
Ja Centy
Użytkownicy-
Postów
205 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Ja Centy
- Poprzednia
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- Dalej
-
Strona 8 z 9
-
Ciekawy temat, interesujące zakończenie. Ostatnie zdanie sugeruje, że częściej zdarzają się takie awarie a pomimo tego bohater potrafi przeżywać bez stresu swoją rozkosz. :-) +
-
Nie słucham dalej. Uciekam. Szybko. Szybciej. Coraz dalej. Odbijam się od ścian. Nic nie widzę. Rozwidlenie. Biegnę w prawo. Następne. Znowu w prawo i w lewo. Prosto. Długo. Wpadam na ścianę. Odbijam się, ale wracam. Ściana mnie chwyta. Otacza. Przywieram plecami. Obezwładnia ręce, nogi. Unieruchamia je. Szarpię tułowiem. Mocniej przylegam. Uspokajam się. („Pajęczyna”). Szarpię. Mocno. Raz. Drugi, trzeci. Nic. Jeszcze raz. Nic. Plecy mocniej kleją się do sieci. Z góry kapie coś wilgotnego. Na głowę. Oczy zalewa mi maź. Spływa do ust. Zatyka nos, uszy, gardło. Jestem mokry i lepki. Nie mogę oddychać. Charczę. Znowu szarpię. Bez skutku. Odpoczywam. Nadgarstki mam przyklejone. Łokcie, ramiona, plecy też. Dłońmi mogę ruszać. Wyginam prawą. Chrupie w stawie. Boli. Wbijam palce w pajęczynę. Ugina się, ale nie pęka. Jeszcze raz. Nic. Palcem wskazującym drapię. („Czemu obciąłem wczoraj paznokcie”). Zahaczam o nierówność. Odrywam paznokciem kawałek. Słyszę odgłos z oddali. Jakiś hałas. Sapanie w ciemności. Nieruchomieję. Nasłuchuję. Mlaskanie, szuranie i szelest wielu kroków. Drobnych, nierównych. Drapię znowu. Mocniej, szybciej. Wykręcam lewą rękę. Paznokciami drę powierzchnię. Sapanie jest coraz bliżej. Pękają włókna sieci. Jest coraz bliżej. Czuję smród. Drapię mocniej i mocniej. Mogę już włożyć palec. Jeden, drugi. Otwór się powiększa. Lewa dłoń cała już weszła. Zaraz i prawa. Obracam dłońmi. W prawo. W lewo. Szybciej i szybciej. Odzieram skórę o brzegi dziur. Powiększają się. Robi się rysa. Łączy obydwa otwory. Już czuję oddech na twarzy. Odnóża obmacują nogi. („Za wszystkich naszych braci śmierć”). Naciągam sieć. Rysa powiększa się. Łapią mnie za kolana. Sieć pęka między otworami. Rwie się. Wpadam do środka. Wierzgam nogami. Wyrywam. Wypluwam śluz z gardła. Odrywam plecy do końca. Wyrzucam resztki pajęczyny. Uciekam. Na czworakach. Zatrzymuję się za rogiem. Daleko. Wstaję. Ścieram z siebie maź. Rękawem ocieram twarz. Chusteczką czyszczę włosy. Maź spływa i tworzy kałużę. O ścianę wycieram ubranie. Energicznie marynarkę. Spodnie, koszulę. Do krwi. Do kości. Nic już nie ma. Maź na podłodze robi się coraz gęstsza. I coraz większa. Część wsiąka przy stopach. Robi się grząsko. Błoto sięga mi już do kolan. Wyciągam prawą nogę. Ciężko. Powoli. Muszę oprzeć się rękami o ścianę. Przyciskam dłonie do ściany i podnoszę nogę. Z wysiłkiem. Patrzę w dół. Maź spływa. Trzymam nogę wysoko. Ugiętą w kolanie. Czuję ciepło w dłonie. Podnoszę wzrok. Ściana jaśnieje. Patrzę. Coś widać. Niewyraźnie. Ściana jest przeźroczysta. Przyglądam się. Widzę mieszkanie i rodzinę przygotowującą się do kolacji. („Myślałem, że dopiero południe”).
