Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

51fu

Użytkownicy
  • Postów

    731
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Odpowiedzi opublikowane przez 51fu

  1. Jay, dzięki za przeczytanie. Zależało mi na Twojej reakcji.

    Ja też sądzę, że końcówka wcale nie jest śmieszna. Jak już na pewno zauważyłeś, mój narrator miewa kaprysy. Stwierdziłem poza tym, że emocje są najsilniejsze, gdy wystepują w skrajnym kontraście. To pewien rodzaj nagrody dla mnie, jeśli potrafiłem Cię końcówką zaskoczyć i wiarygodnie wytrącić z budowanego wcześniej nastroju. Dzięki!

    Pozdrawiam. // 51

  2. * * *

    piotrowi g. sobeckiemu



    nie potrafię się wyświetlić
    w telefonie. twarz przedstawiam
    ciszą. łatwo poznać. coś
    mi mówi że tłumaczy się
    inny. słowo daję. od nowa
    uczę się chodzić i omijać
    znane miejsca pomiędzy

    strofami. rzucam mięso
    które z trudem odchodzi od kości.
    od zmysłów. pokornie wraca
    do siebie. do mnie należy
    imię jak ostatnie słowo
    którego jeszcze nie znam.

    boję się że strąci gwiazdki.

  3. Cytat
    Czytałeś może "Ziemie obiecaną"? To też o Łodzi. Teraz nie mogę takim epitetem jej zaszczycić, więc wyszukałem jakiś adekwatny do sytuacji, w której prezydent miasta całą kadencję buduje pomniki Żydom. Stąd "obrzezana". Mam nadzieje, że zostane oskarżony o anty-kropiwnicyzm, a nie semityzm.
    Innymi słowy tak: chodziło o przymierze:).



    Ależ mi pojechałeś. :) 'Ziemię Obiecaną' czytałem z zapartym tchem, ale nawet, gdybym nie czytał, to jak mógłbym nie skojarzyć analogii?

    Dobra. Sprecyzuję. Obrzezanie przywodzi mi na myśl przymierze z Bogiem. Bo jeśli pozostać przy samym przymierzu, to owszem, wszystko trzyma się kupy. Stąd powyższe pytanie: czy przesadzam?

    Oczywiście, że anty-kropiwnicyzm. Mogę nawet przyklasnąć. Problem w tym, że myśl ta może być nieczytelna dla nie-łodzian. Zastanawiam się, czy trzecia strofa trzyma się głównego przesłania.

    Poza tym wiersz jest taki... przemysłowy, przemyślny... no, jednym słowem: łódzki. // 51
  4. Alter Net To już ostatnia kosmiczna wyprawa. Uporałem się, myślę, z tematem. Co do 'omgleń' — ja już nie wiem, czy to jest be, czy cacy. Ale dzięki za wątpliwość. Serdecznie.

    Jay Jay Może rzeczywiście mało zamotany, ale po raz pierwszy borykałem się z zadaniem napisania świadomego wiersza o dwóch zupełnie różnych drogach interpretacyjnych. Stąd rezultat taki a nie inny. Fakt, cykl kończy się dobrze. Chociaż raz. Dzięki.


