląc - my! Bo ja na złość im - nie należę. I tak beze mnie - o mnie - gra. Jednego nikt mi nie odbierze: Ja jestem ja, ja, ja. W farze na najświetlistszą włażę z ław, Gdzie przed ołtarzem tęcza lśni z witraży, By, kiedy wierni proszą - Boże zbaw! - Móc Mu pokazać, co z mej zrobił twarzy. Więc patrzą na mnie, chociaż kapłan grzmi Żeśmy jedynie niepoprawnym stadem, Bom namacalnym przecież jest przykładem, Że jest nieprawdą ich chóralne - my! Bo ja na złość im - nie należę. I tak beze mnie - o mnie - gra. Jednego nikt mi nie odbierze: Ja jestem ja, ja, ja. Nie jestem sam. Odmiennych nas jest w bród! Wciąż otorbionych wstrętem i respektem. Bóg dał z kalectwem pokusę nam - i głód, By się związać w pokręconych sektę. Partia Potworków! Rząd zatrutej krwi! Ach, cóż za ulga - unormalnić skazy! Nakaz szacunku, a nie gest odrazy, Wystarczy - ja! ja! ja! - zmienić w - my!! Nie, nie chcę wpływać i należeć! I tak beze mnie - o mnie - gra. Jednego nikt mi nie odbierze: Ja jestem ja! ja! ja!
  14. Drax

    do internauty

    Rozczaruję Waszmości. Jeden pozytyw da się powiedzieć, zwłaszcza że to dopiero początki, jak się zdaje, więc oceniajmy łagodniej. Rozbawiło mnie zakończenie. Niby ani ono odkrywcze, ani wyrafinowane, ale ma coś w sobie. Ale zaraz potem trzeba zarzucić wierszowi to samo, co zarzuca się 99% debiutów: dosłowność na dosłowności i dosłownością pogania. Poezja nie ubiera myśli w najprostsze możliwe słowa, ale w takie, aby dać czytelnikowi do myślenia, a nie wyrzucić wprost, co ma do wyrzucenia i iść dalej. Bo on też to przeczyta i pójdzie dalej. Nic się nie stanie. Poezja ma poruszyć; w tym celu stosuje rozmaite zabiegi: metafory, porównania, stylizacje, zabawy słowne i co tam jeszcze zdołasz Waćpani (Waćpan?) wymyślić. "Przestrzeń utkana w języku html" najbardziej mi się z tego wszystkiego nie podoba: jest jakaś taka sztuczna, plastikowa - rzekłbym, gdybym chciał być bardziej poetycki. Pomijając już fakt, że tka się Z CZEGOŚ, a nie W CZYMŚ. Poza tym, jak na początek - może być. Wrażenia z lektury - pewnie dzięki zakończeniu - mam pozytywne. Ale do ideału daleko, więc radzę pisać, pisać i pisać. I jeszcze więcej pisać. Do następnego. Pozdrawiam, Drax
  15. Drax

