Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Don_Cornellos

Użytkownicy
  • Postów

    513
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Don_Cornellos

  1. A w trzeciej części niech chłopaki posmakują słodyczy polskich dziewczyn, niech nam zazdroszczą, że mamy was na codzień. :) Pozdrawiam
  2. "Jest na delegacji z drugiej strony Polski" - na krańcu polski, wyjechał w delegację do Świnoujścia, do Don Cornellosa :)) Fajne opowiadanko. Pozdrawiam
  3. Na razie przeczytałem mniej więcej 1/3 tekstu. Całość zostawiam sobie na czas nudów w pracy. Zapowiada się bardzo interesująco. Zabawa słowem, lubię to. Więcej, czuję, że nasze pióra są ze sobą spokrewione. Pozdrawiam
  4. Ten Tekst pasowałby do Dziennika Nieco Rubasznego, jako zapisek kolejnego dnia z życia mojego bohatera. 1) "Nie wpierdalam się w ludzkie uczucia, ale wydawało mi się to trochę dziwne" - w kontekście tekstu nie pasuje mi słowo "uczucia". Tych dwoje przecież się nie zna. Może - "nie wpiedalam sie w czyjeś sprawy bądź życie". 2) Co znaczy czuć się jak w powieści Bukowskiego? Sprecyzuj, bo zdanie brzmi koślawo. Ktoś mógły ciebie zapytać, czy w powieści Bukowskiego wszyscy czują się tak samo i czy nieprzerwanie tak samo się czują. 3) "Żona, z tego co o niej mówił, była wredną suką, więc te dwie rzeczy nie rozbiegały się tematycznie i mieliśmy na nie podobny pogląd – krótko i na smyczy." - To zdanie podoba mi się. 4) "Zapaliłem ostatniego papierosa" - Dlaczego ostatniego? Ostatniego jaki został w paczce? O co mi chodzi? O to, że odbieram użycie przez ciebie słowa "ostatniego" tylko dla rytmu bądź podkreślenia, że zbliżamy się do końca opowiadania, a przecież bohater poszedł gdzieś dalej, mógł zapalić przed swoim domem, przed położeniem się do łóżka. 5)"Wracałem do domu z człowiekiem poznanym kilka ulic wcześniej" - Tu już nic nie wiem, bo wg mnie koniec opowiadania wyraźnie sugeruje, że zniesmaczony bohater zostawił swojego nowego kumpla przed barem. Ogólnie, podoba mi się. Pozdrawiam
  5. Przepraszam za powyższy mój komentarz, ale naprawdę radzę ci nie pisać więcej o odkurzaniu własnego warsztatu, jeśli nigdy go nie miałaś. W życiu jak i w pisaniu dobrze jest posiadać odrobinę pokory.
  6. Nie rozumiem o jaki warsztat chodzi. Co ma wspólnego proza z Pani warsztatem? Ja coś na kształt warsztatu to mam w piwnicy. Pozdrawia głupi Don Cornellos
  7. "Chociaż twoje kolana były niemiłosiernie kościste i żgały moje pośladki na zawsze je odkształcając, wiesz?" - dziwnie brzmi to zdanie, nieprawdaż - "chociaż" powinno być po przecinku. Tego typu zdań jest więcej, w związku z tym mam pytanie, czy to jest może jakaś próba nowatorstwa? W ogóle nic nie zrozumiałem z tego tekstu, jakiś kogel mogel. A Nobel to za co miał być? Za robienie na drutach? A w jakiej to mieści sie kategorii? Aaaa - już się domyślam - To nagroda pokojowa! Pozdrawiam
  8. "Głodni sławy, intymności" - dobrze, że im dowaliłaś, bardzo dobrze - też uważam że ten... no ten... - no że powinni zdecydować, bo albo kurcza sława - nie, albo kurcza intymność! Pozdrawiam
  9. 1) "I wiatr, w którym czuje się zbliżające zimno ale zarazem cudownie ciepły." - coś tu kuleje, nie sądzisz? 2) "Nie mogę się na nie napatrzeć i tak wiem, że do wiosny będzie mi bardzo ich brakowało." -" i tak wiem" - co wiesz? 3) "cicho rozmawiają aby nie spłoszyć tej cudownej chwili nadejścia jesieni." - was is das? - typowe przepoetyzowanie - to zdanie uszłoby w jakimś wierszu, ale w prozie jest oznaką braku samodyscypliny. W twoim tekście jest więcej błędów, generalnie chodzi mi o to byś nie wierzyła zdaniom, tylko dlatego że ładnie brzmią - sprawdzaj logiczne ich powiązanie i składnię. Pozdrawiam
  10. A proszę bardzo. Życzę przyjemnych wakacji - w zdrowiu i bez towarzystwa pseudo-filozofów :))
  11. 1) Do pierwszych komentarzy Oxymorona i Krwawej-Mary nie mam zastrzeżeń. Dla mnie również poczucie nudy i męki to jedne z najważniejszych kryteriów subiektywnej oceny tekstu. 2) Komentarz Olesi natomiast jest albo wyrazem bardzo osobliwego poczucia humoru albo po prostu świadectwem totalnej głupoty i arogancji. 3) Brygida, ja również mało co doczytałem na tym portalu do końca. To wynika z wielu uwarunkowań, przede wszystkim chyba ze specyfiki internetowych portali literackich, gdzie utwory grafomańskie znajdują się na jednej półce razem z utworami rzeczywiście wartymi poczytania . Mimo tego, że dołączyłaś się do opini, że treść męczy - śmiem wierzyć, iż w formie papierowej część pierwszą mojego dziennika przeczytałabyś do końca. Cieszę się, że styl ci się podoba, a co do treści - cóż, każdy je pisze takie jakie chce. 4) Krwawa-Mary w drugim swoim komentarzu pisze, iż ma wrażenie, że autora śmieszy to co pisze - gdy tymczasem u niej pojawia się grymas na buzi. Potwierdzam, lubię pisać tak by samemu mieć z tego ubaw. Myślę, że takie podejście jest nie tylko zdrowe, ale wręcz pożądane. Inna sprawa, to różne u ludzi poczucie humoru. To co jednych bawi, może nudzić drugich - i na odwrót. Dla przykładu, wielu z moich znajomych zaśmiewa się oglądając film Bareji pt. "Miś" - gdy mnie dużo bardziej odpowiada humorystyka typu "Przystanek Alaska". Niby oba filmy są nieco surrealistyczne, a jednak rządzi tam zupełnie różne poczucie humoru. 