
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
Poczytałem z sentymentu. Szkoda, że jest to forma blogu, ale nic to. Na tle obecnej masowej produkcji saksowej, całkiem ciekawe. Hammersmith, Brixton... zabrakło jeno Camden :) Też nienawidziłem poj...zwyczajów spuszczania krat na browca o 23.00... Ale w Norwegii jest gorzej, wracasz o 20.00 z budowy, a tu szlaban na browca. A w sobote już o 18.00...
-
Sezon zielonych jabłek (c.d. świątecznego)
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ech, Wuren. Też się łezka kręci :) I to na biologii... -
Kontrargumenty
asher odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
Dla mnie bomba, ale słabo się znam :) Ino rozumienia mi brak przy kombinerkach. Skoro zmiażdżyły, to jak możesz jeszcze coś robić...? -
Nie nadużywaj, Basiu, Mistrza już mamy, tylko mało go jakoś. Ja chcę pozostać pismakiem-nieborakiem i bardzo się będę starał nadązyć. Chciałbym w tym 10-leciu skończyć 6 powieści i 4 zbiory opowiadań... :)))) Z pomocą Forumowiczów oczywiście.
-
Masz 37 jak M.Balcerzak :) Podoba mi się Podkowa i jej wizja. Nie podoba się piosneczka truchlawa i znana. Palisz Coehlio (którego nie cierpie, buca-mitomana), a eksponujesz Prońko. Dobrze, żę moja mama jeszcze żyje i ma się dobrze. Mam czas na refleksję...
-
Ja też chcę!!!
-
Sezon zielonych jabłek (c.d. świątecznego)
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dzięki. Poprawione. Bez kawy, o zgrozo:) Nata, ale co w tym zdaniu jest złego? Po prostu przy aktach z gazetki, te pornosy to były istne cuda z pkt. widzenia bohatera :) -
Wyniki Turnieju Prozatorskiego
asher odpowiedział(a) na Ewelina_Tarkowska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Daj mi na private adres, to Ci poślę duszne klimaty hihi :) -
Też Grochowiaka lubię. I Wojaczka. Ode mnie oburzeń nie oczekuj :)
-
Wyniki Turnieju Prozatorskiego
asher odpowiedział(a) na Ewelina_Tarkowska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ciesz się, Marek. A nuż byś dostał jakiś tomik albo powieść czy co :))) -
Dawno Cię nie było, chłopie :))) Ale jeśli to ciąg dalszy fornala-koniucha, to tak diametralnie się różni, że mózg mi się rozdwaja... Opis masz przedni, bez względu na to, co napisze Marchołt :)
-
Dziękuję za odwiedziny. Prawdę mówiąc, po raz pierwszy odkąd tutaj działam, nie mam ciągu dalszego, a jedynie strzepy notatek. Ale dzięki Wam ostro się wezmę :) Mam w końcu jeszcze 3 doby...
-
dla popiołu niekiedy warto zrezygnować
asher odpowiedział(a) na Ona_Kot utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Jako współsprawca, proszę natrętnego komentatora moich ulubionych poetów, o chwilę świętego spokoju... II akapit genialny :) -
Sezon zielonych jabłek (c.d. świątecznego)
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
* To była noc cudów. Rozbawieni, podchmieleni ludzie nie skąpili kasy, uśmiechu i ciepłego słowa. Czasem nas gonili, udawali, że ich nie ma albo już od progu dawali kasę, żeby im nie zawracać głowy i trzaskali drzwiami. To ostatnie odpowiadało nam najbardziej, bo nie musieliśmy wysilać naszych wątłych gardeł. Zeszłorocznym zwyczajem uderzaliśmy najpierw do drzwi obitych boazerią lub pięknie pomalowanych. - Ajajajajaj - powtarzaliśmy raz za razem, widząc takie drzwi i umieraliśmy ze śmiechu. Wzięło się to stąd, że rok wcześniej tak zareagowałem na czyjeś pysznie wyglądające drzwi, sądząc, iż kryje