Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. Korzystam z netu u kogoś. Poczytam w poniedziałek. Miło, że wróciłaś...
  2. Nie ma co komentować, jak zwykle super. Wpisuje się tylko po to, że mi głupio, iż kolejny świetny tekst pozostaje bez komentarza. Może to skutek Twojej niekomunikatywności? Miłego Nowego!
  3. Wygraną jest lepsze samopoczucie. Warto próbować :) Bana współczuję - w kontekście braku uzasadnienia...
  4. ▼ Na szczęście mój pobyt na kolonii trwał tylko dwa tygodnie. Jechało mi się nad morze bardzo ciężko. Podsłuchałem przypadkiem rozmowę mamy z Babi, że przynajmniej na 2 tygodnie kłopot z głowy. Nigdy nie myślałem o sobie jako o kłopocie. Przecież to ja, Jacuś, ukochany jedynak, za którym wszyscy przepadają od kołyski. Aż tu bęc. Przez całe 17 godzin jazdy zatłoczonym pociągiem obrażałem się na mamę za potraktowanie mnie w ten sposób. Już raz mi podpadła rok temu, kiedy wysłała mnie do sanatorium w Rabce i prawie wcale nie przyjeżdżała w odwiedziny. Te nędzne dwa razy to było dla mnie stanowczo za mało. Pokłóciłem się z pielęgniarką o bolesne kłucie w dupę, z kucharką o wstrętną zupę owocową na ciepło i jakąś doktorką o to, że basen do leczniczych kąpieli jest za płytki i nie nadaje się do pływania. Już po tygodniu miałem gotowy plan ucieczki, ale postanowiłem dać mamie ostatnią szansę. Wysłałem do niej kartkę, że już mam kumpla, z którym zwiejemy i stanie się to lada dzień, jeśli natychmiast nie przyjedzie i mnie stamtąd nie zabierze. Owszem, przyjechała, ale nie po to, żeby mnie zabrać. Udobruchała mnie kieszonkowym i super książkami oraz komiksami, których przytachała kilkanaście. Umówiliśmy się, że ten tydzień jeszcze wytrzymam, a jak będę grzeczny, to w domu będzie czekał na mnie magnetofon. Wobec takiej perswazji ustąpiłem od razu. Tak bardzo chciałem mieć sprzęt do słuchania muzyki, że wytrzymałbym gorsze tortury, niż kłucie w dupę, zupa owocowa i płytki basen. Ale z tym kłopotem to przesadziła. Przez bite 17 godzin nie zamieniłem z nikim jednego słowa, choć sporo fajnych chłopaków jechało na kolonię, ciesząc się, że pogoda dobra, woda ciepła i święty spokój od rodziców. Kiedy zajechaliśmy na miejsce i zobaczyłem pierwszy raz w życiu morze, moje nerwy na mamę, zmieniły się w coś w rodzaju wdzięczności. Rozpakowaliśmy się prędko i wychowawca zarządził wizytę na plaży. Rany, to był widok! Szliśmy boso przez las po piaszczystej ścieżce i nagle, spomiędzy drzew, wyłonił się nieskończony błękit wody. Nigdy niczego takiego nie widziałem – to znaczy widziałem jako brzdąc, ale ni w ząb nie pamiętałem. Pierwszy rzuciłem się biegiem w dół skarpy i dopadłem przybijających do brzegu fal. Były ciepłe i słone. Walnąłem się w ubraniu na mokry piasek i machając ramionami nakreśliłem figurę orła z rozpostartymi skrzydłami. Cała banda wparowała do wody, pluskając się i rycząc ze śmiechu. Przypomniały mi się zdjęcia, które Stary zrobił lata temu, podczas rodzinnego wypadu do Jastrzębiej Góry. Ciągle na nich płaczę ze strachu przed ogromem morza, a on uparcie wysyła mnie w pontonie na spotkanie fal. Strasznie to dziwne, że bałem się wody. Teraz zdało mi się to zwykłą fanaberią mojego charakteru, oporem wobec narzuconego. Przecież parę lat później pojechaliśmy nad Sołę do Kęt i Stary wrzucił mnie prosto w prąd rzeki. W pierwszej chwili pomyślałem, że oszalał i chce mnie utopić u progu życia, ale prąd mnie porwał i musiałem ostro pracować kończynami. Nagle okazało się, że bez problemu utrzymuję się na