Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dawid Rzeszutek

Użytkownicy
  • Postów

    536
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Dawid Rzeszutek

  1. Nabita na ludzkie kolce Wszystkie łoża szkarłatnych pościeli Wśród tęcz po łzach niejednej radości W stóg koszmarów puści ludzie pocięli Tych złych dusz cień świętego rozzłościł Jeszcze energia tutaj cyrkuluje żywo W ciele moim jak tym ciepłym chlebie Gazowaną krew własną jak lekkie piwo Wciąż nasączam barwną troską o ciebie Ile to końców miłości jakby też świata Kurhany zbudowało z kamieni mokrych Gdzie nicość twą łzą jak szmatą pomiata Boże choć jedno serce czułością okryj Modląc się słyszę ciszę - twój głosu ton Bez słów rozumiemy się i także znamy Bo gdy Ja i Ty robisz szanowny pokłon Bo naszych światów są obok dwie ramy Moja miłość nie ma imienia a ją znam Wodospadami spadają wieści melodie Myślami jesteśmy zawsze razem tam Gdzie wieczną miłość śnimy o sobie Autor: Dawid Rzeszutek
  2. Dzięki. Po pracuje nad nim. Co masz na myśli mówiąc wyrównać? Chodzi tobie o równość sylabiczną ? Czy o melodykę i rytmikę ? Czy o wszystko razem?
  3. @violetta Witaj! Dziekuję. To prawda. Póki żyjemy - nie pozwólmy zapomnieć o Bogu nam, ani Bogu o nas. Czy istnieje, czy nie - To słowa Pisma Świętego są eliksirem gwarantującym życie i szczęście - bo wskazują jak żyć bezpiecznie. Pozdrawiam! @duszka Witaj! Duszko, słowa Boga kierowane dobrem i miłością są światłem czyli ciepłem, humorem, szczęściem, nadzieją, a brak światła to śmierć, czy to drzewa, lwa czy człowieka. Tylko bez światła życie umiera - dla drzewa Bogiem jest światło, a dla człowieka światłem jest Bóg i słowo Boże. Oczywiście samobójstwo, eutanazję i aborcję (najgorsze ze śmierci, bo nienaturalne) też wywołuje brak Boga i miłości oraz troski i opieki, które miłość generuje. Masz Duszko rację - ty zawsze ją masz - jeszcze w twoich komentarzach niezgodności z moją wizją nie znalazłem. Dzięki, że jesteś! Pozdrawiam!
  4. Bez Boga Człowiek ma demencję wieku starczego Historie z neuronów wyżarła zła choroba Już stary ból nie obroni przed wojną jego Już doświadczenie sił życiowych nie doda Wiara zwija flagi i księgi pali na stosach Przykład postępowania jej we mgle niknie Odchodzi autorytetu doba całkiem bosa Rozkłada się dekalog i opada w byty sine Budzi się oko wszechmocnej siły - otchłani Głodne winnych otulonych w grzechu całuny Co nie zabije nas to zawsze krzykiem zrani Cierpienia pochód umiera w nas tłumny Czy znaki na drodze i niebie człowiek widzi Czy nie jest w tej drodze niestety za daleko Chyba Bóg nie wierzy w boskich już ludzi A wytwór słowa - co na poczatku - jest kaleką Dziś człowiek zapomina stare prawidła Zabijany naród kiedyś po wieku sam zabija Matka rozpacz jak jaśmin nas uwiodła Miłość kiedyś ukochana dziś jest niczyja Czyżby piekło było świata pragnieniem? Ostateczną nam rozkoszą była pożoga? Przecież jak bez słońca zginą także cienie Tak człowiek upadnie i przeminie bez Boga Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  5. @Somalija To prawda. Złoty środek to zawsze był bezpieczny punkt odniesienia. Fanatyzm czy po prawicy czy lewicy to brednia. W świecie gdzie człowiek szuka emocji i przeżyć - dawanie ludziom poczucia misji staje sie dobra przynętą - która szczczególnie działa kiedy jeszcze PAN głaszcze takiego bohatera po główce i zachwala osiągnięcia. Te warunki są jak kleszcze - chwytają i nie łatwo puszczają. Wabik jest skuteczny, szczególnie jeśli pomaga lub generuje zyski Panom. A młodzi to robotnicy i stado baranów zarazem. Materia świata jest sprawiedliwa i dostęp do dużej gotówki nie łatwy - dziś wielcy chcąc się bardziej wzbogacić muszą zmienić świat w prywatną maszynkę do drukowania pieniedzy. A młodzi niewolnicy idei już ten plan realizują. Najgorsze ze efekt końcowy będzie tragiczny. I przyszłe pokolenia niewiele na to poradzą. Oby jeszcze dożyć do końca życia w tym naszym świecie, by nie został zniszczony na naszych oczach. To bolesny byłby gwałt. Pozdrawiam!
  6. Witam, Zobaczcie co napisałem i oceńcie. Wszelaka konstruktywna krytyka mile widziana. Wiersz jest dość o motywach trudnych, prawdziwych i bolesnych. Nieco buntowniczy i przekorny. Początkowo rozwija kamień za kamieniem milowym, które są punktami odniesień - mapą punktów literackiej grawitacji, czyli punktów nacisku. Mówi o dobru, które w obliczu problemów jest dumne. Mówi o bezlitosnym losie. O marnowanym czasie. O słabości i wadach w nas. Takze o Bogu nieco, choć w obliczu nowoczesności, z którą jest w konflikcie, to peel nie broni Boga - bardziej wiarą zmęczony z niej rezygnuje. "Niech zagości niewiara, gdy rozum to jedyna miara". Ale Bóg nie przejmuje się apostatą. Dobrze mu życzy. No, powiem koktajt to niezły i często też ciekawe napisany. Ale wiem, że można lepiej, dlatego proszę o wsparcie. Pozdrawiam! Mówie - życie - Szeptam -boli - Krzyczę - mnie uwolnij! Wnosimy do życia wady charakteru Splątane ze słabością w walce o nie Głos mówi - choć je troche wypoleruj Bo kiedyś znikniesz w nieistnienie Ile to ran człowiek na sercu rozdartych Otrzymał od mistrzyni walk - słabości Stawiając los na zbyt ryzykowne karty Co jest jak upadek i połamane kości Jestem nieśmiałym i pewnym siebie W zależności do kogo wtem podchodzę Oddaje się chwili i człowieka potrzebie Stoję w cyrku już długo na jednej nodze Zegarki sprzedają czas na zmarnowanie Niby podniety i rozkosze żądz uwodzą Ale cóż jeśli jestem grzeszny o mój Panie? Czy mój czas wtedy nieistnieniu dadzą? Kiedy jak nikt grzechu nie ma, sami święci Na świecie juz więcej nigdy nie binarnym To będziemy piekłem czy niebem objęci Gdy dróg już dwóch nie ma tak marnych Boże - wybieramy niewiarę i wygrywam Bez nieba i piekła bez grzechu chcę być Aż partytura miłości się ze mnie wyrywa Chce się wolnym od chorób Boga uczynić Bóg spojrzał i jękną - a idź w ch*j banito! Choć wygrałeś to właśnie o to tutaj chodzi Teraz masz wieczność ciemnością spowitą Niech mają cie w sercach w Boga ubodzy
  7. Gdy kaźń to marzenie Strzechy pamiętają oddechy i cienie Tętnieniąca krew pamięta kominek A serce czuje drżenie i zwątpienie Oplatające bezprawia dni uczynek Rosła dłoń kata cieła z zamiłowaniem Siekierą nie wrogów a kochane dzieci A krew tryska i gorzkie łzy nieudawane Piekło przyszło, krew jak duch nie wzleci Krople z czerwonej dzieciństwa plamy Krzykiem jak strzałą na wylot przebite Dziś nadzieją krzyża jak chustą oplatamy Dobro ponad tragedie cedzimy sitem I jeśli oczy niebieskie z gory patrzą I jakaś śmierć jakimś bywa życiem Wezmę ofiarę i przebaczenie na czczo Niech niewinność darzy obficie A jeśli łaska nie spadnie na pustyni Bo wiara jak deszcz co rzadko pada A grzech świątynię jak oborę zaświnił Wtedy pustka zostaje celem nielada I gniew rośnie w kamieniu bez życia Bez krwi i mózgu, bez świętej jaźni Bez oddechu ani podróży odbycia Lepsze są nawet cierpienia kaźni Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  8. Czarnoczerwony ogień W kruczych piórach róży płatki łączą się z serca wiecznością. Czerni pióra i czerwieni zagadki Są immanentnej mistyki kością Ta kość należy do szkieletu bytu Do wulkanów i do trzęsień Ziemi Jest fundamentem sensu świtu Przy niej mędrcy kroczą niemi W sercu wartym wieczny ogień Spala czarne żyły w czerwienie Boże bądź łaskaw i dziś odmień Przekleństwo przekuj w zbawienie Czerwone cóż jest, a co czarne? Czy nie krew i nocne ptaków niebo? Czyż nie maków płatki barwne? Nie kamień, co arabską potrzebą? Kruki nie oddają piór za darmo Róże tez płatków za nic nie dadzą One się ludzkim bólem karmią Śmierci ziarno w duszy zasadzą Przeżyj wiec piekło rozbitego dnia Połamanej wiary i krzyku córki Niech prowadzi cię szara mania Niech wiodą w nicość z dna chórki A czerwień róż rozpali krew całą I nocy kruczą ciemność poznasz Lecz wiarę gdy mieć będziesz małą Świnie w korycie rozdzielą twój czas A wtedy nie będzie czasu ani życia Nie będzie ciebie ani wspomnienia Bo nicość Pan nasz da ci do odkrycia Poznasz płomienie rodzącego cienia Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  9. @Natuskaa Szczerze, to jest to ciąg opowiadań. Napisałem juz 4 i będę wrzucał sukcesywnie. Na tych czterech to nie koniec. Będę pisał więcej. I zdradzę, ze nie będzie całkiem smutno i mrocznie. Dynamika opowiadania musi być wzbogacona kontrastem, ludzie tak jak ty oczekują na lepsze, na cud. Kontrast tendencji opowiadania będzie dopisany. Ogólnie zbieram myśli, aby udekorować odpowiednio zakończenie. Muszę to zbudować na czymś wystarczająco ciekawym, żeby w tego gąszczu sam fakt uzdrowienia stał się wisienka, ale jednak by to tort był ważny. To taki spojler. Ale chyba ciekawość tego jak to będzie napisane przeważa nad tragizmem faktu spojlera, czyli happy ending. Jak ktoś jest znawcą opowiadań i lubi zgłębiać konstrukcję, modelowanie pomysłów, poziom zaskoczenia określonymi motywami to i tak będzie miał zabawę. Tak naprawdę wskazuje miejsce wykopalisk mówiąc ze będą skarby, ale nie zdradzam ich szczegółów, które są nawet ważniejsze, bo to one opowiadają. Cieszę się, ze Ci się podoba. ZAPRASZAM PO WIĘCEJ WKRÓTCE!!!