-
* * *(do ciebie)
Ja Centy odpowiedział(a) na Krystyna Nawrocka utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
bardzo mi sie podoba płynięcie nadzieją -
rozmowa błąd gest błąd rozstanie o świcie
-
Łzy śniegu na szybie Giną w oczach dziecka Rodzą ból i smutek W samotnym pokoju Bez bajek
-
okruszek uczucia utknął w przełyku niema twarz walczy haust umyka w milczeniu żołądek jak pestka ściśnięty pożera zbiór myśli zbiór pusty
-
Zatłoczony autobus Pasażer reanimuje Kierowca umiera
-
W pokoju na tapczanie leży mężczyzna. W koszuli i spodniach, bez skarpet. Przykryty „Przeglądem Sportowym” drzemie. Telewizor jest włączony. Dobranocka. Reksio pomaga jamnikowi. („Kolacja”). Mężczyzna otwiera oczy. Podnosi się. Siada. Gazeta spada na podłogę. Wkłada stopy w kapcie. Patrzy w telewizor. (Reksio zaprasza jamnika do swojej budy). Przeciera dłonią twarz. Wstaje. Drapie się po brzuchu. Idzie do kuchni. Siada przy stole. Patrzy na talerz. Na kobietę. Lekko pochyla się w jej stronę i uderza otwartą dłonią w czoło. Kobieta podrywa się i biegnie do lodówki. Otwiera. Wyciąga keczup w słoiku. Z Pudliszek. Wraca. Odkręca i stawia na stole. Mężczyzna bierze lewą ręką. Prawą widelcem wydobywa keczup na talerz. Odstawia słoik. Widelcem dzieli parówkę. Nie udaje się. Folia stawia opór. Odkłada widelec. Bierze w palce i zębem nadrywa końcówkę. Ściąga folię z obydwu kiełbasek. Ręce wyciera w ścierkę do naczyń. Widelcem dzieli parówki na kawałki. Równe. Lewą ręką sięga po kromkę. Nakłada kiełbasę i ser. Nabija kawałek parówki i wkłada do ust. Zagryza kanapką. Żuje i patrzy na kobietę. Zajęta jest ściąganiem folii. Nożem i widelcem. Spogląda na nią, na parówkę, na nią. Nie żuje. Kobieta podnosi głowę. Patrzy na niego, na stół. Odkłada sztućce. Podnosi dzbanek i nalewa mu herbaty. Później sobie. Trzecia szklanka stoi pusta. Mężczyzna wsypuje łyżeczkę cukru. Miesza. Głośno. Stuka łyżeczką w szklankę, odchyla się i wrzuca do zlewu. Sięga po widelec. Patrzy na pustą szklankę. Wstaje i idzie do drugiego pokoju.
