Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ania_Ostrowska

Użytkownicy
  • Postów

    1 554
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Ania_Ostrowska

  1. Dziękuję za wszystkie wypowiedzi. Wasze zaangażowanie przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Pozostaje mieć nadzieję, że choć mała cząstka tego zainteresowania przetrwa do czasu pojawienia się mojego kolejnego podejścia do felietonu - co niebawem nastąpi. Pozdrawiam serdecznie - Ania Ostrowska
  2. No właśnie, niechcący zrobiła nam się darmowa reklama dokunamente. Cieszę się, że się odezwałeś, Adam, w miarę pojawiania się coraz to nowych głosów takich jak Twój, nieuchronnie muszę się trochę uelastycznić. Szerzej napisałam już na doku. Właśnie o to mi chodziło wczoraj, próbowałam wyjaśnić Donowi, że kiedy na podobne wady w tekście wskazuje więcej osób, kropla do kropli nazbiera się zimny prysznic - ale do tego czasu, autorowi trudno się otrzeźwić tylko jednym głosem krytycznym - przynajmniej ja nie potrafię :( Dzięki wielkie za wizytę, zaglądaj do mnie, proszę, częściej - Ania
  3. Cóż mogę dodać, poza zapewnieniem, jak bardzo mi przykro, że straciłeś czas z mojego powodu? Na miarę swoich możliwości próbowałam Ci uzasadnić swoje podejście. Nie zrozumieliśmy się. Trudno. Arogancja nie leży w moim charakterze.
  4. W tej sytuacji, chyba nie od rzeczy będzie przypomnieć Ci Twoje własne słowa z 18 czerwca br. (komentarz na forum dokunamente pod tekstem "Klatka" Marcepana 30 - w reakcji na moje wcześniejsze uwagi o sposobie komentowania prozy) : "DLA MNIE WSZYSTKO ZAWIERA SIĘ W JEDNYM ZDANIU, KTÓRE NAPISAŁAŚ, ŻE AUTOR MA NIEZBYWALNE PRAWO ZIGNOROWAĆ WSZELKIE UWAGI I PROPOZYCJE. RESZTA NALEŻY JUŻ DO INWENCJI KOMENTUJĄCEGO" Dlaczego, Donie, teraz odmawiasz mi tego prawa? Ania
  5. Zamierzam rozwijać swój warsztat (i nie tylko) korzystając z krytyki, pochwał, konkretnych wskazówek i uwag wszystkich, którzy zechcą wypowiedzieć się na temat moich tekstów - do czego zachęcam i za co z góry dziękuję - Ania
  6. O! Czyżby jakiś Anioł nade mną czuwał? Wielkie dzięki, Imienniczko, za krzepiące słowo - chyba wydrukuję sobie ten komentarz i powieszę na łóżkiem :))) Ania
  7. Widzę, Donie, ze jednak poczułeś się urażony. Przykro mi z tego powodu, ale zdania nie zmieniam. Nie mogę doszukać się w swojej odpowiedzi stwierdzeń, które upoważniałyby Cię do przypuszczeń, iż uważam, że skoro napisałam felieton, to nie należy doszukiwać się błędów? Skąd takie wnioski? Przecież to nielogiczne - gdybym tak sądziła, to nie poddawałabym się osądowi na forum. Cenną uwagą jest dla mnie natomiast Twoje stwierdzenie, że tekst jest zły, bo jest ciężki i nudny. Absolutnie wierzę, że mówisz to szczerze. To ciężki zarzut. Jeśli różne inne osoby, które poprosiłam o przeczytanie (również poza internetem) będą miały podobne zdanie, uznam, że moja pierwsza w życiu przygoda z felietonem zakończyła się porażką. Dopóki jednak to nie nastąpi, wolno mi chyba się z Tobą nie zgodzić? Nie traktuję pisania śmiertelnie poważnie, nie zamierzam ubiegać się o drukowanie w czasopismach, nie interesuje mnie to. Próbuję różnych form i różnych gatunków. Kilka już przećwiczyłam ze zmiennym szczęściem do dobrych efektów. Wiesz, że miałam nawet krótki romansik z poezją? Fajnie, że tak dużo nowego wciąż jeszcze przede mną :) Pozdrawiam - Ania
