Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

k.s.rutkowski

Użytkownicy
  • Postów

    161
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez k.s.rutkowski

  1. K.S.RUTKOWSKI WARIAT Młody, murzyński chłopak, leżał na chodniku. Dostał nożem w ulicznej bójce. Jęcząc ,przywoływał matkę. - Czy on tu gdzieś mieszka?- zapytał mój ojciec. Zgromadzeni ludzie zaczęli spoglądać na siebie. - Czy ktoś go zna? - Ja go znam - odpowiedział ktoś żujący gumę. Krótko obcięty, młody latynos z wąsem i spiczastą bródką - Ten gość mieszka na sąsiedniej ulicy. - Wiesz gdzie? - zapytał ojciec. - Chyba tak - odparł chłopak. Szczęki pracowały mu nieprzerwanie. - Chyba wiem w którym domu. - Pojedziemy tam - powiedział do niego mój ojciec - On umiera. Trzeba zawiadomić jego rodzinę. Chłopak wzruszył obojętnie ramionami. Spojrzał na konającego na chodniku i jeszcze raz wzruszył ramionami. - To nie mój interes - burknął - Ten czarnuch dostał pewnie to ,na co sobie zasłużył. - A gdybyś to był ty? - zapytał ojciec. - Umierałbym z godnością - odparł z dumą chłopak - Należę do ANIOŁÓW PIEKŁA , a to sami twardziele. Na pewno nie jęczałbym ,jak ten żałosny skurwiel. - Jesteś pewien, że nie wzywałbyś matki? - Nie mam matki. Nie żyje. - Ale gdyby żyła, nie chciałbyś, żeby w takiej chwili była przy tobie? - nie ustępował mój stary. - To i tak na nic. Ten gość odwali kitę, zanim ją tu przywieziemy. - Ale możemy spróbować. To tylko jedna ulica. Bóg podziękuje ci za to w niebie. - Jest pan księdzem, czy co? - Byłem pastorem - odparł ojciec - Kurwa. Nic mnie już na tej ulicy nie zdziwi. Niedługo się okażę, że te wszystkie dziwki, które się tu kręcą wieczorami, to byłe zakonnice. - Więc jak? - Prowadź pan do swojej gabloty, panie ksiądz. - Byłem pastorem. - Wszystko mi tam jedno. Wsiedliśmy do samochodu. Ja z tyłu, jak zwykle. - Wierzysz w Boga? - zapytał mój ojciec chłopaka, uruchamiając silnik. Lubił zadawać ludziom to pytanie. Myślę, że w ten sposób już na samym początku dowiadywał się o nich najwięcej i zależnie od ich odpowiedzi, wiedział jak postępować z nimi dalej. Latynos uśmiechnął się kpiąco. - Tutaj wierzy się w dolary. Zresztą nie ma tu nawet kościoła. Widać nawet Bóg ma w dupie tę część miasta. Przejechaliśmy spory kawałek, gdy zapytał mojego starego: - A pan w niego wierzy? - Wierzę. Byłem jego sługą. - To dlaczego przestał pan nim być? - Miałem powody. - odparł ojciec. - Ktoś panu umarł? - zapytał chłopak. Trafił w sedno. Ojciec nie odpowiedział. - Tak myślałem - powiedział chłopak po chwili, nie patrząc na ojca. - Ludzie najczęściej tracą wiarę, gdy ktoś im umrze. Ktoś bliski... Ktoś najbliższy... - Nie utraciłem wiary , jedynie powołanie - odparł ojciec. - Nie czułem się już na siłach, głosić słowo boże. - To znaczy, nie chciał pan już być księdzem? - Pastorem - poprawił go ojciec. - Wszystko mi tam jedno. Ksiądz, pastor. Ubrani na czarno wyglądają tak samo. - Księża noszą sutanny - powiedziałem cicho. Chłopak łypnął na mnie okiem. Jakby dopiero teraz uświadomił sobie moje istnienie. A potem znów spojrzał na ojca. - A więc można was rozróżnić po ubraniu. Jak motocyklowe gangi? - Można tak powiedzieć - odparł ojciec. - Byłeś kiedyś w kościele? - Byłem. Parę