się za nimi wielka kasa. Radośnie zacierałem ręce i pukałem. Na ogół racja była po mojej stronie i do worka wędrowała kolejna moneta lub banknot. - Ajajajajaj... Koło 23 zmęczeni usiedliśmy na schodach. Lenin zwędził komuś butelkę mleka z wycieraczki i popijając je, podliczyliśmy zyski. Najpierw banknoty, potem większe monety, na koniec żałosne drobniaki. Każdemu przydzieliłem równą działkę i bardzo zadowoleni rozbiegliśmy się do domów. W Boże Narodzenie Lenin nie mógł z nami iść, bo wyjeżdżał z ojcem do rodziny. Długo szukaliśmy zastępstwa. Nikt nie chciał robić z siebie durnia i drzeć mordy przed obcymi ludźmi. Najbardziej pasował nam Ślepy, jednak jako ministrant chodził po kolędzie z księdzem i mocno się przeziębił. W końcu wieczorem zdołaliśmy namówić Kodżaka, który zbierał na poszczególne elementy swojej wymarzonej perkusji. Nie pasował nam, bo się jąkał, ale co było robić. Podczas kolędowania, okazało się, że wcale nie zna kolęd, więc tylko nucił albo mruczał. Zanim to odkryliśmy, dał popis niezwykłej sprawności językowej. Zapomniał łacińską końcówkę jednej z kolęd i zamiast In exelsis Deo, zaśpiewał dość głośno: I wieżoowce sto-o-ją! Zabraliśmy kasę i wybiegliśmy przed blok. - Kodżak, zabijesz mnie śmiechem - wył Adi, tarzając się po śniegu. Tyki łaził na kolanach, trzymając się za brzuch, a ja siedziałem na schodach i umierałem ze śmiechu. Ze łzami w oczach patrzyliśmy, jak Kodżak czerwieni się, nie wiedząc, co ze sobą począć. W końcu skoczył ku Adiemu i szturchnął go groźnie w ramię. Wyglądał przy nim, niczym niedźwiedź przy zającu. - Co kuurwa się śmieeejecie!? Znów gruchnął wesoły śmiech. Zerwał się w moją stronę z pięściami, ale zgubiłem go jednym unikiem i zagarnął powietrze. Tyki nawet nie ryzykował i trzymał się z daleka. - Idę dooo domu - powiedział obrażony Kodżak i dopiero wtedy przestaliśmy rechotać. - Daj spokój, nie zarobiłeś nawet na bębenek - rzekłem pojednawczo - Nie łam się. Śpiewaj co chcesz, byle nie tak głośno. Udobruchaliśmy go raz dwa i ruszyliśmy dalej. Nucił, mruczał i pojękiwał, jednak na tyle cicho, że melodia trzymała się kupy. Chodził z nami jeszcze trzy dni. Później wrócił Lenin i pracowaliśmy w żelaznym składzie. Pewnego wieczoru zaczepiła nas na ulicy jakaś dziwna pani. - Mogę zhopić fam foto? Zgodziliśmy się, ale pod warunkiem, że nam przyśle. - Whacam do Niemiec. Będę miała pamiątkę. Podajcie adhes. Ustaliliśmy, że dam swój. Tydzień później dostałem z Norymbergi 4 odbitki. Pobiegłem zaraz do chłopaków. Uznaliśmy, że zdjęcie jest super. Ja z pomalowaną na czarno gębą, w czarnej kurtce i z czerwonymi rogami na głowie, Lenin w królewskiej koronie, Adi jako pasterz i Tyki w starej kapocie z podbitym okiem jako menel - wyglądaliśmy niesamowicie. Pewnie dlatego ludzie nas przyjmowali i dawali pieniądze. Do Trzech Króli zarobiłem tyle kasy, że stać mnie było na zakup nowej serii żołnierzyków, fajki i co tylko zapragnąłem. Mamie nie dałem ani grosza, kupiłem jej za to ładny zestaw stołowy i kryształ ozdobny. Radziła sobie, bo przecież pracowała, a ja ciągle klepałem biedę. Ślepy z ganiania w śmiesznej sukience za „co łaska” wyszedł dużo gorzej. Podbierał wprawdzie drobniaki z kopert wręczanych mu przez ludzi, ale to nie było to co u nas. Mogliśmy wreszcie poświęcić się temu, co dzieciaki powinny robić zimą. Całymi dniami zjeżdżaliśmy na sankach w dół ulicy Listopadowej, toczyliśmy