Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Freney

Użytkownicy
  • Postów

    645
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Freney

  1. Krzyczący, ale krótki. Co innego, gdyby krzyczał przez kilka stron - to byłoby już bez sensu. A tak jest zupełnie zgrabnie w swej krzykatej niezgrabności.
  2. Pisałem to już pod "sezonem zielonych jabłek", ale i tu chyba warto to dodać: rozpleniły się nam na forum wspomnienia z rejonów górna podstawówka / dolny ogólniak. Ciekawe co przyszłość jeszcze w tym rejonie objawi ;-)
  3. Ha! mam Cię ;-) za moich czasów nie można było repetować pierwszej klasy ogólniaka - jak ktoś nie zdał to wylatywał... a że wspominasz o czteroletnim ogólniaku, zlikwidowanym coś ze dwa-trzy lata temu, podczas gdy ja kończyłem coś koło czterech lat temu, to podejrzewam że mamy na myśli ten sam system ;-)
  4. W sprawie mojej, marcholta i von Gorskiego gramatyki historycznej powiem tylko, że apofonia praindoeuropejska ma funkcję werbalno-nominalną, duratywno-iteratywną, receptywno kauzatywną. Wyróżniamy także apofonię jakościową i ilościową... ;-) To jest dopiero kawałek solidnego teatru nonsensu! A tak do rzeczy, to widzę że rozplenił nam się tu na poezji temat z rejonów górnej podstawówki / dolnego ogólniaka. Nie żeby mnie to raziło, a już tym mniej w wykonaniu ashera i MH.
  5. Długaśne. Przyjemnie spojrzeć na tekst, który jest napisany niemal bez błędów (pomijam literówki, każdemu się zdarza). Zastanowiły mnie te "poliki"... nie wiem co mam o nich myśleć - innowacja na potrzeby tekstu? dwa pomniejsze zgrzyty: "olewał" jakoś nie bardzo pasuje do nieco podniosłego wywodu, podobnie "wkurzona", ale to być może po prostu moje przewiane ucho... Nie porwała mnie historia ani dawka nierozcieńczonego sentymentu, niemniej nie widzę powodów do zjadliwej oceny. Powiedziałbym po prostu: poprawne... Cokolwiek marcholt z tego przymiotnika wyczyta.
  6. Freney

    Lekcja

    A ten marcholt to się chyba naprawdę Kwintyliana naczytał... jeśli chodzi o niedookreślenie to podejrzewam, że Marcholtowi szło m.in. o wszędobylskie zwłaszcza na początku tekstu "jakby". Działa bardzo na niekorzyść. Tekst w moim odczuciu ma być podniecający intelektualnie a nie wzruszający, więc nie zgodzę się z Kasią Q. Co nie przeszkadza mi podziwiać Autorki za wzorowe przyjmowanie krytyki, nawet tak złośliwej jak Marcholta. Wszystkiego dobrego :-)
  7. Pamiętasz jak to powiedział Szaruga: "ma pan amerykańską narrację. lubię taką" - i nic więcej nie powiedział. Nie lubię amerykańskiego dowcipu, bo jest prostacki, uważam ze lepiej pasowałby do dialogu niż do narratora. Ale do Twojego narratora pasuje (piwo & szczyna), więc nie ma się o co czepiać.
  8. Kawa dla młodych? Marcholt, ty to jesteś...
  9. Tylko że w tym "bełkotliwym chaosie" (zapożyczę Twoje określenie, bo się z nim nie zgadzam) jedno stadium "bełkotliwego chaosu" przechodzi w drugie z bardzo przyjemną płynnością. I chociażby takie sportretowanie takich właśnie małych przemian ma sens, i w moim odczuciu jest dobrym pretekstem do napisania tekstu (ech, to uporządkowanie dźwiękowe ;-). Wolę taką mętną tematykę od dziesięciu tysięciu czterystu siedemnastu telenowel, które możesz sobie na tej stronie przeczytać. Pisanie telenoweli grozi banałem, skupienie się na języku albo relacjonowanie swoich "fusów" już banałem aż tak nie grozi - choć oczywiście można to banałem zakropić. Dlatego wolę tego rodzaju piśmiennictwo.
