Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Antoni Leszczyc

Użytkownicy
  • Postów

    1 033
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Antoni Leszczyc

  1. W takich właśnie momentach (jestem nad jeziorem, cienie są równomierne, wiatr prosto z zachodu), mógłbym - myślę - uwierzyć w ułożenie światów, w ich dobre wychowanie i poczucie smaku. Dobroć takich wieczorów, opiekuńczość wrażeń, delikatność doświadczeń - to wszystko mnie myli i ufam: w plan w stworzeniu i w znaczenie chwili. I mam jeszcze ten moment słodkiej niewinności, dziecięcego przejęcia; wkrótce sarnie ścierwo, gnijące pod modrzewiem, chwilę tę naświetli nie pasującym nigdzie błyskiem asymetrii.
  2. Nudne. Patos, banał, metaforyka toporna i bożojczyźniana. Naprawdę: nie da się mówić ciekawie o patriotyzmie i ojczyźnie z perspektywy muzeum. Tyle tu historii - a może warto pisać o tym co teraz? Naprawdę: nie tędy droga, tym można męczyć dzieci na szkolnych apelach.
  3. Antoni Leszczyc

    halo

    Wiersz ma ładne tempo i udaną narrację, stąd też wrażenia pozytywne.
  4. asher: Dzięki : ) Zawsze się cieszę, gdy czytam Twoje komentarze : )
  5. Dzięki za komentarze :) Póki co to rzeczywiście - tak jak pisze Piotr - jest takie bardzo blogowe, takie pisanie trochę pamiętnikarskie. Na szczęście jestem młody gówniarz jeszcze i mam czas na znalezienie jakiejś wartej do opisania historii. A na razie niech ten styl się wyrabia, zobaczymy jak będzie kiedyś wyglądał :) Póki co raz jeszcze - dziękuję za przeczytanie :)
  6. A jednak - myślę sobie idąc Głogowską - a jednak jest tu jakieś życie. Gdy tak myślę jest poniedziałek, samo południe, a ja jeszcze mam na sobie garnitur; w garniturze tym jest kieszeń, w kieszeni zaś indeks i piątka, świeża wciąż i nabrzmiała od dumy. Jest już po telefonach i wszystko zostało już pochwalone do szczętu, wieść zaś - żyłka słoneczna na ścianie - rozchodzi się dalej; tak rozgałęzia się Drzewko Dobrej Nowiny. Do tego pojawia się jeszcze Donald, najsłodszy z wszystkich drani, i wiadomość od niego, że on to wszystko szybciej, w dni dziesięć, z większą lekkością, bardziej udanie i mniejszym nakładem sił. Ma się jednak świadomość, że tak lepiej: to tu jest jakaś sytość, jakieś urocze, rozleniwiające przepełnienie. Skończyć swoją pracę i usłyszeć, że jest dobra - to budujące na jakiś pierwotny, rustykalny sposób. Potem czas na Łódź. Łódź, powiem Kasi w Warszawie, jest wielką eksplozją fioletu. Tam można się rozbujać, rozruszać, wyśpiewać; tam wreszcie się można roztrąbić. To w Łodzi, pomyślę sobie potem, przełażę trochę na swoją drugą stronę. Tam można grać w łapki z Niną, tam idzie się Piotrkowską, tam maltretuje się rzeźby i to tam właśnie, w tym legendarnie brzydkim mieście, jest taki moment, że chce się by ta Piotrkowska nie kończyła się nigdy. Ale jest inaczej rzecz jasna, bo wszystko co dobre jest dobre także dlatego, że tak okropnie szybko się kończy i tak niezapowiedzianie się zaczyna. W Warszawie - dokąd wiezie mnie mąż koryfeusza polskiego spinningu - czeka już na mnie Donald. Donald wraca właśnie z północy i w tym całym wracaniu tylko na chwilę, tylko na jedno popołudnie wplecie się w naszą narrację. Zagra wyjątkowo rolę drugoplanową: zdąży zjeść z nami pizzę z ananasem, obudzi nas rano i ruszy do Rzeszowa. Ale to nic, nie martwmy się tym razem tą jego absencją: tak naprawdę przecież Warszawa to dla nas miasto Kasi, Grzesia i Marcela, najmłodszego z wesołych i najweselszego z niemowląt. Przyjemnie jest patrzeć, jak Kasia, niegdyś hippis pełną parą, zajmuje się Małym: jest coś uspokajającego w tej codziennej rutynie, w tym myciu, karmieniu i przewijaniu, w tym objaśnianiu świata w całych jego zawiłościach. Marcelowi - który rozumie więcej niż moglibyście przypuszczać - podoba się taka nauka i cieszy się nią permanentnie; cieszy się też, gdy zabieramy go do parku, ale nim tam dotrzemy śpi już beztrosko. On ma jeszcze czas na park i plac zabaw; my się śpieszymy z tą naszą młodością, szukamy kredy i kamyka, gramy w klasy. Jedno z nas zawsze kołysze Marcela; gdy przychodzi moja kolej obserwuję Kasię i to jest chyba najpełniejszy moment tej opowieści. Dobrze jest wiedzieć, że nic się naprawdę nie skończyło, przynajmniej jeszcze nie teraz: Kasia, z przygryzioną wargą i