wojny na śnieżki i lepiliśmy bałwany. Dodatkowo wymyśliłem też ekstremalną zabawę, która spodobała się chłopakom. Pod domem Adiego chwytaliśmy za tylny błotnik przejeżdżającego auta i jechaliśmy na butach w górę ulicy Słowackiego. ▼ Po Nowym Roku Staremu całkiem odbiło. Wyszedł z nory, ogolił się, założył świeżą koszulę i poszedł do banku. Pojąłem, że brakło mu kasy, bo przecież jeszcze przed świętami nakupował mnóstwo butelek markowego alkoholu, magnetofon i serię kaset z muzyką tyrolską oraz bawarską. Te ludowe trele i rozmaite jodłowania doprowadzały mnie do szału, bo na swoim monofonicznym Crownie słuchałem Shak’In’Dudi, Elvisa i ABBY. Miałem tylko 3 kasety, ale liczyłem, że przy pomocy mimowolnych datków Starego, kupię sobie więcej. - Jedziemy do Warszawy? - spytał po powrocie z banku. Twarz mi pokraśniała. Tyle mi opowiadał o rozmiarach stolicy, mieszczących się tam licznych muzeach i atrakcjach, że pojechałbym tak, jak stałem - w rajtuzach i podkoszulku. - A mogę zabrać Ślepego? - poprosiłem, wiedząc, że Stary będzie całymi dniami popijał i zanudzę się na śmierć. - No nie wiem - zawiesił głos, a potem dodał - Jakbyś miał się nudzić ze starym ojcem, to go weź. Podskoczyłem z radości i prawie go uściskałem. Tak naprawdę, to bym nie umiał, ale przynajmniej sobie wyobraziłem. Zaraz pobiegłem na Orkana. W bramie na rogu ze Słowackiego stał Siewiąta i tępo oglądał przejeżdżające samochody. - Która godzina? - krzyknąłem, przebiegając obok niego. - Odwal się! - mruknął i zniknął w bramie. Ksywę zawdzięczał zabawnej sytuacji sprzed lat. Miał problemy z poprawnym wysławianiem się i kiedy któryś z chłopaków zapytał o godzinę, odparł: - Siewiąta... Ślepy akurat pobiegł po masło i mleko, ale jego mama pozwoliła mi zaczekać. Przez ten czas obgadałem z nią sprawę wyjazdu i kiedy wrócił, niespodzianka była gotowa. Wyjechaliśmy dwa dni później. Stary zdecydował, że pojedziemy pociągiem przez Oświęcim-Trzebinię, a nie jak podczas naszych wagarów przez Wadowice-Kalwarię. Autobusów nie uznawał, co udzieliło się również mnie. W Czechowicach-Dziedzicach wycięliśmy Ślepemu nasz wypróbowany numer. Pociągi jeździły po torach, a że torów było mniej niż dróg i nie posiadały miejsc do zawracania, PKP musiała przetaczać lokomotywę, jeżeli skład miał zmienić kierunek jazdy. Wiedziałem o tym od dawna. Ślepy nie. Przyglądałem się z boku, jak z niedowierzaniem patrzy, że pociąg podąża w kierunku, z którego nadjechał. - No tak - mruknąłem, udając całkowitą rezygnację - Wracamy, tato? Stary w mig pojął o co chodzi. Pewnie dobrze pamiętał, jak omal się nie popłakałem, kiedy przed laty wypróbował na mnie działanie tego triku. - Na to wygląda - przyznał niby zmartwiony Stary - Ktoś musiał ukraść tory... Widząc żałosną minę Ślepego, nie wytrzymaliśmy. Stary rechotał dobrodusznie, a ja tarzałem się po siedzeniu. - To czemu pociąg jedzie z powrotem? - Wcale nie - klepnąłem Ślepego w plecy i pokazałem okno - Jechaliśmy koło stawów rybnych? Pokręcił głową, ale nadal nic nie rozumiał. - Skręciliśmy w lewo i walimy na Kraków. Nic się nie martw. - Och Ty... W Trzebini Stary skorzystał z dość długiego postoju i pobiegł po piwo. Butelki Okocim były inne, niż dostępne u nas oranżadówki Brackiego z Cieszyna czy długie, wysokie Żywca. Niskie, pękate, były jak małe beczułki. - Tata, dasz łyka? - zaryzykowałem, bo Okocimia jeszcze nie