-
Drogą idzie rączka do Dzierżączka I mówi do kija co ją mija Wielka to bolączka zgubiona obrączka A jeszcze gorsza żmija podobna do kija
-
kropla a nie haiku
Ja Centy odpowiedział(a) na Ja Centy utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
zmarła kropla na krawędzi dachu zawstydzona swoją arogancją uwięziona w pół drogi -
Na polu w Chlastawie A może na Placu w Warszawie Albo w Paryżu Przy misce ryżu Dwa wróble dyskutowały zażarcie Przy piwa kwarcie Jest li kto bardziej ciekawy Niż sołtys Chlastawy
-
zmarła kropla na krawędzi dachu zawstydzona swoją arogancją uwięziona w pół drogi
-
Niespełnione marzenia. (fragment) "Idealista na samym szczycie"
Ja Centy odpowiedział(a) na Piotr Rutkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dużo bólu i rozpaczy. Aż za dużo... -
Oko ujrzało rzęsę W gwałtownym zmrużeniu Zakochało się ślepo Porażone bliskością Krzyknęło białkami
-
Czemu Ł. skoro Wala ma imię? Teraz rozumiem, czemu nużą Cię krótkie zdania :-)
-
obudziłem muchę ugryzła pająka tkał sieć dla świtu
-
Wyjątkowe predyspozycje
Ja Centy odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Podoba mi się temat. Jakby wywołany próbą oswojenia depresji... -
Dzwoni komórka. Odbieram. Pomyłka. Odkładam telefon na biurko. Patrzę na niego. Biorę i wsuwam do prawej, wewnętrznej kieszeni marynarki. Wpada głęboko. Zbyt głęboko. Nie czuję go. Dotykam prawą ręką klatki piersiowej. Tam gdzie jest kieszeń. Nie wyczuwam aparatu. Przesuwam dłonią w dół. Nic. Nie ma. Wkładam lewą rękę do kieszeni. Wsuwam głęboko. Bardzo głęboko. Coraz głębiej i głębiej. Za ręką wsuwam bark, za barkiem głowę, za głową plecy, za plecami tyłek, za tyłkiem nogi i stopy w czarnych półbutach. Wchodzę cały. Chłodno. Nic nie widać. Obijam się o coś. Idę przed siebie. Wpadam na jakiś pręt. Wbija mi się w żebra. Ktoś krzyczy. („Chcesz mi złamać nos, niezdaro?!”). Odsuwam się. Znam ten głos. Dawno go nie słyszałem, ale znam ten głos. („Pinokio, przyjacielu! To Ty”???). Coś się rusza, podnosi, ociera o mnie. Zbliża głowę do mojej twarzy. Wącha. Nosem dotyka mojej twarzy. Sprawdza rysy. („Jaś i Małgosia”!!, „Jaś i Malgosia!!!!!!!!). („Tylko Jaś. Małgosia rzuciła mnie dla Królowej Śniegu. Zaczęły sprzedawać zapałki na sztuki i teraz mają 67% udział w rynku polskim i 45% udział w rynku USA. A w przyszłym tygodniu otwierają kolejną fabrykę żebraków w Chinach”). („Taaak”... „Idziemy”. „Musimy się stąd wydostać”. „Daj rękę”). Trzymam jego drewnianą rękę i idziemy. Czuję pulsujące słoje i sękate dłonie. Brak mu połowy kciuka. Ściska mi coraz bardziej dłoń, drży. Zbliżamy się do wyjścia. Jest coraz jaśniej i widzę już go całkiem dobrze. Ubrany w biały podkoszulek, czerwone stringi i buty na wysokim obcasie. Na głowie ma wielką blond perukę. Długie loki spływają mu po plecach. („Pinokio! Jesteś transwestytą?!) Nie odpowiada tylko szarpie moją rękę i przyśpiesza. Dochodzimy do drzwi. Zamknięte. Przez szpary sączy się ostre światło. („Pinokio! Jesteś transwestytą?!!!!) („Później Ci wyjaśnię. Musimy wejść”). Zaczyna uważnie oglądać framugę i ścianę wokół drzwi. Nosem zagląda do każdej szpary. („Jest!”). W najciemniejszym kącie znajduje zapisany kod dostępu. („Chrząszcz brzmi w czcinie w Szczebrzeszynie”). Pinokio próbuje to wymówić, ale widać, że to nie polski stolarz go wystrugał. („Jasiu, Ty powiedz”). Mówię. Drzwi się nie otwierają. („Biada nam”. „Jesteśmy zgubieni!” „Jasiu jesteśmy w brzuchu dżdżownicy i zaraz Gniewko syn Rybaka założy ją tzn. nas na haczyk”. „I znowu połknie mnie wieloryb”. „Nie wytrzymam tego”. „Nieeeeeee”!!!). Pinokio rozpacza i powoli dokonuje samo-destrukcji. Drzazga po drzazdze. Patrzę jeszcze raz na kod dostępu. („Pinokio tu jest błąd” „Powinno być w trzcinie a nie w czcinie”). Mówię jeszcze raz i drzwi się ciężko otwierają. Pinokio zbiera drzazgi, chowa do kieszeni i wybiega przez drzwi. Idę powoli za nim. Widzę jak rzuca się komuś na szyję. („Już Cię nigdy nie opuszczę”. „Patrz ile przyniosłem drzazg”. „Możemy założyć fabrykę wykałaczek”). Śmieje się. Tańczy dookoła siedzącego i uśmiechniętego siwego mężczyzny. Powoli ściąga podkoszulek. Drzwi ciężko się zamykają. Wzdrygam się. Zostaję w ciemnościach. Dzwoni komórka. Leży tuż przy moich stopach. Podnoszę. Odbieram. („To był dobry uczynek”).