kamykiem w dłoni, ma w sobie uroczą niefrasobliwość. To trochę jak odnaleźć zdjęcie z dzieciństwa i zobaczyć, że jest się do niego nadal podobnym: wiemy, że nie jesteśmy już tacy mali, ale to nie znaczy, że przestaliśmy być dziećmi. Nie wolno oczywiście zapomnieć o niepokoju. Przez cały czas mam poczucie jakieś niewytłumaczalnego zagrożenia, podskórnej tragedii. Najsilniej czuję to chyba, gdy jadę do Lublina; kierowca milczy przez cały czas, także jest spięty wyraźnie nie cieszy się, że ma towarzystwo. Możliwe, że oboje mamy podobną świadomość: metal jest giętki, ściany cienkie, szyby kruche. Coś może się zmienić w każdej chwili i ta forma nie jest nam dana na zawsze; stąd nasza niepewność. Ale i ten strach niesie za sobą coś pozytywnego: gdyby nie on moglibyśmy się stać za bierni i leniwi. Trzeba się ciągle popędzać, ciągle za wiele zostało do zobaczenia. Ja po raz pierwszy widzę Lublin. Zwiedzam go dokładnie: Julka pokazuje mi dużą część miasta, sama też odkrywa nowe jego elementy. To pociesza i motywuje; widać zawsze trzeba być czujnym i uważnym. W Lublinie poznaję na nowo radość filistra: zajadam się naleśnikiem i cieszy mnie bycie oprowadzanym. Jestem już trochę zmęczony włóczęgą i nieco za mało się udzielam, nadal jednak chciałbym możliwie jak najwięcej zapamiętać; to rozkoszne nastawienie polskiego turysty. Nie da się przecież zobaczyć wszystkiego i nie warto tak bardzo próbować - lepiej uzmysłowić sobie prawdopodobieństwo powrotu. Ta myśl towarzyszy mi też w nocnym pociągu i to element większej całości, puzzel w układance: zawsze można wrócić, żaden rozdział nie jest jeszcze zamknięty. To uspokaja, uspokaja tak bardzo, że niepomny ostrzeżeń i kibiców w pociągu spokojnie zasypiam. Rano okazuje się, że moja ufność została nagrodzona, bo nawet cola postawiona na stoliku pozostała nietknięta; wysiadając w Poznaniu zostawiam ją w pociągu. Ja już dość miałem radości; innym też się coś należy od życia.
  7. Dzisiaj Wielkanoc, ale jak nikt nie zareaguje do wtorku to powiem "kuśka".
  8. Witam, Pan Bartek Bartek napisał w jednym z tematów: W związku z trudną sytuacją finansową Kolegi Krzywaka (nie stać go już nawet na banany dla synków) bądźmy w tych trudnych chwialch razem z Nim. Wesprzyjmy Go też finansowo. Podaje numer konta: Bank: Sursum corda I Oddział Warszawa nr konta 0000148522580 585695 25862 0001 z dopiskiem BANA PROTESTUJĘ PRZECIWKO POWYŻSZEMU POSTOWI! Post ten pozostaje w sprzeczności z ustawą z dnia 15 marca 1933 r. o zbiórkach publicznych. (Dz. U. z dnia 31 marca 1933 r.). Zgodnie z art. 1 ustawy prowadzenie zbiórek publicznych - a za taką należy uznać zbiórkę prowadzoną przez Pana Bartka Bartka - wszelkie publiczne zbieranie ofiar w gotówce lub naturze na pewien z góry określony cel wymaga uprzedniego pozwolenia władzy. Art. 2 ust. 1 pkt. 4 informuje że w przypadku, gdy zbiórka ma być przeprowadzana na terenie całego państwa - a wydaje się, że tak jest w tym przypadku - wymagane jest pozwolenie ministra właściwego do spraw wewnętrznych. Prócz tego, zgodnie z art. 4 ustawy pozwolenie na zbiórkę publiczną może być udzielone jedynie stowarzyszeniom i organizacjom, posiadającym osobowość prawną, albo komitetom, organizowanym dla przeprowadzenia określonego celu - pan Bartek Bartek nie jest ani pierwszym, ani drugim, ani trzecim. Może być, zgodnie z art. 7 ustawy członkiem tej oganizacji, wówczas jednak powinien - zgodnie z paragrafem 8 ust. 1 rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 6 listopada 2003 r. w sprawie sposobów przeprowadzania zbiórek publicznych oraz zakresu kontroli nad tymi zbiórkami (Dz. U. z dnia 24 listopada 2003 r.) - w jakiś sposób wylegitymować się. Legitymacja powinna zawierać: numer kolejny, nazwę przeprowadzającego zbiórkę i jego adres, cel zbiórki publicznej, nazwę organu, który udzielił pozwolenia, numer i datę wydanego pozwolenia, fotografię osoby przeprowadzającej zbiórkę publiczną, jej imię, nazwisko i adres oraz określenie terminu ważności legitymacji. Legitymacja powinna być podpisana przez osoby uprawnione do reprezentowania przeprowadzającego zbiórkę publiczną i potwierdzona pieczęcią tej instytucji. Pan Bartek Bartek warunków tych nie dopełnił, o czym informuję użytkowników i Administrację. Nie dajcie się Państwo nabrać.