  10. Z róż zostały blizny na sercu Dzwony głuche, martwe biją w głowie Uderzenia przywołują burzę i zamęt Jakbyś wsparł w istnienia odnowie Nie zabiłby mnie otchłani lament Róża zdradzona obrasta w ostre kolce Tym kwiatem ja choć wstyd mówić Rozjeżdżają mnie tyrańskiej siły walce Pozwól mnie mgłą modlitwy spowić A dzwony i róże jak chrystus i krzyż W ogrodzie duszy zaszczyty chowają Tu panuje prawo i znieczulicy odwilż Tu modlitwy Bogu się lekko oddają Kochać to jakby być wolnym w domu To jak powietrze dla głodnych kwiatów Tylko miłość dziś nie potrzebna nikomu Nikt nie szuka sztuki trudnej już polotu Czy miłość może żyć bez innej miłości Bez kontaktu jak bez tlenu wciąż umierać Czy uczucie istnieje tak twarde jak kość? Czy niewoli czy pozwoli nam wybierać? Jak kochać gdy nie czujesz jej oddechu Gdy jej serce do mnie długo nie pisze Czy jest prawo miłości w serca cechu Które niszczy czerwona siłę jak ciszę Zdradziłaś wbijając dziecku nóż w plecy Tej mojej części tak bardzo zniszczonej Czy mnie jeszcze jakaś siła dziś uleczy Czy ucałuje z szacunkiem małą koronę Nie pragnę wiele - ciszę i spokój chcę Wolność, która przecież jest podstawą Czuje jak upadam, każdej nocy lecę Życie mnie zabija a miało być zabawą Czy jest ktoś co wierzy w sprawiedliwość Uznaje, ze morderców trzeba ukarać Jestem sam, bezbronny jak na złość Gdzie jest moja opoka - miłosna brać? Bez znaczenia - Boże mój mnie wybaw Kto o miłości zapomina nie wart uczuć Przecież z tęsknoty przypłynął by wpław Bo prawdziwe kochać - to wiecznie móc Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  11. Ucieczka psylocybinowym oknem Długo podróżowałem, zdołałem zapomnieć twarze zmarłych rodziców, choć na chwilę. Już nawet mój pokój w rodzinnym domu stracił w pamięci miejsce, przynajmniej nie takie, jakie miał przed laty. Gdy grzybów brakowało, uspokajałem się opium. Dobre, stare opium zawsze znieczulało cierpienie wywołane wspomnieniami o cierpieniu. Często ból odczuwałem tak duży, że nie rozróżniałem ich pomiędzy sobą, bólu we wspomnieniach z tym prawdziwym i aktualnym. Wspomnienia bywały nawet bardziej bolesne, szczególnie, gdy udało się wytrzeźwieć, przez jeden tydzień nie brać niczego, co pozwalało zapomnieć. Lekarze nie potrafili znaleźć odpowiedzi określającej, co mi dolega. Ani konwencjonalni - pierwszego kontaktu, ani specjaliści psychiatrii. Nikt nie rozumiał, jak to jest cierpieć nieustannie, jedynie aktywując w sposób niekontrolowany, jakby nerwowy, stan przejść traumatycznych poprzez wspomnienia. Podróże w halucynacjach wywołane spożyciem grzybów, czy MDMA, stały się też pożywką dla twórczości, pomimo znieczulenia stawały się inspirujące. Wydawało się, że człowiek duszą zmienia wymiar, dostrajając się do innej częstotliwości. Spotyka wtedy duchy mędrców, które z czasem stają się patronami, takimi opiekunami, jak indiański totem, który nie tylko pilnuje drogi, ale tez symbolizuje osobowość i często też charakter, niejako dyktując drogę zachowania, ale też rozwoju. Podróże bywały czasem trudniejsze, wymagały, aby coś dać od siebie, co nieraz bywało trudne. Pewnego razu mędrzec, starszy pan, kojarzył mi się z faunem, powiedział mi, że klucz do uwolnienia się od bólu jest we mnie, a podróże mogą dać mi do niego dostęp. Było to w pewnym momencie dość dla mnie ważne, nawet marzyłem o normalnym życiu, o tym, co bym zrobił, gdybym nie cierpiał. Często, gdy śnie, nie, nie chodzi o podróż, a zwykły sen, śnią mi się sceny z dzieciństwa, tragizm jego dni naznaczył mnie, zniszczył najlepsze lata życia, deprymuje do dziś status normalności z klasyfikacji jako standardu życia. Matka, zawsze piła, była pełna gniewu, nienawiści. Biła zawsze tak, że naprawdę dogłębnie bolało. Ojciec nigdy nie reagował. Miał swoją gazetę, telewizor i kilku kumpli, z którymi pił. Zamykał się z nimi w salonie, każąc matce siedzieć w kuchni. Jej nakręcanie się monologami zawsze kończyło się wielkim mantem. Były to czasy komuny, edukacja i kultura nie ingerowały w życie społeczne nizin. To było piekło doskonałe, gdzie nie było zbawienia, ani aniołów. To piętno tamtych czasów zabija mnie równie mocno również dzisiaj. Nachalnie obrazy tamtych chwil pojawiają się w umyśle, czuje ból pleców i tyłka od pasa ojca, który matka zawsze miała schowanego w kuchni. Wydaje się nie dziwnym, że szukam uśmierzenia, resetu, zapomnienia, jak kropla wody chce żeby ból w promieniach słońca odparował. A on tylko robi, co ma do zrobienia, bije mnie mocno, poniewiera i zostawia na chwilę, by znów wrócić. Jedyną diagnozą lekarza było to, że mój problem ma pochodzenie nerwowe, że muszę nauczyć się obserwować swój stan i próbować go kontrować. Nigdy mi się to nie udało, choć podejmowałem próby. Stwierdziłem, że jestem słaby, dużo za słaby, by to zwalczyć. Kiedyś, w granicach dziesięciu lat temu, gdy zacząłem podróże, okazało się, że psylocybina zawarta w grzybach halucynogennych potrafią zredukować ataki. Dawała też komfort i niezapomniane wrażenia. Dziś, czuje, że nie mogę bez psychoaktywnych doświadczeń żyć. Już bez znaczenia jest to, co zabija mnie, zdołałem nabrać dystansu do zła z dzieciństwa, wywalczyć przestrzeń do obserwacji bez wpływu paraliżującego mnie, ale nie jest to stan w stu procentach stały. Ataki bywają silniejsze, choć dużo rzadziej się pojawiają. CIĄG DALSZY CZ.II Pamiętam wiersz, który napisałem, kiedy pierwszy raz spożyłem standardową dawkę grzybów. Był wzburzony, jak sztormowe morze, pełen nienawiści łamanej akceptacją, a zasadniczo przymusem jej, wywoływał we mnie płacz, którego w zgorzkniałym dzieciństwie nie miałem wiele. Byłem silnym dzieckiem, kiedyś obiecałem sobie, że przez rodziców nigdy nie będę płakał. Płacz był dla mnie zbyt drogi i odcisnął efekt katharsis na mojej starganej cierpieniem duszy, ale postanowiłem go unikać. Do osiemnastego roku życia, kiedy to matka zmarła, nie płakałem wcale. Trwałem twardy aż do wiersza po pierwszej podróży. Lekarz psycholog, kiedyś stwierdził, że płaczu nie powinno się powstrzymywać, ale nigdy nie złamałem postanowienia. W moim wierszu najbardziej załzawił mnie fragment, który dotyczył wielkiego tragizmu, ale też życiowych przeciwności oraz miłość, której miałem tak mało. Były to słowa dwóch strof: "Urodziłaś mnie meduzo od czarnego pasa Włożyłaś w klatkę gdzie każdą poznałem ranę Teraz bezdomność i tułaczka mi rękawy zakasa A wicher wspomnień zabija jak ciernie różane Chciałem tylko z mlekiem dostać jedynej miłości Żyć w cieniu rozkosznie ciesząc się jasnym słońcem A ty bezczelnie serce wyrwałaś i porachowałaś kości A to tragedii było początkiem i marzeń końcem" Bałem się płaczu, gdy czułem lęk, który zamieniał się w fobię, gdy łzy spływały, jakby przez anioły zbierane, nie potrafiłem się powstrzymać, ale najgorsze było to, że często wspomnienia wracały jeszcze silniejsze, ubrane w demoniczne moce, gdzie uderzenie w widziadle pozostawiało siniaki na realnym ciele. Prócz płaczu strach napędzał mi również kościół. Czułem ból modlitwy, nigdy nie chodziłem na mszę, chociaż pamiętam, jak kiedyś przyjechała ciotka z Węgier, matka wtedy nie piła i udawała, jakby nic się nigdy nie działo, wtedy też poszedłem z nimi do kościoła. Nie wiele dziś pamiętam, prócz tego, że było bardzo dużo ludzi, więcej niż obecnie chodzi do kościoła i to, że zemdlałem. Gdy się obudziłem, leżałem na ławce, w parku przy murze kościoła, ciotka wahlowała mi twarz, a inni ludzie przynieśli wodę. Straciłem przytomność na jakieś dwadzieścia albo trzydzieści minut. Ciotka była zaniepokojona. To było dawno, ale od tamtego razu kościół nie kojarzył mi się dobrze. Modlitwy też nie były moją pasją, czułem ohydę myśląc o modlitwach. Ogarniała mnie choroba, dziś nawet przechodziła mi przez myśl wizja opętania, ale to zbyt abstrakcyjny obraz, bardziej nazwałbym to urazem i konsekwencjami jego. Magia jest dla marzycieli, mimo że czułem się poetą, to w mity kościelne nie wierzyłem. Tłumaczyłbym to jakimś zwykłym modelem naukowym, czy to mechanizmem spaczonej psychiki dziecka, która wariuje przez traumę i wybucha jak wulkan konsekwencjami, czy genami i podatnością na choroby psychiczne. Pewnych wątpliwości nastarczały jednak silne jakby urzeczywistnione wspomnienia, atakujące falami, gdzie to, co miałem w domu, w dzieciństwie, jakby stawało się znów realne w miejscu i czasie, a ból fizyczny powodowało to naprawdę duży. Czułem klamrę paska lub kabel od żelazka, w zależności od wspomnienia, na swoim ciele, głównie na plecach i tyłku oraz niżej na nogach, ale zdarzało się mi nie zasłonić się