Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ja Centy

Użytkownicy
  • Postów

    205
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Ja Centy

  1. Witaj Asher, fajnie, żę znowu jesteś i pisz, pisz, pisz.....
  2. ciesz się nią i nie trać czasu na ustalanie, bo jeszcze zniknie i już nie wróci... i będzie za późno... carpe diem
  3. bierzemy: łzy kałużnicy włos pantofelka ząb przekopnicy cztery bachteryje nerwy utopca kilka promienii słońca zebranych do bańki mydlanej wszystko to rozgotować, zmiksować, dodać zasmażkę i delikatnie obsmażyć; podawać lekko schlodzone z wisienką o świcie
  4. Ja Centy

    Juz pora

    odlatujące ptaki w żółknących liściach żyją jak bańki w kałużach jesiennej melancholii ostatniego pocałunku
  5. a wodnik szuwarek? umarł....? :(
  6. odbijanki w kalużach żyją bańki jesiennej melancholii
  7. odlatujące ptaki w żółknących liściach odbite wspomnienia lata
  8. Jadąc z Wrocławia w kierunku Wałbrzycha zobaczyłem w Siedlakowicach kierunkowskaz - Kryształowice 2 km. W lewo, drogą miedzy polami i lasami. Najpierw przy ostatnich zabudowaniach Gniechowic ostry zakręt w prawo. I pola.. pola po lewej, pola po prawej. Śnieg zawiewał, na drodze ślisko. Prędkość auta - 20 km/h. Jechałem wolno, bo zakręty mogły być zdradzieckie. Pierwszy był w lewo do lasu. W lesie jeszcze bardziej ślisko. Zwolniłem. Droga trochę wyboista, może zła nawierzchnia asfaltu, albo ubity śnieg… Jechałem wolno i ostrożnie. Zakręt w prawo, w lewo, znowu prosto... W oddali pojawiły się jakieś światła. Psów nie słyszałem, bo akurat Małysz skakał ("Adaaaaaaaś - leć, leeeeeeć") w Trójce. Pojawiła się tabliczka "Kryształowice". Dojechałem do pierwszego gospodarstwa. Po prawej stronie. Przed sobą, w oddali, ujrzałem drugą tabliczkę - Kryształowice koniec. ("Nie za duża miejscowość”. „Może to tu?"). Dla pewności podjechałem dalej. Przed tabliczką, za gospodarstwem droga skręcała w prawo. Pojechałem. Niedaleko jakiś młody człowiek naprawiał na drodze Ładę a jego koleżanka, może żona, przytupywała przy prawym kole. Popatrzyła na mnie tęsknie. A raczej na mój sprawny wóz. Pojechałem dalej. Prosto i zaraz w lewo jak droga prowadziła. Po lewej domy, po prawej stronie pusty placyk. Wolno podjechałem do starej chałupy za placykiem, przy której stało kilka samochodów. ("Wiejski Dom Kultury..?"). Ostrożnie go wyminąłem. Przed sobą jakieś 50 m widziałem rozświetlony budynek. ("Jest"). Zajechałem. Sklep spożywczy i dwóch smakoszy na ławeczce. Nie widziałem, co tam spożywali, ale chyba to nie była herbata z cytryną. Ruszyłem dalej. Tabliczka - Kryształowice koniec. Zawróciłem. ("To musi być to miejsce koło samochodów"). Aut trochę przybyło i nie miałem, gdzie stanąć. Na szczęście ktoś otworzył bramę na podwórko. Wjechałem i stanąłem. Wysiadłem i popatrzyłem na chałupę. Stara, poniemiecka z dużym placem i zabudowaniami gospodarczymi. Jak się później okazało dawna karczma, gdzie SS-mani i żołnierze Luftwaffe przychodzili na sznapsa. Wyciągnąłem z bagażnika aparat fotograficzny, butelkę wina w szarej torebce i poszedłem szukać wejścia. Otworzyłem ciężkie drewniane drzwi ("Diiiiiiiiing, dooooooong") i wszedłem do środka. Do