    Pozdrowienia. // fu
  5. * * *

    Przepiękne, roztańczone dziewczę zupełnie bez powodu odgasiło na mnie fajkę. Ale to było później.
    Telefon komórkowy ma to do siebie, że rozbrzęcza się na dobre właśnie wtedy, gdy zaczynasz myśleć o jego powtórnym ładowaniu. Zazwyczaj jesteś wtedy kilkanaście kilometrów od własnego domu, w którym zbawienny gadżet śpi spokojnie na półeczce, a ty zastanawiasz się, jakie licho kieruje wszystkie połączenia akurat do ciebie. Potem plujesz sobie w brodę, że nie podążasz z duchem czasu i od czterech lat nie wymieniłeś aparatu. Wszyscy twoi znajomi mają te same niezawodne nokie albo wypasione soniaki, i po prostu pożyczają sobie ładowarki.
    Ja właśnie siedziałem u kumpla, który należał do właścicieli popularnego modelu nokii i mimo najszczerszych chęci oraz wieloletniej znajomości nijak nie mógł mi pomóc. Bo mnie się zachciało komórki wyjątkowej, zahibernowanego jurajskiego artefaktu — alcatela AD–1945 (nazwę nadałem mu sam, bo wyglądał jakby właśnie przeszedł wojnę). Czułem się jak Tarzan ze złamaną maczugą w centrum Tokio. Z maczugą co chwilę pikającą monofonicznie na najwyższych tonach. Z maczugą, do której bateria litowo-jonowa wydawała się poronionym pomysłem pisarzy science–fiction.
    Mój serdeczny kumpel wyrozumiale patrzył na mnie, jak tępym wzrokiem usiłowałem zaklinać komórkę. A bo dzwoni ojciec, że mam go rano zawieźć do urzędu. A bo matka, że ojciec czegoś chciał, czegoś związanego z urzędem. Albo koleżanka, że ma darmowy bilet na jakiegoś podstarzałego komika. I tak w kółko.
    Gdy wydawało się, że cegła lada moment zdechnie, zadzwonił Paweł — jedyna osoba, którą pragnąłem usłyszeć. Jedyna osoba, która naprawdę miała mi coś do powiedzenia.
    — No! Ej, i co? Będzie coś? — zapytałem elokwentnie.
    — Jadymy, Zenuś, jadymy, że hej! — odparł równie elegancko Paweł.
    Żeby było jasne. Nie nazywam się Zenon. To takie żarty między kolegami.
    Do rzeczy. Skoro tylko Pawełek oznajmił, że nasz planowany wypad ma wszelkie możliwości praktycznej realizacji, ja i Grześ (ten wyrozumiały przyjaciel od nokii) wybyliśmy pospiesznie z Grzesiowej chaty. Osiągnąwszy Grzesiowy przystanek autobusowy, postanowiliśmy poczekać na środek transportu. Ściemniało się, ale nam przed oczami jaśniał wspaniały cel. Klub studencki!
    Tutaj należy się słowo wyjaśnienia. Wyskoczyć na tańce mogłem wprawdzie sam, ale to nie byłoby to samo. Jeśli szło się w miasto, w tany, w dym — to szło się we trzech. Ufnie i po muszkietersku.
    Nie inaczej było tamtego wieczoru. Jesień przybierała na sile, ale nie narzekaliśmy. Dzieliło nas tylko kilka przystanków od akademickiego Olimpu, czyli klubu z szyldem Eldorado. Pozostawały nam minuty od łakomych spojrzeń boginek tańca, od ciężkich garnców bursztynowego trunku, od słodkich dźwięków didżejskiej harfy. Podniebną wędrówkę po szczytach Hellady przerwał chropowaty głos dżentelmena o znoszonej twarzy.
    — Pszaszam ży si ta pszkadzam, le mi brakło wicie n-no na mu-muskojeba bo mnie rano stej no izby wicie wy-wykopali i bymse tak no no...
    Grześ, jako wybitny spec od języków wszystkich narodów, popisał się brawurową ripostą.
    — Sorę mesju a le my nie le poloń. Ich nicht gawarisz. Pardą.
    — A to pszaszam syrdyczni. Co złeto nieja.
    I wszystko potoczyłoby się dalej pomyślnie, gdyby nie ów zacny jegomość, który ni z tego, ni z owego postanowił podzielić się z nami treścią żołądkową. O ile Grześ mógł dziękować Czuwającemu, tak ja oberwałem rykoszetem. Jak to często bywa w iście filmowych sytuacjach, akurat podjechał autobus. Patrząc z narastającym obrzydzeniem na zhańbioną nogawkę, rozmyślałem o możliwościach zabójstwa. Grześ, nie patyczkując się, zaciągnął mnie do ikarusa. Gwarantował mi wiele okazji na odpłacenie się menelowi.
    — Luz, stary. Ledwie widać. Zaraz ci dam chusteczkę.
    — Dupa — skwitowałem stanowczo.
    — Aj, tam. Bez przesady.
    — Wielka, tłusta, blada dupa!
    Jednakże nie było czasu zawracać. Zdeterminowani do spędzenia wyluzowanego wieczoru, postanowiliśmy zapomnieć o sprawie. Ja wziąłem chusteczkę i doprowadziłem nogawkę do stanu umiarkowanej używalności. Odetchnąłem z ulgą, gdy wysiadaliśmy na docelowym przystanku.