5) Sanestis natomiast zarzuca tekstowi brak frapujących przemyśleń i poglądów, które zmusiłyby do dyskusji. Według niego filozoficzne dewegacje w tekście wzbudzają raczej odruch wymiotny i odstraszają od literatury pięknej. W powyższym tekście dwaj chłopacy, posługując się logiką dostępną większości ludziom - dochodzą do wniosku, że przestrzeń, czas, i materia nie istnieją. A skoro te elementy nie istnieją, wywnioskowali, że Świata nie ma. Wszystko co widoczne i odczuwalne nazwali wrażeniem, które było dla nich tożsame z Bogiem i wiecznością będącą jedną chwilą. Albo Sanestis pozjadał wszystkie rozumy, albo Sanestis nie wie, że na te tematy filozofowie dyskutują od tysięcy lat - również dzisiaj. Sanestis gdyby poczytał trochę więcej o Buddyzmie, zobaczyłby, że kosmologia buddyjska jest bardzo podobna do filozofii wrażenia, jaką stworzyli bohaterowie tekstu. Sanestis zaraz się wścieknie i powie, że to już było... czy, że buddyzm trwa od tysięcy lat, więc po co ja o tym w dzienniku. Ano Panie Sanestis, niech pan sobie wyobrazi, że ci chłopcy, o których piszę w tekście nie mieli zielonego pojęcia, ani o buddyzmie ani o innych teoriach, gdzie mówiłoby się o tym, że świat nie istnieje. Dla nich powyższe odkrycie jest przewróceniem ich świata do góry nogami. Stąd jest późniejsze topienie się bohatera we własnym filozoficznym sosie. Nie może być inaczej. Pan - panie Sanestis jesteś mądrym gościem, i pewnie coś kiedyś z filozofii wyczytał i może sobie przyswoił - oni natomiast nie mając żadnej wiedzy nagle uświadomili sobie, że świat nie istnieje. To wielka różnica. Myślę, że taką historię warto opisać. Chciałeś pan, żebym był chociaż epigonem Gombra? Nie chcę być niczyim epigonem, ale w moim tekście jest poniekąd próba spełnienia jednego z postulatów Gombrowicza, tego, by zajmować się ludzką niedojrzałością. Mówisz pan jeszcze o ujędrnieniu języka, i przywaleniu czymś. Co do ujędrnienia, to sprawa stylu, który trudno zmienić z dnia na dzień. Jeśli chodzi o przywalenie, to moim zdaniem jest ono w ostatniej części powyższego tekstu, kiedy obaj chłopcy zmieniają się w potworów. Największe jednak przywalenie brzmi, że to nie fikcja literacka, lecz próba opisania rzeczywistych wydarzeń tamtego dnia. Sam się teraz zastanów, czy byś nie próbował tego opisać. Inna sprawa, to talent by temu podołać - albo się go ma w wystarczającej ilości albo nie. Moim zdaniem powyższa historia jest niesamowita, widocznie Panie Sanestis brakuje mi pisarskich umiejętności by zainteresować nią czytelników. 6) Pomimo odpowiedzi jakiej udzieliłem Sanestisowi, biorę sobie do serca wasze opinie, że tekst jest męczący i zbyt rozwlekły. Na pewno jeszcze będę nad nim pracował, ale będzie to polegało bardziej na skracaniu zdań niż przetrąceniu mu kręgosłupa. Wszystkich Pozdrawiam, nawet Olesię - której nie widziałem, ale wiem, że jest brzydka :))
  12. Wy spróbowaliście raz przebrnąć przez ten tekst, a pomyślcie jakie ja katusze musiałem przechodzić wciąż poprawiając ten tekst - od początku do końca, od końca do początku - wiele, wiele razy :))
  13. Jakoś to mi Gombrowiczem zalatuje, lecz to nie to samo co Gombrowicz.
  14. No i stało się! Jakoś tak się stało, że macie przed oczami książkę zaopatrzoną w najróżniejsze moje, i nie tylko moje przygody. A pierwsza historia na jaką tu natraficie wydarzyła się w naszej Polsce w lutym 1989 roku, czyli wówczas gdy byłem niespełna dwudziestoletnim młodzieńcem. Cóż więcej można tytułem wstępu? - Może to, że w znacznej części dedykuję ten dziennik własnej sklerozie, innymi słowy – temu dziadkowi, którego prawdopodobnie za kilkadziesiąt lat z trudem mnie samemu przyjdzie skojarzyć z kimś, kogo wyśmienicie znało lustro młodości! To tyle wstępem nikomu niepotrzebnym, a teraz moi drodzy i kochani – skoro już zaczęliście, to dalej popuszczajcie cugli czytelniczej manii! 8 lutego 1989 roku (środa) W ubiegłą sobotę była impreza z okazji urodzin przyjaciela. Opowiem o tym wieczorze, bo od czegoś trzeba zacząć. Niemniej sobotnie przeżycia były niczym w porównaniu do tego co nastąpiło w niedzielę. A niedziela była tak niesamowita, że chyba każdego zmusiłaby, aby sięgnął po pióro i próbował coś o niej napisać. Do Wolina, gdzie od niedawna mieszka Bogdan, przyjechałem późnym wieczorem. Kiedy po sprawdzeniu powrotnych pociągów opuszczałem kokon dworca w twarz uderzył mnie nadspodziewanie mroźny powiew. Ku mojej uciesze, on i chrzęst lodu pod stopami gwarantowały, że tego dnia obuwie mi nie przemoknie. Zerkając, to na migoczące gwiazdy, to na okna mijanych budynków, zaś w imieniu dziurawych butów zadowolony z siarczystego mrozu, chyba szybciej niż w tym zdaniu do kropki, dotarłem do bloku Bogdana. Wchodząc usłyszałem dziewczęce chichoty przebijające się z gwaru dochodzącego zza znajomych drzwi. Pomyślałem: „Będzie przyjemnie!”. Jednak pukanie i przyciskanie dzwonka nie odnosiło skutku. Poczułem niepokój. Odwróciłem się, zakreśliłem nerwowe kółko na korytarzu, po czym znów dopadłem dzwonka. I kiedy stwierdziłem, że on nie działa, wówczas z całej siły kopnąłem w drzwi, po czym usłyszałem czyjś głos wyrażający zdziwienie, że ktoś dobija się z zewnątrz. Nie mija pięć sekund, drzwi w końcu otwierają się i widzę uradowanego solenizanta. Jego rozpostarte skrzydła i uśmiech od ucha do ucha zapraszają do środka. Wręczam Bogdanowi zamówioną przezeń książkę, po czym przystępuję do zapoznawania dziewczyn żywo rozmawiających ze sobą w kuchni, następnie witam się z chłopakami majstrującymi przy półmiskach i szkle w dużym pokoju. Towarzystwo wydaje się być nastawione przyjacielsko. Zresztą nie dziwię się – wyraźnie widzę, że są już dobrze wypici. Pozostaje mi tylko wtopić się w otoczenie. Jednak coś stoi na przeszkodzie. Sklep. – Tak. - Po drodze miałem kupić wódkę, ale jedyny nocny sklep w Wolinie był zamknięty. Tak więc, czuję się nieswojo, że do przybytku kumpla nie wniosłem żadnego trunku, i że muszę doganiać ekipę spijając żałosne resztki... - przedtem oczywiście potrząsać butelkami i sprawdzać czy na ich dnie jeszcze