sieni. Przy drzwiach po prawej stronie zobaczyłem wieszak na ubranie. Obok przy ścianie stała stara komoda. Tuż przy drzwiach, chyba do biura. Dwa metry przed drzwiami niski stolik z butelką wina. Na lewej ścianie drugie drzwi i korytarz odchodzący prosto w głąb domu. Do wyjścia na podwórze. Przed nim po lewej ubikacja a po prawej duża kuchnia ze starym kaflowym piecem. Na podwórzu paliło się ognisko, czekając na zmarzniętych albo głodnych. Mijając ognisko można było pójść w lewo miedzy zabudowaniami i wyjść do ogrodu. Albo w prawo do spiżarni. Położyłem na komodzie wino, ściągnąłem kurtkę i powiesiłem na wieszaku. Spadła. Jeszcze raz. Znowu spadla. Rzuciłem na komodę. Za mną otworzyły się drzwi i wyszedł człowiek w okrągłym kapeluszu. Podszedł, wyciągnął rękę. "(Cześć". "Zapraszam") i poszedł dalej korytarzem. Wziąłem aparat i wszedłem do środka. Komórkę miałem w lewej kieszeni spodni. Duża sala, drewniana podłoga i okna, bielone ściany. Kominek nieopodal. Tuż przy drzwiach, w rogu po lewej stronie grał młody chłopak na saksofonie. Trochę dalej obok niego stała niska ława z jedzeniem.Na niej pokrojony chleb, smalec ze skwarkami i jabłkiem, kawałki kiełbasy w drewnianej misce, dwie miski z jabłkami - większymi żółtoczerwonymi i mniejszymi - mocno czerwonymi, tacka z sokiem pomarańczowym w niskich szklankach, paluszki, orzechy włoskie z dziadkiem do orzechów. W prawym rogu wielka herbaciana róża. W celofanie. Nie udało mi się sięgnąć po nic, bo tłum był duży. Zresztą nie tylko tam. Ludzie stali, siedzieli na ławach pod ścianami, na sofie koło kominka i rozmawiali. Albo patrzyli albo się witali albo coś pili... ("Która to jest Kuba?"). Popatrzyłem na ludzi od lewej do prawej i z powrotem. Nikt mi nie przypominał dziewczyny ze zdjęcia. ("Może sama mnie rozpozna". "Moje zdjęcie jest z grudnia"). Zacząłem oglądać prace. Od prawej, obok kominka i tak dookoła sali. Przy okazji przyglądałem się mijanym kandydatkom na Kubę. Nic. Za to niektóre prace rozpoznałem od razu. Widziałem je wcześniej w internecie. Inne były niezwykłe. Zwłaszcza te na plexi. Część pracy dyplomowej Kuby. Doszedłem do ściany oświetlonej halogenem. Stanąłem w jego świetle. ("Teraz musi mnie zobaczyć"). Najpierw przodem do sali. Nic. Lewy profil. Nic. Prawy. Nic. Wygięcie i uśmiech jak na zdjęciu na forum. Nic. Usiadłem na ławce. Pomyślałem, że wyślę smsa-a i zobaczę, kto odbierze. Wysłałem i czekam. Od tego halogenu zrobiło się gorąco i ruszyłem dalej. Dotarłem do bufetu. Wziąłem kromkę chleba, nabrałem patyczkiem resztkę smalcu i rozsmarowałem. Pogryzając obserwowałem salę. Trochę się przerzedziło, bo niektórzy poszli do ogniska smażyć kiełbasę. Na środku sali rozmawiało kilka osób. Niewiele. Dokładnie dwie. Dziewczyna coś mówiła a chłopak notował. ("Jak Ci się podoba"?) Zagadnęła mnie stojąca obok blondynka. Ewa - organizatorka wystawy. Żona człowieka, który mnie powitał w sieni. ("Bardzo przyzwoicie". "A która to Violetta Kubiak"). ("Ta"). Wskazała palcem. No to już wiedziałem. Musiałem tylko zjeść kanapkę, wytrzeć w coś tłuste ręce. Jeden duży kęs, drugi duży. Żuję, gryzę, przełykam... Jeszcze trochę. Kawałek tylko. Ona stała z kilkoma