  10. Polszczyzna na warsztacie. A pejzażowanie na poziomie zdaniowym też by można wreszcie odstawić. Zobaczy się.
  11. Widzę, że nikt dotąd nie zdecydował się przypiąć do tego tekstu... nie wiem czy moje przypięcie będzie na miejscu: pierwsze skojarzenie - kabaret Potem. ("patrzy na biurko co on tam ma"). Potem wrażenie to ustępuje ogólnemu miłemu wrażeniu. CZuję się bezradny wobec obfitości odwołań politycznych - nie wiem jak to ugryźć czy jak oceniać (czy w ogóle oceaniać, bo to chyba nie jest najważniejsze dla tekstu?). Bardzo podoba mi się tutejszy absurd (bo ja też z tych dziwnolubnych, asher ;-), myślę że gdyby to przenieść na deski- byłoby na co popatrzeć. No i ta sugestia cykliczności na koniec - też miła. Brak zarzutów do języka. Pierwszy raz spotykam się z polityką w młodym pisarstwie. Czołem ;-)
  12. Jak dla mnie w tym akurat zdaniu nic zgrzytającego nie ma, ale jest sporo pomyłek w stylu "spojrzał się", "z resztą" itd. Samo "spojrzał" i "zresztą" w zupełności wystarczy. Jeśli nawet użyć określenia "telenowela" to i tak podziwiam za talent fabularny - w życiu nie porwałbym się na fabułę z życia wziętą, bo z góry wiem, ze okrutnie bym to sknocił. Duże stężenie sentymentu, chwilami jak na moje możliwości nieco za gęsto. Podobnie jak pozostali - czekam dalej.
  13. Asher... bezpretensjonalnie, skromnym sumptem skrojone, idealnie leży, nie krępuje ruchów, nie poci się człowiek. Fantastyczne "menele przytargały" i podobne formy, bluzgi nie rażą, bo stężenie w normie. Nie znamy się prawie w ogóle, ale wyglądasz mi na bardzo wszechstronnego pisarza! W moim odczuciu czyta się lepiej niż ostatnia edycja Podstawionego, ale - co ważne - duch obu tekstów jest zupełnie inny (powinienem wziąć sobie do serca tę uwagę), mam na myśli to, że nie piszesz w ten sposób, że podstawiasz tylko inne postaci i zdarzenia. Czytałem z niekłamaną frajdą zamiast uczyć się gramatyki historycznej ;-)
  14. Jak się zlikwiduje pauzy wersyfikacyjne będzie proza. Ale wrażenie bynajmniej nie odpychające.
  15. Człowieku! spodziewałem się linczu, a nie szacunku! trzeba by cuś wreszcie wypłodzić z nieco nowszą składnią ;-)
  16. Była to jedna z tych pustyń, gdzie po spękanej ziemi przekradają się zbitki cierni, a wyobraźnie masowe umiejscawiają obszary numerowane, utajnione, odtajnione… Przekradali się takoż panowie Dawid Mikołaj, syn Czesława, oraz Jakub Andrzej, nielichy globtroter, obaj z braku zajęć górskich wędrujący po nizinach, folgującym swym profetycznym inklinacjom: ów pierwszy, wybitny znawca owych sensoriów masowych, naznaczony charakterem, generalnie zarysowujący – by tak to archaicznie rzec – skrywał się w kapuzie, wsparty na sękatym kiju wysuszoną, mądrą ręką… Drugi zaś – podróżujący przecież cicho sercem – naznaczony instynktem, uśpionym cokolwiek, ululanym, poprzestawał raczej na jonaszowaniu – a i z tego marne ledwie ciągnął grosze… Niezmiennie jednak działali naprzemiennie: kiedy metaforyzował pan Jakub – pan Dawid Mikołaj uliryczniał; i odwrotnie – przenosił pan Dawid – liryzował pan Jakub… jako się rzekło: metaforyzowali: teraz zaś, skoro przywdziali szaty wieszcze, dopiero mogli popuścić wodze. (to przemądrzałe sformułowanie – niepozbawione przecież, jak należy