-
Napisałem haiku Po krzyku Jestem sam
-
Weszła na scenę, gdy skończyłem grać. Nie zgasły jeszcze reflektory i widziałem tylko zarys głowy i wielkie oczy. Piękne oczy. Zrobiła jeszcze krok i zobaczyłem jej uśmiech. Piękny uśmiech. Podeszła do mnie. Podniosła bukiet do twarzy. Powąchała i dała mi. Rzuciłem go z rozmachem na widownię. Usłyszałem jakieś szczurze piski. Chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem do drzwi. Wybiegliśmy na dwór. Szybko, szybko. Do autobusu. Wskoczyliśmy tylnymi drzwiami. Stanęliśmy przy oknie. Patrzyłem na nią a ona na drogę. Autobus ruszył. Zaraz podszedł do nas jakiś facet w czarnej kurtce. („Bilety do kontroli”). Odwróciła głowę i spojrzała na niego. („No, bileciki”). Uśmiechnęła się. Popatrzył na nią, na mnie, na nią….Dałem mu w zęby. Poleciał do tylu. Zalał się krwią. Kierowca zobaczył to w lusterku, zatrzymał autobus, otworzył drzwi i uciekł. Za nim pobiegli pozostali trzej pasażerowie i zataczając się kanar. Zostaliśmy sami. Spojrzeliśmy na siebie. („Do Wrocławia!”) Usiadłem za kierownicą. Ona stanęła obok. Trzymała się mojego fotela i patrzyła na drogę. W Reńskiej Wsi złapaliśmy gumę. Otworzyłem drzwi i wyszliśmy. Niedaleko stało trzech pijaczków. („Dacie na flaszkę to zmienimy koło”). Daliśmy. Zmienili i poszli do pobliskiej knajpy. My pojechaliśmy dalej. Do Wrocławia dotarliśmy wieczorem. Było ciemno, gdy parkowałem na parkingu koło Placu Wolności. Tuż przy Kazimierza Wielkiego. Poszliśmy do rynku. Obok Vegi grał Acustic Travel. Trąbka i gitara elektryczna. Usiadłem pod pręgierzem. Ona podeszła, wzięła drugą gitarę i zaczęła grać razem z nimi. Ludzie się zatrzymywali. Słuchali. Bez oddechu, bez ruchu. Gdy tłum zgęstniał, wziąłem puszkę po orzeszkach Felix i zbierałem co łaska. Wrzucali po 2, 5 zł. Puszka szybko się napełniła. Podzieliliśmy się z muzykami. Dla nas była 1/3. Na coś do jedzenia. Poszliśmy do Vegi. Zamówiliśmy dwie jajecznice, po kotlecie sojowym, pieczywo, masło, herbatę z cytryną, kawę z mleczkiem. Usiedliśmy przy oknie, obok drzwi. Jedliśmy patrząc na ludzi, na Feniksa i McDonalda tuż obok. Trochę nam Mac obrzydzał jajecznicę, więc staraliśmy się na niego nie zerkać. Obserwowaliśmy przechodzących ludzi. Niektórzy gdzieś się śpieszyli, inni szli wolno, spacerowo. Przysiadali na murku przed Vegą, opierali się o ścianę Banku Spółdzielczego Rzemiosła, o latarnię, siadali na ławkach. Rozmawiali albo tylko patrzyli przed siebie, na innych, na ratusz, na siebie. Wyszliśmy z Vegi i skręciliśmy w lewo, mijając Związki Twórcze i mnóstwo ludzi przy stolikach. Skręciliśmy w lewo w kierunku Jasia i Małgosi. Szliśmy wolno, wolniutko, przystając co chwila. Oglądaliśmy pożeraczy ognia, Hindusa z wężem, malowane od ręki portrety. Cały rynek był zastawiony stojakami ze zdjęciami z powodzi. Zalany Kozanów, Księże Małe, podtopiony