-
Postów
33 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Dark_Apostle_
-
dziękuję duszko, pozdrawiam
-
kwiaty w wazonie uwięzione malują martwą naturę kolorem lata w tęsknocie za wiatrem rozdającym słońce umierają z otwartymi oczami a ja modlę się za wszystkie łąki
-
światłocień jest taka świeca co karmi cienie z ręki gdyż są snem słońca na skrzydłach jesieni swą szorstką dłonią ojciec wysiewał nam wiatr pełen latawców zwierciadło odbicie w lustrze jest zamyśleniem czasu zamarzniętym w szkle liturgia świtu kropla po kropli ptaki wszczynają słońce ubywa ciszy wdowy kobiety w czerni tak drapieżne w żałobie polują na śmierć
-
ciekawie rozpisana partytura na biurową orkiestrę, z pomysłem
-
ty masz wogóle choć blade pojęcie o tym, czym jest haiku i jaka jest jego składnia? a treść to iście zamaszysty bzdet
-
w moim przypadku takie obrazy, czas dodaje wszystkiemu, nostalgicznej sepii
-
przyjemny obraz nakreślony akrylem słów, iście malarski sztych
-
z większym uporem niż zwykle ocean zrasta się z ziemią gęsty od skarg topielców po grzbietach fal zwilgłymi stopami wiatru nadchodzi niebo umarłych mgła wzbiera nad miastem jak sen zwarzony przez mróz znosząc granicę pomiędzy świecą a cieniem niewielu zaśnie tej nocy w Antonio Bay a ci co nie są bez winy przemówią tym samym głosem co morze które po nich przyszło wiersz z inspiracji horrorem lat 80-tych The Fog w reżyserii John'a Carpenter'a
-
noc zaciska się w pięść ciaśniej niż kamień i wszystko jest nagle na odległość ciszy gęstej od złowieszczych znaczeń tylko uliczna latarnia zanosi się histerycznie echem księżyca
-
las wypełniony po brzegi milczeniem które układa się w głos wołający cię po imieniu a wszystko w nim czeka na twoją rozpacz nie czując nigdy zmęczenia i to jest krzyk co wyrasta drzewem pod głuche niebo a każde drzewo szubienicą i wieńcem nagrobnym las wypełniony po brzegi ciszą aż ciężką od snów które nie wyśniły się z braku nadziei ciszą która goreje sytością wilgotnych szeptów pomnażając się o każdego ptaka z głosem wygasłym w popiół o wiatr co uwięziony w liściach wskrzesza umarłych oddalonych jedynie o wołanie zza światów wzywają cię po imieniu * japoński las samobójców zwany Morzem Drzew leżący u podnóża góry Fudżi
-
miłość wyzwolona z zachłanności ciała rozpadła się na ziarna ziemi oswoiła ją bosymi stopami którymi starła pogardę z twarzy każdemu z napotkanych kamieni
-
kropla słońca obnaża się bezczelnie w matowej źrenicy umarłego drwiąc z wdziękiem z majestatu śmierci
-
zaprosiła do serca miłość z podciętymi nadgarstkami to jeszcze nie szept lecz już nie milczenie
-
naucz mnie wzywać ten wiatr tak nienawistny i złakniony obedrzeć świat ze skóry wyrywać serca śpiącym kamieniom naucz jak zamrozić niebiosa aby nie podołały ujarzmić go przybijając do ziemi gwoździami deszczu a przyznam ci żeś pierwszy wśród upadłych aniołów stojący ponad samą śmiercią
-
jest we mnie gorycz sącząca się wprost do serca przez dziurkę od klucza przez którą spojrzałem na świat każda jego niegodziwość przyprawia mnie o mdłości duszy i gniew aby ukamienować niebo za bezczelność czystego błękitu
-
odeszłaś tak nagle bez uprzedzenia pozostawiając po sobie ciszę pełną boleści i drzwi wciąż szeroko otwarte do krzyku a ta cisza sączy się każdej nocy jak posępna litania kapiąc z sufitu w bezsennie rozwarte źrenice kropla po kropli wypełniając duszę tęsknotą za grobem w tej godzinie gdy wskazówki zegara niczym żarna zaczęły ścierać naszą przyszłość na proch umarłem na resztę życia
-
spacerując nad brzegiem morza wśród wodorostów wywleczonych jak ścięgna z przepastnych głębin wściekłymi falami przyboju znalazłem śnieżnobiałą muszlę zarytą w piasku niczym pęknięty dzwon odarty ze spiżu do nagiej kości późnym wieczorem gdy myśli zyskały swobodę wiatru a wspomnienia barwę melancholijnej sepii wsłuchiwałem się w cichy szum uwięziony od wieków w kruchej skorupie gdy moją uwagę zwróciło nieznane mi słowo jakby przez przypadek zaplątane w szept oceanu niczym w rybacką sieć kiedy wypowiedziałem je na głos stała się jasność i nastał dzień pierwszy
-
wskazującym palcem trącam strunę słońca rozpiętą od okna po sosnową listwę podłogi przyglądając się jak wybrzmiewa w ciszy drobinami kurzu skrzącymi się niczym plejady gwiazd w kryształowej topieli poranka i przez chwilę bardziej ulotną niż mrugnięcie powiekami obejmuję w myślach dzieło stworzenia w całej jego złożoności
-
słońce skrwawione w żalu pochylając się nisko nad horyzontem powędrowało na zachód wlokąc za sobą jak podarte żagle chmur truchło kolejnego anioła stróża który łabędzim śpiewem targnął się na swą wieczność by dochować wierności potępionej duszy oddanej mu pod wiekuistą opiekę
-
dziękuję za uwagę co do"wydźwięku" wskazanej strofy... post scriptum pozostawię bez komentarza, bowiem nie znajduję odpowiednich słów...
-
jest taka cisza która swą obecnością sprawia że ptasie arie cichną w elegie a liście gubią nagle swój szelest że kwiaty płowieją w kamień a wiatr zamarza w mgły jest taka cisza to nieledwie chwila tuż przed tym nim serce matki nie pęknie z rozpaczy po stracie dziecka
-
nie pamiętam chrztu ani tej chwili gdy cząstka Ciebie zamieszkała we mnie, Boże lecz od tego dnia tułam się przez życie od tęsknoty do tęsknoty szukając wciąż tej części siebie której pozbawiłeś mnie by zrobić miejsce na Swoją obecność