lat temu. Z babcią. - Modliłeś się? - Babka się modliła. Ja przez całą mszę kombinowałem, jak buchnąć portfel facetowi, który siedział przed nami. Śmierdział szmalem. Miał wypchaną , okrąglutką kieszeń drogiego płaszcza. Przez całą godzinę rozpalała moją wyobraźnię. Obrobiłem go, gdy wychodziliśmy z kościoła. Nikt się nie połapał. Czysta robota. - Okradłeś człowieka w domu bożym - zapytał mój ojciec gromkim głosem. Wiedziałem, że w co jak w co , ale w to nie mógł uwierzyć. - Dla wprawnego kieszonkowca, każde miejsce jest dobre - odparł mu chłopak, wzruszając ramionami - Kościół, metro, czy supermarket... Co za różnica. Wjechaliśmy n a ulice z której pochodził murzyn. - To tu - chłopak wskazał zniszczoną, obskurną kamienicę - Tu go kiedyś widywałem. Tam miałem laskę - wskazał palcem dom na przeciw tego , przed którym się zatrzymaliśmy.- Zdrową, czarną dupę z cyckami jak balony i cipką soczystą jak arbuz. Ale musiałem sobie dać z nią spokój. Te wszystkie wszawe , czarne typki zaczęły się przypierdalać. To była naprawdę klawa lala i wkurwiało ich to, że dmuchał ją portorykaniec, a nie oni. Więc razu pewnego zaczaili się na mnie , ale uciekłem. No to wkurwili się jeszcze bardziej i za karę wybili tej mojej lali zęby. Zawsze mnie potem zastanawiało jak bez nich wygląda. W sumie - dodał jeszcze w drzwiach budynku - lacha powinna wychodzić jej teraz znacznie lepiej. Te jej przednie zęby były trochę za duże i choć miało to swój urok, gdy już się zabierała do rzeczy, czasami zahaczyły o małego. Nie powiem, żeby to było przyjemne. Ojciec, choć szedłem z nimi i słuchałem tego, nic mu nie powiedział. Zapukaliśmy do pierwszych drzwi. Otworzyła murzyńska matrona i obrzuciła nas nieprzyjemnym spojrzeniem. Ojciec w miarę dokładnie opisał jej konającego na naszej ulicy chłopaka, mówiąc, że koniecznie musimy odszukać jego rodzinę. - Mówiono nam ,że mieszka w tym domu - powiedział na koniec. Kobieta oglądała nas podejrzliwie. Na mnie zatrzymała wzrok na dłużej. I może właśnie ze względu na mnie, na pewno nie wyglądającego na policyjnego tajniaka, nie zatrzasnęła nam drzwi przed nosem. - A co, znowu narozrabiał? - zapytała. - A więc zna go pani? - odparł pytaniem ojciec. - Może i znam. - On odwala w kalendarz, stara! - wykrzyknął latynowski chłopak niecierpliwie - Odwala kitę ulicę dalej! Wiec nie pierdol, tylko gadaj czy go znasz , czy nie?!! - O boże ... - wyjęczała kobieta, zakrywając usta dłonią. - Czy to pani syn? - zapytał ojciec. - Nie. Jego matka mieszka piętro wyżej. Zaprowadziła nas do niej. Drzwi otworzyła całkiem jeszcze młoda kobieta. Była to matka tego murzyna , więc ojciec najdelikatniej jak umiał powiedział jej co i jak, umiejętnie ukrywając faktyczny stan jej syna. To , że może nawet już nie żyje... Latynos, na szczęście, nie odezwał się ani słowem. Może w końcu zrozumiał powagę sytuacji. Może uszanował święty statut matki. Może samo słowo matka, przemówiło mu do rozumu. Nie wiem. W każdym razie jego wulgarna pewność siebie przygasła. I, na szczęście , trwała w takim stanie , gdy wieźliśmy tę przerażoną, biedną , powstrzymującą łzy kobietę na naszą ulicę. Tłum gapiów wokół umierającego zgęstniał. Wyglądał jak żywy kolorowy mur. Żywy , kolorowy