Uniwersytet, Biblioteka Główna, barykady (jedna im. Premiera W. Cimoszewicza), worki, ludzie walczący. Usiedliśmy na ławce koło fontanny. Podświetlona mieniła się tysiącami iskier. Odkorkowałem butelkę czerwonego wina i wyciągnąłem dwa kieliszki. Piliśmy stare dobre Bordo. Fontanna płakała a kieliszek kapał na moje spodnie krwawymi kroplami. („Cholera, jest pęknięty”). Szybko dopiłem, spodnie wytarłem dłonią a kieliszek wyrzuciłem. („Teraz mamy jeden kieliszek i gwinta”.) Ona natychmiast rzuciła swój w kierunku fontanny. Leciał wysokim łukiem i obracając się powoli spadł tuż obok. Dźwięcznie rozprysnął się na tysiące kawałków. („Teraz mamy tylko gwinta”). Wypiła duży łyk. Potem ja. Siedzieliśmy i piliśmy na zmianę. Nigdzie nam się nie śpieszyło. Było dobrze. Bez ludzi. Tylko my i nasza butelka. Śpiewaliśmy. Nasze głosy odbijały się od ścian i wracały. Mówiły do nas. Przytulały, ogarniały, wchłaniały… Rynek, my, śpiew, wino - byliśmy jednym. Skryci za mrokiem nocy. I tylko dzwony biły. Raz, dwa, trzy, cztery. W oddali widać było nadchodzącą grupę. Jeden z nich był podobny do kanara. („Chodźmy nad Odrę”). Wstaliśmy i szybko ruszyliśmy w kierunku Uniwersytetu. Nie oglądając się za siebie skręciliśmy w Kołłątaja. Zwolniliśmy dopiero koło księgarni. Na wystawie książki były ułożone w kształcie piramidy z „Iwoną księżniczką Burgunda” w środku. Przed nią stało zdjęcie Gombrowicza. Patrzył na mnie. Tak jakoś głęboko. Do środka. Wwiercał się, wchodził, rozpychał, panoszył, zawłaszczał. Dziwny to był wzrok. Jakby chciał mnie zdobyć na zawsze. Ona pociągnęła mnie za rękaw i udało mi się uciec. Coś jednak we mnie zostało do tej pory. Już z daleka usłyszeliśmy dźwięki fletu. Przed Kalamburem siedział na chodniku, oparty o ścianę człowiek. Ubrany w płócienne spodnie, kubrak i czapkę z pomponem grał z zamkniętymi oczami. Stanęliśmy naprzeciwko. Metr od niego dotykając się ramionami a on grał. Nie wiem, co to była za melodia. Nigdy jej wcześniej nie słyszałem, ale pasowała do grajka. Po chwili zobaczyłem jak z kąta, tuż obok niego wysuwa się powoli szczur. Ruszając pyszczkiem zbliżał się powoli. Przestaliśmy oddychać a muzyka była jeszcze bardziej przejmująca. Szczur wdrapywał się na kolana grajka, a ten błyskawicznie go chwycił i wrzucił do worka. Zawiązał i otworzył oczy. Spojrzał na nas. („Chodźmy na herbatę”). Wstał, zarzucił worek na plecy, otworzył wielkim kluczem masywne drzwi i wszedł do klatki schodowej. Zaczęliśmy wchodzić na górę. Grajek szedł pierwszy, przede mną ona a ja na końcu. Drzwi bramy się za nami zamknęły. Głuchy odgłos przeszedł mi ciarkami po plecach. Mijaliśmy kolejne piętra. Na pierwszym jakaś kobieta w staniku prała w misce skarpetki. Na schodach na drugie rudy chłopczyk karmił papugę. Do czwartego nie spotkaliśmy nikogo. Doszliśmy do drzwi, które bronił dostępu do