
Marcin Sztelak
Użytkownicy-
Postów
237 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Marcin Sztelak
-
Kicz pełznie zostawiając smugi na świeżo wypastowanym suficie. Tak pięknie błyszczał, wszystkie gwiazdy z niego spadały wprost do wazy z odświętną zupą. Przystrojoną w świeże gałązki śmierdzącego bukszpanu, na złość proszalnym dziadom, co to ciągle zapominają o łyżkach. Nawet drewnianych, odziedziczonych po przodkach. Zaginęli podczas burzy, powodzi, wichury, zimy, lata stulecia – niepotrzebne skreślić nie zapominając o tak dalej. Więc świadom obowiązków oraz przede wszystkim powagi sytuacji, z mocy nadanych samemu sobie praw odwołuję wszelkie objawy radości. Reszta jest ukradkowym zerkaniem, a to w stronę okna, a to lodówki. Jakby nie patrzeć marność and omnia vanitas.
-
1
-
W piwnicy schowane zapomnienia i bogowie z dzieciństwa, stoją rzędem pod ścianą, ciasno upchani w słoikach. Gotowi na najgorsze wciąż czekają na skrzypienie drzwi, byle jak skleconych z listów i zdezaktualizowanych adresów. Wszystko spowija ciemność, ledwie rozpraszana przez okienko wielkości sprężyny od komunijnego zegarka. Ten zaginął w czeluściach zbyt licznych kartek zapisanych niedbałym pismem. Na brudnej półce cierpliwie czeka słoiczek po śliwkach w kompocie. Tam wpadnę, takie jest życie, a raczej to co poza nim.
-
1
-
Zmęczenie materiału, rosną napięcia powierzchniowe, ponad miarę. Drewnianą, z zatartą skalą przez ciągłe odmierzanie dystansu pomiędzy czołem a podłogą. Czoło zmarszczone, z podłogi marszczy się lakier jak twarz staruszki wygrażającej pięścią, nie wiadomo niebu czy piekłu. W rozrachunku bez znaczenia, ostatecznie wszystko zależy od punktu nachylenia horyzontu względem zdarzeń, które prawdopodobnie nie miały miejsca w tym wymiarze. Tu powraca miarka, taka wytarta, a jednak niezaprzeczalnie posiadająca wartość. W którymś z licznych systemów monetarnych. Jak już powiedziano – zmęczenie. Słowo przechodzi w bełkot, niezrozumiały acz wymowny. I tak dalej, ponieważ tym podobne.
-
Nadprodukcja przecinków
Marcin Sztelak odpowiedział(a) na Marcin Sztelak utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Wszystko, co zaczyna Się, kończyć Się musi, kropką... -
Nadprodukcja przecinków
Marcin Sztelak opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Apokalipsa nieobecności, kość została rzucona, na pożarcie, a może przed wieprze, kwiczące z lubością, coś na kształt: Jestem, którego nie ma, ale mam narzędzie zagłady, ostatecznej. Tu wystąpił przymus postawienia kropki, pauza jest niezbędna, szczególnie gdy zaschło, dajmy na to w gardle, przepłukanie niezbędne, absyntem, winem z Falerno, innym płynem niosącym światło, a także zaćmienie, umysłu nazbyt chłonnego, przynajmniej na początku, był chaos, ewentualnie słowo, jedno i drugie ulotne, jak czas kończyć. Się rzekło. -
Ogry w sklepie z fajerwerkami
Marcin Sztelak opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
W koło Macieja krążą anioły, szczególnie gdy kupuje czerstwe bułki. Od obwoźnych sprzedawców butów z dziurami na palcach, świetna wentylacja, poza nawiasem mówiąc. Właśnie za nim wielka rada ogrów debatuje zażarcie, na przykład krwiste steki, o wyborze petard. Aby uświetnić tegoroczne obchody najkrótszego dnia w najdłuższym miesiącu. W specjalnym kalendarzu, do nabycia w telemarkcie za jedyne trzy talary i garść srebrników. W związku z promocją – za garstkę. A Maciej leży na desce, nie skacze chociaż grają. Umarł na amen albo mu się nie chce.-
1
-
Ustały obroty sfer, mróz ściął z nóg najwytrwalszych kolędników. Lunatycy zamarli przed drzwiami śpiewając a capella pieśń pożegnania. Gasną światła jak zdmuchnięty pył z opasłego tomiska, w którym nikt nie zapisał przyszłości, niewiele dbając też o przeszłość. Puste karty złowrogo szeleszczą obracane artretyczną ręką odchodzącego czasu. Na nic życzenia pomyślności i długich lat w zdrowiu. Kres obwieszcza powolny zachód gwiazdy, chociaż w sztok upojeni nocą wciąż pocieszamy się myślą, że to figlarne puszczenie oczka. Albo zapowiedź świtu, aby móc zakrzyknąć: Mróz zelżał, wciąż jestem. Człowiekiem.