  9. Jako że niewielu dyskutantów pozostało niezbanowanych - może teraz Pan Bartek mi odpisze? Pozostaję w święto bliskie w nadziei, Michał : )
  10. A ze mną kolega Bartek nie podyskutuje? Napisałem dwa posty, żaden się jeszcze nie doczekał odpowiedzi. Jestem niekontenty.
  11. Pan się myślę, troszkę tutaj zagalopował. Ad 1) Jak Pan sobei wyobraża kompetencje zawodowe poety? To się da zmierzyć jakimś egzaminem? Czy poeta, to musi być po MiSHu, czy też wystarczy polonistyka, azaliż prawo? W jaki sposób mierzyć przygotowanie praktyczne? Robić egzamin z jambów i trochejów? Wie Pan, myślę, że Wojaczek by oblał. Ad 2) Po co Poecia moralność? Nie każdy musi być Miłoszem, Twardowskim. Tuwim pisał o rzeczach zwyczajnych przecież i to chyba wystarczało do bycia poetom. Nie mówiąc już o niemoralnym częst Baudelaire. Ad 4) Niezależność litaracka : ))))) Śmieszne jak cholera: Pan myśli, że poeci są Inspirowani, azaliż Motywowami, azaliż Ktoś Za Nimi Stoi? Nie, poeci są niezależni literacko - za to zależni finansowo (najczęsciej od przyjaciół rodziny i kogo się da) Ad 5) Nie wyobrażam sobie, by za tą twórczość mógł odpowiadać ktoś inny. A jeżeli chodzi Panu o odpowiedzalność w znaczeniu kodeksu cywilnego - to myśli Pan, że OC dla poetów do dobry pomysł? Szczerze mówiąc myślę, że Pan brnie niepotrzebnie. Przekleństwa po coś jednak w tym języku są prawda? Nie każde uczucie da się oddać okrzykiem "Motyla noga!" czy "O ja piórkuję!". Pozdrawiam
  12. Ziemię pomierzył i głębokie morze, Wie, jako wstają i zachodzą zorze; Wiatrom rozumie, praktykuje komu, A sam nie widzi, że ma kurwę w domu. J. Kochanowski "Na matematyka" milszy mi jest pantofelek od ciebie ty skurwysynie. A. Bursa, "Pantofelek" Kochanka się skurwiła za mąż wyszła Rzeczowo podpowiada spermy limfa R. Wojaczek, "Rymy na przednówku" ---------------------- Przeleństwa są ja najbardziej potrzebnym elementem mowy. Używane jako wykrzyknik, a nie jako przecinek - ubarwiają język. Także język poezji.
  13. Żart to taki przecież :) Ale strach, że w to wierzymy...