kolejnego piętra. Grajek otworzył je tym samym kluczem. Weszliśmy do środka. Było to jedno wielkie pomieszczenie. Prawie nie było mebli. Tylko łóżko – zwykły siennik – drewniany stół, krzesło, regał z książkami i mnóstwo obrazów na ścianach. Padające przez wąskie okna spod sufitu światło nadawało im upiorny wygląd. Jak z Księżyca. Grajek otworzył drzwiczki w rogu i cisnął worek do środka. Zatrzasnął drzwi i poszedł do kuchni robić herbatę. Podeszliśmy do okna. Było to raczej wyjście na dach. Patrzyliśmy chwilę… („Herbata gotowa”). Miała dziwny zapach. Jak spalona słoma. I smak. Jak niedojrzałe jabłka. Cierpkie i twarde. Gdy kończyliśmy pić grajek otworzył ponownie drzwiczki i zniknął w środku. Zostaliśmy sami. Przez okno wyszliśmy na dach. Ruszyliśmy przed siebie szukając dogodnego miejsca. Nie byliśmy sami. Mijaliśmy śpiących, rozmawiających, zamyślonych. Nie chcieliśmy się dosiadać, chociaż zapraszali. W końcu znaleźliśmy wolny kawałek koło komina. Oparliśmy się plecami i patrzyliśmy na wystające kościoły, szczyty kamienic, wieżowce, akademiki. W jednych oknach zapalały się światła, w innych gasły…. Dzień się budził….. Zasnęliśmy. Obudził mnie wrzask wielkiego ptaszyska. Było już jasno. Trzasnąłem go butelką. Spadł z dachu prosto na głowę kanara stojącego poniżej na chodniku. Rozejrzałem się. Ona już nie spała. Siedziała do mnie tyłem i coś robiła. Podszedłem bliżej. Mieszała łyżeczką herbatę i kawę. Każdą ręką oddzielnie i w innych kierunkach. Pierwszy raz coś takiego widziałem. („Herbata z cytryną i dwie łyżeczki cukru”). Podała mi filiżankę. Sama piła kawę. Z mleczkiem. W czerwonym a może raczej bordowym kubku. Odwróciłem się i zaśpiewałem. Tak od siebie. Na chwałę chwili. Na ulicach ludzie zatrzymywali się i podnosili głowy. Z okien wyglądali okoliczni mieszkańcy. Ptaki się zlatywały i krążyły wokół mojego śpiewu. Powietrze drżało, wibrowało. Zastygło, gdy skończyłem. Wszystko zamarło, stanęło…Obróciłem się i uśmiechnąłem. Nie było jej. Stał tylko kubek z parującą kawą. Rozejrzałem się dookoła. Nikogo. Pobiegłem w prawo, w lewo, przed siebie i do tyłu. Sprawdziłem wszystkie kominy. Wyjrzałem na ulicę. Nikogo. Przeszukałem okoliczne kamienice, bary, kawiarnie, rynek, wszystkie uliczki, całe miasto. Wszystko na nic.
-
Weź się w garść Krew tryśnie uszami Westchnienia umierają
-
Nad ruinami wspomnień Walczy Fontanną słów o miłości Błaga Nagością oddaną Zachęca Nie słyszę nie widzę Żegnam
-
mogłem....bo jestem wredny
-
Dzisiaj zabiłem ptaka Gołębia mojego chłopaka Wystarczył rzut kamieniem Podpiszę go swoim imieniem Tu bylem i zabilem
-
Myśl budzi się ze snu Śmiga w górę w dół Nad ruinami marzeń I kosi resztki kwiatów Szczerzy kły i warczy Rozsiewając ziarna ciemności Słońce banalnie zgasło
- Poprzednia
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- Dalej
-
Strona 8 z 9