głęboko ufać, sensu – gwoli tym wszystkim, którzy skłonni są w osobach obydwu wyżej wymienionych dopatrywać się zaledwie nędznych różdżkarzy poszukujących wody tam gdzie raczej znaleźć jej nie spodziewano się). Jako naznaczeni – musieli wiedzieć, że in patria sua niestety nemo propheta. Szli – czasem gęsiego, czasem antygęsiego, czasem w systemie tandem. Pomimo zaś spiekoty – przynajmniej raz dziennie przystawali, aby oddać się zabiegowi konsumpcji pysznego nadzienia oblanego mleczną czekoladą, w nadziei – że chociaż to wygra z głodem… Zresztą, nie sami padli tu ofiarą – nie raz i nie dwa zdarzyło się mijać niewiasty łamiące cierniste uwłosienie czaszki w oczekiwaniu markowego detergentu. Co do jednego byli zgodni – w tę domenę skorpionów – pchał ich popęd irracjonalny. Wychynęły zza krzu zupełnie nagle – nie ma wątpliwości, że podpuszczone przez podmiot czynności twórczych, aby – korzystając z tejże jakże utartejże konwencji – zaprezentować jakąś kolejną tezę w sposób problemowy. Kto zaś wychynął – to kwestia odrębna: Dawid Mikołaj, syn Czesława, obdarzony percepcją równie wyostrzoną co nadzwyczaj rozwinięty i garbaty organ powonienia, nad którym to owa percepcja nie wiedzieć czemu zadomowiła się – spostrzegł trzy niewiasty jako pierwszy: szły nieskładnie. W sposób niewyreżyserowany. Patetycznie jakoś szły – jakby głębia jednak jakaś… a jednak – na wskroś z pozoru – proste… Pierwsza – z pustym oczodołem (udziwniał nawet w akcie poznania Dawid Mikołaj; wszystko przez te dyspozycje zatracone w toku dziejów…) – ta z coś zadartą głową szła nieco z przodu; albo nieco z tyłu – najwyraźniej zależało od nastroju. Niby głębia jakaś – bo dłoń: szara, spracowana, żylasta – na biodrze prawym złożona, jakby w geście wielkopańskim… a i prostota jednak, bo nawet nie ma słoma skąd wystawać – wsparta kuśtykała na trzonku od szczotki. Druga – poznawał Dawid Mikołaj, syn Czesława, nielichy alpinista, wzorowy chrześcijanin, wieszcz nie od dziś i nie od wczoraj – zasuszona; w pustym oczodole jakiś wyraz nieprzyjazny miała, jakby chciała już w tej chwili ofuknąć – czy to pierwszą, czy to trzecią, czy to towarzyszy obydwu… to chyba – jak wnioskował podmiot poznający – nie należało do kwestii pierwszorzędnej: szło bodaj o samo fuknięcie … I znowuż głębia niby w arystokratycznym kształcie oczodołu – a pochodzenie znać gminne, prowincjonalne z kroku, z emisji głosu, z braku dowcipu i poloru… Trzecia wreszcie, na końcu dreptała kobieta piersiasta, a jakże – usilnie epistemologizujący Dawid Mikołaj posilił się nawet o krzepkie, ojcowe sformułowanie: cycata – sama w sobie krzepka, jędrna, tak w obejściu, jak w sposobie wypowiedzi: - Gdzie się tak, świnie, śpieszycie? Co ja mam z nimi… - pokrzykiwała za drobiącymi przodem towarzyszkami owa trzecia, jako jedyna wyposażona w oko: przeciętnie wprawdzie trzeźwe, ale z dumą spoglądające na ten łez padół… W tymże trzecim akcie poznawczym zasadniczy dylemat Dawida Mikołaja nie różnił się właściwie niczym od dylematów poprzedzających. Utrudzeni drogą podróżni pozostali tymczasem niezauważeni, wymieniając jakże naukowe i jakże – o jakże! – znaczące spojrzenia. Miało się już ku wieczorowi – i wiatr powiał (a jeśli pod wieczór na pustyni wieją wiatry