powierzchni i odpowiednie balansowanie ciałem wystarcza, by nie utonąć. Regularną żabką dopłynąłem do filarów mostu. Uśmiechnięty Stary czekał w miejscu, gdzie bystry nurt rzeki przechodził w leniwe rozlewisko. - Umiesz pływać, synku! – stwierdził tylko i poszliśmy do pobliskiego baru „Kaskada” na piwo i oranżadę. Rzecz jasna, Stary pił piwo, mnie została oranżada i korek jajeczny jako obowiązkowa przekąska. Po piątym zjedzonym przeze mnie korku Stary już trochę bełkotał, ale ignorowałem go. Zauważyłem przy okazji, że bywam jego nieodrodnym synem, jeżeli w czymś się sprawdzam. Dobre wyniki w szkole, umiejętność posługiwania się podstawowym angielskim, znajomość trudnych słów, wyniki w sporcie przynosiły mi same pochwały. Dla niego liczyła się wyłącznie rywalizacja i zwyciężanie. Dlatego nie cierpiał moich kumpli. Widział w nich szarą, bezimienną masę chłopsko-robotniczą, nie zdolną do niczego poza żarciem, sraniem i spaniem. - Masz za kumpli samych debili – wściekał się kiedyś, doprowadzając mnie do szału. Nigdy nie myślałem o nich w ten sposób. Fakt, prawie każdy lądował w Hilfie (szkole specjalnej), ale mnie to nie przeszkadzało. Nasze wyniki w szkole nie miały nic do rzeczy podczas życia na ulicy, w którym liczył się charakter, honor, poczucie humoru, czy siła fizyczna. Nie potrzebowałem ich inteligencji, tylko towarzystwa. Tomek świetnie grał w piłkę, Adi i Tyki chętnie przystawali na moje zwariowane pomysły i spędzali ze mną czas, a z Kolombem często chodziłem do kina. - Nie możesz sobie poszukać normalnych kolegów? – dodała mama – Takich, od których możesz się czegoś nauczyć? Poczułem, że dwoje dorosłych na jednego dzieciaka, to stanowczo za dużo i wkurzyłem się nie na żarty. O ile wiecznie nie mogli się pogodzić ze sobą, to, kiedy chodziło o mnie, zwierali szyki, stawiając mnie na przegranej pozycji. Miałem sposoby na jedno lub drugie, lecz gdy działali razem, byłem bez szans. Teraz, nad morzem, poczułem niesamowitą dumę, że umiem pokonać nadciągające fale i mogę płynąć bez końca. Minąłem czerwoną boję i spróbowałem kraula. Nigdy nie wychodził mi zbyt płynnie, ale prułem wodę, niczym jakiś statek. Prułbym ją tak bez końca, gdyby czyjaś włochata łapa nie złapała mnie za kark i brutalnie nie zaciągnęła na brzeg. Zachłyśnięty słoną wodą, ujrzałem przekrwione oczy wychowawcy, który coś wrzeszczał, że wypływać za boję nie wolno, bo to pewna śmierć. Wytarmosił mnie po piasku i zostawił w spokoju. W sumie byłem mu wdzięczny, że odpuścił ciąganie za uszy. Polubiłem go za to. On też mnie zapamiętał i przez cały czas byliśmy dla siebie mili. Tak jak mój Stary, cenił sprawność, a ja byłem zawsze pierwszy do porannych ćwiczeń na ścieżce zdrowia, wycieczek na plażę i zawodów sportowych. Był to jeden z niewielu przypadków, kiedy miałem dobre stosunki z pedagogiem płci męskiej. Takie same miałem jeszcze tylko z księdzem od katechezy i czasami ze swoim Starym. Z resztą darliśmy koty, bo nie chciałem dać się im podporządkować lub zwyczajnie ich nie lubiłem. Z kobietami było o niebo lepiej, bo mój zestaw niewinnych min, uśmiechów i mądrych słów działał na nie rozbrajająco. W sumie byłem z tej kolonii bardzo zadowolony. Znalazłem chwilowych kolegów i świetnie się bawiłem. Mama dodatkowo podkreślała zbawienne działanie jodu, którego nie wiedzieć czemu potrzebowałem i cieszyła się z dyplomów za slalom z piłką, bieg przełajowy oraz rzucanie do kosza. Ale i tak najbardziej liczyło się dla mnie to, że mogłem wrócić do kumpli z ulicy.