  14. Dzięki za komentarze :) Messalin: Słusznie, rzecz jest z wieści gmiennej. Mogę pozostawić tylko "Balladę wędrowną" - ale i tak forma silnie nawiązuje do Mickiewicza. Myślę więc, że warto jednak pozostawić to odniesienie :) Qui: Za opinię dzięki, miło - ale do cholery ciężkiej, skądżeś wynalazł tego "Pana Antoniego"?:P Że Cię nie ma na Periodyku to Ci wybaczę, ale tak do mnie nie mów :) No Michał przecież jestem :) Pozdrawiam wszystkich serdecznie, Michał :)
  15. Jest w człowieku coś takiego wczesnego, odwiecznego, taki mały opowiadacz. Taki pradawny bajarz, łazęga, wędrowny śpiewak. On się czasem włącza w człowieku, włącza się we mnie, on czasem ma ochotę opowiedzieć coś bez jakiś głębszych pobudek, tak sobie, dla samego opowiadania. Ten plotkarz, powiadam, jest najbardziej ludzką częścią człowieka: to takie nasze mówić o czymś, co się przeżyło. Zwłaszcza wtedy, gdy się przeżyło o włos. Nim ja jednak prawie umrę - a prawie umrę niechybnie i dosłownie o cale - czeka mnie jeszcze wiele wrażeń. Nie będzie jednak żadnych znaków i zwiastunów; co najwyżej drobne pulsowanie światła. Wstanę z popołudniowego spania trochę bardziej zmęczony niż zwykle i trochę gorszy będę miał humor. Internet, ta nasza współczesna wróżba, chodzić będzie nad wyraz przeciętnie; drgać będą wskaźniki giełdowe, drgać będą trochę nerwowo, ale przecież będą rosnąć koniec końców, więc wieczorem znów wszyscy będą spokojni. I właśnie wtedy, właśnie potem, a Przedtem wobec Końca, zacznie się impreza; na niej okaże się, że na pusty żołądek cztery kilonki, piwo i fajki to jednak dość sporo; nie dość, bym miał przegrać z Pawłem w bilarda, dość jednak na rozmowy podejrzanie szczere i nieskładne. A potem, jeszcze później, będzie nasz nocny autobus, będzie bitwa na śnieżki i jakieś dziwne, nieprzyjemne uczucie, że coś mi się przewraca w żołądku. I będzie odprowadzanie Ziuty, żegnanie się z Ziutą i Ziuty ściskanie, i chwytanie za rączki, i uśmiechy, i machanie rękami, i dwa kroki do tyłu - i nagle dość ciepło, nieprzyjemnie i ciemno. Kiedy byłem jeszcze bardzo mały (zupełnie jak Pan Premier), wyobrażałem sobie jak to ciekawie musi być gdy się mdleje. Zemdleć, myślałem sobie, to jest jak spojrzeć przez dziurkę od klucza do krain odmiennych w kształcie i barwie, to jest zobaczyć życie od zewnątrz, to są, myślałem dalej, takie małe drzwiczki do Narni. Mdlenie, mówiłem po cichu, to jest przeżywanie przygody, takiej przygody tajemnej, po której wracasz do ciała i się uśmiechasz mistycznie. Dlatego zawsze, powiadam, żałowałem, że nie dane mi było omdleć bezwiednie i brawurowo ocalać światów; pewien byłem, że jeśli choć raz mi się uda, to sprawę nadrobię. I kto wie: może właśnie teraz, chwilę po braterskim ściśnięciu Ziuty, jakiś glob ocaliłem; niestety, byłem spity i nie pamiętam ni trochę. Tunelu więc, powiadam, żadnego nie było. Nikt nie kazał mi wracać: sam sobie wróciłem. Trochę, przyznaję, pomogła mi Ziuta: wpakowała mi w pysk pół tabliczki czekolady i kazała wcinać, a ja, co wiem z opowiadań, wcinałem, statecznie i przeciągle. Byłem też - wiem wciąż z opowiadań - zupełnie niemrawy: nie kojarzyłem jaki jest dzień ani co będzie jutro. A jako że uderzyłem się w głowę i to uderzyłem się, mówiono mi, dość prężnie, jako że spojrzenie miałem durne, mówiono, ponad naturę i że nie do końca wiedziałem co mi się dzieje, wezwała Ziuta pogotowie. Nim to przyjechało, nadal sondowali mi pamięć: nie radziłem sobie specjalnie z określeniem miesiąca, zdążyłem jednak wypomnieć Pawłowi, żem z nim wygrał w bilard. To mi, podobno, dodało animuszu i gdy Pani Ratownik zapytała mnie kontrolnie co studiuję, powiedziałem jej szczerze, powiedziałem jej radośnie, że prawo, że mam czwórki na semestr i że tu gdzieś, tu właśnie mogę pochwalić się indeksem. Nie zrobiłem jednak wrażenia i wsadzili mnie do eRki, wsadzili mnie