chłodne – to powiał właśnie chłodny), pędząc następne partie cierni gdzieś po spękanej litosferze. Na podmuch ów nie pozostała obojętna pierwsza z niewiast – natychmiast postawiła dwie pozostałe na baczność, dobitnie i z naciskiem zwierzając się, iż nadmuchało jej do oczodołu. - Gdybym miała oko, to mogłabym zamknąć powieki i nie nawiałoby mi piachu! – argumentowała z akompaniamentem przytyków i śmichów-chichów swoich drepcących z tyłu towarzyszek. - Cóż za zgrabny okres warunkowy – wymienili filologiczną uwagę obydwaj wieszczowie-alpiniści. - Co ja mam z tą… - westchnęła jedyna posiadaczka oka, robiąc wyjątkowo zblazowaną minę. – Masz to oko, dziecko drogie, bo mi się tu zaraz pozabijasz, albo innej leiszmaniozy dostaniesz! – dobrowolnie oślepiła się ostatnia. - Teraz! – syknął Dawid Mikołaj, odczuwszy łobuzerski skurcz podniecenia gdzieś w okolicach jelit. Panu Jakubowi Andrzejowi dwa razy nie trzeba było powtarzać – natychmiast wyskoczył zza kaktusa czy innego krzu, za którymi przyczaili się w sposób absolutny i nierozpoznawalny – i eleganckim chwytem sprintera sztafetowego cztery razy czterysta metrów przechwycił zmizerowany organ! Pan Dawid Mikołaj z kolei, nie marnując żadnej okazji dla spełnienia poleceń apostolskich, z braku lepszej intencji w obecnej chwili – modlił się, ot tak sobie, wzorem wielkich swych poprzedników, o przedłużenie dnia. Natychmiast też, jako mąż zasłużony i – jak twierdzą źródła miarodajne – jeszcze za życia obdarzony obietnicą poczesnego miejsca gdzieś pomiędzy Mocami a Tronami u Dionizego Pseudoareopagity – został wysłuchany. Słońce – zupełnie jak niemądre – wyskoczyło na powrót do zenitu – i przygrzało co się zowie! - Ciepło – mruknęła najbardziej zasuszona, podnosząc swą zgrzebną zapaskę i eksponując łydki do światła. - Głębia… tanoreksja! – natychmiast zaaktował poznawczo Dawid Mikołaj. - O żesz ty! – zawył w duchu rozpaczliwie pan Jakub Andrzej, nie dokończywszy jeszcze swego niepośledniego lotu szczupakiem, czując, że wcale nie zapanował nad okiem w stopniu zadowalającym. I zapewne właśnie dlatego nieszczęsna gałka elegancko chlapnęła o grunt i w tej samej chwili przysmażyła się w postaci sadzonej. Widząc to, niedoszły zdobywca zaprzestał dalszego lotu i – nie puszczając pary z ust – obserwował sytuację. - No i co z tym okiem? – syknęła najniższa, wyraźnie podenerwowana wzrastającą temperaturą. - Przecież już wam dałam! - Znowu się nie przyznajesz? – nieprzyjemnie podniosła głos niska preceptorka do wysokiej zasuszonej. - No już dobrze, już dobrze… - bagatelizowała wysoka. - Na takie traktowanie to ja jestem trochę za duża! – syknęła ponownie niska i, skierowawszy fizjonomię prosto w zenit – podreptała dalej po spieczonej ziemi. - No i ile ty masz tego wzrostu… sto pięćdziesiąt sześć. – nieco lekceważąco dolała oliwy do ognia oponentka. - I pół! – ryknęła zacietrzewiona na dobre niska. - No daj jej już to oko, skoro tak się niecierpliwi – załagodziła ostatnia z niewiast. - Jak mam jej dać oko, skoro nie mam oka?! - Jak to nie masz oka? - Tak to nie mam oka! zwyczajnie. Tak jak przez większą część dnia! - A tam, zaraz większą część dnia… Dawaj oko! – zawołała pierwszą ostatnia. Łatwo przewidzieć, że wskutek takiego obrotu wydarzeń – niska (acz pierwsza) z niewiast zacietrzewiła się niemożebnie, sucha wysoka wysunęła głowę do przodu, gotowa na wszystko w tej kolejnej kłótni, natomiast trzecia, szczęśliwa niedawna posiadaczka narządu wzroku, nieco zakłopotana, klęła z gracją wiekowego kloszarda. Nietrudno przewidzieć również, że – nadzwyczaj zakłopotani takim a nie innym obrotem spraw – panowie Dawid Mikołaj i Jakub Andrzej wychynęli wreszcie z ukrycia (ten drugi dokończył wcześniej swój niefortunny lot) i – nie trwoniąc czasu na bezproduktywne dochodzenie swoich racji kto zaczął, kto podjudził, do czego i po co – przybrali skruszone miny i podreptali się tłumaczyć. - Ekhem – odchrząknął na początek Jakub Andrzej, jako – nie to, że korny bardziej, ale chyba pod większą presją winy będąc – myśmy chcieli… - Słyszę głosy – zastygła niska w pozie teatralnej. Sucha wysoka złorzeczyła pod nosem. Pan Jakub Andrzej złożył dłoń na piersi i zbierał się do ponownego chrząknięcia, gdy zaskoczył go okrzyk: - Nie macaj się! – cietrzewił się czernią cokolwiek pusty oczodół najwyższej. Pan Jakub Andrzej zdębiał zupełnie. Nie mniej zgłupiał pan Dawid Mikołaj, przez ten czas raczej kombinujący. - Przepraszam… - z cicha rozpoczął defensywę, dobrze już zdrożony Andrzej Jakub. - Jest za co – wsparła dłonie na biodrach Ofensywa co się zowie. Niejasny gest szukania oparcia w powietrzu wykonała niska. Trzecia z siwych niewiast przyglądała się (cóż za niedorzeczność) całej scenie w milczeniu. - Intuicja kobieca, ot co… - tłumaczył sobie w myśli owo zajście pan Dawid Mikołaj. - Lepiej oko oddaj, a nie przepraszasz! – piekliła się dalej najwyższa. - Myśmy naprawdę bardzo chcieli przeprosić… Zaległa krępująca cisza… Wysoka nerwowo tupała wystawioną w przód nogą, znacząco przygryzając usta i kręcąc głową. - Naprawdę nie chcieliśmy źle – wtrącił się pan Dawid Mikołaj. – Naprawdę… Możemy naprawić wyrządzone szkody. Jakieś drobne prace… pomoc niewielka… coś konkretnego do roboty… Oblicze najwyższej zawrzało złością. Twarz niskiej przedstawiała wyraz mocno niesprecyzowany, by nie rzec – bezmyślny (niewykluczone, że to przykre wrażenie sprawiał brak oka). Średnia bez przekonania podjudzała wysoką… Aż stało się: okazały się być cyniczkami-fundamentalistkami; seksistkami i szowinistkami… - Cyniczki-fundamentalistki; seksitki i szowinistki… - mruczał wielce niezadowolony pan Dawid Mikołaj. Przywiedzeni do podejrzanej lepianki, obaj panowie zostali przymuszeni do poświęcenia swojej uwagi dwóm stosom chrustu i suchych cierni – każdy swojemu. Jako się rzekło – alpiniści nie byle jacy, ale i chrześcijanie niezgorsi – kontekst oraz pochodzenie chybionego cytatu rozpoznali towarzysze bezbłędnie. Z racji natomiast tej, że stos należało samodzielnie – bez użycia narzędzi – podpalić, oddali się najrozmaitszym próbom. Próbę pana Jakuba Andrzeja należałoby chyba nazwać racjonalną: usiadłszy – począł rozpamiętywać pierwowzór zapytując się w duchu: czy w ogóle godzi się…? Próbę pana Dawida Mikołaja wypada określić jako harcerską – sprawdzeniu podległy bowiem wszelkie możliwości i dane o otoczeniu: kierunek północny, na podstawie mchu i gęstości konarów; stosowne azymuty szybko przebiegły przez rozgorączkowany umysł; pomysł kopania studni