mur, miotający przekleństwa, złorzeczenia i śmiechy. Przepchaliśmy się do tego murzyńskiego chłopaka, ale było już za późno. Leżał w wielkiej, wsiąkającej w beton kałuży krwi. ściskając w ręku swoje własne flaki. Z szeroko otwartymi oczami wpatrującymi się w niebo. W słońce, które dla niego już zgasło. Murzynka na ten widok stanęła jak wryta i kręcąc głową przez chwilę wyglądała tak, jakby dawała nam do zrozumienia, że nie, to nie jest jej syn. W końcu jednak upadła na kolana i przeraźliwie wyjąc, uniosła jego głowę i przytuliła do swoich piersi. - Dlaczego jeszcze nie ma ambulansu? - zapytał ojciec wszechobecnego tłumu. - Już dawno tu powinien być. - Już czarnuchowi nie potrzebny - rzucił ktoś w odpowiedzi. - Pętał się po nieswoim rewirze, to tera przejedzie się karawanem - dodał ktoś inny. - Gdyby ambulans przyjechał wcześniej, można by go było jeszcze uratować - powiedział ojciec raczej do siebie niż do kogoś. Wiedziałem, że nie wierzył w to co mówił.- Lekarz mógł mu jeszcze pomóc. Nagle podniósł wysoko głowę, rozejrzał się dookoła i zatrzymał na kimś spojrzenie. - Panie Martinez - odezwał się do wysokiego , chudego człowieka , stojącego w tłumie gapiów, właściciela sklepu przed którym rozgrywało się to wszystko. - Dawno zadzwonił pan po ambulans? Ojciec znał pana Martineza od lat. Robił zakupy w jego sklepie. Zawsze mówił, że to poczciwy, dobry człowiek Pan Martinez spuścił wzrok i pokręcił głową. - To nie moja sprawa - wybełkotał i zawstydzony odszedł. - Czy ktoś zadzwonił po pogotowie?! - wykrzyknął ojciec, obracając się na wszystkie strony. Nikt mu nie odpowiedział. Ludzie szeptali miedzy sobą i kręcili głowami. Z jakiegoś okna dochodziła głośna, rytmiczna muzyka. - A po policję?! Czy ktoś zadzwonił po gliny?! - dopytywał się dalej mój ojciec. Odpowiedział mu głośny, pojedynczy śmiech. - Nikt? Nikt nie zadzwonił? - wyszeptał niedowierzająco - Naprawdę nikt nie zadzwonił? Ludzie zaczęli się rozchodzić. Ktoś machnął na mojego ojca ręką. Ktoś inny się zaśmiał. Z którejś strony usłyszałem : WARIAT.
  2. lepsze niz "sztorm" ale w dalszym ciagu czegoś mu brak. jest tylko ładnym smutnym opisem, niczym wiecej. ale wiem ze z czasem "t o" przyjdzie....sam takze zaczynałem od takich krótkich tekstow i przez dlugi czas nie mogłem załapac z czym to sie je.ale trening czyni "mistrzem" albo przynajmniej "sprawnym". nie jest źle.
  3. czasem takie literackie chamisko jak ja, powinno odetchnąc trochę innym powietrzem, niż to co wypełnia wnętrza knajp. całkiem przyjemnie na tej twojej łące.ąż nabrałem ochoty na wypad za miasto , zeby pochasać sobie po polach, łąkach, lasach ... zobaczyć jak wyglada wiosna nie tylko z perspektywy zasyfiałego miasta. twój tekst podoba mi się.
  4. dobre miniaturki mają to do siebie, że mimo s k o n d e n s o w a n e j postaci, powinny mieć w sobie to wszystko co pełnowymiarowe opowiadanie. wprowadzenie, rozwinięcie (choćby miało to być jedno zdanie) i zakończenie. hemingway nazwał takie utwory "miniaturowymi powieściami". twój utwór ma tylko dobre wprowadzenie do czegoś... nie ma rozwinięcia(przynajmniej ja go nie dostrzegam) a już na pewno nie ma puenty. niestety, jakby to powiedzial pewien telewizyjny okularnik , jestem na nie.