do niej bełkotliwego i z powiększoną prawą źrenicą, z podejrzeniem ucisku na półkulę i wieźli mnie na sygnale. Tam, zdaje się, nawet komuś udzielałem porad, kogoś po ramieniu klepałem i życzyłem zdrowia; jeśli teraz to czytasz, mój dobry sanitariuszu, to mam nadzieję, że rad nie słuchałeś. Gdy wylądujesz o drugiej nad ranem na oddziale ratowniczym, to jesteś zazwyczaj jedynym pacjentem. Skutek jest taki, powiadam, że każdego lekarza budzą specjalnie dla ciebie; nie jesteś więc specjalnie tam popularny. Każdemu jednak, kto pół roku czeka na badania, polecam się spić i zemdleć: badają cię w dwie godziny. W dwie godziny załatwiają ci neurologa, okulistę, krew, roentgena i EKG na okazję zawału. W ciągu godzin dwóch zdiagnozowany jesteś lepiej niż peugeot w salonie, wykluczone masz wszystkie powikłania, lekarze zaś żartują sobie, że na medycynie tak się nie piło. I mimo, że bardzo, bardzo chcesz ich czymś jeszcze zaskoczyć, udowodnić, że naprawdę coś ci dolega - wypadałoby o tej porze! - to po raz kolejny okazuje się, że czasem człowiek jest bezsilny. Podają ci glukozę na przepicie, a ty siedzisz strapiony i zawstydzony, i głupio ci, że oni tacy lekarze, tacy ratownicy, tacy niewyspani, a ty masz syndrom studenta po sesji. Po czem przypominasz sobie, że masz przecież jedną źrenicę genetycznie większą od drugiej - i od tego momentu napawdę chcesz do domu. Tak było i ze mną: o czwartej był po mnie wyraźnie niewyspany Paweł w wyraźnie niewyspanej taksówce. I tak sobie jechaliśmy, przez to uśpione miasto, przez ten poranny Poznań, Paweł z nosem przy szybie, ja z wypisem "stan po spożyciu" pod ręką, tak sobie jechaliśmy, powiadam, przez świtającą Głogowską i nagle uświadomiłem sobie, że to właśnie tej nocy, kiedy piłem i paliłem, spadł śnieg. I że to właśnie w ten śnieg uderzyłem głową, i że to on mnie osłonił. Po czym pomyślałem sobie, że ktoś chyba musiał czuwać nade mną tej nocy i podsunąć mi śnieg w tym moim pijackim widzie, że ktoś musiał spojrzeć i orzec, że jeszcze nie teraz, że jednak później, gdy będę późniejszy, dojrzalszy, za lat kilka, klikadziesiąt, od noża lub tętniaka. A potem wreszcie, na sam koniec, przypomniałem sobie, że przed samym zemdleniem poczułem skręt jelit i pomyślałem, ze to nie może być, żeby Bóg działał przez jelita - dlatego odwróciłem się do Pawła i powiedziałem, że jednak nie. Ale Paweł spał już i spało całe miasto, wszyscy posnęli - więc posnąłem i ja.
  16. Archetyp, Panie Stefanie, jedynie archetyp ;)
  17. Jakiż to chłopiec piękny i młody? Jaka to obok dziewica? Gdzież ją zabiera wielokołowym wozem przy świetle księżyca? Ona mu z kosza daje isostar, a on jej mapę do ręki; i mkną przed siebie, bo szosa prosta, a ruch na trasie niewielki. Pachnie w bolidzie, bo on u szyby przyczepił wonne modrzewie; kupić je może każdy wrażliwy, ale po ile - ja nie wiem. On już żyć nie chce jak samotnicy i chciałby łączyć się w pary: ręce, co prawda, na kierownicy, lecz w sercu lisie zamiary! Ona na jego uczucia dybie; w powietrzu czuć rzecz doniosłą. Cisza wokoło, tylko o szybę las czasem trzepnie gałązka. Wtem wiatr zaszumiał po gęstym lesie i coś się miesza im w głowach: ręce im siła przedziwna plecie i by się chcieli całować. Stają. Jest cicho. Nagle ryk wielki! O niesłychane zjawiska! Syrena wyje! Z radarem w ręki nadchodzi drogą policjant! Pyta: "Kim jesteś, kierowco młody? Kim ta nieletnia dziewica?" Ona nie miała przy się dowodu, a on był Robert Kubica. Żyli za szybko. Z takich uniesień musi nieszczęście wynikać! Nie dość, że mandat władza im niesie, to las ich jeszcze połyka! Bór ich niedobry za szczęście karze, na zawsze parę porywa! Nikt im z tej puszczy drogi nie wskaże, a im zabrakło paliwa! Wyjścia nie znajdą! Zostaną w borze! Za jakimś przepadną drzewem... Kto jest młodzieniec? - znany rajdowiec. A kto dziewczyna? - ja nie wiem.