    Mój kruk

    Dziękuję za miłe słowa. Teraz już wiesz, że powtórzenia, które tak się Waści na początku spodobały, nie są w gruncie rzeczy moim dziełem. To tylko próba naśladownictwa. Ale cieszę się, że uważasz ją Waszmość za udaną ;) Co do interpretacji, jest ciekawa. Myślę, że możnaby jej bronić, chociaż wydaje mi się, że przeczy jej trochę tytuł: Mój kruk. Gdybym chciał wyrazić to, coś Waść odczytał, zatytułowałbym go inaczej; może "Nowy kruk" albo "Kruk dzisiaj"... Nie, moja intencja była inna: kruk z wiersza E.A.Poe symbolizuje dla mnie zmory, gryzące wspomnienia dręczące PLa i wpędzające go w zły nastrój. Chciałem w tym wierszu na zasadzie dyskusji, czy kontrastu, pokazać, co jest moją zmorą, co mnie czasem dręczy... Charakter tego symbolu w mojej wersji nietrudno chyba odczytać ;) Pozdrawiam, Drax
  16. TV i McDonald nas nie wygryzą, mości Adolfie. Jak śpiewał Kaczmarski w swoim Testamencie '95: (...) Zwłaszcza, że póki słońce świeci, Wciąż będą rodzić się poeci (...) Sam znam parę osób (pośród nich i siebie), które nie oglądają telewizji wcale (albo prawie) i nie bywają w McDonaldzie, za to lubią przeczytać dobrą książkę. Niekoniecznie zaraz Wielką Sztukę, ale i od tej nie stronią przynajmniej od czasu do czasu. To nie jest tak, mości Adolfie, jak być może się WMci wydaje, że kiedyś miłośnicy sztuki stanowili 60% społeczeństwa, a zjadacze chleba - 40%. Nic z tych rzeczy. Ta proporcja 1:9 (lub coś koło tego) jest stała i nie zmieni się pewnie nigdy, chyba, że jakiś cud nastąpi, albo koniec świata. A na pocieszenie możemy sobie dodać, że zjadaczy chleba historia zwykle nie pamięta... ;) Poza tym, nie wiem, jak inni, ja często piszę również dla siebie. To sposób utrwalenia własnych myśli i spostrzeżeń, znacznie ciekawszy niż pamiętnik. Czytając swoje stare wiersze - jak pamiętnik właśnie - można przypomnieć sobie sprawy, które dawniej uważało się za ważne, a obecnie - o których często się dawno zapomniało... Pozdrawiam, Drax
  17. Drax

    Mój kruk

    Zwróciłem uwagę i w żadnym razie nie zamierzam się nim przejmować ;) Prowokuje, ale nic tym nie osiągnie. Przynajmnie, nie pod moimi wierszami ;p Co do pierwszej Waści wypowiedzi: dziękuję za wizytę. Z szerszą odpowiedzią wstrzymam się jednak do Waścinego powrotu. Ciekawym co powiesz, przypomniawszy sobie właściwego Kruka. ;) Pozdrawiam, Drax
  18. Drax

    Mój kruk

    Szkoda, że się nie spodobał; trudno. Ale może by tak, chociaż odrobinę KONSTRUKTYWNEJ krytyki? :/ Pozdrawiam, Drax
  19. Drax

    Zaufaj Mu

    Nawet mi się podobał przez dwie pierwsze strofy. Nie jest nic wielkiego, ale na początek nie najgorzej. Jest tu jakaś próba odejścia od dosłowności przekazu, mamy porównania, metafory - niezupełnie może oryginalne, ale od czegoś trzeba zacząć. Jest postęp w porównaniu z pierwszym dziełem. Ale dalej jest już gorzej. Po tym opisie sytuacji następuje ordynarne nawoływanie do nawrócenia. Jeśli pojawiają się tu jakieś środki stylistyczne, to żywcem wyciągnięte już to z Ewangelii, już to z nauk Ojców Kościoła. Wszystko znane i powtarzane do przejedzenia. Do ludzi współczesnych nie przemawia już ani kaznodziejski ton (który czuć tu wyraźnie), ani te stare środki. Żeby przedstawić Boga współczesnemu człowiekowi trzeba czegoś nowego; innego spojrzenia, innych środków wyrazu. Żadnej takiej oryginalności tu nie ma i to sprawia, że dzieło jest nie tylko marne literacko, ale i nie ma szans na spełnienie swego celu. Mimo tego, jak się rzekło, w pierwszych dwóch strofach widać pewien postęp, którego gratuluję. Życzę dalszych sukcesów. Pozdrawiam, Drax
  20. A ja myślałem, że mściwość nie przystoi ludziom kulturalnym. Zresztą brak kultury u innych nie zwalnie człowieka kulturlanego od przestrzegania jej zasad w swoim postępowaniu. W przeciwnym razie sam pozbawia się kultury. Myślałem, że tak wytrawna poetka jak Waćpani rozumie takie podstawowe rzeczy. Zatem gratuluję dystansu i obiektywizmu w stosunku do własnych dzieł. Ja bym się na takowe zdobyć nie potrafił, więc ocenianie moich wierszy pozostawiam jednak innym. Koniec końców... po to je publikuję ;-] Pozdrawiam, Drax
  21. Drax