coś chlupocze. Tak..., musiał to być pożałowania godny widok. Miałem taką świadomość i nic nie mogło jej wymazać. Zamiast korzystać z nonszalancji wypitych łyczków i bajerować dziewczyny, ja jak jakiś ochlej włóczyłem się po pomieszczeniach z butelką w ręku. Byłem z wolna przemieszczającym się kretynem. Później z kretyna przeistaczałem się w mimowolnego świadka braku wstrzemięźliwości w dzieleniu się własnymi hormonami rozrodu. Gdybym chciał dalej ciągnąć wątek wieczoru, musiałbym skupić się na scenach erotycznych odbywających się w pomieszczeniach tamtego mieszkania. Jednakże celem opowieści, jak już rzekłem, nie jest orgiastyczny opis sobotnich wydarzeń lecz niedziela. Wspomnę jeszcze tylko o ostatnim zapamiętanym momencie wieczoru. Zdarzyła się rzecz poniekąd dziwna, ponieważ Ja, który najpierw wałęsałem się bez celu, później przez dłuższy czas siedziałem przy stole przysłuchując się rozmowom pełnym chichotów i podszczypywań... nagle, ni stąd, ni zowąd uruchomiłem ręce i waląc pięściami w blat stołu wrzasnąłem: ,,Bądźcie normalni! Nie trzeba chyba mówić, że zapanowała pewna konsternacja odmalowująca się na nasączonych alkoholem twarzach dodatkową karnacją poszczególnego i uchlanego zdumienia. Konsternacja, Karnacja. Ale pomińmy rymy, bo w momencie kiedy się swym gardłem wydarłem, kiedy pokój za przykładem gardła rozszerzył się na wszystkie możliwe strony – ja poczułem się jak nigdy... - wyobcowany. Nie wiedząc co robić - a chcąc koniecznie - z całą uwagą uczepiłem się procesu tworzenia śliny, oraz tego, jak podają ją sobie mięśnie gardła, by mogła wpaść w przełyk. Koszmar! Jednak koszmar trwający krótko, ponieważ szybko na pomoc przyszło to coś... - A to Coś - widząc jak przełykam ślinę, widząc niezrozumienie z jakim spotykam się prosząc tych ludzi o normalność, postanowiło najwidoczniej zlitować się i przerwać emisję rzeczywistości. Na moje oczy opadła czarna kurtyna... Alkohol na Koń, po żyłach - po całym ciele Kornela goń, przez noc i puszczę tkanek - pędź bez zmysłów i słów... Tymczasem pijak, tak go nazwijmy może - z konia spada, i miast spróbować ponownie na wierzchowca wskoczyć by po wnętrznościach niby po stepach szaleńczo gnać i pędzić on na podobieństwo drążenia w ziemi robaka powoli wwierca się w ciało... Nastała niedziela. Pora tego dnia, w której szare niebo umieszcza swą latarkę tak, by światłem najpierw rozbłękitnić siebie, a później wstąpić do mieszkania Bogdana. W nim porusza się wolniutko, tak jak czyni każdego pięknego dnia, kiedy mając dobre usposobienie przesuwa się z przedmiotu na przedmiot, pozostawiając za sobą ten złocisto-przeźroczysty płaszcz, co jest jak rozkwitający kwiat światła, a właściwie zaklęcie przywracające przedmiotom wczorajszy blask. W chwili, kiedy leżałem na podłodze, a jakieś ręce wpychały do ust bułkę - słoneczne światło dopadło i mnie, lecz zamiast zewnętrznego rozpromienienia jakie było udziałem przedmiotów... ja poczułem przeszywający ból. Przemożna chęć wyzbycia się go przyczyniała się do otwierania ust i przyjmowania bułki. Dziś, korzystając ze sposobności, chcę wyrazić Bogdanowi podziękowanie za ową interwencję. Gdyby nie on, nie wiedziałbym jak poradzić sobie z tym cholernym kacem. Do rytuału spotkań z Bogdanem należą próby rozstrzygania najróżniejszych kwestii. - Wówczas zwierzamy się sobie ze swoich życiowych spostrzeżeń. W tą niedzielę było podobnie. Z początku nie gadaliśmy o niczym konkretnym. Jednakże po dwóch godzinach, zaczęliśmy ni stąd ni zowąd zadawać pytania na temat czegoś, o czym dotąd nie rozmawialiśmy, a co dotykało wątku skończoności i nieskończoności wszechświata. Temat nalazł jakoś niechcąco, i nie wiedzieć czemu zaczął narastać. – Wraz upływem kolejnych kwadransów wzmógł się do tego stopnia, że coraz słabiej dochodziła do nas muzyka z adaptera. Ale nie tylko z muzyką zaczęło się coś dziać, bo z nami też - właściwie należy powiedzieć, że zadziewało się w całym mieszkaniu, ponieważ w całym mieszkaniu powietrze poczęło gęstnieć, zestrajając ze sobą wszystko do czego przylgnęło i przywarło. - Można rzec, iż stało się w tym mieszkaniu zaskakujące a podobne orkiestrze zestrojenie, jedność zgęstniałego powietrza i uczłowieczających się przedmiotów. Przedmiotów, które owszem, cały czas były przedmiotami - wszak nie zwariowałem, ale niech mnie licho ściśnie, jeśli nie sprawiały wrażenia jakby już nimi nie chciały być - słowem, jeśli nie chciały wyrwać się ze swej materialnej skóry! Czuliśmy coś takiego! - Także i to, że w nabierającej niesamowitości atmosferze nasze osobne Losy schodzą się w jeden wspólny, który ponadto, czegoś od nas żąda. Chce abyśmy umieścili swoje życie bądź to w skończoności bądź w nieskończoności kosmosu. Konsekwencją przyjęcia wyzwania była wielogodzinna dyskusja, której czas tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że niczego nie da się przyspieszyć. Żaden rolnik nie posieje i nie zbierze w jednej i tej samej chwili. Takowo, nasze zmagania z początku przybierały postać pokracznych wywodów. Przykładem może być monolog wygłoszony przez Bogdana, który odnosił się do świata skończonego. Przytoczę go zrazu dlatego, że właśnie ten spośród wielu innych był pierwszą jaskółką rodzącego się tragizmu, pierwszym wyraźnym uświadomieniem sobie braku gruntu pod nogami, czyli braku świata, w którym można byłoby spokojnie lub też niespokojnie (w zależności od preferencji) - ale ISTNIEĆ! Bogdan powiedział mniej więcej tak: Jak jest możliwe, żeby wszechświat był skończony? - Załóżmy, że postawimy kreskę, która koniec jego będzie oznaczać. - A co dalej? - Przecież logika mówi, że zawsze jest coś dalej - niechby przynajmniej