  18. Dorma: dzięki śliczne za odwiedziny :) To rzeczywiście jedynie zabawa, pastisz, satyra, wiersz przy użyciu słynnego dzieła - ale (jak Sokratex zauważył) w zupełnie innym temacie. Cieszę się, że się wydało zabawne; miło by było, gdybyś też wskazała braki formalne, bo co prawda Kochanowskiego ze mnie nie będzie, ale to nie znaczny, że nie mam się starać :) Natomiast Pani Seweryno: ja Panią bardzo, bardzo zachęcam do pozostania. Pani komentarz wszak był pierwszym w ogóle (później dołączył jeszcze Pan Sel Sul z Nieszuflady), który otworzył mi oczy na fakt, że to w ogóle może być odebrane jako profanacja czy też faux pas. I - mimo że się temu dziwię - to jest głos wzbogacający (bo nie spodziewałm się takich reakcji, a teraz już się spodziewam), a przede wszystkim głos, do którego ma Pani przecież prawo. Ja, ze swej strony, do wyrażania opinii zachęcam: cała przecież radość w różnorodności, choćby i dla obu stron kontrowersyjnej. Swoją drogą niejako pochlebia mi, że taka dyskusja pod moim wierszem :) Jak się okazuje, śmiech bywa rzeczywiście bronią niebezpieczną :) Pozdrawiam wszystkich serdecznie, dziękuję za odwiedziny, Michał :)
  19. Espena, Kacper, Michał - dzięki za odwiedziny :) Pozostały też dziękuję, rzecz jasna :) Pozdrawiam, Michał
  20. No cóż, jednym się, wiadomo, podoba, innym, wiadomo, nie :) Jak już mówiłem Pani Sewerynie: każde zdanie szanuję, choć nie z każdym się zgadzam. Pozdrawiam serdecznie, Michał
  21. Sonestis: Wydaje mi się, że kojarzę. To czasem nie jest ksiażka socjologiczna, której autor badał - między innymi - środowisko kloszardów z Saskiej Kępy? Bo jeśli tak, to co prawda nie czytałem, ale mam zamiar - moja wspólokatorka, V rok socjologii, ma to gdzieś na półce :) Pan Piotr Rutkowski: Ja rozumiem, to nie jest wielkie dzieło :) Owszem, starałem się z tego coś wykrzesać, ale swiadomy jestem, że jednak picie alkoholu w pokątnych zaułkach, to nie jest ani ważny temat - ani też pewnie aż tak zrealizowany, żeby frapował. Niemniej miło, że widzi Pan tu jakieś zalety :)
  22. Dzięki śliczne za komentarze :) Jeśli się podobało, to zapraszam i do starszej nieco publikacją, ale młodszej w sensie napisania prozy. Pozdrawiam serdecznie, Michał
  23. Witam :) Może zacznę od Pani Serweryny, bo to jednak dość poważne zarzuty. Pani Seweryno, osobiście myślę, że wierszyk ten nie ujmuje Janowi z Czarnolasu; przecież to nie kpina ze śmierci czy z ludzkiego cierpienia. To, co starałem się jakoś twórczo odbrązowić, to jedynie wytwór poety: pisany ponoć, jak twierdzą badacze, dwa lata po śmierci dziecka i już raczej na zimno. Jakkolwiek uważam "Treny" za wybitny obraz kryzysu światopoglądowego człowieka renesansu, jednocześnie myślę - jako że pierwsze dwie jego linijki stały się już cytatem żyjącym własnym życiem, które słyszałem i używałem w różnych kontekstach - że nie jest grzechem przeciw pamięci dziecka czy samego cierpienia poety trochę się z wierszem pobawić. Tym niemniej rozumiem, że różne są granice wrażliwości, różne granice pojmowania przyzwoitości i różnie ludzie wytyczają niewybaczalne faux pas. Moje sumienie nie podpowiada mi, bym tu którąś z tych granic przekrorczył - szanuję jednak fakt, iż ma Pani zdanie odmienne. Panie Stefanie: gdyby inny adwokat, to w sumie kto wie :) Pozdrawiam wszystkich serdecznie, Michał :)