  5. Marek, bój się Boga. Kobieta koło 30 i wolne przekwitanie - chyba róż w jej wazonie... Najbardziej spodobało mi się, że będzie pochwalony koniec.
  6. Ale o terminach chyba wiedzieli? Najwyżej zróbta podsumowanie tego co jest i kaput. Jak zwykle, każdy chce być czytany i ma głęboko całą resztę - nawet konkursową :)
  7. Tak sobie wrzuciłem, choć się zapierałem. Robię próbki, co się nadaje do kontynuowania, a co olać. Dlatego porzuciłem dąsy. Dzięki za zajrzenie. Będą klienci - najdziwniejsi...
  8. x Jestem barmanem. Polewam i słucham ludzi. Czasem im przerywam, by o coś zapytać, czasem coś skomentuję, czasem doradzę. Ale nie po to otwierają usta. Chcą po prostu gadać, bo gdy przegadają problem, ten robi się jakby mniejszy. Im więcej słów, tym on śmieszniejszy. A przegadany problem jest jak przegadany pomysł – traci znaczenie. U mnie się cierpi i doznaje oczyszczenia. Można powiedzieć, że niosę pewien rodzaj posługi temu choremu światu. Niewiele z tamtego dnia pamiętam, lecz wiem, że wymyśliłem Cafe Melancholia dawno temu, stojąc na krawędzi dachu trzynastopiętrowca. Miasto spało, niebawem miała przełamać się noc. Deszcz lał strumieniami, jakby gdzieś tam pękła niebiańska tama. Sceneria była idealna, a ja przecież chciałem się zabić. Zabawne, nawet dziś nie pamiętam z jakiego powodu. Padał deszcz i strasznie szumiało mi w uszach. Nie pomagały wiersze ani opowiadania, nie pomagał opętańczy taniec ani pijaństwo. Ani praca. Ani skromne grono przyjaciół. I najmniej ja sam. Życie ma wartość, o ile mu ją nadamy. Owa wartość jest subiektywna i ulotna, łatwo ulega zepsuciu. Wtedy w moim przekonaniu życie wartości nie miało. Im dłużej o tym myślałem tym mocniej mnie dotykało dziwne uczucie ni to otępienia, ni to smutku, ni beznadziei. Roztapiałem się w nim i zatracałem, coraz bardziej odstając od norm, jakie narzuca rzeczywistość. Później pojąłem, że to coś, to czystej próby melancholia. Silniejsza niż wszystko inne, straszniejsza i wspanialsza. Spoglądałem w ciemną czeluść, żarłocznie wyczekującą ofiary i nagle – nie uwierzycie – zadzwonił telefon. Zadbałem o wszystko. Rozdałem wartościowe przedmioty przyjaciołom i znajomym, resztę spaliłem na wielkim stosie przed domem. Wymeldowałem się, podając fałszywy adres nowego miejsca zamieszkania, rzuciłem pracę ku zdumieniu szefa, który niebawem zamierzał mnie awansować. Odebrałem nawet zepsute żelazko z naprawy. Nie chciałem, by cokolwiek łączyło mnie z życiem i odciągało od ostatecznego kroku. Przecież gdybym w ostatniej chwili przypomniał sobie o czymś błahym, mógłbym nabrać niepotrzebnych wątpliwości. Wówczas cały misterny plan mógłby wziąć w łeb! Zadbałem o wszystko. Z jednym małym wyjątkiem – nie wyłączyłem telefonu. - Słucham? - Cześć – usłyszałem chrapliwy męski głos – Przeszkadzam? Nawet jeśli, nowina jest tego warta. - No to sam pan sobie odpowiedział... - Dlaczego tak oficjalnie? To ja, wujek Fred. Przetrząsnąłem komnaty pamięci, by po raz pierwszy stwierdzić, że coś z nią jest nie tak. Kształty były nieostre, postaci widmowe, wydarzenia owiane mgłą. Okazało się, że jedyne informacje, jakie mam na temat wujka Freda to takie, że wyjechał, założył z kochanką jakąś knajpę i... zmarł. Ale mogłem się mylić. - Słyszałem, że nie żyjesz – zaryzykowałem. Usłyszałem rubaszny śmiech i nerwowe kasłanie. - A byłeś na pogrzebie? Nie, kochany. Nie tak łatwo się