próżnia! Ale próżnia odpada, gdyż i ona musiałaby zawierać się w jakiejś przestrzeni. A w ogóle, czy nie wydaje Ci się, iż pozbawienie Czegoś jego przestrzeni, byłoby jednocześnie pozostawieniem ,,jakiejś przestrzeni dla Czegoś innego? - I gdybyśmy odebrali ją Kosmosowi, to czy nie pozostawimy czegoś na jej podobieństwo. A jeżeli tak, to czy nie należałoby w takim razie poszerzyć owe pojęcie przestrzeni by lepiej wyrażało rzeczywistość? - Po tego typu następujących po sobie przemowach wyrażających generalnie bezsilność, daliśmy sobie spokój z wersją, że świat jest gdzieś skończony. Natomiast ze wszechświatem nieskończonym, poszło dużo łatwiej. Uznaliśmy go za nie do wyobrażenia przede wszystkim dlatego, że wiedzieliśmy, iż człowiek ma upodobanie do zaznaczania końca wszelakich rzeczy. Do tego stopnia, że gdy znane nam rzeczy próbują nas absorbować, kiedy walą się nam na głowę – wówczas my i tak nad rzeczą w chwili obecnej najbardziej nas zajmującą stawiamy mniejszą lub większą kropkę nad ,,i". - Homo Sapiens czuje ciągłą konieczność ustosunkowywania się wobec jakichś treści. Albo jest "za" albo "przeciw", rzadko mówi "nie wiem". Tak więc, oba oblicza sklepienia niebieskiego, które na przemian pakowano nam do głów, a w które nie mieliśmy okazji zagłębiać się - teraz odrzuciliśmy jako teorie przerastające intelektualne możliwości pojmowania przez zwykłego, przeciętnego człowieka. Kolejny już raz oczami wyobraźni zapuściłem się jakoby w sen, w którym to doszliśmy z Bogdanem do zarośniętego bluszczem sklepu gdzie prócz antyków i innych rupieci nasi nauczyciele kupują jeszcze zwietrzałe teorie: Sprzedawca śpi. W miejscu gdzie stoję i skąd widzę jego wyciągnięte nogi, z sufitu między nie wyłuskanym groszkiem a bukietem kocanek zwisa coś co imituje kometę, lecz jest dzwonkiem, na którego dźwięk brodaty mężczyzna, jak się okazuje jest niezwykle wyczulony. Rozdzwaniam nim przestrzeń, na co brodacz mozolnie aczkolwiek bez ociągania się wstaje, i nie odpowiadając na uprzejme powitanie, równie leniwie jak podnosi swoje sto kilo, wyciąga teraz ręce po tkwiące za moją pazuchą teorie. I choć najwyraźniej widzę, że nie oczekuje z naszej strony żadnych wyjaśnień, to jednak z racji jakiegoś imperatywu ożywienia jego znudzonej miny postanawiam mu wytłumaczyć, iż teorie będące w naszym posiadaniu są zbyt wyabstrahowane. W tym celu wypowiadam około sześciu zdań, z których cztery w sposób apatyczny i bez cienia wskazującego na zrozumienie zostają powtórzone przez samego sprzedawcę. Myślę sobie, że to jakiś trup - wielkie, chodzące cielsko trupa. Z kolei powyższa myśl wzbudza we mnie agresję, toteż odwracając się ku wyjściu oświadczam, że jak chce to może sprzedawać te rzeczy jakimś pieprzonym frajerom – ale nie nam. Sen na jawie umyka tak szybko jak się pojawił, zostawiając z pozoru absurdalne pytanie: Czyżby istnienie tego świata było niemożliwe? Lecz zanim uczciwie sobie na to odpowiedzieliśmy, musieliśmy dokonać jeszcze wielu pokrętnych dedukcji, których przytoczenia oszczędzę wam. Powiem jedynie, że pierwszym, bodaj siedmiomilowym krokiem - już pozwalającym zobaczyć ścieżkę, po której chcieliśmy kroczyć dalej, było pojawienie się myśli, że skoro odrzucamy przyjęte wersje wszechświata, to w zasadzie nie znaczy to nic innego, jak tylko to, że odrzucamy możliwość istnienia przestrzeni. I po krótkim o tym rozmyślaniu stało się dla nas jasne, iż przestrzeni zwyczajnie nie ma. Bogdan: No dobra, nie ma przestrzeni. A materia? Przecież materia zawsze zajmuje pewien obszar przestrzeni, czyż nie? Ja: No tak! Bogdan: Więc co, więc jej też nie ma? Ja: Nie ma. - Nie ma materii, ponieważ nie może być jej w świecie w którym nie ma przestrzeni. Nie zapomnę jak rosła w nas gorączka zrodzona ze świadomości, że prowadzimy dyskusję nieprzewidywalną co do konsekwencji – dyskusja, która może przez wiele miesięcy rodzić owoce, a następnie zrzucać je niczym dojrzałe jabłka na trawiastą, ledwie dwudziestoletnią zieloność naszych umysłów. W końcu dom Bogdana, a właściwie mieszkanie jego matki stało się naocznym świadkiem jednego wielkiego biegania, podczas którego nasze gardła wykrzykiwały: ,,Nie ma materii! Nie ma przestrzeni! Wreszcie Bogdan przystanął, spojrzał na mnie ze strachem w oczach i spytał: - A czas? Do cholery, co z czasem? - Czyżby i jego nie było? - Przyjacielu - rzekłem po chwili, ale dysząc jeszcze - Przecież czas przede wszystkim odnosi się do przestrzeni, jest jak gdyby relacją materii z przestrzenią. - Czyli jego też nie ma! Pomyśl! - Skoro ich nie ma, to nie ma prawa zaistnieć coś, co nazywamy odczuciem upływu czasu! - Ta krótka wymiana zdań spowodowała ostateczną zmianę formuły krzyku, odtąd zamiast wykrzykiwać: nie ma materii, nie ma przestrzeni, krzyczeliśmy: ,,Nic nie ma! - świat nie istnieje!". - I to już nie była gorączka, to było istne szaleństwo! Pamiętam, że ani na chwilę myśli nie wyrywały się do domu, czy choćby aktualnie upatrzonej. Również nikt nie spoglądał na zegarek. Czas nie istniał, i z każdą chwilą nie istniał coraz dosłowniej. Bogdan jak przystało na posiadacza czujnego umysłu; z punktu widzenia dopiero co stwierdzonego: NIC NIE MA - rzekł po chwili: - Coś jest do cholery! - Widać przecież, że coś jest! - To wrażenie, że jest - powiedziałem, i naraz złapałem się za słowo, bo czułem, że nie Ja je wypowiedziałem, tylko jakiś przybysz to rzekł ustami moimi - jakby filozofii profesor, co to przypadkiem do nas wstąpił, a skoro wstąpił, to przy okazji potrzebnym słowem wsparł. - wykrzyczałem: Właśnie - Wrażenie. To jest Bóg! Wrażenie jest Bogiem! Złapał się tego również Bogdan; mówiła o tym jego rozdziawiona gęba. A patrząc