wystarczająco dobrze i pręgi zostawały na twarzy i piersi. Płacz wydawał mi się przyjemny, choć smutek, którego miałem tak wiele wymieszany z żalem i tak naprawdę pożądaniem miłości, której nie miałem nigdy powodowały mieszankę wybuchową. Nawet myślałem, że jestem idealnym materiałem na psychopatę albo socjopatę, w końcu wszyscy szaleńcy mieli przechlapane w dzieciństwie. Jedyne co mnie trzymało od szaleństwa, od krzywdzenia innych, był ból, którego doświadczyłem. Jedynie to, że wiedziałem jak mnie bolało, rozumiałem, żeby tego nikomu nie dać, bo to największe zło - mimo, że wierzący nie byłem, to moralność posiadalem, tak samo jak sumienie. Psycholog mówił, że najgorsze u maltretowanych dzieci jest poczucie winy. Długo się nad tym zastanawiałem. To był fakt, ale na początku. Później widząc, że niezależnie co robię a i tak dostaję po dupie, wiedziałem, że to matka jest chora, a nie ja. Przymajmniej próbowałem się przekonać, co do tego, ale jak bardzo się mi to udało, tego nie wiem. CZĘŚĆ III Dziś wstałem wcześniej, na zegarze była piąta trzydzieści. Było lato a słońce wstawało leniwie rozpromieniając horyzont bursztynową barwą, były to warunki dla wypicia kawy i zapalenia samodzielnie zrobionego papierosa idealne. Jednak nic nigdy nie jest zbyt idealne. Po wypiciu kawy, niedługo po tym, jak ubrałem się w czarne dżinsowe spodnie, w które włożyłem równie czarny pasek, gdy zapinałem koszulę, zamroczyło mnie. Przez te dziesięć sekund ciemności przed oczami wiedziałem, że się zaczyna. Zaraz potem mój umysł opanowały wspomnienia. Nie byle jakie, bo z wigilii dwutysięcznego roku. Miałem wtedy czternaście lat. Matka nic nie ugotowała, bo ojciec niedługo przed wigilią stracił pracę, a matka większość pieniędzy przeznaczała na zapas wódy. Za ostatnie pieniądze wolała kupić sobie i ojcu alkohol niż przygotować posiłek. Siedziałem w swoim pokoju, byłem sam, ale ta samotność była przeszyta strachem. Wiedziałem, że będzie totalnie wkurwiona, bo przyszłość jej alkoholickiej sielanki mogła się głęboko zepsuć. Wiedziałem, że jeśli ojciec nie znajdzie nowej pracy, nie będzie co jeść ani za co kupić ukochaną przez matkę butelkę wódki, co mogło z jednej strony, głównie przez brak alkoholu, zmienić moje życie, ograniczyć agresję pijanej matki, ale z drugiej strony moglibyśmy głodować. Matka odkąd pamiętam, odkąd żyję, wystarczająco świadomy, aby rozumieć co się dzieje wokoło mnie, nie pracowała nigdy. Ojciec był górnikiem, a kopalnie w której pracował własnie zamknięto. Dla takich ludzi jak on to było druzgocące podwójnie. Z jednej strony w okolicy nie było żadnej innej kopalni, więc zatrudnienie w tym zawodzie było prawie niemożliwe, a z drugiej strony, był ojciec już tak stary, że nie nadawał się do żadnego przyuczenia. Sami wiecie jacy są górnicy, szczególnie tuż przed emeryturą. To są starzy, zwyrodnilai fizole, którzy całe życie spędzili pod ziemią, a jeśli w życiu się nie urozmaica działalności zarobkowej, to człowiek staje się takim stalowym mechanizmem, co robi to, co mu zaprograowano. Oni po prostu jak pociąg, już nie zmieniają torów. Wigilia bez nawet tych trzech potraw, które matka zawsze gotowała, bez pracy u ojca, z perspektywą wiszącej w powietrzu tragedii, a nawet dwóch tragedii, była jak msza żałobna, ubrana w dreszcz strachu i niepewność, w wibrację zbliżających się piorunów - tych batów kablem bez opamiętania. Wiedziałem, że mój spokój może zakłucić wtargnięcie matki z kablem od radia albo od żelazka i będę musiał uciec z domu. Było zimno, gdzieś w okolicach minus dwudziestu stopni celsjusza i pełno śniegu na chodnikach i wokół ich. Wiedziałem, że jak nie będę w ciepłym miejscu, mogę nawet umrzeć. Matka wkroczyła do pokoju, tak jak podejrzewałem. Nie mogłem się postwić, dostałem z dziesięć razy, niby skryłem twarz rękoma i zwinąłem się w kulkę, ale matka wiedziała za dobrze jak sprawić, żebym cierpiał. Zaraz wyszła wyklinając mnie bardzo głośno. Wtedy ubrałem się w to, co miałem i z zakrwawionymi rękami, całymi posiniaczonymi uciekłem. Ona po prostu zabiła całą miłość we mnie, stałem się maszyną ustawioną na przetrwanie. Całe wspomnienie uderzyło nie tak mocno, że poczułem zapach krwi, pręgi na ciele odezwały się, jakbym tam był obecny, jednak mróz tamatej nocy mimo, że mógł mnie zabić, to działał uśmieżająco. Polubiłem wtedy zimę, te tony śniegu znieczulające ból. Ale byłem już tak psychicznie zmęczony, że zapragnąłem zamarznąć. Chciałem nie żyć bardziej, jak żyć. W pewnym momencie cały trans wywołany wspomnieniem minął, przez długą chwilę czułem jeszcze mróz na ciele. Te wspomnienia niszczyły mnie jak klątwa rzucona przez matkę zza grobu. Musiałem odbyć podróż. Wziąłem tym razem dość popularną tabletkę MDMA. One działają nieco inaczej od grzybów, trans który wywołują jest mocniejszy, nieco bardziej intensywny, a kolory i wzory które człowiek widzi, stają się bandażem i maścią na stargane serce i ciało. Odleciałem. Dobre jest w tych podróżach to, że zawsze po nich utrzymuje się dobry poziom dopaminy i serotoniny, ale też noradrenaliny, człowiek odczuwa dużo więcej spokoju, a przez to ataki paniki i wizji prześladowania nie pojawiają się nazbyt regularnie często. Czułem się wolny, bo szybciej zapominałem o spazmach z wizjami z dzieciństwa, miałem nawet więcej energii, by normalnie funkcjonować. Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  12. Grzeszna modlitwa W Hiroszimie był to dzień jak każdy Wszyscy czekali aż się przejaśni Aż jakiś bóg uwolni brudnych niewolników Każdy marzył o chwili ciszy i spokoju Poszedłem pogrążyć się w mistyce Egzaltować gówno własnego żywota Sprawdzić czy spadnie na mnie siła Pozwalająca choć raz nie ulec żądzy Wnet po cichu się zacząłem modlić W grzybie atomowym zlizując grzech Przez ten wiecznie trwały moment Z pomiędzy ud zreformowanej prostytutki Ale ona jęczała językiem Szatana rozwiązłym Pod naporem tragedii radioaktywnej Ach, nie, Ach, nie, Ach, nie - jeszcze nie... kończ Nie będąc pewna, czy chce się wyspowiadać Było niezwykle ciepło - grzechy płonęły Tak, jak za mikrosekundę nasze ciała Odwrotnie proporcjonalnie do świec istnienia Gdy zgasły, Jezus odmówił dwa razy miłosierdzia Zanim nic się nie zmieni, bo już płoniemy Ostatni posmak w ustach zapamiętam Będzie prywatną hostią przekleństwa Skazą zwierzęcego głodu słabego mężczyzny Ten grzech ocali nas od zmartwychwstania Sprawi ból, który rozgrzeje nienawiść do Boga Teraz parzy nas rozgrzany bat poczucia winy Tak kończą się modlitwy słabego księdza Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  13. Z pamiętnika Boga - Powody i dowody nadczłowieczeństwa - główny element dowodu oraz DLACZEGO NIE WARTO PIĆ W NIEBIE. Gdy komponowałem cały plan pontyfikatu, próbując wbić się w wyłaniający się labirynt wydarzeń i ludzi, które niektóre były murami na wprost drogi a inne budowały drogę stojąc po świętej mojej lewicy i prawicy - tak samo było z ludźmi. Jedni byli mostami inni drogowskazami a jeszcze inni całą moją drogą. Tutaj na Ziemi wszystkie wydarzenia są stałe. Można je powtarzać w tych samych momentach jak taśmę lub je wygaszać przez zabójstwa, intrygi, działania celnie zmierzające do uformowania stanu rzeczy niemal, jak trawnika przed domem, którego właściciel modeluje wedle upodobań lub wedle scenariusza filmu - musi dzieło być doskonałe. Aby wkomponować swój pontyfikat musiałem mieć umysł matematyka, perfekcję wyobraźni praktycznej, bo bazującej na danych - jak je nazywam - pierwotnych warunkach sceny oraz charyzmę i osobowość - mesjańskie. Mesjasz sam w sobie nie jest inny od reszty bohaterów historycznych, jednak ma rolę zmiany nurtu drogi bieżącej pokoleń - przynajmniej taki jest jego główny cel. Drugim jego celem jest takie prostowanie wad i zwrócenie rzeki losów w dobrym kierunku, ale przede wszystkim - otwarcie oczu i ucywilizowanie ludzi. W przypadku syna Boga Izraela - czyli mnie - miałem otworzyć oczy na łaskę i miłosierdzie, na pokój i miłość. Miałem odwrócić pogardę w wsparcie. Materializm w gorliwą wiarę. Grzech w przebaczenie. Karę w litość. Oczywiście aby być prawdziwym muszę mówić o rzeczach wielkich, o ideach, o myśli o bardzo szerokim wachlarzu oddziaływania, ale ludzkość dopiero sama dojdzie do wniosków, gdy się sparzy. Na przykład, że są wyższe idee, które dominują inne, co kiedyś nauczy, że tak jak jest prawo decydujące, kiedy jesteśmy wolni, a kiedy zniewoleni, tak samo jest prawo co kochać a czego nie, co szanować a czego nie. Wolność też ma swoje ograniczenia ze względu na prawo własności i nietykalności, bo