osobami. Prawie na przeciw mnie. Próbowałem nawiązać kontakt wzrokowy. Bez rezultatu. („Tak”). Zobaczyła mnie. Nareszcie. Spojrzała i skinęła wskazującym palcem kilka razy. ("Chodź no tu"). No to podszedłem. ("Jacenty" - "Kuba"). Przywitaliśmy się. Przedstawiła mnie kolegom: Piotrek i Piotr. Przyniosłem z sieni, wyciągnięte spod kurtki, wino i wręczyłem bohaterce wieczoru. Chwilę rozmawialiśmy, ale wciąż nadchodzili kolejni goście. Kuba poszła a ja gawędziłem z innymi gośćmi. Z przyjacielem Kuby, który pomagał jej wieszać prace. Nauczycielem akademickim chyba, urodzonym w Koźlu na pewno. Po ósmej mniejszą grupą przenieśliśmy się do Spiżarni. Usiedliśmy przy stołach niedaleko kozy. Dawała dużo ciepła. Gadaliśmy, niektórzy pili wino, szampana, kawę... Ktoś włączył jakąś ruską muzykę. Pojawiali się nowi goście... Witali z Kubą. Chwalili prace, chcieli kupować. Było przyjemnie wśród przyjaciół…. do 22.30. Wtedy pożegnałem się i wyszedłem. Wsiadłem w samochód i wróciłem do domu. Rano trzeba wstać do pracy.
  9. dzięki, nareszcie ktoś do cenil, a już myslalem, że nikt tu się nie zna na prawdziwej sztu ce
  10. przeleciał bąk anioł katastrofy ekologicznej
  11. Już drugi miesiąc ciężko pracował. Zwykle wyrzucali go po tygodniu, najdalej po dwóch, a tu proszę, już dwa miesiące i nic. Uwzięli się, czy co... Nie płacili za wiele ale dorabiał sobie jeszcze gdzie popadło. A to pomagał przy przeprowadzce, zrzucał węgiel do piwnicy, albo robił zakupy w zamian za obiad. Zawsze wpadało parę dodatkowych groszy... Niewielka pensja nie wystarczała do życia na poziomie. Piętnastego wziął wypłatę, wypił z kolegami na do widzenia i ruszył do domu. Ostatnie kilkadziesiąt metrów musiał przejść koło gęstych zarośli. W poprzednim tygodniu, na innym osiedlu właśnie w podobnym miejscu, napadnięto kobietę. Nic się nie stało, tak wrzeszczała, że zbiegli się ludzie spod pobliskiego sklepu, złapali gościa i zatłukli butelkami piwa. Chyba „Żywcem”. Nie chciał przeżyć/nie-przeżyć czegoś takiego, więc szedł powoli, oglądając się na boki. W końcu puścił się biegiem, nie czekając, aż ktoś w krzakach się poruszy i wyskoczy nagle na drogę. Spocony dobiegł do klatki ale nie wszedł do środka. Stanął z opuszczoną głową, ciężko oddychając... Postał chwilę, podniósł głowę, obejrzał się w prawo, w lewo, do góry i sprawdził okna. Nikogo. Żaden sąsiad nie liczył przelatujących przed blokiem ptaków, nikt nikogo nie wołał na kolację, nawet pies na pierwszym piętrze nie wylegiwał się na poduszce....Obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku ogródków działkowych. Jedna z altanek należała do niego. Nigdy nie interesował się uprawianiem czegokolwiek. Nawet teraz co chwilę jakiś sąsiad klął na niego i mówił, że jest zakałą działkowców. Nie przejmował się tym, bo co to kogo obchodzi. Kochał za to hodować. Kiedyś miał królika ale gdy dorósł, matka zrobiła z niego obiad. Znienawidził ją za to. Później znalazł na ulicy psa – kundla. Przyprowadził do domu, wykąpał i nakarmił. Codziennie rano, przed szkołą wyprowadzał na spacer. Do południa pies zostawał sam w domu. Kiedyś ojciec wrócił wcześniej z delegacji i pies nie chciał go wpuścić. Bronił