się na rozdziawioną gębę ja kontynuuję: - Nic nie ma. - Jest tylko Bóg. - Bóg, który jest wrażeniem. Jest tylko jedna Chwila: ,,Teraz", Chwila - Wrażenie, Chwila - Wieczność. Ale wieczność nie zajmująca najmniejszej przestrzeni, ani też najmniejszego ułamka czasu. Wszelki czas przeszły jest nierealny - co więcej - niebyły, gdyż jest tylko wrażeniem obecnej chwili ,,Teraz". - Słuchaj przyjacielu - mówię dalej. - Jeśli, to co ci nawijam jest prawdą, to jeden z wypływających stąd wniosków jest dla nas cholernie ciekawy, ponieważ dotyka nas nie inaczej jak fizycznie. - Otóż, My nie istniejemy! - Nie istniejemy, gdyż jesteśmy tylko częścią owego Wrażenia! Po dłuższej zadumie, oczy Bogdana zabłysnęły zrozumieniem. Ale, by potwierdzić sobie słuszność takiego kompleksowego wyjaśnienia, Bogdan ponownie przytrzymał w bezruchu swoje wytrzeszczone gały - i... i... - Sprawdzał. Upewniał się, czy aby przypadkiem Kiełbowicz nie zrobił logicznego błędu, czy aby nadto się nie zagalopował, po czym z gał ponownie zrobiły się oczy, które zabłysnęły tak rzadko spotykanym u ludzi światłem przeczyszczonego umysłu. ,,ZROZUMIENIE ŚWIATA" cisnęło nas w głębie foteli abyśmy w całkowitym znieruchomieniu mogli raczyć się WRAŻENIEM. - Za moment każdy z nas był tym absolutnym Bogiem. - Bogiem zdającym sobie sprawę nie tylko z całkowitej nierealności tego co zobaczone, ale także z nierealności usłyszanego, odczutego, pomyślanego czy wyobrażonego. Ta cudowna chwila trwała ze dwie, trzy godziny - trudno określić. W każdym razie kiedy tym przepływającym, wiecznie teraźniejszym deszczem wrażeń nasyciliśmy się dosyć, wówczas pozwoliliśmy by popłynął z naszych głów zrazu malusieńki strumyczek, następnie rzeczka..., a w końcu wielka rzeka PRZECHWAŁEK. A przechwalaliśmy się, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, jak wielu filozofów przez wieki próbowało wziąć za rogi, poskromić, i wreszcie zamknąć w systemie filozoficznym tego rozjuszonego byka jakim jest nasz świat - i że nigdy im się to nie udało, gdyż zawsze w klatkach dla tego zwierza, brakowało bodaj ostatniego pręta, który możliwość wymknięcia się przekreśliłby definitywnie. Nagle dziś - Ja i Bogdan dajemy ludzkości system całkowicie zamknięty, klatkę dla byka jak się patrzy, i co najważniejsze - własnej roboty!! Nie zapomnę chichotu Bogdana, że siedząc z nogami nie zaopatrzonymi w skarpetki pokonał 20 tomów Lenina, dzieło Kanta, a nawet Chrześcijaństwo, że dokonał wielkiego czynu bez najmniejszego poszanowania autorytetów. - W tym miejscu, wszystkich, zdolnych do wywołania w sobie zgorszenia stosunkiem Bogdana do budowniczych europejskiej cywilizacji - śpieszę zapewniać, że rzecz miałaby się z pewnością inaczej, gdyby Bogdan wiedział wcześniej jak wielkiego dokonamy odkrycia, że z pewnością zrobiłby wszystko, aby na tę okoliczność okrywały nas przyzwoite garnitury. Ale nie zrobił tego, bo nie wiedział..., bo skąd miał wiedzieć...? - Skąd, człowiek może wiedzieć co pomyśli za dni kilka, kiedy nie wie nawet co pomyśli za sekundę, ba - za ułamek sekundy?! Dalsza część wieczoru była już rodem z piekła. Po jakiejś godzinie po raz kolejny zapanowało znieruchomienie podczas którego znów zapadnięci byliśmy we "wrażeniu". Kto wie, czy te dziecinne przechwałki bezczelnie żartujące sobie z Kanta, Kartezjusza czy Hegla po prostu Lucyfera nie wywołały. - Otóż chcę opowiedzieć następną historię, której wielu z was odmówi prawdy. Jednak niedowiarkom wybaczam - gdyż, przyznaję, iż sam bym nie uwierzył gdybym jej na własnej skórze nie odczuł. Lecz kto w ufność bogaty, niech swych oczu nie szczędzi. Co więcej, czytelniku, jeśli masz podobne doświadczenia, a do tego znasz możliwą przyczynę zjawiska, tedy już teraz czuj się poproszonym o pakowanie walizek i przyjechanie do dwóch głupców w celu ich oświecenia: Otóż siedzieliśmy po przeciwległych końcach wielkiego pokoju ze spojrzeniami skierowanymi w swoją stronę. Dlaczego na siebie patrzyliśmy? - Nie wiem, i proszę abyście nie pytali o drobiazgi. Ważne jest co innego. - W którymś momencie patrzenia na Bogdana stwierdziłem, że coś jest nie tak... - coś się zmienia..., zaczynam widzieć nie to, nie to... – jestem w czymś innym... - w czymś! W miejscu twarzy przyjaciela zobaczyłem twarz obcego, czterdziestoletniego mężczyzny. Jedynym pocieszeniem, jeśli w ogóle o jakimś pocieszeniu można tu mówić - było to, że ten mężczyzna przyglądając się mi, wydawał się równie przestraszonym jak ja. Mimo to, lęku jakiego doznałem nie jestem w stanie opisać, i miast opisu posłużę się waszą wyobraźnią. - Spróbujcie wyobrazić sobie, że znajdujecie się w pokoju z najbliższą osobą, że panuje przyjacielska atmosfera, że tak mijają dwie godziny i nagle, bez żadnych wcześniejszych symptomów ta osoba znika na rzecz kogoś obcego, takiego czterdziestoletniego intruza. - Ja to przeżyłem! Byłem w tak wielkim szoku, że i dzisiaj nie znajduję słów mogących to dobrze zrelacjonować. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć czy nogi mi drżały, czy też odwrotnie -zesztywniały. - Czy serce waliło, czy zamarło. - Wszystko działo się zbyt szybko. W pamięci pozostał jedynie zarys tamtej chwili. - Pokój zaczął się chwiać, jakby nie był pokojem lecz kajutą jachtu w trakcie sztormu. Powietrze gęste, tworzące jakby przeźroczystą gąbkę próbującą przeszkadzać w widzeniu przedmiotów. Na domiar, ta przeźroczysta galareta wraz z przedmiotami i z zawartą w niej obcą personą - pulsowała. Niczym fantastyczny żyjący organ stawała się większa, to znów zmniejszała się, by za chwilę znowu powrócić do formatu największego! Ale to wszystko działo się w ułamkach sekund. Później był już tylko moment, powrotu do normalnego widzenia, powtórnie opatrzonego obrazem Bogdana. Stało się to dokładnie wtedy, kiedy w wielkim przerażeniu zerwał się z wersalki i wydobywając z siebie chorobliwy bełkot zaczął biegać po mieszkaniu,. Może się wydać komuś dziwnym, lecz to jego bieganie, nienormalne zachowywanie się zaczęło mnie uspokajać, bo pozwalało przypuszczać, że w przeżyciach nie jestem odosobniony. Pomyślałem, że ujrzenie obcego faceta, nie było wynikiem gwałtu dokonanego przez irracjonalny świat na moim umyśle - lecz, że taka była obiektywna rzeczywistość. To rosnące przeświadczenie pomagało mi w uspokajaniu przyjaciela, który wyrywając się mamrotał, by nie robić mu krzywdy. Przywrócenie Bogdana do stanu jako takiej psychicznej równowagi trwało długo. Kiedy jednak uspokoił się na tyle, by móc skupić się na moim palcu, a potem wypowiedzieć swoje nazwisko - zacząłem rychło badać całą rzecz od jego strony. Relacja Bogdana potwierdziła moje przypuszczenie chwilowego sfiksowania rzeczywistości obiektywnej. On w momencie kiedy ja zobaczyłem czterdziestoletniego faceta, ujrzał odrażającego starca robiącego w jego kierunku przerażające miny. Na domiar złego ohydnemu dziadowi siedzącemu na moim miejscu w sposób zastraszająco szybki rosły włosy. Wyglądało to tak, jakby z czaszki wylęgały się długie białe robaki, które potem niczym węże zsuwały się w dół po ramieniu. Nie mogliśmy dłużej pozostać w tym mieszkaniu. Nastrój był potworniejszy niż ten jaki odczuwałem po obejrzeniu horroru będąc dzieckiem. Czmychnęliśmy. Dopiero po jakiejś godzinie nieśmiało pojawiliśmy się z powrotem, i to tylko dlatego, że na dworze panował straszny ziąb. Wypiliśmy gorącą herbatę i postanowiliśmy spróbować usnąć. Wstaliśmy około południa. Byliśmy niewyspani i kompletnie ogłupieni. - Śmiejąc się, jak gdyby miniona noc była tylko snem - kłóciliśmy się co powinniśmy bardziej przeżywać, czy odkrytą przez nas filozofię, czy diabelskie wydarzenie.
  15. Co ja tutaj robię poraz drugi? Ano, chciałem przytaknąć Piotrowi, bo właściwie pisząc swój komentarz - miałem na myśli, to samo co On, tyle, że mi się myśli skłębiły i miałem problem z ich wyartykułowaniem. :)) "Myśli się kłębiły" - to związek wyrazowy jak najbardziej poprawny. Pozdrawiam serdecznie obu Panów
  16. NOoooo :)) Ubawił mnie Twój komentarz, i chyba mnie przekonałeś
  17. 1) "że to wszystko nie jest tylko fikcją książkową, a rzeczywistością go otaczającą." - moim zdaniem masz skłonności do inwersji, bo lepiej brzmi: nie jest tylko książkową fikcją, lecz otaczającą go rzeczywistością. 2) "wszak większość swego dnia spędzał zamknięty w swych czterech ścianach, otoczony obrazami Beksińskiego" - "wszak" nie pasuje, no i "...swego dnia" "w swych czterech..." - wystarczyło napisać: większość dnia, zamknięty w czterech. Generalnie jest to opowiadanie strasznie ogólne, więcej szczegółów proponuję w nie jeszcze wsypać. Pozdrawiam
  18. No miło się Ludmiło - życie po tym wierszu umiliło
  19. Nie pasuje ci Piotrze nauczycielka od plastyki, skoro tak - zmienię ją na zgrabną babeczkę od plastyki (może być?), którą spotkam np w 12 części dziennika na jakichś baletach i z którą... :)) W rzeczywistości mój ojciec był dla mnie zawsze tatusiem, nigdy inaczej nie wolno mi było na niego mówić, tylko w trzeciej osobie: czy tatuś może..., czy tatuś pozwoli... itp. - straszne nieprawdaż, pewnie później o tym również napiszę. Co do twego postulatu w tej sprawie jeszcze pomyślę. Co do pączków i włączenia mamie jej ulubionej muzyki, to nie rozumiem - co tu jest nie tak? Tym bardziej, że było dokładnie tak, jak to opisałem. Kiedyś ojciec wspominał o jakimś draniu Rutkowskim, i chyba było to po wizycie w jednostce w Mrzeżynie. Patrz Piotrze jaki ten świat mały :)) Również pozdrawiam
  20. 23 kwietnia 1989 roku W pracy murarze każą mi śpiewać. Bardzo dziwne, ale mojemu majstrowi podobają się punkowe piosenki. Lecz nawet przy tym dodatkowym zajęciu, jakim jest niepisany etat nadwornego jego pieśniarza, zarabiam mało. Tak mało, że jeszcze przez długi czas nie będę w stanie uzbierać pieniędzy ani na organy, ani na farby olejne, czy choćby inne narzędzia, których posiadanie pozwalałoby się łudzić, że w końcu stanę się artystą wielu środków wyrazu. Niestety, brak pieniędzy ogranicza mnie do pióra. Nie mam nic przeciwko pisaniu, w sumie to nawet lubię rzeźbić zdania. Ale, może istnieje coś, co bardziej odpowiada mojemu charakterowi i zdolnościom? - wszak siedząc w krzakach, a z nudów mieszając w gaciach - czuję, że mógłbym z powodzeniem robić i inne rzeczy, np. w podstawówce nauczycielka od plastyki zachwycona moimi rysunkami, wręcz nalegała, abym po ukończeniu szkoły poszedł do liceum plastycznego. Powracając jednak do tematu kariery pieśniarza robiącego slalomy taczką, znanego wam Kornela, to trzeba skreślić jeszcze tych kilka słów, z których dowiecie się, że najprawdopodobniej już długo nie popracuję na stanowisku operatora chybotliwego pojazdu. Dlaczego? Wczoraj, w skrzynce na listy zamiast kolejnego miłosnego wyznania od nieznajomej, znalazłem pismo, w którym przedstawiciele władzy usilnie zapraszają mnie do wstąpienia w szranki szeregów wojskowych. – Otóż urzędasy, miały czelność tak literki zredagować, żeby stało z nich, iż spod mojego adresu zalatuje armatnim mięsem! ,,Ale Mości Panowie, ja bardziej mam się za ducha niż mięso!