    * * *

    Jak okiem sięgnąć, było zupełnie bezpawłowo. Mieliśmy jeszcze chwilę do umówionego czasu połączenia sił, więc postanowiliśmy podumać przed wejściem do klubu. Rogale nie chciały zniknąć z naszych ust.
    Po czterdziestu minutach przestępowania z nogi na nogę, a co najmniej kwadransie tłumienia niepochlenych opinii na temat spóźnialstwa, zdecydowaliśmy się wejść do środka sami. Mieliśmy poczekać wewnątrz, z piwem i zajętym stolikiem. Dokładnie trzydzieści sekund później z powrotem wyszliśmy na dwór. Ówczesną minę Grzesia oceniałem jako kwaśną.
    — Nie mogę po prostu uwierzyć, że jej nie wziąłeś. No, nie mogę! Myślałeś, że cię wpuszczą bez legitymacji?
    Po raz enty poprosiłem kumpla o wyrozumiałość dla studenckiej pamięci. Zaproponowałem przechadzkę na stację, żeby umilić czas oczekiwania na spóźnialskiego.
    — A co jak przyjdzie, a nas nie będzie? — filozofował Grzegorz.
    — Eee... — odrzekłem po stoicku. — Zadzwoni najwyżej... O kurde!...
    — Noo?
    — Pewnie dzwonił do mnie, że się spóźni, a mnie wtedy siadła komórka — stwierdziłem sięgając do kieszeni po aparat. Ciemny jak noc wyświetlacz potwierdził moje obawy.
    — Eee... — Grzegorz tym razem przyjął postawę racjonalisty. — Jakby się do ciebie nie dodzwonił, to napisałby do mnie, czy coś.
    Wzruszając ramionami skierowaliśmy się w stronę BP. Podjęliśmy dyskusję o amplitudzie cenowej napojów alkoholowych oraz o wyższości piwa 5,6% nad wszelkimi strongami. Dokonawszy rozsądnego zakupu, przystanęliśmy w zacienionym miejscu. Znajdowało się w połowie drogi między stacją a Eldorado. Mogliśmy tam godnie spożywać browary, jednocześnie kontrolując wejście do klubu. Po chwili wszczęliśmy dość głośny dialog, dotykający tematów niewysokich. Czas mijał, drugi lech upływał, a my przymarzaliśmy do ziemi. Należało podjąć stanowczą decyzję. I to teraz. Teraz albo nigdy. Albo zaraz. Tak, 'zaraz' zdawało się najwygodniejsze. Plan był następujący. Jeszcze po jednym i wchodzimy. Krótka bajera do bramkarzy (ewentualnie dyszka) i szczyt Olimpu będzie nasz! Poczuliśmy moc, zupełnie jakby Dionizos stał za naszymi plecami i szeptał do ucha, jakie kroki mamy poczynić.
    Trzecie zrobiliśmy w kwadrans, co dało nam w sumie półtorej godziny przed klubem. Czas najwyższy. W środku poszło jak po maśle. Stanęło na dwóch dyszkach i wysłuchaniu kilku pogardliwych uwag, ale cóż to znaczyło wobec obrazu, który ukazał się nam przed oczami...
    Powiem tak: zaiste eldorado.
    Wchodziłem w tłum usatysfakcjonowany, że wreszcie zaczynało się nam układać. Kątem oka zauważyłem, jak Grześ wyjmuje z kieszeni świecący telefon i udaje się z nim do toalety.
    Zamówiłem przy barze dwa żywce. Cudem znalazł się mały stolik, który czym prędzej zarezerwowałem tyłkiem. Didżej zdążył przeforsować kilka piosenek, a Grzesiek dalej nie wracał. Nie wracał przez następne cztery techniawki, więc wreszcie musiałem sprawdzić, co takiego odciągnęło kumpla od spełnienia marzenia. Jakaś dziewczyna zgodziła się potrzymać przez pięć minut miejsce. Zacząłem przedzierać się przez rozochocony rytmem tłum. Było duszno. Ktoś dźgnął mnie łokciem w plecy. Bez żadnego sorry. I to migające, epileptyczne światło. Coś mi zaczęło mówić, że już nie jest tak fajnie. Potem jedna mocno nakręcona panna zachwiała się w obłąkańczym tańcu. Leciała wprost na mnie. Złapałem ją w ostatniej chwili. Cicho zakląłem. Nagle poczułem pieczenie na szyi. To ona. Gdy obejmowała mnie za kark, żeby złapać równowagę, wciąż trzymała w dłoni papierosa. Tym razem zakląłem głośno. Przeklęta, śliczna idiotka. Nienawidzę tańczących palaczy. Jakiś fagas uczepił się mojej bluzy. Marudził coś o trawie. Kazałem mu spieprzać. Byłem już pewny, że jednak w raju w ogóle nie jest fajnie.
    Po jakimś czasie dotarłem do wc.

    * * *

    Stał nad umywalką. Podwinięte rękawy, rozpięta koszula. Cały zasmarkany i we łzach. Mógłbym uznać, że załatwił się w spodnie, ale światło nie było najlepsze.
    Tak bardzo mnie przeraził, aż ugięły się pode mną kolana. Zastanawiałem się, czy aby na pewno dobrze widzę.
    — Grzesiek?...
    Nawet nie spojrzał. Groteskowo wyszczerzył zęby. Potem splunął do zlewu i załkał cicho.
    — Żeby tu, kurwa, był jakiś morał.

    * * *

    To matka Pawła dzwoniła do Grześka.
    Pawła zabił samochód. Pod domem, kiedy wybiegał na autobus do klubu. Na jezdni, parę chwil przed końcem, powtarzał uparcie Tylko powiedz chłopakom, że tam to się dopiero wybawimy. Że już jadę.
    Przytulałem Grześka najmocniej jak potrafiłem. Siedzieliśmy na podłodze, oparci o ścianę. Spojrzałem na nogawkę. Plama pozostała. Miała się tam zadomowić na długo.
    Zapikało. Telefon.
    Mój.
    SMS.
    dobra, juz jestem. poczekam na was w srodku. zajme stolik. nara.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...