  8. Drogi Don Cornellosie! Pragnę wyrazić swą ogromną wdzięczność za czas i uwagę poświęcone mojemu tekstowi. Rozważyłam Twoje dotychczasowe uwagi i w rozumie i w sercu, ale totalnie się z nimi nie zgadzam. Myślę, że w publicystyce rządzą trochę inne prawa niż w literaturze pięknej. Emocjonalny stosunek autora do przekazywanych treści, skrajny subiektywizm wyrażanych poglądów i chęć zainteresowania czytelnika - jak najbardziej dopuszczają, a wręcz niekiedy wymagają, użycia środków odbiegających od powszechnie stosowanych i uznawanych za klasycznie poprawne i właściwe. Zatem nie są mnie w stanie przekonać Twoje argumenty, że „nikt tak nie pisze”, że „przeważnie jest inaczej”, że trzeba trochę „pogłówkować”, że szyk odbiega od utartego, albo, że w znanym związku frazeologicznym jest coś nie tak. Sądzę, że gdybym przyjęła Twoje propozycje ugładzonych i wypolerowanych zdań, tekst straciłby na dynamice i mógłby stać się raczej nudną rozprawką (oczywiście, przy założeniu, że w wersji autorskiej nudny nie jest, – ale pisząc starałam się żeby nie był, więc teraz nie zmierzam być fałszywie skromna). Po drugie, zwróć, proszę, uwagę, jaka jest ogólna konwencja. To wynurzenia blondynki, a te – jak wszystkim wiadomo – uwielbiają sprawiać wrażenie mądrzejszych, niż są w rzeczywistości. Dlatego lubują się w długich zdaniach i jeśli mogą powiedzieć: „wiecznotrwały” zamiast „wieczny”, albo „równoprawny” zamiast „partnerski”, albo użyć wtrętu z obcego języka - bez wahania to robią, a nawet są dumne, że znają takie „mądre” słowa! Użycie sformułowań, które Ciebie drażnią, to z mojej strony zabieg w pełni świadomy i celowy. Znasz mnie przecież - margines, że coś się u mnie znajdzie przypadkiem, jest niewielki - co nie oznacza naturalnie, że nie robię błędów. Robię, a jakże! Mnóstwo razy! - Oznacza tylko tyle, że nie piszę żywiołowo, przyglądam się każdemu słowu. Po trzecie, wyszukiwarka, jako pomoc przy pisaniu tekstów, owszem, bywa pomocna, ale nie dajmy się zwariować! Bezkrytyczne poleganie na jej podpowiedziach, może prowadzić na manowce i w praktyce rzeczywiście często prowadzi – m.in. tę właśnie „odkrywczą myśl” blondynki też chciałam przemycić w tekście. Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję a zarazem proszę, spróbuj spojrzeć na ten tekst pod trochę innym kątem. Może czegoś się dopatrzysz? Serdecznie pozdrawiam - Ania
  9. O, kurczę, co za pochwały :))) Dzięki! Odbuziakowuję - Ania
  10. Ostatnimi czasy odczuwam szczególny wstręt do poważnych tematów, za to świetnie się czuję w skórze nieskomplikowanej blondynki. Mam nadzieję, że to przejściowe, ale póki co, nie można liczyć na jakieś ambitne pióro z mojej strony. Lojalnie uprzedzam zanim przejdę do rzeczy, żeby mi potem nie było wybrzydzania! A zatem. Trochę pod wpływem wakacyjnych klimatów, a trochę ze względu na nie-najlepsze, własne doświadczenia niby równoprawnych związków, tudzież inne obserwacje z życia wzięte, postanowiłam dołożyć swoje trzy grosze do wiecznotrwałego dylematu czkającego w chwilach burzy i naporu: właściwie, czy nie lepiej być singlem? – Le-piej! Le-piej! – radośnie