“ – To zdanie kilkakroć wykrzykiwałem w koszmarze. Śniło mi się, że brali mnie do wojska – dwóch za ręce a dwóch za nogi. – Ja krzyczałem, że jestem duchem, oni - że mięsem. Włosów z głowy, jednak nie wyrywam. Niedawno, na jakiejś alkoholowej imprezie usłyszałem, że weszła w życie nowa ustawa, która dla młodych obywateli, posiadających inne niż ogólnie słuszne przekonania, powołuje w życie coś, co będzie zastępować wojsko. Postanawiam złożyć wniosek o przydzielenie mi tego czegoś. I pomimo, iż dowiedziałem się, że tego czegoś nie mogą mi dać, a jedynie mogą umożliwić mi wejście w to coś, i to na okres dłuższy niż w przypadku wojska, o rok dłuższy – to moja decyzja była niemalże natychmiastowa. Wystarczyło, że wziąłem pod uwagę swoje zamiłowanie do życia w gromadzie, to usposobienie, któremu przyjrzałem się dokładnie podczas czteroletniego sardynkowania w internatach. Wówczas za każdą większą niesubordynację przenoszono mnie z jednego budynku do drugiego. Ale oprócz wyżej wspomnianej, a tak cenionej przez społeczeństwo cechy charakteru, dochodziły jeszcze czynniki ideowe - oraz, co nie jest bez znaczenia – wyraźne ograniczenie możliwości kontaktowania się z płcią przeciwną! Miałbym przez dwa lata nie widzieć naszych słowiańskich bogiń? Zapomnieć, po co stworzono mnie mężczyzną? Przez tyle czasu dla dobra własnego nie pożądać i nie śnić? O nie! To nie dla mnie! W pewne popołudnie, jeszcze targany ostatnimi wątpliwościami uklęknąłem w jednym z parków przed dwoma największymi dębami, i zaprzysiągłem uroczyście, iż uczynię wszystko, aby nigdy nie być pośród żołnierskiego potu, krwi i chamstwa! 26 kwietnia 1989 roku W związku ze znalezieniem wiadomego listu w skrzynce, odbyłem podróż do Gryfic, do mojego ojca. Ten mężczyzna, który jak mówi mama zawsze miał powodzenie u kobiet, już od przeszło dwudziestu lat jest zawodowym żołnierzem. – W 1967 lub 1968 roku został nawet zapisany w jakimś wojskowym rejestrze w poczet ochotników do walki w Wietnamie. Oczywiście gdyby doszło wówczas do wysłania naszych wojsk w tamte rejony Azji, to ten, który w 1969 zasiał urodzajne pole matki, przedtem musiałby stanąć na polach ryżowych przeciwko armii Stanów Zjednoczonych. Wniosek śmiały można wysnuć taki, że o mały włos, a nie byłoby mnie na tym świecie, i że swoje istnienie zawdzięczam jakimś wysoko postawionym decydentom, – kto wie, czy nie radzieckim. Nieraz zastanawiałem się, jakim jest on człowiekiem? Trudno go rozgryźć, i choć dwadzieścia lat jestem już jego synem, to nie wiem, co tak naprawdę siedzi w jego wnętrzu. Pewnym dla mnie natomiast jest to, że idealnie pasuje na żołnierza. Zawsze ulega masowej propagandzie i obecnemu w danej chwili trendowi. Mój ojciec to egzemplarz dokładnie informujący się, za co dzisiaj należy potępiać, a czym brzydzić się tylko. W Gryficach, po obiedzie przyrządzonym przez jego nową kobietę, po przejażdżce jego nowym wozem przyszła pora na zasadniczą rozmowę, która była prawdziwym celem mojej wizyty. Powiedziałem mu o liście, i o tym, jakie możliwości daje wchodząca w życie ustawa o powołaniu służby zastępczej.. Oczywiście, mój ojciec nie chciał słyszeć o moim zamiarze uchyleniu się od wojska. Ubierał w inne słowa – słowa mówione mi dawnymi czasy w kuchni, kiedy niemalże wszystkie meble były większe ode mnie, i już z racji tych swoich gabarytów powodowały respekt, do tego dorzućmy moich rodziców, od kiedy pamiętam zawsze większych od mebli. - Wtedy musiałem jeść znienawidzoną kaszkę, żeby za kilkanaście lat mieć siły trzymać karabin. Dzisiaj nie muszę jeść kaszki, ale jeśli dobrze rozumiem, muszę iść do wojska, żeby kaszka nie poszła na marne. - Poza tym, tylko służba w wojsku potrafi młodzieńców przeistoczyć w prawdziwych mężczyzn, którzy będą w stanie sprostać trudom życia. Ojciec w końcu zrobił poważną minę i poprosił abym nie robił mu wstydu, po czym kazał mi uruchomić wyobraźnię i przy jej pomocy w swoim pustym łbie, wytworzyć sobie obrazek, na którym to, jego koledzy z oficerskiego grona z powodu mego tchórzostwa będą go wyśmiewać. Właśnie, podsumowaniem całego jego wykładu było to, że daję tym facetom pretekst by przestał liczyć się w ich oczach. Kiedy pomimo tego ponownie poprosiłem go, by użył swych znajomości, i załatwił pozytywne rozpatrzenie mojego wniosku o przydzielenie do służby zastępczej – wówczas już popatrzył na mnie jak na zbrodniarza, a na jego twarzy pojawiła się odraza. Ponowienie i to w sposób błagalny prośby, było dla niego już grubą przesadą, i najwyraźniej czymś niegodnym mężczyzny. Będąc tym wytrącony z równowagi, w jego ruchach było coś takiego jakby przygotowywał ostateczny gest przepędzenia mnie ze swego domu. Od razu po powrocie z wizyty od tatusia, próbowałem rozmawiać o tym samym z mamą. Niestety, jej rozumowanie było podobne do ojcowskiego, podobne do tego, z jakim spotkałbym się w większości domów, gdybym był tam dwudziestoletnim synem. Dopiero kiedy wybiegłem z mieszkania, by wrócić z pączkami, kiedy na stole zapaliłem świeczkę, i włączyłem muzykę jej ulubionego Jeana Michel Jarre’a - powoli udawało się cokolwiek jej uzmysławiać. – Między innymi przypomniałem jej o wynikających z mojego charakteru nieprzyjemnych historiach, a było ich kilka, jak również gadałem o ideologii surrealistów, o moich najbliższych życiowych planach itd. itd - gadałem tak przez godzinę, aż wreszcie zmęczony zapytałem wprost - czy woli mnie żywym, czy martwym? Rosnąca cisza w wyrazie jej twarzy pozwalała przypuszczać, że daje za wygraną. Jej oczy zachodziły wilgocią, aż w całkowicie już mokrych oczach ujrzałem nie tylko zrozumienie, lecz przede wszystkim matczyną miłość. Chyba w końcu wyobraziła sobie... - bo bardzo nalegałem by wyobraziła sobie, jak zamiast listu ode mnie z załączonym zaproszeniem na przysięgę, dostaje telegram od dowódcy jednostki, w którym prosi się ją o niezwłoczne odebranie zafoliowanych zwłok syna. W końcu powiedziała upragnione: Rób Co Chcesz.