tam kończy się nasza wolność, gdzie zaczyna się wolność drugiej osoby, wtedy możemy dochodzić do porozumień, ale wcale nie musimy nalegać na jakiekolwiek relacje - są miłe, ale nie są koniecznością. W przypadku granicy wolności jest podobnie jak z granicą miłości. Oczywiście zanim do określenia zasad związanych z fundamentalizmem dojdzie, miną wieki, ale tak, jak żeby napić się wody potrzebujemy kubka lub łyżki - czyli czegoś co może zawrzeć pojemność wody, bo patykiem wody przecież nie nabierzemy, tak z miłością jest też. Można powiedzieć, że kultura miłości ma swoje zasady, ale świat musi dojrzeć, aby ją dostrzec i opisać. Z prawem miłości jest też podobnie, nie można zmuszać do niej, nie można karać za jej brak, wiąże ona mir rodzinny i służy tworzeniu rodzin, ale zgodnych z prawem mojego ojca. Prawo Starego Testamentu wiąże zasadę naturalności stworzonej przez Ojca, tak jak naczynia mają funkcję i zepsutych się nie używa albo kubkiem się nie odbija ping-ponga, albo się odbija, ale służy do tego paletka. Paletką się wody nie da napić ani widelcem, dlatego fundamentalizm tak naprawdę bazuje na prawie naturalności przeznaczenia człowieka - na tym do czego został stworzony, w ramach tych zasad, które określają to co najbardziej dla człowieka powszechne i co jest darem od Boga. Odstępstwa to zawsze wykraczanie poza schemat, poza naturalność, która określa zdrowość i zgodność z tym do czego człowiek został stworzony. Tak samo jak nie daje się ludziom jeść odchodów na talerzu, tak samo jak nie wolno zabijać ludzi jak świń czy kur, tak samo jak krew powinna płynąć żyłami, a nie tryskać z rąk samobójców, tak samo jak życie jest ważniejsze od śmierci - tak wszystko powinno płynnie, naoliwione działać. Tryb jest potrzebny w maszynie, poza nią jest już nieużyteczny. Po tym, co jest naturalne i zdrowe trzeba mierzyć fundamentalizm. Ludzie się o tym przekonają. Wartości meandrują często upadają, gdy okaże się, że metoda ich urzeczywistnienia i warunki nie zgodziły się ze sobą, tak było z Socjalizmem i Komunizmem. A może to tylko nauka, że nie warto zapominać o Bogu? Nie mniej świat to potężna szkoła, gdzie nauczyciel - Ojciec dał zasady, które są wyjęte z pierwotnych funkcji człowieka i natury i są dostrojone do ludzkiego sumienia i duszy, ale zanim świat dotrze do prawdy - będzie musiał się sparzyć. Na pewno nie raz. Wracając do mojego pontyfikatu - potrzebowałem argumentu, z którym nie da się dyskutować, pewnych pomników - obelisków, które postawione na mojej drodze nieco dadzą do myślenia mądrzejszym, mniej mądrym pokażą efektywnie wielkość mojej mocy boskiej, a niezainteresowanym i niewierzącym stworzą tematy rozmów i legend. To miały być CUDA. Jako że mam naturę filozofa, w końcu są fakty, których inaczej zrozumieć się nie da, postanowiłem zrealizować kilka cudów w stosunku do każdej z możliwości. W stosunku do materii ożywionej miały to być uzdrowienia, egzorcyzmy, czy zmartwychwstanie i w stosunku do materii nieożywionej miały to być - chodzenie po wodzie, rozmnożenie jedzenia, zamianę wody w wino. Zacząłem namysł nad pierwszą grupą. Znalazłem kilku kandydatów na swojej projektowanej przez siebie na linii losu drodze do uzdrowienia. Ludzie mają dusze, ale są uzależnieni od opieki Bożej i anielskiej, zasadniczo dają sobie radę w życiach, ale gdy cierpią - tak naprawdę tracą wiarę, jedynie najwytrwalsi pozostają wierni. Postanowiłem wybrać kilku chorych z dwóch grup - tych niewiernych i wiernych. Ci którzy wierzyli będą z siebie dumni, że nie stracili wiary, a ci którzy nie wierzyli nawrócą się i będą prawdziwymi ewenementami, solidnymi dowodami mojej posługi. Podobnie mogło być również w przypadku obłąkania - czyli egzorcyzmów lub zmartwychwstania. Okazało się, że moje wybory, były najlepsze z możliwych. Nie starałem się na siłę oddziaływać na świadomość, chciałem robić swoje, a gra miała sama się realizować. Podobnie jak z cudami - mój pontyfikat miał cudownie uzdrowić podupadające życie religijne żydów, dla których dobra materialne stawały się ważniejsze od Boga, miał również przypomnieć i upomnieć ludzkość - że Bóg nie zniknął, że nadal jest i przemawiać będzie przeze mnie - taką paranowelizacją prawa, a zasadniczo rozbudowaniem o wartości niezwykle istotne. Z każdym dniem, kiedy rozmyślałem nad swoją misją i jej przesłaniem coraz więcej powstawało w mojej głowie, działałem jak stolarz albo rzeźbiarz, który każdym pociągnięciem dłuta kształtuje coś doskonałego. To moje coś - miało być doskonałe, ale bałem się czy nie biorę na swoje plecy za dużo, czy nie wypalę się zbyt szybko. Miałem być wszak zwykłym człowiekiem, o przeciętnej sile, co mogło zmienić perspektywę ciężaru pomiędzy boskim umysłem i ciałem i porównaniem obciążenia do możliwości. Niby wiedziałem, że muszę zrobić coś wielkiego, abym nie przepadł w głuszy ludzkich losów - w lesie różnych ludzkich ścieżek i śmierci, ale - powiem szczerze - To co osiągnę - będzie wyjątkowe. Z drugiej grupy cudów - na materii nieożywionej - było wesoło. Szczególnie wesoło, bo zasadniczo mniej były one męczące od cudów wymagających zdolności pracy z energią ludzką, a z drugiej strony - jak sobie pomyślę o np. chodzeniu po wodzie w burzy czy zamienianiu wody w wino - to uśmiech mi się poszerza, bo te cuda oddziaływały mocniej na świadomość ludzką, głównie na biednych ludzi, dla których moja droga miała odegrać największą rolę, ale w taki sposób, który traktuje jako drugą kategorię, bo duchowość i człowiek miały pierwsze miejsce na podium. Ostatnim moim cudem stwierdziłem, że jeśli wszystkie pomysły zleją się na sztaludze w jeden obraz, w jedną przestrzeń spójności i wyrazistości - będzie zmartwychwstanie. Potężna energia jest w moim władaniu, rekonstrukcja ciała w czasie rzeczywistym, komórka po komórce, krew powstanie w krwi, dna stanie się znów dna. Prawa natury zostaną ostatecznie pokonane - ten finał jest absolutnie hollywoodski, wręcz tak nienaturalny, że nikt w to nie uwierzy, ale uważałem, że nie ważne jest czy ktoś wierzy dla samego zbawienia, czy z czystości i miłości do stwórcy, po prostu czy dla korzyści według zakładu Pascala, czy z niewinności i pierwotnych ludzkich odczuć, jak świadomość gdzieś w sercu, że mamy Ojca niebieskiego. Sama mądrość mojej treści kazań jest niepodważalnie dobrą drogą nowoczesności i też upomnienia wad i zgrubień na sumieniach obecnych w tamtych czasach Żydów. Kto ma rozum i sumienie, kto nie sprzedał się posiadaniu i materializmowi, ten zrozumie, a jego życie nabierze większej wartości, bo będę duchem z nim i wesprę go, a w zasadzie moje prawa wesprą jego życiowy dobrobyt, bo w wartości, a nie dukaty. Dużo piszę o anty materializmie, ale nie jest prawdą, że Bogactwo to czyste zło. Warto dzięki niemu czynić tym większe dobro. Tylko tak można zmyć skazę wad i ubłagać Boga o zbawienie w Niebie. Zbierając do serca radość innych, którym pomagamy - stajemy się bardziej bogaci niż mając miliardy na koncie. Bo samo posiadanie nie ma wartości duchowej, a jeśli nie pomaga innym - nie daje prawdziwie wartościowej radości ani szczęścia. Można mieć i żyć iluzją, czczą podnietą, ale to drugi człowiek potrafi uśmiechem, pocałunkiem, uściskiem, podaniem dłoni w podziękowaniu i miłym słowem dać więcej radości niż milion dolarów na koncie. Ciężko jest zrozumieć cierpienie ludzkie i ludzie często przez nie tracą wiarę, ale nikt nie rozumie, że bez doświadczenia, bez rozkładu, bez zniszczenia i powstania- nie ma przemiany dążącej do zdobywania mądrości i doświadczenia. Człowiek jest wieczny, każda dusza jest wieczna i tak naprawdę życie ludzkie nie kończy się na jednym życiu, ale tego też nie powiem, bo oczy ludzkie powinny być skupione na tu i teraz, bo tak najlepiej się organizuje życie, bogate w ład i porządek, a wartości dotyczące tu i teraz skracają czas doskonalenia, nie mniej pomiędzy życiami jest jakiś most - jakaś lina łącząca drogę, bo przecież człowiek to istota o stałych aspektach możliwości - a w każdej z możliwych możliwości musi być mistrzem. Czyli szkoła doświadczenia jest długa, a moja wiara pokazuje, że jest jeden dzień nauki, nauka trwa i uczymy się jak trzeba się zachowywać i jak zdobywać doświadczenie i jak cierpieć. Człowiek się uczy, to co było trudne wczoraj, nie jest już dzisiaj. Im więcej się w życiu nauczymy, tym nam łatwiej później. I trzeba wiedzieć, że wędrówka dusz, ich nabieranie doświadczenia, to nie droga bezkresu, bo ma koniec, ale jest projektowana w tak klasyczny i racjonalny sposób, że może być wielokrotnie powtarzana, w