skanduje wyluzowany chórek po lewej stronie. - Uuuuu! – z obrzydzeniem buczy moherowy tłum po prawej. – Wypchajcie się! Też mi argumenty! - obrusza się moje wewnętrzne blonde i sięga do arsenału. Na początek wrzucam w Google hasło „żona idealna”. Czterysta osiemdziesiąt tysięcy wyników w osiem setnych sekundy. Dla porównania „mąż idealny” – dwieście dziewięćdziesiąt tysięcy w dwadzieścia pięć setnych sekundy. Oczywisty wniosek zaburza nieco - a może znacznie, ma ktoś cierpliwość sprawdzić? - amerykański szlagier serialowy o tymże tytule, który aktualnie leci na Hallmark’u i wywołuje emocje prawie jak Gregory House. Niemniej strzelam w ciemno: nawet odcedzając filmowe linki, bycie idealną żoną wywołuje w sieci dużo więcej zainteresowania niż bycie idealnym mężem. Kuszący trop… ale szukam dalej. Właściwie, dlaczego mąż? To takie staroświeckie! Dużo bardziej trendi brzmi „partner”. Okej. „Idealny partner” czterysta siedemdziesiąt tysięcy w dziewiętnaście setnych sekundy a „idealna partnerka” zaledwie pięćdziesiąt trzy tysiące dwieście w dwadzieścia dwie setne. O czym to świadczy? Czy przypadkiem nie o tym, że wyniki wyszukiwarki nabijają problemy (bez obrazy) samiczek, które pragną być idealnymi żonami, a zarazem za wszelką cenę chcą znaleźć idealnych partnerów? Feministki chyba by mnie rozszarpały! Nie, nie tędy droga. Zostawmy przepastne zasoby sieci na inną okazję. Pora popukać się w rozumek. Zacznijmy od paru oczywistych oczywistości. Jak często ktoś klika w necie taki temat, jeśli uwił już słodkie gniazdeczko i karmi się złudzeniami, że tak będzie zawsze? Prawidłowa odpowiedź: nigdy albo bardzo rzadko. Zalety bycia singlem interesują zagorzałych singli (singlów?) – dla podbudowania motywacji – lub osoby, które wbrew własnej woli – wkrótce nimi zostaną – z tych samych powodów. Wniosek? Bycie singlem nie jest stanem naturalnym. Nie strzelać! Brzmi fatalnie, wiem, ale nic nie poradzę, to prawa gatunku. Idźmy dalej. Weźmy pod lupę najpierw pierwszą grupę singli zagorzałych, czyli z wyboru a nie z konieczności. Jeszcze maleńka dygresja: zgodzicie się chyba, że całkowicie pominę przedstawicielki płci pięknej tak brzydkie lub tak głupie, że pies z kulawą nogą nie zechce na nie spojrzeć oraz facetów bardziej beznadziejnych niż ustawa przewiduje? Tak? Dzięki, trudno się nie zgodzić. A więc - jakie cechy, wyróżniające z tłumu pożądliwych kajdaniarzy, można przypisać singlom z przekonania? Czy są to osoby skupione wyłącznie na sobie i własnym rozwoju, dalekie od myśli o jakichkolwiek bardziej długotrwałych wyrzeczeniach na rzecz drugiej osoby? Takie, które nieograniczoną wolność we wszystkich aspektach cenią ponad wszystko? A może takie, które nie znoszą sprzeciwu, które wiedzą, że mają zawsze rację i nie potrzebują potwierdzania tego w codziennych konfrontacjach? Osoby, które poczucie własnej wartości czerpią po prostu z siebie, a nie z bliskiej relacji z drugą osobą. Zaraz, zaraz - chyba się trochę zagalopowałam! Czy nie jakiś cholerny ideał mi się tu rysuje? Albo przeciwnie, cyniczny samolub? Spokojnie, spokojnie – prawda czasu i ekranu - a nie od rzeczy byłoby dodać: oraz literatury wszelkiej maści – dowodzi, iż to tylko kwestia trafienia na