-
Prosta historia z minus sześć w tle
Marcin Sztelak opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Zmyślone imiona, natomiast wino szło do głowy dużo lepiej niż słowa rzucane od niechcenia. To był matka i ojciec wszystkich orgazmów – skłamała, nie uwierzył. Jednak uśmiechał się wracając w śnieżnej zadymce. W domu, jakby pustszym niż zwykle, zrozumiał – powtórki nie będzie. Później, w okolicy świtu pomyślał, że chociaż hotelowa pościel nie grzeszyła pierwszą świeżością, to coś być mogło. Do południa napadało mniej więcej dwadzieścia centymetrów śniegu. On też stopniał, bezpowrotnie. -
Głęboka noc i jeszcze głębszy wiersz: Mam kaca i uprawiałem przygodny seks, ja – honorowany wielokrotnie mistrz ławeczki i stolika przy oknie. Właściwy dobór słów pozwala zapomnieć o plątaninie dróg wiodących z końca na początek. Ta trasa pełna litości w oczach psów zapłotnych i tych frasobliwego przydrożnych. Na koniec najgłębiej: Zasypiam w wannie, wodę z wolna pokrywa szron, tu zdarza się domniemany cud, pot wypełnia szkliste oczy. Ale o tej porze to norma jak wszystkie grzechy kardynalne oraz cnoty główne.
-
Tak jak jedna jaskółka w morzu potrzeb nie czyni zaczynu na chleb, przaśny, niecodzienny. Z braku perspektyw siedzimy na krawędzi z głupio otwartymi oczyma – nic nie widać, mgła snuje się z kąta w kąt. Zasłania widoki na przyszłość. Istnieje możliwość – dobre. Pocieszamy się myślą, że gdzieś jest horyzont, może nawet zdarzeń. Ostatecznie wszystko to kwestia gustu i guściku. Wielka szkoda – wypaczonego, przez ciągłe machanie nogami tuż nad głową absolutu.
-
1
-
Taki sam jak przejrzałe winogrona usmażone na smalcu, z dodatkiem najostrzejszych przypraw w nadmiernej ilości. Codzienna strawa poszukiwaczy szczęście w przydrożnych rowach i zapomnianych szufladach pełnych tak zwanych szpargałów. Po posiłku pora wyprowadzić psa, chociaż została sama smycz od kiedy uciekł na drugą stronę księżyca. Nic tylko wyć, ale zakaz. Za wyjątkiem służb, te pędzą tam i z powrotem. Wzbijają kurz na nieogolonych ulicach, pył pokrywa trawniki i drzewa. Te ostatnie pamiętają, lecz z premedytacją wybrały milczenie. Szczególnie gdy nadchodzi zmrok i kolacja. Miała być na słodko, ale cukier wyszedł i nigdy nie wrócił. Podobnie jak wiersze i zbyt wielu ludzi.
-
Sny trawią pościel żywym ogniem, więc miska zimnej wody i mydło na przekąskę. Początek innego stanu świadomości, płynę do kuchni przez wzburzoną podłogę. Kapci szkoda, całe mokre. W lodówce nieodkryta przestrzeń, pełna burz, a pioruny biją w pokład stołu i zapomniany maszt krzesła. Ostatnia kromka chleba na ostatnim brzegu. Bez szalupy poza zasięgiem spragnionych trzewi. Nieumyte szklanki wieszczą klęskę, ale byle do piątku. Titanic przybędzie z pomocą, na pewno. Szczególnie że góra lodowa wyemigrowała z braku perspektywy. Będzie pięknie, tymczasem odpalam radio, szaleńczy taniec w rytm wiadomości. Wiem jedno, za drzwiami czyha rzeczywistość. Nie przebrnę przez dzisiaj bez kawałka sera prosto z księżyca. Niestety pora nowiu, schronię się w szafie pełnej szkieletów. Dla niepoznaki ściskając w dłoni pustą butelkę doczekam. Kuszących perspektywy na lepsze jutro.