  5. K.S.RUTKOWSKI ŚWIĄTECZNE REFLEKSJE jagódce Jeśli coś różniło święta Bożego Narodzenia z mojego dzieciństwa, od tych z kilku ostatnich lat, to brak śniegu. Tego dnia, w Wigilię 1996 roku, był nieduży mróz , ale nigdzie białego puchu. Nagie, szare ogrody przy domach które mijałem, straszyły nagimi krzewami, a drzewa w pobliskim parku , wyglądały jak widma. Kiedyś, w prawdziwe zimy, całe wprost uginały się od śniegu, a gdy padał, nie było widać ich koron poprzez gęstą, białą zasłonę. Ale od kilku lat, śnieg padał sporadycznie. Przyroda pokutowała za grzechy ludzi, zmieniających przemysłem jej naturalne cykle. W wyniku efektu cieplarnianego, nawet w środku zimy temperatura powietrza rzadko opadała poniżej zera. Prawdziwe, mroźne zimy, odchodziły bezpowrotnie w przeszłość. Śnieg był teraz wydarzeniem, o którym mówiono w telewizyjnych wiadomościach. A święta bez niego nie lśniły w pełni, chociaż miasto zawsze wyglądało odświętnie, przystrojone kolorowymi lampkami migającymi wieczorami w oknach, niezliczonymi wizerunkami Świętego Mikołaja w witrynach sklepów, strzelistymi choinkami, stojącymi dostojnie przed ratuszem i na deptakach. Wszędzie wydawało się bez śniegu smutno i ponuro. Spacerując szarymi ulicami, zastanawiałem się czy moja córeczka ulepi kiedyś bałwana? Wpadnie po pas w zaspę? Poślizga się na zamarzniętym stawie? Czy zazna chociaż trochę tego zimowego szaleństwa, ogarniającego mnie każdej zimy przez wszystkie lata dzieciństwa i mimo ogromnych mrozów , pchającego mnie z sankami na ślizgawki, których wiele było w okolicy mojego domu? Co czekało jej pokolenie w świecie, z którego ubywało tak wiele piękna, w wyniku działań ludzi, którzy pchając ten świat do przodu, nie liczyli się z niczym? Nadal czułem się jeszcze trochę dzieckiem. Wierzyłem w Świętego Mikołaja. W jego dobroć i w szczęście, którym obdarowywał. Bałem się, że gdy utracę wiarę w niego, to na zawsze odsunę się od dzieciństwa i tego wyimaginowanego, czarodziejskiego świata, którego ten dobry człowieczek z długą siwą brodą, mknący saniami zaprzężonymi w renifery przez zimowe krajobrazy, stanowił istotną cząstkę. Wierzyłem, że to on spełnia marzenia. I jeśli nawet nie istniał, dobrze było w niego wierzyć. Tak do końca nikt przecież nie wyrasta z dzieciństwa. Chłopcu wyrastają wąsy, dziewczynce długie paznokcie, ale wyobraźnia pozostaje niezmieniona, chyba że bardzo chce się ją zmienić. Wtedy dzieciństwo umiera, do końca wypchane przez dorosłość, która opanowuje nie tylko ciało, ale i dusze. A cóż warte jest życie, bez odrobiny dziecięcej wyobraźni? A święta bez śniegu, Mikołaja i choinki, pod którą co roku można znaleźć trochę szczęścia i miłości? (wigilia 1996)
  6. niestety, taka jest prawda, a swiat tylko bywa lepszy...opowiadanie zakrecone w moją strone. a po za tym kawalek dobrze napisanej prozy.
  7. bardzo dobry.przemawia...przynajmniej do mnie. ksr
  8. k.s.rutkowski

    gdzie?

    "nocą uwalniają się zmysły i otwiera się szlak" Pani Natalio(chyba ze wolisz na Ty)to moj ulubiony kawalek w tym wierszu. widac, nie tylko moj literacki szlak kazdego nowego tekstu , przeciera sie nocą...caly wiersz jest dobry, ale tych parę slów usmiecha się z niego do mnie najbardziej...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...