właściwą połówkę, a najwięksi twardziele topnieją jak lody w kawiarnianym ogródku. Hodowana w najciemniejszym zakątku nadzieja na Wielkie Uczucie dostaje szwungu i tratując wszystko po drodze, bez opamiętania prze na swoje pięć minut w blasku (nie mylić z błyskiem) fleszy. Szczęśliwcy czy biedni ślepcy? Druga kategoria to single z odzysku, czyli osoby mające za sobą traumatyczne przeżycie nieudanych związków, które uległy destrukcji z inicjatywy którejś ze stron lub - nierzadko – z inicjatywy strony trzeciej. Po pierwszym zachłyśnięciu się cudownym uczuciem, że oto nikt już nie wymaga interesowania się Mundialem albo pamiętania o tych wszystkich idiotycznych rocznicach pierwszej randki, pierwszego pocałunku itd., że można wyłączyć telefon bez późniejszego tłumaczenia się rozładowaniem baterii, że nigdy więcej podejrzliwych spojrzeń, zrzędzenia i czepiania się o byle g…, wciąż tych samych dowcipów, które dawno już przestały być śmieszne, upierdliwych obiadków u wuja Leona, itp., itd. – po tym, nietrwającym długo błogostanie, single z odzysku zaczynają czuć się nieswojo. Nie mówię, że wszyscy, niektórzy zmądrzeli trwale, ale większość przeistacza się w poławiaczy. Zapuszcza przynęty na portalach randkowych, zaludnia imprezy i bulwary łakomie wypatrując ofiary. Ci właśnie najgłośniej i najdobitniej podkreślają, jak wspaniale być singlem, jak wcale im nie zależy, skąd, życie jest takie krótkie, trzeba zeń czerpać pełnymi garściami, i tym podobne pierdolety. W istocie, rozpaczliwie uciekają przed samotnością, przed pustką zimnego przedpokoju, przed nieuniknioną perspektywą małego pokoiku w Domu Spokojnej Starości. Doprawdy, nieciekawe towarzystwo. Na szczęście jest jeszcze trzecia kategoria. Singiel oświecony łączy najlepsze cechy poprzedników. Jest osobowością silną i niepokorną, niechętnie godzi się na kompromisy, ale jeśli już na nie przystaje, można polegać na jego lojalności. Nie próbuje zawłaszczać czyjejś wolności, bo zbyt ceni własną. Idealny partner, psiakrew! Byłoby tak, gdyby nie fakt, iż w tej konkurencji singiel oświecony w ogóle nie startuje. To marzyciel, który wierzy w związek doskonały, a przecież wie, że taki nie istnieje! Dlatego na ewentualne pokusy losu, ze zniewalającym uśmiechem odpowiada: - Nie, dziękuję. Osobno, proszę!
  11. Na wierszach się nie znam, ale wobec takiego wspomnienia nie sposób przejść obojętnie. Oczywiście, że pamiętam tamto lato, wtedy zaczynałam - daleko od domu i poczucia bezpieczeństwa, które daje - swoje całkiem dorosłe życie. Odczytywany dosłownie naiwny patriotyzm, konspiracja czasem ocierająca się o zabawę, czasem niebezpieczna, ciekawość nowego, autorytety i fascynacje, wszystko to posplatało się tak, że dzisiaj nie potrafię oddzielić tego, co było "zwyczajne" przynależne do bycia dwudziestolatkiem, od tego, co było zasługą gorącego lata właśnie, a najbardziej chyba, tego pożądanego przez wszystkich od lewa do prawa, ulotnego "czegoś", co miga czasem w tym narodzie w Wielkich Chwilach ... i znika. Pozdrawiam serdecznie - Ania
  12. Chyba każdy ma taki moment - chyba nie mnie ważny niż ten pierwszy raz :) - kiedy przełamuje wstyd i sięga do szuflady. Ze mną też tak było, więc uwierz mi, że teraz już z górki!