znałem. - Nie jesteś czasem za młody? - spytał rozbawiony. - Jestem, dlatego chcę tylko łyka - uśmiechnąłem się przebiegle. Dał nam spróbować i zamknął się w sobie na resztę podróży. Odkąd pamiętałem włóczyliśmy się po knajpach, gdzie zawsze dane mi było zamoczyć usta w pianie. Można powiedzieć, że piwa zasmakowałem zaraz po mleku matki. W drodze z Kościoła Mariackiego na Wawel Stary zaskoczył nas zupełnie. - Nie zwiedzimy wszystkich komnat królewskich, bo za cztery godziny mamy samolot... - Samolot? - rozdziawiliśmy gęby. Strach, fascynacja, uniesienie - piorunująca mieszanka uczuć sprawiła, że podskoczyłem z radości. Tkwiący gdzieś we mnie głęboko głód przeżyć prawie bolał. Mama ciągle martwiła się, że coraz bardziej przypominam ojca, ale ja nie widziałem nic złego w tym, że marzę o przygodach i lubię podróże. Podobno już jako pięciolatek potrafiłem przepaść gdzieś, budząc w rodzicach najgorsze obawy. Kilka godzin później przyprowadzał mnie kontroler MPK i wszyscy załamywali ręce, słysząc, że na gapę jeździłem autobusami z Mikuszowic pod lotnisko w Wapienicy albo spod Dworca Głównego PKP do stacji kolejki linowej pod Szyndzielnią. Ciągle nudziłem Starego, żebyśmy gdzieś pojechali, więc chętnie mnie zabierał, żebym tylko samowolnie nie oddalał się od domu. Najdalej dotarliśmy do Budapesztu, a ja na całe życie zapamiętałem szczegóły podróży pociągiem przez Bańską Bystrzycę, pełnej tuneli i mostów nad przepaściami. Samej stolicy Węgier już niestety nie zapamiętałem, poza mglistymi latarniami Wzgórza Kellerta i palącym podniebienie smakiem gulaszu. Teraz miałem polecieć samolotem! Ślepy tylko przełknął ślinę. To był dla niego dzień niesamowitych wrażeń. Pierwszy raz w Krakowie i do tego lot prawdziwym samolotem do Warszawy. Stary zabrał nas jeszcze windą do restauracji na tarasie Jubilata, skąd świetnie było widać Zamek Królewski i zakola Wisły. Wypił dwa szybkie piwa, a my wtrąbiliśmy po pucharze lodów z owocami. Nie skąpił wcale i to mi się coraz bardziej podobało. Taksówką dotarliśmy do Balic. Po drodze okazało się, że Ślepy cierpi na chorobę lokomocyjną. Nagle zbladł, potem zzieleniał, a na koniec porzygał się w dłonie, które ukradkiem wytarł o siedzenie. Kupiliśmy mu na lotnisku Aviomarin, ale i tak przez całą drogę chorował. Największa atrakcja stała się dla niego wyjątkową udręką. Mnie rozczarowały jedynie rozmiary samolotu. - Tata, a co on taki mały jest? - zapytałem, kiedy dojeżdżaliśmy autobusem do trapu. - Bo to samolot komunikacji krajowej - odparł, nie kryjąc satysfakcji, że może się powymądrzać - Prawdziwe, wielkie maszyny latają za granicę. Spójrz na liczbę pasażerów. W Boeingu wyglądałoby, jakby samolot był pusty. Dla LOT-u to nieopłacalne. Kiedy zaczęliśmy przyspieszać na pasie startowym, Ślepy pozieleniał na amen. Mnie za to chciało się krzyczeć, a Stary z dumą i lękiem zerkał - to na uciekającą rzeczywistość za oknem, to na drzwi kabiny pilotów. Nagle poczułem, że już nie ma ziemi pod nami i wbiło nas w fotele. Po chwili znaleźliśmy się ponad chmurami i uśmiechnięta stewardesa zaczęła roznosić Rzeczpospolitą i landrynki. Już wcale się nie bałem, tylko chwilami, gdy samolot zbyt gwałtownie opadał lub wznosił się, wnętrzności podchodziły mi do gardła. Tuż przed Warszawą zeszliśmy poniżej pułapu chmur i świetnie widziałem figury geometryczne pól poprzecinane drogami i pasmami lasu. Lot trwał