  24. Nie opowiadanie, a raczej artykuł. Ja Cię znam, Czytelniku: Ty się w życiu dorobisz. Ty zdolna bestia jesteś. Nie minie piętnaście lat i będziesz miał żonę, syna, dom i drzewo, część z nich pewnie w liczbie mnogiej. Do swojej pracy codziennej jeździć będziesz nowym modelem czegoś z górnej półki. W głośnikach srebrna kolekcja Bacha, złote karty w portfelu. Słowem: będziesz człowiek sukcesu, happy yuppie, gruba ryba. Ja pewnie też będę kimś w tym stylu. Może będę miał gorszy model samochodu, komórki, żony - ale też będę co dzień do pracy sunął możliwie najszybszym z pasów. Będę stateczny. Dojrzały. Będę patrzył za szybę - i będę widział bramy. W bramach stać będą ludzie mniej zajęci. Będą mieli więcej we krwi i mniej w portfelu. I wiesz co, Czytelniku? Ja będę zazdrościł. Bo wino w bramach i nad rzekami to jedno z lepszych wspomnień, które będę w sobie nosił. Mała rzecz, a cieszy. Rzecz mała, a warta opowiedzenia. Także dlatego, byś był świadomym, że nie wszystko, co tanie, musi od razu być złym. Pamiętaj, Czytelniku: choć wino jest niedrogie, to nie jest to przyjemność byle jaka! Nie chcę używać zbyt wielkich słów, ale jest to pewnego rodzaju świętość, obrzęd, takie świeckie nieco misterium. Coś, co wbrew pozorom można robić źle i co nietrudno jest sprofanować. Ale po kolei. Pierwszą rzeczą, rzecz jasna, jest dobór towarzystwa. To nietrudne zadanie. Towarzystwo winno się dobierać na zasadzie ogólnie przyjętej, czyli pijemy z kim chcemy pić. Ważne jednak, by wśród debiutantów znalazł się i ktoś z większym doświadczeniem - opatrzy butelkę, wybierze trunek, zagra rolę diskdżokeja. Wśród weteranów odwrotnie: choć wypady w ustalonym gronie mają swe zalety, to i debiutant, osoba młoda stażem na polu nierównej walki, często wprowadza dużo niespodziewanej radości. Należy także pamiętać, że niezwykły, doprawdy niezwykły urok mają tak zwane łapanki, czyli wino pite na zasadzie kto się nawinie. Tu łatwo poznać ludzi interesujących i nietuzinkowych, a współzawodnictwo w tychże rejonach często owocuje i na przyszłość. Nie mniej ważny jest dobór miejsca. Doprawdy, nie ma nic bardziej profanującego tanie wino niż zamknięte pomieszczenie! Pije się na powietrzu - tak zdrowiej. Pije się wieczorem i nocą - tak ciemniej. Pije się zaś w miejscach różnych: poetów zapewne najbardziej ucieszy wizja rzeki, jeziora i lasu, mieszczuchów zaś bram, osypisk i miejsc w mieście ustronnych. Ja do obu grup się zaliczam, są jednak miejsca - jak składnica złomu, sklep meblowy czy pewna specyficzna brama - które wspominam szczególnie miło. Pewnym jest jednak, że wspominam je miło, bo wspominam je ciemno - trzeba się bawić wieczorami, bo tylko wieczór daje tak nastrojowy klimat. Uogólniając - im bardziej niezwykłe miejsce, tym bardziej niezwykłych zabaw można się spodziewać. He's dead? No, he's resting... Trzeciorzędną sprawą jest wybór trunku. Osoby obyte z tematem wiedzą, że cena MA znaczenie. Panuje zasada, że trunek drogi to trunek nie wykwintny, a burżujski; trunek odpowiedni, to ten, który oscyluje w okolicy czterech złotych od butelki. Bez krztyny kryptoreklamy, zupełnie szczerze i otwarcie reklamuję Komandosa i wino "Wino" Ostrowinu, kolor żółty - smaczne są i ekonomiczne. Jakiebykolwiek jednak nie były - nie najważniejsze są. Najważniejsze jest nie to, co się pije, nie to, jakie są rezultaty - ale to, jak się pije i co się robi w tak zwanym między czasie. Grę wstępną mamy za sobą. Zaczynamy konsumować. Po otwarciu butelki (aktu winien dokonać weteran), pojawia się pierwszy powód do radości: toasty. W gronie bardzo bliskim, jak i tym po paru butelkach, królują toasty osobiste, szczere i miłosne: to ma swój urok, to jest niemalże rzeczą rodzinną. Rodzinną, bo w myśl świętej zasady toastów osobistych, proszę Was, się nigdy nie zdradza! Jeśli jednak nie chcecie ich - to nic tu złego. Są i toasty okolicznościowe: pije się za mamy ("jak mamy pijemy"), za abstynentów ("więcej dla nas"), za wesele w Kanie ("woda w wino") i za "obyśmy tylko zdrowi byli". Takie półmuzyczne standardy nie wyczerpują jednak tematu, bo rzeczą najwłaściwszą