  13. Wzruszające. Kiepsko napisane, ale jest w tym szczerość i autentyczność. Popracuj nad warsztatem koniecznie, ale nie przestawaj pisać, z czasem się wyrobisz :) Ania
  14. Racja, już poprawiłam. Ogromnie dziękuję, Oxyvio, za poświęcony czas i uwagę - jeśli Ty nie znalazłaś błędów, to "z pewną nieśmiałością" zaczynam wierzyć, że robię postępy. Mówisz: "dobra reklama takich masaży"? OK, pomyślę, komu by to można sprzedać :) Pozdrawiam serdecznie - Ania
  15. Dziękuję za przeczytanie i dobre słowo - to chyba dobrze, że nabrałeś chęci ? :) Ania
  16. Niejasno, ale wyczuwam sympatię :)
  17. Lejesz miód na moje serce, Magda :) To teraz dla równowagi, ktoś powinien mi też wylać tyle, że kubeł zimnej wody - a w Warszawie leje, więc jest pod dostatkiem :) Dzięki wielkie - Ania
  18. Takie pochwały w Twoich ustach to rzadkość, żeby mi się tylko nie przewróciło w głowie - tym bardziej, że i poprawek niedużo. Bardzo są konstruktywne, dziękuję, wykorzystałam prawie wszystkie - na Twoją cześć nawet wyjątkowo już je wprowadziłam do tekstu. Pozdrawiam - Ania
  19. Dla wzmocnienia wiarygodności napisałam to opowiadanie w pierwszej osobie, ale - na litość boską! - czytając nie utożsamiajcie mnie z bohaterką :) Życzę dobrej zabawy, wszelkich uwag i krytyki, nieustająco pożądam - Ania
  20. Tytułowy masaż Ajuwerdyjski był największym tegorocznym hitem wśród stałych bywalczyń SPA, w jednym z nadmorskich kurortów, gdzie przez miniony tydzień usiłowałam odreagować toksyczne złogi i naleciałości wielkomiejskiego wariatkowa, nie wspominając o tajfunie, który niedawno przetrzebił moje ślicznie poukładane życie. Pamiętacie? Pisałam o tym. Po kilku dniach obcowania z tamtejszym, niestety wybitnie damskim, towarzystwem, nasłuchawszy się wśród „ochów” i „achów” egzaltowanych opowieści o cudownym relaksie, niewyobrażalnym odprężeniu, niezwykłej, magicznej wręcz, energii spływającej z palców Pana Mareczka – biorąc pod uwagę średnią wieku wczasowiczek – dość młodego i – trzeba przyznać – bardzo przystojnego masażysty, w końcu nabrałam i ja chęci na skosztowanie tego smakołyku. Jak na prawdziwy rarytas przystało, cena katalogowa jednorazowych stu pięciu upojnych minut była zaporowa, bo stanowiła niemal dokładnie równowartość kanałowego leczenia zębów w prywatnej klinice, – ale cóż to w ogóle za porównanie! Wprost nie na miejscu w tych okolicznościach, prawda? Urlop to urlop – rządzi się innymi prawami. Oszczędzać zacznę po powrocie. Raz kozie śmierć! Postanowiłam pójść na żywioł, co w moim przypadku oznaczało, że oprę się pokusie zasięgnięcia języka w pierwszej – lepszej kawiarence internetowej, co się kryje pod obco brzmiącym przymiotnikiem, i że oddam się w energetyzujące ręce Pana Mareczka nieskażona żadną wiedzą; bez oczekiwań i bez uprzedzeń. Można by rzec „dziewicza”, gdyby w moim wieku nie było to tak niestosowne. No właśnie. Pan Mareczek. Istne ciasteczko! Ze swoimi orzechowymi oczami, wiecznie zmierzwioną czupryną i poważnym uśmiechem świeżo upieczonego maturzysty, był krępującym aspektem całej imprezy. Wprawdzie powtarzałam sobie niczym mantrę, że dla prawdziwego profesjonalisty, półnaga pięćdziesięciolatka – nawet, jeśli wciąż jeszcze całkiem estetyczna – tylko z nazwy jest kobietą. W istocie, to