końcu tak naprawdę wszystko składa się z cykli. Tak samo posilanie się czy wypróżnianie, tak samo praca i jej zadania oraz sen i odpoczynek. Już dowód przeważającej większości rzeczy cyklicznych nad niecyklicznymi udowadnia, że życie jako ciągłość musi być zbudowane na podobnym fundamencie i być etapem a nie jedynym danym istocie ludzkiej aktem przebłysku istnienia. No, ale to już jest filozofia. Zasadniczo lepiej myśleć w granicy jednego życia i śmierci oraz zbawienia, bo człowiek wierzący - bardziej się stara. Wysila się, aby być dobrym człowiekiem, bo czas ucieka. Niektórych wydarzeń złych może i chcielibyśmy uniknąć, ale kto chce się szybko szkolić musi wziąć pod uwagę ciężar nauki. To wymaga siły charakteru i przygotowania i wtedy drogi życia idą bezdrożami, gdzie niemal nikt, bo tak uczą trendy i anty-nauki świata, nie chodzi. Musi zrozumieć, że mój pontyfikat jest źródłem nauki. Bóg - mój ojciec i ludzkości, tak naprawdę, nie wymaga żadnego rozwoju, ale jak inaczej osiągnąć jakąś wartość prawdziwą, wypracowaną swoim potem, bólem ramion i serca? Jak osiągnąć dojrzałość, siłę, spryt, szlachetność, wielkość, mądrość - wszystko to, co wpływa na powszechny szacunek? Jeszcze mi ktoś zarzuci, że największą kuźnią szacunku jest piekło, cóż..., to prawda, ale takie, które do niego nie prowadzi, bo cierpienie wydarte Szatanowi z bluźnierczych planów to takie - które jest poświęcone czemuś dobremu, czyli ofiarowane na zbożny cel. W takich warunkach rozumowania można dojść do wniosku, że oddanie się demonom we władanie, które sprawiają cierpienie najgorsze, jest taką super siłownią. Nie powiedziałem tego - ani nie powiem, ale to prawda. Dodam jeszcze, że cierpienie sporadyczne i cierpienie ciągłe może dają różne efekty (konsekwencje swojej wartości), ale są równie szanowane. Pamiętaj, człowiek, który choć raz cierpiał, bliższy będzie drugiemu człowiekowi i szybciej pomoże, bo sam wie, co znaczy kryzys i ból, bo znając to, co najgorsze, stajemy się bardziej wyrozumiali i prędzej rozumiemy drugiego człowieka. Nie powiem też, że innej drogi do najwyższych zaszczytów nie ma niż przez piekło, ale to też prawda. Każdy chyba rozumie, że wzorcowa rzeźba ciała kosztuje trening i przejście przez zakwasy i ból stawów i wymaga też odpowiedniej diety i trenera, tak samo jest z mądrością i wartością osobistego stanu, to wszystko wymaga warunków, instrukcji i chęci. Cały pęd świata ku komfortowi - to droga iluzji przeciwna drodze wartości i rozwoju, wiedzą to mędrcy zarówno wschodu (treningi Shaolin, lekcje buddyzmu) jak i zachodu (kto ma uszy niech słucha). Dobra, chyba napisałem za dużo. Oby ten pamiętnik nie wpadł w niepowołane ręce, bo będzie kabaret. - NOTATKA: - UKRYĆ PAMIĘTNIK. NIE PIĆ WIĘCEJ PODCZAS PISANIA PAMIĘTNIKA, BO ZDRADZAM NAJGORSZE TAJEMNICE. CHRYSTUS Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  14. Z pamiętnika Boga - Wężowe oczy z pasją (cz. IV) Przeszedłem krwawą rzeź od takich sadystów, jakich spotyka się pośród żołnierzy rzymskich, wulgarnych, nieokrzesanych, bezgranicznie upartych w swoim dążeniu do zadawania coraz to większego bólu. Zabrano mnie całego pociętego od chłost, a matka - Maryja suknem wycierała litry krwi uronione w imię żydowskiej sprawiedliwości, w imię pobłażliwości tłumu, że może zgodzi się mnie wypuścić, nie kończąc żywota na krzyżu. Jednak okazało się, że tłum czerpał rozkosz namówiony przez Faryzeuszy ze zniszczenia mnie. Barabasz morderca wolny będzie, a ja przeznaczony na krzyż, który po kilku setkach lat stanie się symbolem zbawienia i miłosierdzia. Tak na chłopski rozum, czy to nie szczyt marketingu? Że zniszczenie życia i upokorzenie oraz śmierć - zasadniczo będąc potępieniem stają się jak wyrwane róże z zębów berserkera albo ogarów piekielnych - nagle zmienia się wartość zniszczenia, upokorzenia i zabicia w obraz poświęcenia. Zasadniczo byłem niewinny, tego byłem pewny - może właśnie przez to obrócenie zła w dobro było tak ważnym elementem rozumowania. Wszakże poświęcenie to ważna i szlachetna czynność, a poświęcenie życia - chyba jest najwyższym poświęceniem. Byłem w lochach, a ból przeszywał mnie całego, drżałem z bólu, którego ciężko było prosić o bycie bardziej przyjacielem jak wrogiem. Wtedy obłędni żołnierze ukoronowali mnie koroną cierniową. Czułem każdy kolec jak wbija się w skroń, już tak bardzo umęczoną. Nie wiedziałem, czy zdążą mnie ukrzyżować, czy nie wyzionę ducha wcześniej. Zgasnę jak światło świecy zamiast o poranku to jeszcze przed wieczerzą. Serce biło i myślałem sercem, cały czas wybaczając twarzom oprawców. Było to trudne, ale byłem silny i wiedziałem, że droga zbliża się do końca. Droga krzyżowa, jak to dzisiaj nazywają moją drogę ku ukrzyżowaniu była mordęgą przekraczającą moje możliwości, ciężar krzyża i ból każdego atomu w moim ciele były tytaniczną pracą, przez którą przemieszczałem się upadając co rusz i walcząc z sensem mojej drogi. Szymon Cyrenejczyk był zjawiskowy. Był przypadkowym - przynajmniej tak się wydawało - człowiekiem, który mimo konfliktu chwycił mój krzyż i wsparł mnie ramieniem. Wiedziałem, że to mój krzyż i moja droga, ale byłem w takiej gehennie, że był ten akt dla mnie zbawieniem. Wiedziałem, że ciągle popychany i bity oraz cierpiący jak podczas pierwszej wizyty w piekle - nie dam rady. Nie dam, a muszę - przynajmniej tak sobie obiecałem. Jeszcze będąc w niebie i komponując swoją drogę miłosierdzia dla ludzkości wiedziałem co będzie, ale tylko teoretycznie, tutaj na Ziemi, w kieracie tragedii jednej z największych jaka spotkała Boga i największego zbawienia dla ludzkości - tego misterium przemiany, tego zwycięstwa nad złem, gdzie krzywda staje się poświęceniem i zasługą dobrze zmotywowaną, nie było miło, lekko ani dobrze - tu było prawdziwe ciężkie piekło. Realia okazują się dużo trudniejsze od teorii. Niosłem krzyż, nogi mi drżały, a pot palił każdą z tysięcy małych ran. Były małe, a każda jak konstelacja gwiezdna posiadała swoje wewnętrzne tętno i życie, a jej zadaniem było umilenie mi cierpieniem tych ostatnich chwil ziemskiego żywota. Szli za mną moi bliscy, matka, apostołowie i Maria Magdalena - bolało mnie, że muszą na to patrzeć. To jeden z najgorszych darów - jakie im dałem, ale ich ból będzie dowodem. Będzie strażnikiem prawdy i pomoże uwiecznić mój zacny i szlachetny plan zbawienia ludzkości. Upadałem a oni coraz to mocniej płakali i biadali. Gdy dotarłem na szczyt Golgoty czułem jakbym cały miesiąc wchodził na tę górę. Każda sekunda, zabijała mnie cierpieniem i trwała godzinę, wszystko było dużo dłuższe i boleśniejsze. W końcu przybito mnie do krzyża i postawiono go na sztorc, tak abym umierał powoli. Wokół byli prześladowcy i uczniowie. Jedni płakali, a drudzy naśmiewali się i rzucali pomidorami i zepsutymi jabłkami. A ja w głębi serca wybaczałem winnym, a bliskich prosiłem o modlitwę. Zadziwiający był skazaniec na krzyżu obok. Mówił w swej godzinie śmierci - że rozumie swoją winę i karę, ale nie rozumie, dlaczego mnie to spotkało. Powiedziałem - Bracie! Jeszcze dziś będziesz w niebie po prawicy mojej. Najdziwniejsze co mnie wtedy spotkało, odbyło się jakąś godzinę później. Szatan krążył przed krzyżem. Najpierw jako wąż, a potem jako człowiek o wężowej skórze i oczami węża, w których mimo całego przekleństwa swojej osoby - tkwił pewien rodzaj szacunku. Po upadku i zerwaniu kontaktów z piekłem i między piekłem a niebem - nigdy go nie widziałem. To był pierwszy raz. Stał zamrożony jakby w czasie i przestrzeni, trzymał martwe dziecko na piersi i patrzył się takim przeklętym spojrzeniem, przeklętym, ale z jakby szacunkiem. To był mały gest - a tak wiele dla mnie znaczył. Te oczy w ostatniej chwili mojego istnienia stały się wrażeniem - na które - mogę tylko powiedzieć - DOKONAŁO SIĘ. I w tej chwili odszedłem. Odszedłem, ale droga się nie skończyła. Najgorsze dopiero czekało. Trzy dni piekła. To był ostateczny test i krwawa pieczęć na moim poświęceniu. Na moim wybawieniu ludzkości z grzechu pierworodnego, na śmierci mojej - śmierci BOGA za przebłaganie za grzechy. Pokonanie zła - poświęceniem, które nawet Szatan docenił, może nie wylewnie, bo symbolicznie, ale dosadnie i oryginalnie. Szacunek przecież nie trzyma się wężowych oczu - pomyślałem, a tutaj takie zaskoczenie. Wziąłem głęboki oddech uniosłem się duchem ponad krzyżem by za moment upaść w piekło. Nie to piekło, które znałem z zabaw, ale piekło niewyobrażalnego cierpienia. Trzy dni, jak trzydzieści golgot. Trzy dni umierania bez końca. Trzy życia. To będzie absolutne przesłanie. Odpowiedz jakiej żydom potrzeba. Jaką dobry człowiek weźmie jako naukę, a zły jako przeszkodę. Bez znaczenia jaki da efekt - będzie epicka i wieczna, tak jak duch mój i serce moje obdarte z ignorancji i chamstwa. Oczekujcie mnie moim bliscy za trzy dni - z tą myślą nurkowałem w podziemie. Świeca w oknie apostołów będzie płonąć. A wiara ich niech nie zmaleje. Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  15. #OPOWIADANIE_Z_PAMIĘTNIKA_BOGA_CZ_III Z PAMIĘTNIKA BOGA - PRZYJAŹŃ LICZONA W LATACH ŚWIETLNYCH (CZ.III) Zawsze chciałem mieć przyjaciela. Mimo, że miałem wielu kolegów i koleżanek w Niebie, którymi byli święci i święte oraz anioły, to wydawało mi się, że ludzkość, ten zlepek genów, odruchów i szaleństwa, to takie harpaganowe stworzenie surwiwalowe, niezwykle silne istoty i prowadzące swoje prawdziwe życia - to bardzo intrygująca grupa, dlatego zapragnąłem mieć w człowieku przyjaciela. W pewien sposób im tego zazdrościłem, że są tacy wolni, że iskrzą jak ogień, że ulegają namiętnościom i mierzą się z konsekwencjami. Są takim statkiem, który dobrze czuje się w sztormie i celowo bujają nim biegając z lewa na prawo - ciesząc się strachem, że morze może ich przewrócić. W niebie było bezpiecznie, wręcz zbyt bezpiecznie. Czysta pościel, anielskie śpiewy i dyskusje o zasadności dekalogu, uczty, kiedy nikt nie upija się i nie ryczy do księżyca - nie, to nie dla mnie - pachnie to nudą. To wtedy, gdy sobie to uświadomiłem - postanowiłem zrobić coś, co będzie na poziomie mojej siły i wielkości, ale jednocześnie ukaże, że człowiek jest mi bliski, bliski do każdej kropli krwi, do każdej rany, które miały być dowodem tej bliskości. Po naukach Ojca Niebieskiego i sielance istnienia tam, postanowiłem zrobić coś skrajnie niemożliwego. Postanowiłem umrzeć. Umrzeć prawdziwie i uczynić prawdę śmierci - misterium. Ostatecznym aktem miłości, której bliski jest akt przyjaźni i oddania. Gdy miłość jest alfą to śmierć jest omegą, ale tak jak ziemia kręci się w koło wokół słońca, podobnie jest z cyklem życia i śmierci, początku i końca i między alfą a omegą. Wieczność to bezkres czasu, a cykle pozwalają czuć się bezpiecznie, bo gwarantują przewidywalność, pozwalają mieć los pod kontrolą. Zanim jednak urodziłem się na Ziemi, zanim dokonałem ostatecznego aktu przymierza z ludźmi, obserwowałem. Z gwiazd patrzyłem na Ziemię i Izrael, na lud wybrany. Wiedziałem, że samotnie misji nie wykonam, a jedynie w towarzystwie ludzi mi oddanych. Miało być ich dwunastu. Ładna liczba, bardzo ostateczna i kosmiczna. Jest symbolem ważnym. O ile ma się udać, to muszę znaleźć taką materię istot, które uniosą ciężar filarów nowego kościoła, nowej a jakże oddanej starej - wiary. Wielu było potencjalnych kandydatów, ostatecznie znalazłem wszystkich. Byli niemal stworzeni do tego zadania. Ludzie szanujący wiarę, pracowici o dobrych sercach, ale też o sile charakteru. Spodobał mi się Judasz. Człowiek o pewnej tajemnicy, która w nim była jak róża, ale taka skryta w mroku cmentarza nocą, róża z kolcami - ściskana dłonią, która wyraża miłość do krwi. Był jak piorun, który wydaje się przypadkowy, a przecież na świecie nie ma przypadków, przynajmniej nie dla mnie... Mistyka jego istoty była ukryta w kubraku chwiejności i słabości. Tak, on udawał ofiarę, ale to pobudza ludzką dobroć, pozwala na dostęp i wsparcie - co zasadniczo przybliża ludzi. Judasz miał bliskich przyjaciół, jednak trudno mu było zaufać. To prawda. Miałem dla niego zadanie, którego nikt nie zrozumie, przynajmniej niezbyt prędko. Miałem dla niego misję tragiczną i przeklętą. TAK! To ZDRADA. Któż mógłby wbić gwóźdź do trumny, jak nie najbliższy, najukochańszy - a tylko on stał się taki dla mnie. Brzemię, jakie podniósł mogło równać się niemal z tym, co sam miałem dokonać. Różniło nas tylko to, że ja byłem Bogiem, a on człowiekiem. Ale brzemię i jego konsekwencję poniósł i dziś, gdy na to patrzę oczami przeszłości - jest dla mnie tym, kogo szukałem. Jest dla mnie prawdziwym przyjacielem. Długo siedziałem nad planami mojego poświęcenia człowieczeństwu. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale przecież żadne wielkie dzieło nie jest łatwe, musiałem zachować poziom. Betlejem - tak, tam będzie początek. To będzie małą alfą mojego życia. Koniec na Golgocie - to będzie omega mojego życia ziemskiego. Długo się zastanawiałem, kogo wybrać do zdrady. Judasz był wielkim kandydatem, ale kochałem go mocno i bałem się bólu, jaki wywoła we mnie jego zdrada i ciężar, jaki historycznie będzie na niego zrzucony, bałem się, że mogę nie unieść ciężaru wybaczenia. Kiedyś odwiedzałem Judasza i spędzałem z nim czas, jako przypadkowi ludzie, których poznawał na swojej drodze. Graliśmy razem w gry i chodziliśmy do Synagogi modlić się. Pamiętam, jak śmialiśmy się razem patrząc jak mewy kołują nad jeziorem Genezaret i polują na małe skaczące ryby ponad taflą wody. Gdy graliśmy w gry, zawsze przegrywał, bo biedak nie potrafił oszukiwać. Dawało mi to coś, czego nie sposób opisać. Odnalazłem bratnią duszę. Ostatecznie pomyślałem, że skoro ja mam być wiecznie uniesiony do rangi Boga wśród ludzi, to on jak przeciwwagą będzie potępiony, a w moich oczach będzie jedynym prawdziwym przyjacielem, bo cóż się nie robi dla najbardziej ukochanych, jak nie niesie najgorsze ciężary, jak nie robi rzeczy wielkie. Ciężar zdrady, ba! Za czterdzieści srebrników - cóż za kwota..., był ogromny i czas przeklęcia też przeogromny, ale na końcu, gdy nastanie ostateczne Niebo na ziemi, zaraz po końcu świata, karty odwrócę i z najbardziej poniżonego, stanie się numerem jeden. Wydaje mi się, że mierząc latami świetlnymi, Judasz stał się najbliższy mi, najjaśniejszy, mi będącym w kosmosie i poza nim - jednocześnie, mi będącym - królem Izraela i Bogiem jego. Ta miłość powinna mieć kontynuację. Może już miała, skoro rzeczy już się wydarzyły, nie wydarzyły się nigdy i dopiero się wydarzą. Gdy czas istnieje, gdy jesteśmy jego świadomi, a nie ma go, kiedy nie będziemy o nim wiedzieć. W świadomości Judasza trud zadania niemal go pozbawił rozumu, wiedziałem, że zrozumie, jak posłuszna owieczka, ale dojrzeje do zadania dopiero po fakcie. Tak też było. Jednak zdrada, na którą miłość nie pozwala i która generuje ogromny ból - były cementem naszej wieczności. Judasz stał się gwiazdą krążącą między alfą i omegą mojego jestestwa. Najczulej odczuwał puls mojego serca. Jeszcze chwilę poczekamy na jego chwałę, ale jest to punkt główny mojego porządku nowego świata. Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  16. @Corleone 11 A może denaturat to rarytas jako smak z dzieciństwa, swoją droga kiedyś napisałem takie opowiadanie, że denaturat marzył się mu (bohaterowi), jak pierwsze łzy dzieciństwa, te radosne. Jak znajdę to wrzucę. Obserwując różne upadki ludzkie, denaturat wydaje się tym najgorszym, bliskim polskiej rzeczywistości - pewnie w takiej symbolice umieściłem go w tekście, ale rozumiem, że interpretacje i oczekiwania są zmienne u każdego, dlatego rozumiem, że w Twoim przypadku, nie zachodzi ten rodzaj egzaltacji, co w moim, ale nie szkodzi, bo wiem, że nawet jak coś w treści boli lub nie pasuje, z czasem może stać się czymś dobrym. Psychika często po latach negatywne wrażenia potrafi mistyfikować i dawać im odwrotną wartość. Jest to troche taki sadomasochizm, ale dość powszechny. Oby denaturat nie zepsuł smaku treści, tego Tobie życzę. :)
  17. @Wiesław J.K. To jest nieco podobne do Annunaki, rozszerza nieco pogląd na Chrystusa o jego prywatne przestrzenie, o jego osobisty osąd, tak bardzo ludzki. Myślę, że w jego historii jest sporo momentów, które warto przynieść człowiekowi ubrane w ludzką twarz. Z tą myślą rozważam kontynuacje. Może powstanie seria, która w pewien sposób będzie oryginalna i ciekawa. O ile tylko czas pozwoli i pojawią się jakieś "wariackie" i "swoiste" pomysły, to będę pisał i wrzucał historie na POEZJĘ. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam... @Corleone 11 Dziękuję. Myślę, że sam pomysł Pamiętnika Boga, jest wyjątkowy, daje też szersze pole tłumaczenia tła życia Chrystusa i wprowadzenia elementów takich - z angielskiego - "CRAZY..." takich jak właśnie denaturat, który wydaje się większym hardcorem od Whisky i jednocześnie pokazujący więź z menelami polskimi, którym denaturat nie straszny, a którzy w swój oryginalny sposób są przecież tak bardzo - upadli... Denaturat to dość powszechny symbol upadłej rozkoszy - tak go widzę - stąd znalazł się w moim opowiadaniu. Dziękuję za pochlebne opinie i pozdrawiam.