domu. Ojciec skopał go na śmierć i wyrzucił przez okno na chodnik. Leżał tam a dookoła stały dzieci i gapiły się na stygnącą krew. Znienawidził ojca jeszcze bardziej niż matkę. Po kilku latach kupił sobie rybki ale najmłodszy brat wlał do akwarium gorący krochmal i rybki zdechły. Jego nie znienawidził, bo był mały. Wybił mu tylko dwa zęby. Po jednym za każdą rybkę. Wtedy obiecał sobie, że dopiero zacznie coś hodować, gdy zacznie żyć sam. Żadnej rodziny, gości, znajomych, sąsiadów, kolegów i koleżanek.... Gdy stwierdził, że już czas, wyjął walizkę, z którą jeździł na kolonie, wrzucił do niej trochę ubrań, bochenek chleba, kilka zielonych ogórków, słoik dżemu, ręczniki i oszczędności jakie matka chowała na półce z bielizną. I jeszcze ten stary sygnet, chowany zwykle w lewej miseczce jednego z tych szarych, znoszonych biustonoszy. Prawie byłby o nim zapomniał... Wyjechał z miasta, trochę podróżował, imał się różnych zajęć, różnie zarabiał, aż postanowił wrócić. Znalazł mieszkanie na drugim końcu miasta wraz z ogródkiem działkowym. Obejrzał dokładnie altankę, rzucił okiem na rosnące kwiaty, jakieś warzywa, drzewka owocowe, krzaki czarnych porzeczek. Od tego czasu minęło już wiele wschodów i zachodów słońca... W altance zamurował wszystkie okna, wstawił solidne drzwi, zamek „Gerda” i dwa skoble. Dach pokrył nową papą termoizolacyjną, naprawił rynnę i przykleił do ścian duże płyty styropianowe. Zostawił tylko mały otwór wentylacyjny ale osłonił go małym daszkiem ze styropianu. Do środka nie wpadał już żaden promień światła. Wyrzucił stare łóżko polowe, drewniane krzesła i mały stolik a łopatę, grabie i konewkę dał jakiemuś przechodzącemu mężczyźnie. Wyszorował podłogę i zaprosił rodziców. Sąsiedzi - działkowicze byli dumni z ich syna, że tak troszczy się o altankę ich dawnego kolegi. A ponieważ w ogóle nie zajmował się uprawami, zaczęli mu systematycznie je podbierać. Na początku się krępowali ale gdy zobaczyli, że nie zwraca na to uwagi, kradli na całego. W biały dzień owoce, kwiaty, warzywa... A w nocy wykopywali z ziemi cebulki i młode drzewa. Nie chciało im się nawet zagarniać ziemi na grządkę. Pakowali wszystko do worka i szybko odchodzili, żeby natychmiast u siebie wszystko posadzić. Szedł teraz, rozgniatając grudki ziemi. Nawet mu się to podobało. Czuł się jak Cyklop, gdy rozgniatał towarzyszy Odyseusza. Jeden krok – jeden towarzysz, dwa kroki – dwóch towarzyszy, trzy kroki...Nie pamiętał ilu ich tam było, ale i tak doszedł już do wejścia. Wyjął z kieszeni klucz, włożył do zamka i przekręcił dwa razy. Pogrzebał w drugiej kieszeni i znalazł dwa lizaki w czerwonym opakowaniu. Na jednym był napis „Pamiętaj o mnie”, a na drugim „Uśmiechnij się”. Odsunął skoble, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Cicho. Niczego nie słyszał, żadnego dźwięku, szmeru, szelestu... Nie zaskoczyło go to. Tak było już od miesięcy... Do ciemności nie musiał się przyzwyczajać. Doskonale wiedział, w którą stronę iść. W jednym rogu, tym na prawo, zostawił lizaka „Pamiętaj o mnie”, drugiego położył po przeciwległej stronie i ostrożnie wrócił do drzwi. Gdy je zamykał powiedział: dobranoc matko, dobranoc ojcze...
  12. Ja Centy