  21. 1) "a skarpetkę na głowę założyłem wcale nie przez roztargnienie" - co za debile zarzucali Tobie założenie skarpetki na głowę przez roztargnienie? - zdanie absolutnie bez sensu 2) "jak to podały nasze gazety, dziennik telewizyjny oraz „BPEMR” (czyt. Wrjemia) i encyklopedie PWN" - czy jesteś pewny, że wyliczając można po "oraz" pisać "i" ? Ponadto te encyklopedie PWN według mnie świadczą, o małej samodyscyplinie twórczej, no bo któraż encyklopedia opisuje takie rzeczy jak kradzież spirytusu ze sklepu. Poza tym chyba nie wziąłeś pod uwagę czasu w jaki przygotowuje się encyklopedie do wydania. Zdecydowanie encyklopedie są tutaj jawnym kiczem. 3) "lecz poprzez pomyłkę" - lepiej chyba "...przez pomyłkę" 4) "Jeśli chodzi o tę skrzynkę, to muszę sprostować- nie była to wódka lecz czysty spirytus, ale jest oszczerstwem stwierdzenie" - tutaj "ale" jest według mnie bez sensu, do czego niby słowo "ale" się odnosi? - lepiej napisz zamiast tego "ponadto" czy jakiś synonim tego słowa. 5) "bo sama za mną pociekła krzycząc" - pociekła? Pomysł sympatyczny, ale żeby to miało sens, realizacja takiego absurdalnego pomysłu, moim zdaniem, musi być perfekcyjna - ocierająca się o pisarską wirtuozerię. Twojemu tekstowi potrzeba jeszcze dużo kosmetyki. Pozdrawiam i życzę przyjemnej pracy przy przeróbkach.
  22. Piotrze, przyjmuję przeprosiny. Swoją drogą ciekawy z Ciebie człowiek. Najpierw zaskakujesz bardzo pozytywnie, później bardzo negatywnie, następnie znów bardzo pozytywnie. Chyba muszę się do tego przyzwyczaić. Któż dzisiaj potrafi tak zwyczajnie przeprosić, nie próbując tego obracać w jakiś żart. Ty to zrobiłeś. Z mojego otoczenia jedyną osobą, która umie tak przepraszać JESTEM JA SAM. :)) A propos nudzenia się lekturą mojego dziennika: Nie mogę zapewnić, że dalsze części bardziej przypadną ci do gustu, niemniej jest coraz bliżej do części bardziej komediowych, tudzież okraszonych pikantnymi spotkaniami z przedstawicielkami płci pięknej. ps Jeśli chcesz to podam ci wszystkie linki do słowników on-line. Zresztą jeśli ktoś posiada adresy jakichś słowników on-line niech je poda nam obu. Od przybytku głowa nie boli. Równiez pozdrawiam Piotrze
  23. Dziewuszko piwo podrzucę, jeno pierwej ty mi adres musisz tych synagarlic... - no bo jak inaczej? A właśnie skoro wszystkie pytam, to ty też musisz odpowiedzieć, czyś pełnoletnia. Dzięki za wniknięcie w treści rubaszne, i uwagi przed których pisaniem tak się wzbraniałaś. Pankracy, obiecałeś, zajrzałeś, szkoda tylko, że moich ortów nie przytoczyłeś, znów zdany na siebie jestem. Mówisz, żeby zdania poskracać? - Ty? Pozdrawiam Was i dziękuję jeszcze raz za wysiłek czytelniczy i komentarze.
  24. Ha, Ha! Nie żartowałem. Próbuję po prostu zdobywać się na szczerość. Byłoby miło Pankracy abyś zajrzał kiedy do mojego rubasznego dziennika. Mógłbyś mi co nieco wytknąć, podpowiedzieć itp. - Bo wiesz, ja w przeciwieństwie do Ciebie chcę pracować nad zamieszczonymi tutaj tekstami. Moim celem (co się będziemy oszukiwać) jest między innymi otrzymywanie takich komentarzy, jak ten, który ja Tobie wysmarowałem. Pomóż mistrzu. Wniknij w mój dziennik. Wytknij słabości, wskaż silne strony (jeśli takowe posiadam) Pozdrawiam :))
  25. 5) Jej zdrowy - zdaniem ojca pojawiającym się zawsze wtedy, kiedy nie trzeba - uśmiech upiększał otoczenie - Chyba powinno być: zdrowy...pojawiający się...uśmiech - nie "pojawiającym"? 6)Skrzypiały denerwująco i po chwili ukazywały jej lepszy świat - zamiast "i" dałbym "ale" Znowu muszę kończyć komentarz. Moje wrażenia? - Wirtuozeria godna pozazdroszczenia! Niespotykana wręcz dbałość w komponowaniu zdań. Jeśli nie jesteś już znanym pisarzem, to na 95 procent nim będziesz. Pozdrawiam prawdziwego mistrza.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...