bardzo krótko. Podobno podróż pociągiem zajmowała dobre kilka godzin, a my wylądowaliśmy już po 3 kwadransach. No i byłem w tej słynnej Warszawie. Po wyjściu z terminalu, Ślepy odzyskał mowę. Był już jedynie blady. - Ostatni raz - mruknął. - Coś Ty, Ślepy? - zdziwiłem się - To było super! Ja tam bym poleciał jeszcze raz. Stary za to zrobił się marudny z powodu braku alkoholu we krwi. Dopóki nie dojechaliśmy autobusem do centrum i nie wychylił dwóch piw, był prawie nie do zniesienia. Wydarł się na nas, że nie chcemy autobusem, tylko taksówką, potem w milczeniu gapił się w okno. Na szczęście, po piwie znów nadawał się do życia. Zakwaterowaliśmy się w Domu Nauczyciela i zaraz ruszyliśmy zwiedzać miasto. Zanim się ściemniło, obeszliśmy Starówkę, wyjechaliśmy na szczyt Pałacu Kultury i zaliczyliśmy kilka fajnych knajp. Stary znów miał gest. Sobie nie żałował na chlanie, nam na restauracyjne żarcie. Takich cudów jeszcze nie jadłem. Moje doświadczenia kulinarne dotyczyły głównie stołówki przy internacie uczennic szkoły mamy, jadłodajnię na Wzgórzu i od święta restaurację „Starówka”, a tu spróbowałem kuchni rosyjskiej, bułgarskiej czy jugosłowiańskiej. Do tego wypiliśmy ze Ślepym szklanicę czerwonego wina na spółkę i zaliczyliśmy po dwa desery. W drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy do kina na II część „Gwiezdnych Wojen” pt. „Imperium Kontratakuje”. Aż pęczniałem z dumy na myśl, że pochwalę się chłopakom. Film mógł dotrzeć do Bielska za miesiąc, dwa, a ja go już widziałem. Stary wstąpił do monopolowego i przez cały seans popijał wódkę prosto z butelki. Kiedy wyszliśmy z kina, ledwie trzymał się na nogach. Szybko złapałem taksówkę i kazałem wieźć nas do Domu Nauczyciela. Stary zasnął, więc zanim go obudziłem, wyjąłem mu z kieszeni marynarki zielone 5000 z Chopinem. Zapłaciłem za kurs, schowałem resztę i dopiero wtedy wziąłem się za budzenie denata. Z największym trudem, ku zgrozie pani z recepcji, zaciągnęliśmy go do pokoju, gdzie padł w ubraniu na wyro. Tym razem wyjąłem mu z kieszeni zwitek banknotów.. - Zwariowałeś?! - rzekł wystraszony Ślepy. - Nie dygaj - mrugnąłem okiem z cwaniacką miną - Jutro nie będzie pamiętał. - Jak chcesz, ale to nie w porządku. - Nie nudź. Co walniemy? Havana Club, Żytnią czy Cabinet? Ślepy wzruszył ramionami. Powąchałem po kolei, co i jak pachnie we flaszkach, które kupił Stary. Najfajniejsza wydała mi się Havana. Smak też miała całkiem do rzeczy. W ciągu pół godziny obaj byliśmy pijani, a Ślepy znów się porzygał. Wypiliśmy ledwie 1/3 butelki, biorąc po małym łyczku i z rumianymi policzkami przeglądaliśmy pornograficzne gazetki i karty, które znalazłem w przegródce teczki Starego. - Ja Cię... - szeptał Ślepy, dysząc ciężko na widok stosunku Murzyna z piersiastą blondynką. Przy wycinanych przeze mnie aktach z tylnej okładki „ITD”, te fotki to były istne cuda. W ITD bardzo rzadko można było wypatrzyć jakiś anatomiczny szczegół, a tu mieliśmy takie zbliżenia, że ślina sama ciekła. Mocno pijani, zostawiliśmy te bezeceństwa na wierzchu i poszliśmy spać. -
Analiza i interpretacja
asher odpowiedział(a) na Marek Hipnotyzer utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Marek ciągle szatkuje. Nigdy nie iadomo, czy będzie jakaś całość, oprócz każdej całości z osobna :) -
Basia to jest kabareciara, Marchołt. A jedno zdanie, to przecież żadnen problem :) Widzi mi się.
