wymyślam światy
grom z nieba
czy przeznaczenie
nic nie jest oczywiste
źródło
lustro łaskawe
śmieję się pełnym głosem ukrywając prawdę
jej okruch przylgnął do mnie na zawsze
człowiek
to tylko zwierzę
zastygłe i skamieniałe
ze swoim alternatywnym losem
cień
czegoś innego
świtanie
na polnej drodze
tu to
pierwszeństwo
mają koniki polne
tuż obok gruntu
gdzie jare zboże
muśnięte przymrozkiem
a nad nim mgła
wznosi się zielona
gdy okoliczne ptactwo
treludium
rozsadza przestrzeń
tymczasem słońce
o tak wczesnej porze
jeszcze wiośnie
niechętne
między wiecznościami
zapach sośniny i żywicy
a wiatr szepce
czas ukorzenić się
na nowo
nie czas
biegać od sznura do sznura
między przegniłymi tarcicami
bezmiar nędz tego świata
a w sercach dzwonów
pomruki wojny
przypominają
nic czystego
nie ma na tym świecie
ech
gdzie te nasze
słodkie gruchanie miłosne
i bezwstyd w oczach
z najwyższego
wierzchołka wieży
utkwiwszy
spojrzenie czułe i tkliwe
w błękicie
układam litanię
do...
zgubiłem
zgubiłem ziarnko gorczycy
akurat teraz
kiedy anioł z diabłem
na tandemie
jadą drogą mleczną
i pedałują zgodnie
Bóg zwinął interes
po cichu
a my
dopalamy się
jak zimne ognie
w głębokim cieniu
krzyż
z rozciągniętą na nim
figurą brodatego mężczyzny
spadł
ze skał w górze
przed ostatecznym podejściem
ponad otwierającą się przepaścią
osobliwy brak łączności
między mózgiem i ciałem
budzi uśpioną duszę
pachnący czarnoziem
studzi usta
szybko i cicho
przytulam chłodną powierzchnię
tak kończy się
bycie