    Wariacja

    To prawda choc chcialoby się powiedzieć: stop wariacjom życiowym.
  13. Ja Centy

    Wariacja

    tu nawet muchy nie mieszkają kapcie pod warstwą kurzu czekają na nas a my utknęliśmy gdzieś między 8.00 a 16.00
  14. Ja Centy

    Gdzieś tam

    A po co mu przyszloś?
  15. Przepraszam za wariację, ale jakos mi się tak zabawiło cip cipuchna roba-ka ko ko-nsumuje i sra na na nie-dzielny obiad buźka ssssssss...sssssssym..sympatyczne
  16. cip cip cipuchna chodzi po podwórku i sra niedzielny obiad
  17. łagodny strumień chwila odprężenia krople na spodniach
  18. rzeczpospolita zwinięty rulon pożegnanie z muchą
  19. Ja Centy

    Gdzieś tam

    słońce wschodzi i zachodzi w ukiszonym domu nawet muchy już nie mieszkają buty w nieładzie czekają jakby na spóźniony autobus donikąd
  20. Ja Centy

    Apokalipsa

    Na takie doświadczenie to trzeba chyba ciężko zapracować
  21. matko ten upał nie jestem sam zamilkły ptaki
  22. spóźnione przekleństwo między ustami niedopałek zamókł
  23. „Nie poznała mnie. Nie poznała...” – myślał Piotruś odchodząc z miejsca, w którym spotkał Barbarkę. „Nie poznała mnie, ani mojej ręki, ani blizny po haku...” – szeptał a głowa opadała mu coraz niżej i niżej.... Kiedy już była zupełnie nisko podbił ją najpierw lewym kolanem potem prawym i lewym i prawym.... i tak podbijając szedł w stronę niedaleko zaparkowanego samochodu. Nagle stanął i i uderzył się dłonią w czoło, aż hałas obudził Gajowego Maruchę, śpiącego za górami, koło hipermarketu. „Wiem już dlaczego mnie nie poznała. Zapomniała o mnie. Piotruś Pan już nie jest jej potrzebny. Nikomu nie jest potrzebny.... A ja tak chciałem się z nią zobaczyć, porozmawiać, usiąść ramię w ramię i posłuchać milczenia....jak kiedyś” – mówił do siebie omijając ostrożnie krowie placki. Po pierwsze to nie chciał sobie pobrudzić butów a po drugie to wiedział, że w każdym placku mieszka ptaszek w otoczeniu swojego dworu muszek. A wiadomo jak to jest z ptaszkami. Nie chciał Piotruś mieć żadnego na sumieniu. Ostrożnie dotarł do parkingu, przystanął i spojrzał na swoje lakierki. Były nieco przybrudzone, więc wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł czubek lewego buta. Chusteczka była niedawno używana ale udało mu się wyczyścić powierzchnię, aż lśniła jak jabłko Adama. Gdy zabierał się za drugiego buta, poczuł, że coś go uwiera w mały palec prawej nogi. Rozwiązał sznurówki, stanął na lewej nodze i ściągnął but. Prawą nogę, w czarnej skarpetce, pełnej nadziei na cebulkę, postawił na lewa stopę. I stał tak podobny do bociana albo jakiegoś mistrza wschodnich sztuk walki. Piotruś nie zastanawiał się zbyt długo nad tym tylko sięgnął do środka. „Gdzie z tymi łapami!!!!!!” - zaryczało ze środka – „ Co to za macanki??! To że razem chodzimy nie znaczy, że możesz sobie pozwalać na zbyt wiele!!!!!!!” – ze środka dochodził wściekły glos. Piotruś szybko wyciągną rękę, aż stracił równowagę i przewrócił się niezdarnie. Na szczęście upadł na trawę. Za kilka godzin miał spotkanie z kluczowym klientem w sprawie zwiększenie sprzedaży i gdyby upadł na zakurzony plac parkingowy, nie wyglądałby profesjonalnie. Prowizję pewnie szlag by trafił i w