Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Sztelak

Użytkownicy
  • Postów

    248
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Marcin Sztelak

  1. Robiąc wulgarne skręty ze stron tomów poezji celebruję bezsłoneczne popołudnie. Recytacja z twarzą w garnku, gdzie na dnie resztki kaszy na skwarkach. Kiedy już lśni, wylizany do czysta błoga sytość wenę usypia. W barłogu, z cegłą pod główką, po czubek nosa przykryta. Zszarganą szmatą do zapychania szpar pod drzwiami i w rzeczywistości. Zastanej jak stawy po długotrwałym siedzeniu nad pustym kubkiem. Ten pamięta lepsze czasy, ale to bajka do straszenia grzecznych dzieci, o niepokojących oczach starców. Niech im się przyśnią koszmary, ze szczególnym uwzględnieniem życia. Następna kartka skręca się w palcach.
  2. Spotkanie ostatnie z powodu braku dni tygodnia, czystych sztućców i odpowiedniego miejsca do przechowywania ulotnych idei. Oraz myśli tak górnolotnych, że trzeba je trzymać na uwięzi pod kuchennym stołem. Ponadto w kasie pustka, wciąż przelewana w próżnię strychu, na którym kiedyś mieszkały kruki. Nie wiedzieć czemu srebrne. Odleciały, nawet nie w stronę zachodzącego, co byłoby jak najbardziej na miejscu. Zapanowała beznadzieja, tylko gdzieniegdzie poprzetykana półpustą szklanką. Na pocieszenie albo jego tradycyjną namiastkę.
  3. Dobrze uduszeni w sosie własnym próbujemy podnieść pokrywkę – królestwo za szczyptę soli i trzy ziarenka pieprzu. Szykuje się kolacja przy świecach z powodu międzyfazowego zwarcia i braku bezpieczników. Mimo poszukiwań w oczywistych miejscach, jak zamrażarka albo worek potłuczonych ozdób świątecznych. Na podorędziu pozostaje sprawa zebrania, tylko nie wiadomo czy ciemność sprzyja dyskusji, czy raczej opowieścią o chatkach zbudowanych w środku lasu. Ewentualnie parkach, gdzie gromadzą się w sekrecie wiewiórki. Tym razem pocieszenia nie będzie z uwagi na porę nieuchronnego płacenia składek.
  4. W menu zupa ze skór pomarańczy gotowanych na nagich czaszkach tak zwanych naczelnych. Wesoło bulgocze w garnku, tym z drugiej strony tęczy. Niestety złoto zmieniło się w ołów, alchemik nie był zbyt rozgarnięty. W końcu karnie zgolono mu brodę i nakazano kopać doły na opuszczonym cmentarzysku bardzo niedobrych wynalazków. Tam spotkał zdetronizowaną księżniczkę, bezrobotnego smoka, trzy ziarna grochu. Wszystko zakopał licząc na obfitość. Wzeszły tylko plewy i opowieści pozbawione części mowy. Umilkł i zasnął, wyśnił raj i piekło, w żadnym z nich go nie było. Na pocieszenie zupa dochodzi, słońce umarło. Spotkanie zgodnie z tradycją uznano za zakończone, jeszcze zanim się zaczęło.
  5. O poranku poruszamy palcami u stóp, licząc na konstruktywną dysputę z szumiącą wodą w tle. Mimo szczerych chęci zdarte gardła odmawiają posłuszeństwa. Pozostaje gestykulacja, lecz z pustego w próżnie, do tego nie da się ugryźć nawet kęsa. Śniadanie wystygnie, nawet zimne. Paradoks nie pozwalający z czystym sumieniem pościelić łóżka. Nie wspominając o otworzeniu drzwi. Kolejny dzień spisany na straty, klucz rdzewieje pod wycieraczką. W zanadrzu odwieczna zagadka okien czystych niczym kryształ, mimo oklejenia setkami pism. Ulotnych jak dym, snujący się tu i ówdzie, szczególnie na wysokości zamurowanej wentylacji. Pocieszenie odnajdujemy w jutrze, nastąpi do siedmiu roboczych dni.
  6. Zebranie pod rachityczną jabłonką zostało przełożone na czas nieokreślony, z braku zegara. Z kukułką o sprecyzowanych poglądach w temacie wiadomości dobrego i złego. Siedzimy w piwnicy, przy zgaszonej świecy, tradycyjnie dyskutując o zawartości słoików. Pamiętających siarczyste przekleństwa i śnieg po pas. Albo szelki. Smarując twarze węglem szkicujemy niepewne plany na następny tydzień, mimo wszystko przyszłość. A ziemniaki już dawno puściły pędy, co zapewne ma znaczenie. Jakieś. Na pocieszenie schody wiodące na górę mają bardzo wygodne poręcze.
  7. Z resztek skrzętnie zbieranych od dnia pierwszego. Niezła wyżerka i szaleństwo karnawału, chociaż poparzone gardła nie bardzo nadają się do śpiewu, z tańcy też nici, drewniane nogi, prawie pirackie. Tylko nie ma komu zaintonować heja - ho i tak dalej. Butelka rumu skrzy się w słońcu, próżna jak kieszenie. Czekamy więc na sponsoring albo transport w lata tłuste. Te podobno następują ósme, ale to niepewne tak jak wszystkie przepowiednie. Nawet dotyczące pogody w przewidywalnym czasookresie. Tymczasowo pałaszujemy zupę, że wspólnego garnka. Pozbawieni smaku i przypraw nie narzekamy, poczytując za dobrą wróżbę w miarę całą łyżkę.