-
Wyniki Turnieju Prozatorskiego
asher odpowiedział(a) na Ewelina_Tarkowska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jak to się rozminąłem z laurami? Jestem jak Małysz przy Ahonenie :) Moim zdaniem i tak wszyscy wygrali, bo chciało im się podjąć trud zabawy. Od której Pani Zosia jest w kasie? W razie problemu czek wyślijcie pocztą :) -
Dla Ciebie, Nata... Dalej sprawy potoczyły się gładko. Przyszło mi do głowy, że zamiast skakać, mogę spróbować z melancholii uczynić sposób na życie i nadać mu zatraconą wartość. To mógł być mój własny klucz do uporządkowania świata, określenia się względem niego, znalezienia w nim odpowiedniego miejsca dla siebie. Mogłem uczcić jej potęgę i stworzyć dla niej świątynię. Uzyskawszy niezbitą pewność, że to właśnie chcę uczynić, usiadłem na krawędzi dachu. Już mi nie było tak pilno do umierania. Gdybym zawsze miał taką pewność osiągania rzeczy zamierzonych, melancholia pewnie nigdy by mnie nie dotknęła. Ale wówczas to wszystko nie mogłoby się wydarzyć. Jeszcze tej samej nocy spotkałem się w wujkiem Fredem w owej knajpie. Spóźnił się, więc zamówiłem piwo i usiadłem w kącie sali, by móc się do woli rozglądać. Ogólne wrażenie było koszmarne. Ktoś z ponurej nory, jaką pierwotnie miał być ten pub, próbował na siłę uczynić przyjemną kawiarenkę. Nad otoczonym barowymi stołkami kontuarem dobudowano dziwną arkadę w kolorze whisky, zaś u jej wieńczenia przymocowano kierownicę rajdowego samochodu. Ściany – na szczęście pozostawione w pierwotnym stanie - oblepione były zdjęciami starych i nowych modeli aut. Zamiast krzeseł przy stolikach umocowano na specjalnych podstawach samochodowe siedzenia, posadzkę pokrywała obleśna, zielona wykładzina. Za barem już było bardziej tradycyjnie. Przeszklone półki stwarzały iluzję większej przestrzeni, przez co wydawało się, iż butelek z trunkami jest o wiele więcej, niż w rzeczywistości. Tyle pamiętam z tamtego wyglądu. Nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, podobnie jak nie robił wrażenia na gościach, których siedziało może trzech. Wujek Fred nie nadchodził, toteż z wahaniem podszedłem do barmana. Wyglądał nijako. Nie potrafiłbym go opisać. Wiem, że zapytałem o wujka, na co ten wybałuszył na mnie oczy i wzruszył ramionami. Potem go już nie widziałem. Zniknął z horyzontu i przepadł jak kamień. A ja wziąłem się za przeobrażanie knajpy w Cafe Melancholia w poczuciu niesamowitej łatwości osiągania rzeczy zamierzonych. Wujek bardzo mi w początkowej fazie pomógł, mimo że zgodziłem się bawić w to tylko na okres próbny. I tak zostało. Zatem jestem barmanem. Kiedy nie polewam i nie słucham ludzi, rozmyślam nad istotą świata, sensem bytu, filozofią życia, potęgą śmierci. Ciekawsze rzeczy zapisuję w wielkim zeszycie, który trzymam pod ladą. Może kiedyś powstanie moje Sto lat samotności albo moje Wspomnienia z domu umarłych. Nie czuję się pisarzem, nie czuję się twórcą w ogóle, ale jakiś nieznany impuls popycha mnie do uwieczniania myśli. Zazwyczaj knajpy to miejsca spotkań towarzyskich, często jedyne piastunki społecznych interakcji. To świątynie