-
Sok ze smoka
Marcin Sztelak odpowiedział(a) na Marcin Sztelak utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@ais lecz to dopiero w okolicach końca świata, nadzieja więc jest, że smoki jak na razie są bezpieczne... -
Wieczorem pierwotne instynkty wiodą na polowanie. Łowcy szurając nogami zbierają się w parkach, mokrych i ciemnych, zgodnie z tradycją. Początek bajeczki dla niegrzecznych trawiących czas pomiędzy łóżkiem, knajpą i łóżkiem. Staccato pełnych kieliszków i porannych tupotów oraz szmerów. Cholerny szelest skrzydeł, drapanie pazurów. Jakoś będzie, chociaż to niepewne, słońce przysłonięte dymem ze smoczych paszcz, rozwartych niczym stany kont wieczornych zdobywców palm pierszeństwa. Łowcy tańczą dookoła klombów, przepastne reklamówki pełne omszałych flasz. Sok jak znalazł do herbatki, kiedy definitywnie skończy się świat.
-
Jako osobnik o nienachalnej urodzie nie posądzam się o nadmiar człowieczeństwa. Obgryzając kości w swojej jaskini zatłuszczonym palcem na brudnej ścianie zapisuję teorie. Między innymi przetrwania. A miało być pięknie od kiedy dinozaury przeniosły się na drugą stronę tęczy. Tymczasem ruja i porubstwo oraz, a może przede wszystkimi, ciągła udręka zapętlonych pytań. Brak odpowiedzi powoduje powstawanie czarnych dziur. Te zmielone na proszek, w odpowiedniej długości ścieżkach, dają kopa. Do innej galaktyki. Pewniki coraz bardziej niepewne, roziskrzone niebo jest sztuczne. Wyłącznik w rękach wariata powoduje pewien dyskomfort. W ogólnym rozrachunku pozostaje przestroga: uważajcie na baobaby. Oraz oczywiście na węże boa.
-
Zachód wpada we wschód niczym kamień do wody. Głębokiej jak piekło. W nim niebo rozpostarte przegląda się nieco zdziwione swoim upadkiem. To mógłby być początek, ale to zbyt proste, są tylko szyby w oknach. Tak brudne, że nie odbijają światła. Wszędzie matowo, aż oczy bolą od poszukiwań drogi do wyjścia. Prowadzi ku następnym pomieszczeniom pełnym majaczeń i przekłamań. Prawdopodobnie nie ma sensu iść gdziekolwiek i kiedykolwiek. Odwieczna zagadka koła czasu. To mógłby być koniec, ale to zbyt proste.
-
Malutki, niczym łebek od szpilki, na którym diabły robią grilla, kiełbaski skwierczą, szkoda że bezmięsne, nie pachną nawet w mikroskali. Słabo widocznej, szczególnie w słońcu, które wypala dziury w byle jak skleconej rzeczywistości. A my śpiewamy, na całe gardła, aż do zachrypnięcia. Słowa bez znaczenia, podobnie jak melodia. W tym konkursie i tak dzierżymy puchar przechodni, od kiedy sięgają pamięcią najstarsi. Mieszkańcy kamienicy pod numerem, chyba trzynastym. Ewentualnie trzydziestym pierwszym, całkowicie obojętne w obliczu nadchodzącej zmiany. Pór roku, na ten przykład.
-
Może damy, pamięć szwankuje, niepołatana. Ucho igielne zbyt małe na przewlekanie zdań współrzędnie i podrzędnie złożonych. To prawdopodobnie oznacza, że nie wejdę do królestwa. Niekoniecznie niebieskiego. Z piekła też nic nie będzie, cięcia budżetowe, miejsca zajęte. Przyjdzie się plątać od strychu po piwnice, oby tylko łańcuch do dzwonienia nie był zbyt ciężki. Zardzewiały będzie, to pewne jak dwa razy dwa. Pięć albo siedem. Znowu problemy wspomniane na początku. Panował chaos, więc i końca nie można się spodziewać innego.
-
Więcej światła – komu to potrzebne gdy cień wyostrza kontury opowieści. Snutych jak dym z jesiennych ognisk. Palonych nad brzegami zamglonych rzek. Ku rozgrzaniu dłoni zziębniętych od porannej rosy. Szklącej się pomiędzy trawami, miękkimi niczym sen. O ciepłym bochenku chleba, koniecznie ze spieczoną skórką. Świt powoli staje się słowem niewypowiedzianym, tylko żal tej nocy rozgwieżdżonej pocałunkami. Choćby nawet wymyślonymi, z braku chętnych ust. Nic nie szkodzi, będą jeszcze mroki przepełnione szeptami obietnic. Szkoda, dzień uparcie dąży do puenty, nawet jeśli małymi krokami. W końcu i tak wypełni się noc wraz ze wszystkimi tajemnicami.
-
Statystycznie rzecz biorąc jest gęstsze niż zupa ugotowana pamiętnej niedzieli. Czyli dnia siódmego, licząc od początku kalendarza. Pełnego dziur i przekłamanych datowników. Nic nie szkodzi – szczęśliwi nie liczą, na żaden łut ani dodatkowy miesiąc. W którym się spełnią obietnice, składane w stanie wskazującym na absolutną trzeźwość i zaćmienie księżyca. Co nie zdarza się tak często, jakby wynikało z wyliczeń. Taka mała aberracja, zupełnie bez znaczenia. Szczególnie w obliczu nieubłaganego kurczenia się kosmosu.