  18. #OPOWIADANIE Z pamiętnika Boga - Gdy piekło to Twój dom. Zszedłem z krzyża, tak jak każdy, kto schodził z krzyża. Po cieżkiej pracy w polu, gdy chłop już rąk nie czuje. Po całodobowym rozkładaniu nóg w burdelu, gdy przyrodzenie kojarzy się z kaźnią niewinności i narkotykowym znieczuleniem. Zszedłem tak, jak rzeźnik, który po ubiciu stu dwudziestu krów, płacze nocami nad swoim losem. Kolejny krok, jaki zapisałem w notatniku moim, to zejście do piekieł na trzy dni męki. Ja już nie płaczę, nie czuje też nienawiści, bo wychowanie Jehowy ojca, ta nauka miłosierdzia, każe przebaczać. Wiedziałem, że wielu zostało zabitych i stali się nieśmiertelni poprzez legendy. Moje życie, prawda, poświęcenie i nadzieja jaką daję, będą wieczne - nieśmiertelne. Zresztą akt męczeństwa i poświęcenie poprzez śmierć - to najwyższe oddanie jakie możemy dać światu. Najwyższy pokaz oddania tego, co dla życia najważniejsze, czyli samo życie - wartość niewspółmierna do modlitw ludzi i czynienia dobra w zgodzie z dekalogiem. Korona cierniowa leży wciąż wygodnie na skroniach i popija jeszcze ciepłe krople świętej krwi. Sama symbolika koronacji różą - kwiatem zaiste mistycznym, o wielkiej symbolice - miłości i poświęcenia, powinna zostać w symbolach mojej misji. Teraz czeka mnie tułaczka do piekieł. Do wujka Lucyfera, którego jeszcze z dzieciństwa pamiętam. Jeszcze, gdy był aniołem, lubiłem się z nim bawić i rozprawiać o rzeczach ludzkich. Uczył mnie rozumowania. Nigdy nie podejrzewałem go o egoizm czy egocentryzm. Ojciec inaczej to widział. Przykro mi było, gdy upadł. Dużo go to kosztowało, musiał się adaptować - tak przynajmniej piszą, ale tak naprawdę Szatan był obrońcą niewinności na ziemi, jego gwardia demonów broniła czystości i świętości i wyrywała grzech z duszy, zadając Ból, dając pokutę za przewinienia. Szatan był potrzebny, bo bronił granicy nieba i piekła, która przebiegała po Ziemi. Jednak pewnego razu doszło do kłótni Szatana z Bogiem, gdzie Szatan postanowił zmienić nieco stosunki i walczyć z Niebem. Przestał bronić czystości i niewinności, a nawet w złości rozpoczął ją niszczyć. Jak byłem dzieckiem, przypomina mi się, że lubiłem bawić się z demonami w piekle. To było jak turnus, jak rekolekcje. Byłem hartowany na cierpienie. Od tamtego czasu jestem dużo silniejszy - cierpienie to przyjemność dla mnie. Dziś jednak upadam w otchłanie, w przypieczętowane ogniem struktury zniszczenia i chaosu. Będę trzy dni cierpiał. Trzy zasrane dni w historii. Nigdy nie zapomnę tego cierpienia, będzie jak stygmat na mojej duszy. Gdy upadłem w otchłań, już na mnie czekano. Generałowie ciemności szykowali mi tortury. Dla nich to tylko szkolenie, gdzie mogli się wyładować za swój upadły los. Wrzące posadzki całe promieniujące cierniami spalają skórę stóp. Wiatry niosą wokoło radioaktywne chmury, z których pada żółty deszcz. Żółta poświata niszczy warstwy świętości, po kolei rozbierając z osłony najwrażliwsze części ciała duchowego, nabija serce na pal, demon wsadza je potem w usta i zmusza do gryzienia. Serce, mimo że wydarte z piersi nadal jest odczuwane, wciąż rytmicznie pulsuje i każdy akt zniszczenia go jest przeze mnie odczuwalny. Wrzucono mnie do smoły, gdzie trwa walka nieśmiertelności z śmiertelnością zaczyna się falowo - najpierw zabija się ciało fizyczne, niszczy w gehennie każdą boską komórkę, potem nieśmiertelność syzyfowo odradza tkankę i tak bez przerwy. Zaciskam zęby, płaczę i wyję z bólu, ale cierpienie paraliżuje. Moje sumienie miało być drugą ofiarą. Słyszę podszepty Lucyfera - Czujesz się lepszy od śmiertelników, wynosisz się ponad ich mówiąc, że jesteś Bogiem, królem Izraela. Ty zmartwychwstajesz a oni odchodzą w ciemność. Ile cierpienia twój ojciec zrobił ludowi twojemu, ile wojen przegraliście? Może kłamiesz, że jesteś mesjaszem, może to tylko urojenia. W tych bolesnych atakach zacząłem jakby rozumieć krzywdę. Poddawałem się tej chorej narracji, jakby zahipnotyzowany. Moje sumienie zostało zabite, rozszarpane paniką i poczuciem winy. Byłem bez sumienia, jak bez głowy. Puste miejsce w duszy po sumieniu szybko obeszło krwią i uschło. Wielki strup i krzyk zespoliły się ze sobą. W czeluściach jęki moje radują demony. Cieszą się, jak dzieci z podarowanego cukierka. Byłem jedyną ich radością. Stawałem się promieniowaniem znicza na cmentarzu. Byłem żarem przyszłych modlitw. Nieskończoną nadzieją na zbawienie. Świetlikiem dającym radość dzieciom nocą. Nowy testament dzięki mojej męce stanie się żywy, będzie tętnił, oddychał i płodził mądrości życiu ludzkiemu. Po to trzy dni zniszczeń absolutnych Boga nieśmiertelnego. Pozbawiłem grzechu pierworodnego istnienie ludzkie. Promieniowałem atomami czystego zła, gwiazdy szczekały zawistnie, ale trzy dni minęły pod znakiem wytrzymania oporu, aby się nie wyrzec siebie i zbawienia - to mi się udało. Teraz przyjdzie zmartwychwstać. Pobudzić ciało i dać wiarę w Boskie poselstwo. Dać krzyż i modlitwę, aby człowiek stawał się lepszy. Aby życie na ziemi mogło pod dowództwem trwać. Dobra! To tylko żart. Tzn. byłem w piekle, ale sprawa nieco inaczej wyglądała. Od najmłodszych lat ojciec wysyłał mnie do piekieł, bym hartował ducha i ciało i uczył się siły i odporności na cierpienia, więc cóż bym odczuł przez te trzy dni, jak najdłużej cierpiałem rok i to dziesięć razy. Graliśmy przez trzy dni w szachy z Lucyferem, były dziewczyny i była dobra muza. Piliśmy moją krew, bardzo ekskluzywna jest w piekle. Trzy dni pijańskich rozmów przy szachach. Wiem, tylko, że mam poczucie winy, bo skłamałem, że nie znam ruchów Lucyfera. haha. To mistyczne doznanie, kiedy mistrz kłamstwa jest prześwietlony i nie spodziewa się tego. Kiedyś obiecałem mu, że nie będę go przewidywał, ale cóż, trzy dni i to po tak szczególnym upadku to doskonała okazja do nieprzewidywalnego, a może nie? Po trzech dniach picia, na kacu, najgorszym z możliwych - po denaturacie - musiałem zmartwychwstać. I tak się stało. Tylko proszę nie mówcie prawdy, tak dla dobra sprawy. Jakby co, to stękanie moje było słychać w Jerozolimie. Dobro sprawy jest najważniejsze. Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  19. @Corleone 11 Witaj, Piszę głównie z pewnego rodzaju pasji, częściej poezję jak prozę, chociaż proza poetycka też nierzadko wychodzi spod pióra. Mam na koncie kilka części opowiadania "Ucieczka psylocybinowym oknem", gdzie trauma maltretowania z dzieciństwa powraca w dorosłym życiu w atakach wizji, które dotykają w sposób rzeczywisty poszkodowanego. Ofiara przemocy jednak odnalazła sposób na łagodzenie objawów, na ucieczkę przed cierpieniem w postaci zażywania grzybów halucynogennych. Z pamiętnika Boga, to był pomysł dość spontaniczny, zasadniczo bez planów kontynuacji, ale rzeczywiście, gdy teraz pomyślę, znalazłoby się w głowie sporo pomysłów, aby ukazać na przykładzie konfliktów pewną ludzką stronę Boga. Dlatego uznam, za sugestią zarazem, że temat "pamiętnika" jest otwarty i postaram się w napływie energii i pomysłów ciągnąć dalej historię. Można się spodziewać, że wrzucę na POEZJĘ dalsze części. Dziękuje jednocześnie za uznanie i ciekawy komentarz oraz za sam pomysł kontynuacji, które są jakby wrzuceniem ziarna w żyzną glebę - pozostaje tylko czekać aż da owoc. Pozdrawiam !!!
  20. @Franek K Jestem amatorem, ciągle się uczę. Dziękuję za uwagę do wiersza, pomoże to wzbogacić mój warsztat i samą świadomość materii wiersza trzynastozgłoskowego. Dziekuję. Pozdrawiam!!