    Mój kruk

    (Edgarowi Allanowi Poe) Mój kruk nie nawiedza mnie w czas nocnej burzy, lecz w momentach, Kiedy szarość spokojna całe skrywa niebo nade mną. Kiedy drzemię zanudzany w okno stuka znów kruk szary, Jest przykrzejszy niż koszmary, mary i złej nocy mrok. Bardziej nieznośny jest mi niż mary i złej nocy mrok, Gdy w me okno tłucze wciąż. Choć w komnacie nie mam wcale rzeźby greckiej Pallas sławnej, I kruk na mej zasiada głowie, by do ucha skrzeczeć w głos; Choć Lenory ja nie znałem, bym ją nazwać mógł aniołem, To przygnębia mnie tym bardziej i wydłuża smętek wciąż Szare krakanie, którego dźwięk wydłuża smętek wciąż: W nieskończone „Nevermore”. (11 lipca 2008) ______________________________________________________ No dalej, proszę objechać mnie za tą profanację wielkiego dzieła ;p
  22. Drax

    Żal Erosa

    Jest dużo racji w krytycznych komentarzach moich przedmówców. Nie będę i ch powtarzać, bo po co? Npaiszę tylko krótko, że mnie sie umiarkowanie podoba. Jak na debiut nie jest źle. Powiem szczerze, że we mnie wzbudził odrobinę współczucia dla podmiotu lirycznego, a to się nieczęsto zdarza. Na intepretację się nie wyślę, bo jest tak oczywista, że aż boli. I na tej jednej krytycznej uwadze poprzestanę, życząc udanej przygody z poezją. ;) Pozdrawiam, Drax
  23. Drax