-
3
-
Egzegeza alegorycznego wielbłąda
Marcin Sztelak opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Mycie prawego ucha lewą ręką, o ile nikt nie przerzucił stron na nice. Co mogło się zdarzyć z uwagi na plamy na skórze słońca, niezbyt czytelnego o poranku. Zresztą oczy zasnute mgłą uczuć, ambiwalentnych. Choćby z powodu krótkich dni i temperaty wskazującej na nieubłagany upływ czasu. Przynajmniej w tym momencie, kiedy dromader wpada w filozoficzny nastrój. Przeklina nadmiar piachu oraz karawany błąkające się bez celu. Za to oazy są przepełnione spokojem, prawie że świętym. Niestety brakuje modlitw, ewentualnie są niedostrzegalne. Chociaż u źródła postawiono budkę bezpośredniego dostępu do raju. Albo piekła, tak samo męcząca droga, szczególnie przez ucho igielne.-
1
-
Jak powszechnie wiadomo niedźwiedzie lubią miodek, koniecznie doprawiony świeżą krwią. Ta uderza do głowy, zmiany ciśnienia wywołują zamęt w porozrzucanych kartkach, zapisanych, a jakże, pismem klinowym. Zgodnie z przysłowiem: czym się strułeś, tym się lecz. Na stole wegetuje wczorajsza kolacja, czyli czarny chleb i woda. Nie zjedzona z braku odruchu łaknienia, w gardle kość niezgody. A i kubki smakowe wypełnione po brzegi goryczą i gorczycą. W lustrze te same oczy, pełne dezaprobaty, więc lepiej nie wyglądać. Przez okno, też jest ze szkła. Z dużą dozą prawdopodobieństwa nic się nie dzieje na tak zwanym dworze. Oprócz codziennych dantejskich scen. Tymczasem kanarki na najniższych pokładach ogłaszają alarm. Trzeba uciekać, niestety łóżko tylko dwa centymetry od podłogi. Przyjedzie zbudować schron z płyt wiórowych. Wciąż są dostępne w okolicy śmietników, gdzie ludzie składają rzeczy i ręce. To już pewien znak zagłady oraz przedświątecznych wyprzedaży.
-
3
-
W tle Har - magedon w pełnym rozkwicie i nieodzowna mgła, od zaśnieżania. Zresztą źrenice permanentnie zmęczone od ciągłego mrugania figlarnymi powiekami. Te ostatecznie kojarzą się z wiekiem, do niego nieodzowny gwóźdź. Trzeba być człowiek, pochylić głowę, choćby na wargach błąkał się ironiczny uśmieszek. W końcu cud może się zdarzyć, nawet w tak niesprzyjających okolicznościach przyrody. I przeklęta niepewność co do godzin urzędowania niebios.
-
2
-
Najdłuższa wigilia w roku
Marcin Sztelak opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Po północy przemówiły kwiaty, niestety w tylko sobie znanym języku. Być może o nieuniknionym końcu czasu, ale to tylko domysły, bez pokrycia. Zresztą byłem zbyt zajęty obliczaniem punktu podparcia aby ustać przy ciągłych obrotach planety i bezustannych zmianach pór roku. Pierwsza gwiazdka zgasła niezauważona, może wtedy gdy Mikołaj upadł poraz kolejny, zapewne pod ciężarem obietnic lepszego życia. Połamany opłatek z trzaskiem wbił się w martwe oko karpia, siana zabrakło, konie apokalipsy były zbyt głodne. Wyruszyły do pustej i zimnej stajenki, gdzie pasterz fałszywie nucił kołysanki. Na kolędy zabrakło miejsca, trzej królowie popadli w obłęd, z powodów topograficznych. Dlatego zacząłem pisać kronikę środka świata, streściła się w słowach: Rozdział pierwszy. -
Najlepsze na zupę, idealnie wymrożone próżnią, szczególnie w miejscu skąd dokładniej widać szczegóły drogi mlecznej. To właściwie byłoby wszystko, nie licząc pieprzu i chlorku sodu. W odpowiednich proporcjach, nazywanych złotymi. W odcieniu gwiazd, tych widocznych z zapyziałej planetki, gdzieś na krańcach stworzenia. A ogórki giną w milczeniu, jak przystało na eksploatatorów Odważnych do szaleństwa. Nadto w kolorze nadziei, prawdopodobnie wbrew wszystkiemu.
-
3