  21. Z pamiętnika Boga - Gdy Chrystus nie bywa Bogiem Schwytałem różę czerwieniejącą przy blasku księżyca. Łąka w ciemności przypominała cmentarz, ale kwiaty nie były martwe, one tylko słodko spały. Zemsta za koronę cierniową miała się dokonać. W jednej kieszeni miałem nóż, a w drugiej denaturat. Opcje były dwie. Pierwszą spalenie w popiół obciętych kolczastych drapieżności a drugą skakanie po ciele wielmożnej przyczyny cierpienia, aż wydusi z siebie ostatnią łunę miłosierdzia - słowo przepraszam. Nie wiedziałem tylko skąd wziąć rzymskich żołnierzy - w końcu to oni byli lalkarzami pociągającymi za sznurki, to oni dokonali aktu ukoronowania. Przez chwilę pomyślałem, żeby im wybaczyć - w końcu Rzym upadł. To była puenta idealna - Rzymu już nie ma, a korona tkwi na każdym falsyfikacie Krzyża. Wydaje się, że jest twardsza od Rzymu. Ale miałem wątpliwość. Przecież winy przechodzą ze spadkiem do siódmego pokolenia, a po dwóch tysiącach lat - wydaje się jakbym stracił rachubę, jakby data ważności na wyroku się przeterminowała. Księżyc nadawał uroku miejscu dokonania się misterium sprawiedliwości, oświecał miejsce, gdzie staję się sędzią i katem. Wziąłem i bez strachu ściskam różę za łodygę, pozwalając, aby kolce wpiły się w moją krew. Aby ona poczuła respekt. Byle nie za długo - powtarzałem sobie, bo jeszcze się zaprzyjaźnimy. Mówiłem do róży - W imieniu Boga jedynego, w obliczu dowodów i akt sprawy - biorę cię i pozbawiam życia. Wyrok zapadł jakby spontanicznie, nikt nie protestował oprócz Faryzeuszy. Głosy ich słyszę - jakby wyłaniające się z mroków pamięci. Wręcz czuję smród ich zepsucia, jak unosi się wokoło. Nadal mówią, że nie jestem Bogiem, ani zbawicielem, ani prorokiem. Nawet dziś ewidentnie widać, że nie mają racji. Spławiłem to natręctwo. Gumką oczyściłem jaźń z nieczystości. Sam czułem się trochę nieczysty. Wydaje się, że powinienem przebaczyć róży, w końcu czas leczy rany, a to przecież już dwa tysiące lat, a ja nadal nie dorosłem. Tak - kłamałem - nie zawsze trzeba nastawiać drugi policzek. Na szczęście nikt mnie nie widzi. Przecież ten wyrok i jego wykonanie to tylko dla mnie. Musiałem odreagować. Wprowadzić dzikie katharsis do mojej psychiki. Teraz liczy się tylko wyrok. Temida byłaby dumna ze mnie. Czasem też czuję się ślepy jak ona. W końcu, aby żyć spokojnie trzeba zasłonić oczy przed wszechwiedzą. Wyrok zostanie dokonany o wschodzie słońca, jednak jeszcze nie zdecydowałem jaki on będzie. Niby dwa pomysły były dobre, ale borykałem się z niepewnością. A może lepiej rozszarpać ją na odłamki płatków, wyssać jej soki z ust i zwymiotować na łodygę. Chociaż to pachnie syndromem Sztokholmskim, pachnie to jakimś fetyszem, jakby dewiacją, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Kolejną fantazją było przybić różę do krzyża i pozwolić jej uschnąć w ostrym słońcu wakacyjnym. Zasadniczo to już jest wyrwana z ziemi - pewnie kontempluje swoje przemówienie finalne, decyduje w celi śmierci - w tej kieszeni marynarki, co zjeść na ostatnią wieczerzę. Gdy słońce wstało, zacząłem odczuwać wątpliwości. Niby już wszystko gotowe, wystarczy skumulować nienawiść i całą traumę i wyładować się, dokonując sprawiedliwości. Jednak dochodziły mnie myśli, że róża to przecież przedmiot, że nie ma duszy, nawet podejrzewałem, że zwariowałem wpadając na taki pomysł. Nie było odwrotu, chwyciłem różę i w akcie spazmatycznej eskalacji obdarłem róży płatki i podarłem na kawałki wołając - Czy czujesz mój ból suko! Potem łodygę obciąłem z kolców, które wsadziłem w usta i gryzłem wypluwając zmielone niebezpieczeństwa. Gołą i zranioną resztę zielonego tułowia przybiłem do krzyża i polałem denaturatem, aby następnie ją podpalić. Cisza trwała zmrożona, a ja słyszałem, jak róża krzyczy. Z jednej strony czułem rozkosz i uwolnienie, lecz po chwili odczułem poczucie winy. Atak paniki mnie opanował i nie dawał za wygraną. Zapłakałem. Każda z kropel łez spadała na wyplute kolce. Bałem się. W pewnej chwili ból winy nie dał mi wyboru. Krzyknąłem - Przepraszam. Przepraszam, że to zrobiłem. Pragnę kochać, a nie zabijać. Przecież muszę wybaczać, ale czy ona mi wybaczy? Zwłoki róży milczą zimne, bez tętna i bez oddechu. Ta róża była moim człowieczeństwem. Już nic z niego nie zostało. Zdradziłem. Nie tylko własne nauki, bo też wszystkich wiernych. Przestałem wierzyć. Przestałem być Bogiem. Już nie byłem czymś. Byłem niczym. Pozostało czekać tylko aż Bóg znów stworzy we mnie świat. Świat w nicości. Oby tylko nie trwał w pętli, przynajmniej nie szubienicznej, tak jak odczuwam siebie, teraz gdy pozwoliłem sobie umrzeć. Umrzeć zabity własną zemstą. Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
  22. Nieskończenie uwiedzionym być (trzynastozgłoskowiec, rym ABAB,) Dotykam ust twoich, tej malinowej pełni Co owocem zaspokojenia w usta tryska Wśród ognisk tańczę piersi, jak starzec bezczelny Nie mogę odwieść od ud twoich mego pyska Jakże narkotycznie budzisz dzikie fantazje Kolorami tęczy barwie ślady dotyku Wielbię niepodległość i kocham jak Abchazję Wśród rozkoszy tonąc gamy słodkich czynników Wodospad więzi nagle barwi się czerwienią Truskawkowa miłość rozczula nasze serca Tylko chwile w ramionach żywot nasz odmienią Niebios błogość trwać będzie nim przyjdzie poborca Tule Cie wiatrem i zapachem morskiej piany Ty oddychasz lekko wdychając zapach róży Most wojaży nasz powrotny jest już zalany Wieczność nowe szlaki tułaczki nam wywróży Spętani uśmiechami jak dłońmi w tej drodze Idziemy w tańcu zespolonych serc nagich Puszczamy w jednej chwili istnienia wodze Wśród lasów upadamy w dół bez uwagi Autor: Dawid Rzeszutek P.S W razie błędów lub zgrzytów - proszę pisać, konstruktywną krytykę zawsze przyjmę...
  23. @duszka Duszko, jestem człowiekiem dużej empatii i też docierają do mnie różne sygnały, wydają się - podświadome, które nieco przestawiają mi twoją osobę. I co muszę najmocniej tutaj zaznaczyć, to że w jakiś aprioryczny sposób jesteś mi bliską osobą. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale może nasze ogromne serca ze sobą korespondują? Chyba jest coś co nas łączy, być może trudne przejścia, może głęboka empatia, może miłość, a może mądrość życiowa, może wspólny język, bo zawsze jak piszesz mi komentarz, odczuwam pewnego rodzaju łączność z twoim duchem, co jest mi bardzo przyjemne. Czuję ogromne zrozumienie, co można zaoferować tylko, jeśli samemu się trudy przeżyło nie ważne czy w tym czy w innych wcieleniach. Jesteś ciepłą i dobrą osobą i mam nadzieję, że Anioły będą nad tobą czuwać. Czasem odnoszę wrażenie, że jak chce dobrze, to wychodzi źle, że jak komplementuję, to w zamian ktoś (odbiorca) będzie cierpiał. Utrudnia to czasem relacje, dlatego trochę jestem odludkiem. Ale tą moją samotność polecam wszystkim, których kocham. Jak się wychodzi na szczyt, to zwykle się jest tam jedynym. Nie mniej dziękuję, że jesteś. Wysyłam moc uścisków. Pozdrawiam! P.S Tak naprawdę nic nie oczekuję. Czasem tylko chciałbym poprzez te wiadomości zatańczyć z tobą do muzyki ciszy. Pisz więc, taniec to tylko niewinny impuls budzący radość. Myślę, że zasługujemy na odrobinę radości.
  24. @duszka Wiesz, to że pisze smutno, tragedię poruszam, nie znaczy, że to odzwierciedla mój nastrój. Życie mam ciężkie, każdego dnia bije się z myślami, przechodzę traumę, ale pisząc ten wiersz, skupiłem się na tragedii, dlatego, bo jest taka prawdziwa i ucząca. Kto nie miał ciężko w życiu nigdy nie poznał wartości normalności, poznajemy bowiem często przez porównanie i kontrasty. Doświadczenie i jego mądrość też nie leżą na chodniku, to jest ciężka hutnicza praca nad materiałem ducha. To seria upadków i powstań. To żarzący się kawał wad i nieudolności poddany uderzeniem walczącego charakteru. Ogrom poświęcenia - owocuje pięknem i doskonałością. Tu w wierszu piszę o tragedii, która wywołana jest impresją obrazu matki. Zachodzi jego kontemplacja, która poniekąd przybliżona jest w strofach. Peel opisuje swoje wrażenia i ich warunki (przyczyny), a na końcu ogłasza swoją śmierć i obraz tego, co w piekle widzi. Zabiła go rana na sercu po konfrontacji z matką. Jej obraz to sadystyczny do krwi miraż kata i jego dzieła, dzieła dorastania, które było piekłem. Jest to jedno z najgorszych doświadczeń niszczących psychikę i torujących drogę do przyszłych zdrowych relacji. Najgorzej bowiem być zniszczonym przez kogoś, kogo się kocha bezwarunkowo. To są ciosy w głębiny serca, ostrzem w rękach chirurga cierpienia. Dziś mogę przyznać, że żyje, ale były momenty, kiedy chciałem umrzeć. Dziś jestem silniejszy, ale blizn na sercu deszcz ani łzy nie wymażą. To jest istotne, że tutaj żyjemy żywi i świadomi, każda godzina tu ma ogromną wartość, dlatego ból zadany boli dwukrotnie, bo krzywdy nie da się wymazać, cofnąć, można tylko się z faktem pogodzić i żyć dalej. Jednak na naszym życiu pozostaje rysa, jej też ani deszcz, ani czas nie usunie. Mimo, że żyje, to jestem martwy dla matki, a ona dla mnie. Drugi raz się nie dam zranić. Poezja moja często porusza trudne tematy. Jest o czym pisać. Dziękuje, że jesteś i za mądry komentarz. To prawda, dużo zależy od nastawienia. Sam wolę się śmiać niż płakać. Ale to drugie daje mi ulgę, to katharsis kasujące ból. Bywa przyjemne, będąc kontrastowym wrażeniem do trudów życia. Uwalnia. Pozdrawiam! @Leszczym Myślę, że skoro napisałem ten wiersz to będę żył. Też wolałbym się mylić. Tragedia dobrze jest jak wzmacnia a nie zabija. A najlepiej jak jej wcale nie ma. No cóż, było inaczej. Dziś już rana się zabliźniła. Nie znikła, bo one nie znikają, ale umiem z tym żyć. Dziękuje za słowa pochwały dla wiersza. Pozdrawiam!
  25. Matka nie moja... W obliczu matki krwią przeszyta rosa Bukiet róż czarnych jak sen dziś w nocy Ojciec idee jak drewniane bale ciosa Widzę obraz końca sercu proroczy Matko czy zaufać wizji obarczonej łzą Cierniem kaleczonej łodygi uniesienia Kiedy bukiety róż z miłości w ręce mdlą Pragnąc upaść do jestestwa cienia Czy jeszcze czas zabije nagie sekundy Milczeniem bym mógł utopić istnienie Wśród fontan niewiecznych dni rotundy Gdzie duszę na weksel drobny zamienie Grób mym domem gdzie Boga nie ma Gdzie krew smakuje jak żelazna mgiełka Gdzie katorgi modlitwa już nie zatrzyma Gdzie smak poznać można piekiełka Matko to, co zobaczyłem zabiło mnie Widzę ognie i słyszę krzyki ofiar wokół Te dni są upadkiem, jak ogniwa ciemne Jak wydarty z gardła dziecku spokój Autor: Dawid Daniel Rzeszutek
×
×
  • Dodaj nową pozycję...