rozrywki, świętowania, zapomnienia. Cafe Melancholia jest natomiast miejscem oczyszczania się i cierpienia. Ludzie nie potrafiący w samotności znosić tego, co zgotował los, zachodzą tu i już zostają. Tworzymy grupę samotników współistniejących tylko w obrębie tego miejsca i nawzajem afektujemy się naszą dolą. Tak się jakoś złożyło, że każdy z nas jest potencjalnym samobójcą, żyjącym na krawędzi, bez pewności jutra, bez ochoty na przyszłość. Uważam to za wielki sukces, że mam tu takich a nie innych ludzi. To dla nich powstała Melancholia. Bez nich byłaby pustą norą na węgiel lub ziemniaki. Siedzimy razem, a sala tonie w niepokojącym półmroku, rozrzedzanym jedynie przez płonące gdzieniegdzie świeczki. Tylko przy barze jest nieco jaśniej, by ćmy mogły łatwiej do niego trafić. Żelazne stoliki i krzesła są czarne, posadzka ciemnoszara. Na jednej ze ścian wisi wielka reprodukcja dürerowskiej Melancholii – niekwestionowany symbol knajpy i moja wielka duma. To mroczna, wiodąca nocne życie skrzydlata kobieta. Siedzi w pozycji Hioba z romańskich kapiteli, z mocno zaciśniętą lewą pięścią, którą podpiera w zadumie głowę. Zamiast kądzieli i wrzeciona trzyma księgę i cyrkiel. Uosabia wszelkiej maści myślicieli i artystów obdarzonych melancholijną naturą. Pasuje tu jak ulał. Pozostałe ściany zdobią zdjęcia kobiet, w których nieszczęśliwie kochali się bywalcy Melancholii oraz obrazy, grafiki i wiersze ich autorstwa. Nad barem, na specjalnej półce stoi duży telewizor podłączony do magnetowidu, schowanego pod ladą. Puszczam na nim czasem filmy, opery czy spektakle teatralne. Mam wielką kolekcję dzieł poświęconych cierpieniu, samotności, beznadziei. Ale dość już o tym. Nadchodzi ktoś nowy. Średniego wzrostu mężczyzna w płaszczu narzuconym niedbale na elegancki garnitur. Od razu rzuca mi się w oczy dokładnie wyprasowana koszula i perfekcyjnie zawiązany krawat. Biznesmen? Prawnik? Ekonomista? Wygląda bardzo efektownie, lecz to jedynie szata. Z twarzy bije mu ponura bezsilność, w oczach czai się z trudem skrywana desperacja. Rozgląda się za wolnym stolikiem i z wahaniem podchodzi do baru. - Dobry wieczór – mówi, a ja dostrzegam, że ma spocone skronie i tłuste włosy – Mogę dostać kawy? - Pewnie. Z bliska wygląda jeszcze gorzej. Zmęczoną twarz pokrywają blizny po urazach, jakich doznał w przeszłości. Miał kilkakrotnie złamany nos i rozcięte wargi. Szrama na brodzie też swoje mówi. Jak wszyscy tutaj, początkowo jest zdezorientowany, zagubiony, wyciszony. Może za jakiś czas dołączy do ogólnego gwaru rozmów, a może usiądzie samotnie i nakreśli parę słów na serwetce. Nie wiem który to już. Przecież ich nie liczę. Przychodzą, odchodzą. Twarze. Mnóstwo twarzy. I słów. Ściany są aż ciężkie od ich nadmiaru. - Jak pan tu trafił? – zadaję obowiązkowe pytanie. Patrzy na mnie błędnym wzrokiem. Treść pytania dociera do niego dopiero po dłuższej chwili. Uśmiecha się blado. - Nie mogłem spać. Szedłem długą, ciemną ulicą, no i zobaczyłem szyld. Od razu mi się spodobał. Poza tym, to chyba jedyna knajpa na tej ulicy. Przepraszam za swoje zachowanie. Jestem trochę rozkojarzony, bo