i najciekawszą są toasty wymyślane naprędce. Tak przejść do historii, to rzecz całkiem miła. Toast trwa jedną kolejkę, za każdym razem wznosi go inna osoba. Wina, gdy się je pije (rzecz jasna z butelki), nie wącha się - nikogo tym się nie obrazi, ale to nie jest dobry pomysł. Nie warto też opuszczać kolejek specjalnie, nie symulować słabości: może nas bowiem ominąć kolejna z zabaw, czyli operacja pod kryptonimem Twister. Do Twistera potrzeba Ci, zależnie od liczby osób, różna liczba butelek: na pięciu kiperów odpowiednią liczbą jest butelek dwie. Zabawa polega na tym, by pijąc sukcesywnie nigdy nie mieć dwóch butelek w ręce - a to nie takie łatwe zadanie. Weterani bowiem podkręcają tempo zabawy, jak Grecy taniec zorba - pod koniec jest już wesoło i trwa szaleńczy survival. To, rzecz jasna, wpływa także na słabszych w łańcuchu - jeśli jednak długa noc przed Tobą, to niech Ci Twister nie będzie strasznym. Zagrajmy w Najsłabsze Ogniwo. Rzecz jasna nie pije się w milczeniu. Dysputy toczone z tego miejsca są ukoronowaniem starań: zależą rzecz jasna od składu ekipy, lecz nie odbiegają zazwyczaj od norm typowych dla pubów. Osobiście zaręczam, że pojawią się tak tematy aktualne, jak i eschatologiczne (Nostradamus), tak żartobliwe, jak i poważne. Zadziwiająca jest przy tym płynność przechodzenia z tematu na temat - to także jest powodem do wielkiej radości. Pamiętam nawet zawody na najlepszy przeskok myślowy - znajomy wygrał w dogrywce. Tu trzeba też zaznaczyć, że w mym gronie unika się przy winie swarów - brama to azyl jest, sanktuarium, tu się kłócić nie wolno. Wolno za to zadawać sobie Szczere Pytania - to też zabawa kultowa, również owiana osłoną tajemnicy. Tajemnica obowiązuje, bo odpowiedzi są prawdziwie szczere. Guaranteed to break ice at parties... Warto tu wspomnieć o elemencie ryzyka - picie na wolnym powietrzu to nie jest rzecz legalna. Rzecz kosztuje około pięćdziesięciu złotych - nic dziwnego, że towarzyszy tej zabawie wcale niemały dreszczyk emocji. Te zazwyczaj pozostają bezpodstawnymi - i dobrze - ale są i dni, kiedy stróże prawa zjawiają się na miejscu zbrodni. W mym przypadku, cudem jakimś, nigdy nie skończyło się to mandatem - wręcz przeciwnie, pouczyło mnie i doinformowało. Czy to za sprawą tłumaczeń ("my tu kontemplujemy"), czy za sprawą dysput ("ile ma naboi?"), czy też za sprawą reakcji samych władz (do koleżanki z fletem - "niech pani nie zaklina") i te spotkanie mijały przyjemnie, acz krótko. I choć wprowadzały element nerwowości, to nie żałuję ich wcale. Się je wspomina ze szczerym uśmiechem. Nie wolno oczywiście z alkoholem przesadzić - żadna to zabawa, gdy cię zbierają z betonu. Jeśli jednak wiesz, ile możesz i kiedy powiedzieć, że mała przerwa - to niech Ci bramy nie będą strasznymi. Wstąp w nie czasami wieczorem, chociażby by poznać tę drugą stronę lustra. A noc, odrapane ściany i bramy przymknięte nabiorą innego charakteru. Może nawet - jak co niektórzy - będziesz w nich widział nie miejsce nocne i niebezpieczne, ale i miejsca tętniące czymś młodym, półsennym i dziwnie poetyckim. A może nie. Mnie jednak, nieważne ile będę miał lat, tanie wino nie będzie kojarzyć się z upadkiem i rzeczą wstydliwą. Będzie raczej związane z tymi sennymi popołudniami z deptaku, nocami w półrzeczywistych bramach i tlenem w płucach. Z rześkością, czymś świeżym, szczerym i radosnym. Z tą odrobiną szaleństwa, z tym szczeniactwem, z którego nie chcę wyrastać. Z tym wszystkim, co za kilka lat, z perspektywy czasu będę, jakoś tak smutno, nazywać młodością. Będę wtedy bardzo tęsknił. Teraz tylko czekam. Najbliższa młodość czeka mnie już latem. Przynajmniej mam taką nadzieję.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...