artezyjskiej jako środka zastępczego mogącego wykupić alpinistów z oblężniczej niewoli – upadł szybko… Wobec tego niepowodzenia – pan Dawid Mikołaj spojrzał ku kompanowi; pohamowawszy zdziwienie – odnotował: pan Jakub Andrzej przycupnął oto przy swoim stosiku i mamrotał… a że ręce miał złożone (świtało Czesławowiczowi, że i niepośledni znak krzyża puścił gdzieś mimo oczu) – zatem mamrotać musiał pobożnie… Przysiadł podmiot poznający – i wstyd mu się zrobiło: oto on – prześmiewcą… jakże by… człowiekiem małej wiary… on, na którego wezwanie modlitewne chóry anielskie świadczyły usługi w czwartym sektorze gospodarki… przysiadł więc i zasępiwszy się, mamrotał również, nieświadomie… Z głębi lepianki, gdzie schroniły się niewiasty, zaczęło coś trzeszczeć. Trzasnęło raz, drugi, ruszyło, zwolniło, gwizdnęło – lepianka runęła… Z gruzów natomiast wychynęła niska – lecz zupełnie inna: oczu dwoje, buzia czysta, odzież świeża – w rozmiarze trzydzieści sześć. Potem zasuszona – zmiany jak wyżej (odzież: trzydzieści cztery)– i odleciała na miotle. Wreszcie wyszła trzecia – niezobowiązana…! Spiesznie oddalił się pan Dawid Mikołaj.
  17. Posądzanie stylu Marcholta o przeintelektualizowanie to chyba nie jest najtrafniejszy pomysł... akurat tutaj chłopcy w gajerkach są przerysowni, mnie to bardziej zatrąca amerykańskim dowcipem, za którym nie przepadam - vide "przerwy w dostawie prądy w rzeźni". O przeintelektualizowanie możesz - tak jak i wielu innych ;-) - oskarżać moje nieudolne próby, ale sądzę, że próby Marcholta skutecznie się przed tym bronią. O kontraście nie mówię - może się podobać, może razić.
  18. Nie ten efekt chciałem osiągnąć. Czuwaj.
  19. A jak dla mnie smaczne - znowu miniaturka, znowu obrazek bardziej niż jakaś rozbudowana sekwencja. Lubię to!
  20. Poza tym kryterium marcholta także tutaj jest doskonale na miejscu: to jest krótka scenka, mały obrazek, który jest idealnie adekwatny do długości tekstu. raz jeszcze - szacunek.
  21. Wiem, wiem... marcholt po prostu lubi fabułę, a nie lubi obrazków. Nie wiem czy nie obrazisz się za określenie absurd, ale absurd jakże smakowity! Czy może lepiej po prostu irracjonalna scenka - za to też, mam nadzieję, nie pogniewasz się ;-) znakomite przekształcenia - jedno przechodzi w drugie z płynnością, jak dla mnie, niedoścignioną. Tylko ten "kibel" zrobił na mnie nieprzyjemne wrażenie, jak to kibel... do tego tekstu pasowałoby jakieś dziwaczne określenie, ale nie "kibel". Fantastyczne! A Marcholt - jak sam twierdzi - poezji nie rozumie, więc reaguje agresją. A proza, która jest nacechowana nieco być może większym uorganizowaniem języka - już mu zatrąca poezją, szowiniście jednemu...
  22. Podpisuję się pod komentarzem Marcholta - i Jej Kot ;-) Marcholt, a wszystkich obrazkowych kawałków prozy nie mógłbyś przypadkiem tak czytać? Kawa zwróciła także moją uwagę, trudno mi wyobrazić sobie poważnego mężczyznę z górnej podstawówki sączącego kawę, ale to tylko niezobowiązująca uwaga... Oklaski!
  23. Że tak strawestuję: wszystko wydaje się takie filmowe...
  24. Dożyjemy - zobaczymy.
  25. Na więcej uwag musisz poczekać do wieczora, albo po prostu dam Ci o nich znać prywatnie?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...