mnie pozbyć. - Skąd masz mój numer? – zapytałem. - Zdobyłem. Chcę ci oznajmić, że wyznaczyłem cię moim spadkobiercą. Mimowolnie wybuchnąłem śmiechem. On też zarechotał. Przez moment zachowywaliśmy się jak skończeni kretyni. - Wybacz, wujku. Właśnie pozbyłem się przedmiotów materialnych. Niczego przyjąć nie mogę. - Czyżby? A jeśli to spełnienie twoich marzeń? - Marzeń też się pozbyłem. Albo same umarły. Nie pamiętam. Wujek Fred zrobił krótką pauzę, sądząc widocznie, że odpowiednia dramaturgia dobrze mi zrobi. I faktycznie, w końcu cmoknąłem z niecierpliwością. - Dam ci knajpę w centrum - oświadczył w końcu – Kompletnie urządzoną. Klimat nadasz jej sam. Zabolało. Zabolało jak miejsce po wyrwanym niedawno zębie. Nagle poczułem przenikające mnie zimno i dreszcze wędrujące po karku. Wraz z powracającymi zmysłami, traciłem silną wolę i przekonanie do własnych czynów. Znów czułem, że żyję i było to bardzo przykre uczucie. - Nie chcę! – wrzasnąłem rozdrażniony – Nie potrzebuję, żadnej knajpy! Daj mi spokój! Coś jednak nie pozwalało mi przerwać tej rozmowy. - Tam właśnie znajdziesz spokój – powiedział kojąco wujek – Możesz z nią zrobić, co zechcesz, możesz nawet ją sprzedać. Po prostu ją zobacz. Potem zdecydujesz. Dla mnie to kwestia honoru. Knajpa jest rzeczą bardzo osobistą. My czynimy ją wyjątkową. Byle gnojek wszystko zepsuje. Długo milczałem, wpatrując się w ciemną czeluść na dole. Płakałem ze złości. Przeklinałem w duchu producenta telefonu, operatora sieci, a nawet fale GSM. Przeklinałem siebie. Miesiące przygotowań, ciężkiej pracy nad sobą, pokory i cierpliwości przepadły.
  9. Ja bym dał " Zbyt łatwo". W goopocie swej zastrzeżeń nie dostrzegam, strzeżąc...
  10. Pierwszy akapit mnie zwalił. Potem troszkę rozrzedzenia, ale ogólnie super. Z reguły zaczyna się świetnie, a potem jakoś tak mizernieje to wszystkom, więc nie ma się co przejmować.
  11. Bomba! Moje klimaty.
  12. Dla mnie nie bardzo. Próba poetyzowania prozy, ale mnie nie przekonała. Ale bez nerwów. Następne też przeczytam chętnie :)
  13. Fajny! Sziksa - tego nie szłyszałem... :)
  14. Rym coś szwankuje...
  15. No i mamy komplet!
  16. asher

    [Limeryk] Wenus

    Nuta antopo-etno-jajeczna! Śmiesznostka!
  17. Nie przejmuj się moim odczuciem. Po prostu tamten tekst mnie poruszył (dałem najwyższą notę), a ten nie. Zdarza się...
  18. Panie kochany, po tym konkursowym cacku - taka porażka. Nie trzeba się spieszyć i wszucać co popadnie, bo potem oczy bolą :) Ładne to i miłe...dla Taty.
  19. Wampirko, jest tak świątecznie. Słodkości mile widziane :) sugestie z grubsza zastosowałem. Leszku, to dopiero salomonowa wypowiedź!
  20. Kryształowe serca nieboskłonu mi nie spasowały, bo burzy prozatorską normalność tego tekstu. Bardziej mi się podoba niż poprzedni :)
  21. Ups, widzę, że się wychyliłem przed szereg. Ale co byłby to za konkurs, gdybyśmy go rozstrzygali tylko między sobą???
  22. Po "kiedy przyszła - przecinek zanim "dostała szału". W końcu wydawało się, że nagle całkiem zasnęła... nie rozumiem tego zdania. Ostatnio spotkałem się z zarzutem, że zwrot "na dzielnicy" - nie po polsku jest. Poprawiłem na "w dzielnicy", ale pewien nie jestem :) Nie będę Ci ubliżał stylem a'la Marchołt, ale coś jest na rzeczy. Fajny tekst, niejednoznaczny. Pozdrówka!
  23. Każdy może. Śmiało ludziska!!!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...