prosty układ scalony kości, mięśni, ścięgien i stawów – i nic ponadto. A jednak… mimo wszystko nie mogłam pozbyć się uczucia zażenowania na myśl, że jakiś zupełnie obcy facet będzie mnie niemal wszędzie dotykał. Ba! Żeby tylko dotykał! W tym miejscu, dla starcia dwuznacznych uśmieszków z waszych twarzy, wyprzedzając bieg wydarzeń, od razu powiem, że, oczywiście, moje skrupuły okazały się kompletnie nieuzasadnione. Aż trochę szkoda, ale Pan Mareczek był stuprocentowym fachowcem, a jego dotyk nie miał najlżejszego posmaku erotycznego. Nawet, kiedy wytrwale wwiercał się w mój prawy pośladek – czy też może powinnam raczej powiedzieć: eksplorował obręcz biodrową – nie było cienia wątpliwości, czego tam poszukuje. No, zgadniecie, czego? Zablokowanego kanału energetycznego! Ot, co! Ale wróćmy do chronologii. Pomijając zbędne szczegóły techniczne przygotowań, wieczorową porą pięknego, letniego dnia, z nieco przyspieszonym tętnem, przekroczyłam próg gabinetu i… z miejsca wszystko się we mnie nastroszyło. Powitały mnie porozumiewawczo mrugające płomyki świec, dyskretnie porozstawianych po całym pokoju, słodkawo - mdlący zapach kadzidełka i jakaś szemrząca, egzotyczna muzyka o typowo „relaksacyjnym” zabarwieniu. Brakowało tylko czary ambrozji do kompletu. Ojej, jak ja okropnie nie lubię takich tandetnych rekwizytów! Takiego „robienia klimatu” na siłę. Takiego manipulowania Klientem, czyli mną! W co ja się wpakowałam! Ale na odwrót było już za późno. Za plecami poczułam ruch, to mój przewodnik po krainie nieodkrytych doznań ciała i umysłu, podał mi skąpe okrycie i wskazując proste, drewniane krzesło z wysokim oparciem, powiedział: - Proszę wygodnie usiąść i rozluźnić się. Najlepiej niech pani sobie zamknie oczy… Zanim posłusznie wykonałam polecenie, zdążyłam się jeszcze zdziwić, że Marek – wybaczcie, ale w tej scenerii nazywanie go dalej „Panem Mareczkiem” nie przechodzi mi przez gardło; infantylność też ma swoje granice – miał na sobie duży, zielony fartuch, do złudzenia przypominający zwykły, kuchenny, tyle, że w rozmiarze XXL. Poczułam dziwne ukłucie: - Na co mu to potrzebne? Kręciłam się dłuższą chwilę, bo wygodne to krzesło nie było, a kawałek cienkiej tkaniny, którą dostałam „na wejściu”, wciąż zsuwał mi się z piersi. Nijak nie dało się go przytrzymać gdyż ręce miałam trzymać na kolanach, otwartymi dłońmi do góry. Wreszcie dałam za wygraną – trudno, niech patrzy, przecież nie mam się czego wstydzić! Wyprostowałam ramiona i głęboko wciągnęłam powietrze nosem, by za chwilę wolniutko wypuścić je ustami. Jeszcze raz. I jeszcze. Stary, sprawdzony sposób. Poczułam, że irytacja szybko ustępuje miejsca ciekawości i podnieceniu. Z tymi zamkniętymi oczami zaczynałam się dobrze bawić! Marek poruszał się bezszelestnie. Ujawnił swoją obecność dopiero wraz z nowym, ostrzejszym zapachem, który przebił się przez woń kadzidła i dotykiem czegoś wyraźnie ciepłego na włosach. Olejek. Dużo olejku. O rany, jak dużo! Przyjemnie, kiedy gęsta, ciepła struga spływa aż na kark - nim załaskocze, zręczne palce kierują ją na ramiona i w dół pleców. – To dlatego ten fartuch? Bez sensu – pomyślałam leniwie, – chociaż, z drugiej strony, gdybym miała loki, długie do pasa, to faktycznie, może by się i przydał… Naprawdę bardzo