dodatku musiałby znowu gonić target. Tak więc Piotruś szczęśliwie upadł na trawę, tuż koło krowiego placka a upadając upuścił but z tym strasznym głosem. Ze środka wytoczył się mały kamień – otoczak. Piotruś popatrzył na niego, na but na niego, znowu na but....nic, cisza. Wziął do ręki swojego lakierka, włożył rękę do środka i znowu nic. Ani głosu ani nic, co mogłoby go uwierać w mały palec. Podniósł go do oczu i zajrzał do środka ale nic nie zauważył. „Długo będziesz się tak gapił na tego swojego buta za trzy stówy jeden? Może go jeszcze powąchasz, co? Zapewniam Cię, nic ciekawego. Mam to na co dzień”. Piotruś szybko rozejrzał się, kto to mówi. Popatrzył na drzewa, na najbliższą chmurę, na gorejący krzak, pleniący się perz, aż zauważył obok placka wpatrzonego w siebie otoczaka. „O! Bystrzacha, wreszcie mnie zauważył!!! Hurraaaa” – drwił kamień z Piotrusia. Piotruś się zdenerwował. Nie lubił gdy ktoś z niego żartuje zwłaszcza, że poszukiwania właściciela głosu przeprowadził starannie i metodycznie. Od samej góry do ziemi. Od nieba do placka. Nie było w tych poszukiwaniach przypadkowości tylko starannie zaplanowane działanie. Przecież nie bez powodu jest najlepszym sales managerem w korporacji. Właśnie ta systematyczność, konsekwencja i ciężka praca sprawiły, że został się number one w ostatnim kwartale. Nawet w intranecie o nim pisali. A teraz stoi w jednym bucie i wysłuchuje jak kpi sobie z niego jakiś kawałek kamienia. Żadnego szacunku. Zdenerwował się Piotruś nie na żarty i już brał rozmach, aby kopnąć kamień i posłać go Panu Twardowskiemu na księżyc, żeby ułożył go w swoim ogródku. „No już dobrze Piotrusiu, przepraszam, nie chciałem Cię urazić. Jesteś najlepszym repsem w korporacji” – mitygował się otoczak. „Nie repsem tylko najlepszym managerem” – poprawił wściekły jeszcze Piotruś. „O, przepraszam, tak, tak, najlepszym sales managerem na świecie” – poprawił się otoczak – „Najlepszym, najlepszym” – żarliwie zapewniał. „No już dobrze, dobrze – rzekł Piotruś zadowolony, że go chwalą – nie wykopię Cię ale jeżeli jeszcze raz okażesz się nielojalny, to wiesz co Cię czeka...” „Wiem, wiem – odparł kamień i zadumał się. Oparł się o łodygę ostu i zamyślony patrzył w niebo na bawiące się w berka chmury. Piotruś tymczasem wyczyścił swojego prawego buta, założył na nogę i zasznurował. Wstał, otrzepał się z trawy i rozejrzał dookoła. „Jaki piękny dzień” – powiedział do siebie. „Piotrusiu, kim Ty jesteś?” – odezwał się nagle kamień. „Jak to kim? Najlepszym sales managerem w korporacji” – odrzekł natychmiast Piotruś i ruszył energicznie do swojego samochodu służbowego. I odchodził coraz szybciej i szybciej... „Czy Barbarka o tym wie?!” – wołał za nim kamień – „Czy wie o tym Ołowiany Żołnierzyk, któremu obiecałeś sprowadzić Dorotkę do domu?! Kim Ty teraz jesteś, Piotrusiu, że Barbarka Cię nie poznaje, że nie słyszysz śpiewu placków i nie potrafisz odczytać wiadomości wypisanych w blasku księżyca...? Dlaczego nie wracasz do domu, do przyjaciół, którzy na Ciebie czekają i tęsknią!!! Tęsknią!!!!! Za Tobą!!!!!!!!!!!! I czemu mnie opuszczasz, Piotrusiu Panie... – zakończył cicho i smutno mały otoczak
×
×
  • Dodaj nową pozycję...