Ewie
dni jak latawce nikną pod ołowianym niebem
chwytam koniec sznurka. kruszy się jak liść
życie ma sens. słyszę twój głos i śmiech. piszesz
już coraz krótsze noce. ponad dachami schylone
nieruchomieją sosny. przytulam brzozy. czekam
pociągi przejeżdżają jak widma. wtedy płaczę
żaglówki z nasturcjami połyka niebieska mgła
ołowiane ranki nierozpakowane. nie jest dobrze
będzie dobrze będzie dobrze będzie dobrze
niebo nad głową roztrzaskuje się jak filiżanka z porcelany
a cały porządek ugładzonego świata
zamienia w strzęp pomiętych prześcieradeł
życie przetacza się korytarzami przewodów
jak słońce ku zachodowi kroplą stygnącej krwi
modlisz się żarliwie o przedwczorajszy dzień
o jeszcze jedno spojrzenie
na cichą zatokę z żaglem łopocącym
na słoneczników złote pole
i niechby już wrócił dawny ład
kiedy świty i zmierzchy splatały się
jak pasma warkoczy
zegary wirowały jednostajnie
można było przywyknąć
zrozumieć
teraz nie wystarczą prośby ani obietnice
jak zmyć lepki popiół nocy
zawrócić na tamten brzeg
zapomnieć
już nie zmarnuję żadnej z chwil
tylko daj mi szansę
jeszcze raz
był plan: wywęszyć przeczesać wykopać
tu dom tam las gdy ciemność i głusza
przed świtem strach przed świtem krzyk
błysk ognia huk
i upadł
był młody głos łamał jak kolba kolana
no nie płacz już nie płacz to na nic
nie objął - ramiona w potrzasku jak brama
zamknięte z łoskotem
i łańcuch u nóg
świt szklany jak mleko jak szafir pęknięty
gdzie głębia gdzie poręcz rozdarta i wir
zabrali i przepadł jak kamień do rzeki
jak śmiech pukiel włosów
zapętlił i śnił
ojcowie odchodzą wcześniej. niespodziewanie
jakby w interesach odbywali kolejną podróż
po jakimś czasie wietrzeje zapach wody kolońskiej
i białe koszule nie szeleszczą na sznurze
matki wydają się być ze stali. przynajmniej do czasu
można im podrzucać wnuki jak kukułcze jajka
uskarżać się na parszywy los. opowiedzieć tajemnicę
której i tak się domyślały. zrozumieją. wybaczą
są święte. ale o tym dowiadujemy się zbyt późno
jeszcze próbujemy przekupić je kolejnym stentem
platynowym implantem. tytanową protezą. bezskutecznie
odchodzą w obce światy. dręczone szponami rurek
w przerażającej plątaninie przewodów i zapachu lizolu
bezradnie oczekując na uścisk bliskich dłoni
skąd ta nadzieja że jeszcze raz dotknę
oczu twych płomień barwę słów usłyszę
a puls księżyca w poświacie wieczoru
będzie jak wtedy z mgły wyławiał ciszę
jak piórko ptaka zgubione na wietrze
niepostrzeżenie przebiegłaś mi drogę
niosąc w ramionach żar słodkiego lata
i chwile szczęścia tak bardzo mi drogie