    Moja Muza

    A ja wierzę jak najbardziej. Znam to uczucie, dlatego może mi się tak podoba. Dobry żart. Patos - mnie - nie przeszkadza, ale wiem, że pod tym względem jestem jednym z dwóch bodajże wyjątków (servus, mości Adolfie ;p) na całym Forum. Wydaje mi się tylko, że jest nieco przegadany. [quote]Dlaczego teraz!? mój przewrotny losie, (Zobaczyłam weny przenajświętsze skrzydło ?) //nad tym bym się zastanowił, czy też nie wyrzucić... ;) Zrzucam więzy tnące duszę obo[u]lałą[/u], //tu był też rym z poprzedzającym "[u]szarość[/u]" ;) I ruszam z posad fundamenty [u]trwałe[/u], Zapomnieć się, w locie podniebnym zatracić zmysły. Lecz co to ? Spadam jak liść po tańcu szalonym na [u]wietrze[/u]. Krzyczę - jeszcze !jeszcze ![u]jeszcze[/u] ! Dosyć - słyszę w odpowiedzi - czas zakończyć [u]tany[/u]. Właśnie teraz ?! Muzo ! Dlaczego? Pardon...Pomyliłam ulic [u]plany[/u]. Nie wystarczyłoby tak? Przepraszam, że tak pociąłem i poprzerabiałem, ale tyle chyba wystarczyłoby dla porzekazania tej myśli. I może by spróbować wysilić się na rymy w całym wierszu, jak już wyszły (całkiem niezłe) w zaznaczonych fragmentach? ;) Tak czy owak podoba mi się pomysł, a i wykonanie jest niezłe jak na debiut. Pozdrawiam, Drax
  24. Widzę, żeś Waćpani zaczęła od ostatniego razu liczyć zgłoski. Chwali się, aczkolwiek jest drobne potknięcie: w trzeciej linijce ponad wszelką wątpliwość jest 9 zgłosek. Niezgodność ta nie jest jednak rażąca, nie zakłóca rytmu, więc jest nieźle. Niestety pozostałe zarzuty, skierowane pod adresem tamtego wiersza (Tuląc do serca gałązki jaśminu), odnoszą się również do tego. Jest więc zupełnie dosłowny. Życzenie jest ładne, ale jak w tytule zupełnie pobożne. A ten wiersz, obawiam się, nie pomaga w jego spełnieniu. Choć ton nie jest kaznodziejski (bo raczej dziecinny), to jednak sposób przedstawienia problemu podobny. Liryka przemawia inaczej, do uczuć raczej niźli do rozumu. Ten wiersz - przykro mi to mówić - może wywołać co najwyżej odrobinę radości z dobrego słowa. Nie będę powtarzał rad dawanych poprzednio. Zamiast tego dam może przykład. Wiersz o darach Ducha Świętego przywodzi mi na myśl piosenkę Kaczmarskiego pt. Siedem grzechów głównych (jego tekst, żeby nie wydłużać sztucznie i tak już długiego komentarza, znajduje się tu: www.kaczmarski.art.pl/tworczosc/wiersze_alfabetycznie/kaczmarskiego/s/siedem_grzechow_glownych.php ). Proponuję Waćpani przeczytać go (jeszcze lepiej posłuchać, jeśli uzyskałabyś dostęp do nagrania) i zwrócić uwagę na to, jak przedstawione są poszczególne grzechy. Personifikacja to prosty zabieg, a już daje jakiś ciekawszy rezultat. Może w tym kierunku wartoby pójść. A może jeszcze inaczej. W ten sposób można przekazać jakąś głębszą prawdę, pogląd na pewien temat. Bo życzenia dla samych życzeń? Może chwilowo poprawią komuś humor, a i to nie zawsze, bo na przykład do niewierzących - jak widać po wypowiedziach forumowiczów - nie przemawiają zupełnie (pewnie ze względu na tak konwencjonalne podejście). Do mnie, nawiasem mówiąc, też nie przemawiają, chociaż w swoich poglądach daleki jestem do ateizmu, czy nawet deizmu. Dlatego moim zdaniem potrzeba Waćpani wierszom zmiany sposobu wypowiedzi na mniej dosłowny i nade wszystko czegokolwiek - choćby nawet na początek prostego zabiegu literackiego - któryby uczynił je nieco bardziej przyciągającymi uwagę... Proszę nie zrażać się i próbować dalej. Pozdrawiam, życząc powodzenia, Drax
  25. Drax

    Imię

    Przepraszam, że nie pokuszę się o pełną interpretację, ale by to uczynić, musiałbym wiersz zrozumieć w całości, a on jest dla mnie niejasny. Wspomnę tylko, że dla mnie on jest o jakimś "duchu poezji", o czyms takim, co niektórzy ludzie potrafią zakląć w słowach, że nabierają one dodatkowego znaczenia. To dla podmniotu lirycznego coś nieuchwytnego i niezbadanego. Gdy zostanie odkrywte - skończy się poezja. W skrócie tyle zrozumiałem. Ten utwór nie jest już tak archaiczny jak poprzednie, tym niemniej trzyma Twój znajomy styl, mości Adolfie. Mimo niejasności całkiem mi się podoba. Nareszcie nie jest przegadany (chyba, bo mam wrażenie, że trzecia częśc wprowadza nowy wątek, którego nie rozumiem, ale mogę się mylić). Tak więc posuwasz się Wasmość naprzód ;) Podoba mi się "bieganie od Alfy do Omegi". Natomiast to po-ciąganie planet (wprawianie ich w ruch) jest trochę oklepane. Nadto trąci ten zwrot patosem wpadającym w przesadę. Ale ogólnie na plus. Pozdrawiam, Drax
×
×
  • Dodaj nową pozycję...