obudziłem się, choć nie chciałem się budzić. To bardzo dziwne uczucie. Zapach kawy najwyraźniej dobrze mu robi, oczy zaczynają lekko błyszczeć, wargi stają się wilgotne. Z przyjemnością topi usta w filiżance i kiwa z uznaniem głową. - Może coś mocniejszego? - Wie pan, jestem alkoholikiem. Nieustannie trzeźwiejącym i nie trzeźwiejącym nigdy. Właściwie, zgodnie z logiką nałogu, powinienem się napić, ale wcale nie mam ochoty. Kiwam ze zrozumieniem głową. Wydaje mi się, że wiem co czuje. Tyle razy w przeszłości zdarzało mi się uciekać w niebyt uwolnionych endorfin. Ilekroć spotkało mnie coś niedobrego, moje myśli nieuchronnie zmierzały w kierunku kieliszka lub kufla, a kiedy to nie pomagało – ku rzeczom bardziej ostatecznym. I teraz, gdy chcę mu o tym opowiedzieć, okazuje się, że wcale tego nie pamiętam. Moje wspomnienia są blade, kształty w nich majaczą, ale nie dają się sprecyzować, ubrać w słowa. Dlatego milczę, uśmiechając się głupio, a w głębi duszy czuję narastającą złość. Mój gość za to przygląda mi się spokojnie i popija świeżą kawę. - Lubi pan tę pracę? – zagaduje. Przełykam panicznie ślinę i rozglądam się, szukając ratunku. Nie wiem co odpowiedzieć. Uświadamiam sobie, że nikt od dawna o nic mnie nie pytał.
-
Miodek! Porządny człowiek umie i łacinę, i grekę :)
-
Rewelka! Cyberpoetyczna proza czy cuś jakby :) Ostatnio ciągle słyszę, że teraz pisze się dla wybranych, co potrafią zrozumieć, a reszta niech se słownik kupi albo sio na informatykę. No coś w tym jest. Ale będzie zakręcony ten Twój zbiór, jak już wyjdzie. Ja się piszę, jakby co... A co do Freneya, to jednak obrzydliwy plagiat, zwany również kolokwialnie zapożyczeniem! :)))
-
Oj, Leszek. To poczekasz. Podstawiony dopiero pojechal do drukarni... Pod koniec tygodnia będzie wysyłka :) Ale dzięki za umocnienie w niedoli (wszystkim dzięki), bo pisanie o gówniarzach to jednak okropna męka.
-
Poczytam potem. Narazie to kongenialny plagiat tytułu Freneya... :)))
-
Kilka słów o tym jak to gramatyki uczyłam.
asher odpowiedział(a) na PiątaPoraRoku utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zabawne! Wreszcie akwizytor się do czegoś przydał :} -
I tu właśnie jest problem zbyt małych fragmentów. Obiecuję w miarę szybką poprawę. Nie wiem,jak to powiedzieć, ale to dzieciak inny niż większość. Ten kłopot go nie uraził - chciałem przez to dać tylko sygnał o jego egoiźmie (nie cierpieniu, czy czymś takim - to powieść o innych sprawach) i poczuciu wyższości, co się wkrótce zmieni w demoralizację, na skutek rozkładu rodziny i tego, że wychowuje się właściwie na ulicy. Będę wrzucał większe partie, może to coś pomoże.... Miłej nocki, Nata.
-
Zaszło małe nieporozumienie :) Wątek kłopotu jest marginalny i potraktowany jako dowcip. Może zbyt dużo go... W końcu po to rodzice wysyłają dzieci na kolonie, żeby od nich odpocząć. Urażony dzieciak zapomina o tym natychmiast,gdy widzi morze i świetnie się bawi. Ot i wszystko... Zupa owocowa jako tortura. W mianowniku też jest moim zdaniem dobrze. Co lepiej brzmi? Gorsze tortury niż zupa owocowa. Gorsze tortury niż zupę owocową.