się starałam wsłuchać w swoje ciało, jak reaguje na to, co Marek wyczyniał najpierw z głową, a potem, już w bardziej komfortowej pozycji, z całą resztą. Uwierzcie mi, naprawdę się starałam! Jednak nic nie mogłam poradzić, że jakiś przewrotny chochlik w środku ciągle mnie rozśmieszał. A to na drapanie za uchem, – bo niby skąd Marek miał wiedzieć, biedaczek, że to mój niezawodny chwyt z gry wstępnej? – a to na pieszczenie – nazywając rzecz po imieniu – każdego z dwudziestu palców z osobna, centymetr po centymetrze. Spróbujcie sobie dziś wieczorem – tylko konieczne z zamkniętymi oczami! – bardzo delikatnie pogładzić przestrzenie między palcami stóp, a łatwiej wam będzie zrozumieć, o czym mówię. Nie mam pojęcia, jakie kanały mają tam ujścia, ale faktem jest, że do tej pory, zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że to „coś” tam, to też JA! Jak się teraz nad tym zastanawiam, to chyba dopiero to odkrycie odblokowało mnie na dobre i sprawiło, że na pozostałe paręnaście minut, podświadomie nawiązałam z Markiem coś w rodzaju milczącego dialogu, który doprowadził do tego, że na ostatnim, najbardziej intymnym etapie masażu twarzy, odpłynęłam zupełnie. Tylko się nie śmiejcie! Nie wiem, gdzie, nie wiem, jak długo to trwało, być może tylko moment. Kiedy się ocknęłam i otworzyłam oczy byłam sama. Naga, rozgrzana, śliska jak węgorz, cała przesiąknięta obcym zapachem i dziwnie z siebie zadowolona. A może wszystko to tylko mi się przyśniło? Szalone fantazje niewyżytej wczasowiczki inspirowane morską bryzą? Dalibóg! Jeśli to prawda, już wiem, gdzie spędzę resztę urlopu!
  21. Nie, nie żartuję, ale strasznie Ci dziękuję!!! Komplement od kobiety, jest cenniejszy niż złoto :))) Ania
  22. Oby. No to czekam :)
  23. Nieprawda :) Jeśli sens nie daje się ogarnąć, to coś z nim jest nie tak. Jeśli naprawdę chcesz "sprzedać" ten sens musisz nas zarazić swoim entuzjazmem, musisz wymyślić sos, którego każdy będzie chciał spróbować. Możesz poeksperymentować na mnie. Jestem wymagającym smakoszem więc na degustatora świetnie się nadam (nie ma to jak dobre mniemanie o sobie). I co to za gadanie "tracę wiarę"? Kokietujesz mnie?
  24. Przeczytałam jeszcze raz, ale najwyraźniej mój umysł jest odporny. To nie moje tematy i nie moje klimaty. Musisz to podać w innym sosie. Sorry - Ania
  25. Odpowiadam po kolei: Przeczytałam wszystkie, więc się dało. Jak mi nie wierzysz, możesz mi zadać pytania kontrolne. Zatem próby należy podjąć, bo - po niewielkich poprawkach - Dziennik na to zasługuje. Ja się na tym nie znam, ale z opinii innych osób - tu na tym forum - słyszałam, że to głównie kwestia kasy. Reszta w miarę prosta do załatwienia. Nawet nie pomyślałam o cytowaniu bez cudzysłowu. Tak się po prostu nie robi. Cieszę się, ze dywagacje wrócą - wyłożone w przystępniejszy sposób, mam nadzieję, bo w pewnym momencie całkowicie przestałam rozumieć, czemu tak się ekscytujesz nieistnieniem. Pewnie, że zmień, nie każdej dziewczynie publiczna wzmianka o "błyskawicznym przebraniu za biblijną Ewę" się spodoba, nawet jeśli w rzeczywistości jest tak bezpruderyjna, jak w Dzienniku. W każdym razie, mnie by się to nie spodobało na pewno. Nie usunę. Grzeczność wychodzi Ci nadzwyczajnie. :) Ania
×
×
  • Dodaj nową pozycję...