  8. W starym garncu warzę miksturę na porost, nie tylko włosów, zgodnie z recepturą z dnia ósmego. Ta niezapisana w żadnej księdze z powodu magicznych właściwości siódemki. O czym zaświadczą krasnoludki wciąż grzebiące w lodówce. Od kiedy Marysia odeszła w nieoznaczoność umilkło hej - ho, pozostał tylko miarowy łoskot pracujących szczęk. Okropny hałas, wywar kwaśnieje, podlewam nim kurzą łapkę, z nikłą nadzieją na domek, strzelisty, sięgający określonej liczby nieb. Posadzę go przy ostatnim zakręcie drogi wiodącej ku dziewiątej górze, za nią wypełniają się ostatecznie kocie życia. Oraz rodzą morały, zdecydowanie lepszych bajek.
  9. Dręczy narząd słuchu, gdy w ciemności próbuję liczyć wszystkie martwe muchy. Od początku istnienia rzeczy wszelkich. Odpalam świeczkę, niestety ostatnia zapałka okazuję się bezskuteczna. Mrok oblepia coraz gęściej witraże w oknach, a do zachodu jeszcze kilkanaście mgnień, może nawet wiosny. Lecz ta nie nadejdzie, jak stwierdzają przepowiednie starszych, brodatych mężczyzn w szpiczastych czapkach. Śmiesznostka, ale uniformizacja wykaligrafowana złotymi zgłoskami w kontraktach. Na wróżenie z fusów kawy parzonej po wielokroć. Recesja oraz, oczywiście, uparty dźwięk naruszający podstawy rzeczywistości. I poniekąd ciszę.
  10. Pijemy wodę z parasoli, podziurawionych, może od kul, może od gwiazd zrzucanych z nieboskłonu. Przez wiatr tańczący w pustych torbach z zatartymi nadrukami sentencji w języku Sumerów, którego nie rozumiemy. Na szczęście w zasięgu rozmoczony bochenek i garście pełne soli. Tej ziemi, grząskiej aż więzną stopy obute w sandały z kory spalonych drzew. Jest popiół do posypywania ran niezabliźnionych. Tylko tatuaże błyszczą świeżą krwią. Spływa osładzając wodę wypełniającą uszy. Ciągłym szmerem przekleństw i błogosławieństw. Pijemy wywar wzmacniający niepamięć.
  11. Kicz pełznie zostawiając smugi na świeżo wypastowanym suficie. Tak pięknie błyszczał, wszystkie gwiazdy z niego spadały wprost do wazy z odświętną zupą. Przystrojoną w świeże gałązki śmierdzącego bukszpanu, na złość proszalnym dziadom, co to ciągle zapominają o łyżkach. Nawet drewnianych, odziedziczonych po przodkach. Zaginęli podczas burzy, powodzi, wichury, zimy, lata stulecia – niepotrzebne skreślić nie zapominając o tak dalej. Więc świadom obowiązków oraz przede wszystkim powagi sytuacji, z mocy nadanych samemu sobie praw odwołuję wszelkie objawy radości. Reszta jest ukradkowym zerkaniem, a to w stronę okna, a to lodówki. Jakby nie patrzeć marność and omnia vanitas.
  12. W piwnicy schowane zapomnienia i bogowie z dzieciństwa, stoją rzędem pod ścianą, ciasno upchani w słoikach. Gotowi na najgorsze wciąż czekają na skrzypienie drzwi, byle jak skleconych z listów i zdezaktualizowanych adresów. Wszystko spowija ciemność, ledwie rozpraszana przez okienko wielkości sprężyny od komunijnego zegarka. Ten zaginął w czeluściach zbyt licznych kartek zapisanych niedbałym pismem. Na brudnej półce cierpliwie czeka słoiczek po śliwkach w kompocie. Tam wpadnę, takie jest życie, a raczej to co poza nim.
  13. Zmęczenie materiału, rosną napięcia powierzchniowe, ponad miarę. Drewnianą, z zatartą skalą przez ciągłe odmierzanie dystansu pomiędzy czołem a podłogą. Czoło zmarszczone, z podłogi marszczy się lakier jak twarz staruszki wygrażającej pięścią, nie wiadomo niebu czy piekłu. W rozrachunku bez znaczenia, ostatecznie wszystko zależy od punktu nachylenia horyzontu względem zdarzeń, które prawdopodobnie nie miały miejsca w tym wymiarze. Tu powraca miarka, taka wytarta, a jednak niezaprzeczalnie posiadająca wartość. W którymś z licznych systemów monetarnych. Jak już powiedziano – zmęczenie. Słowo przechodzi w bełkot, niezrozumiały acz wymowny. I tak dalej, ponieważ tym podobne.
  14. Wszystko, co zaczyna Się, kończyć Się musi, kropką...
  15. Apokalipsa nieobecności, kość została rzucona, na pożarcie, a może przed wieprze, kwiczące z lubością, coś na kształt: Jestem, którego nie ma, ale mam narzędzie zagłady, ostatecznej. Tu wystąpił przymus postawienia kropki, pauza jest niezbędna, szczególnie gdy zaschło, dajmy na to w gardle, przepłukanie niezbędne, absyntem, winem z Falerno, innym płynem niosącym światło, a także zaćmienie, umysłu nazbyt chłonnego, przynajmniej na początku, był chaos, ewentualnie słowo, jedno i drugie ulotne, jak czas kończyć. Się rzekło.
  16. W koło Macieja krążą anioły, szczególnie gdy kupuje czerstwe bułki. Od obwoźnych sprzedawców butów z dziurami na palcach, świetna wentylacja, poza nawiasem mówiąc. Właśnie za nim wielka rada ogrów debatuje zażarcie, na przykład krwiste steki, o wyborze petard. Aby uświetnić tegoroczne obchody najkrótszego dnia w najdłuższym miesiącu. W specjalnym kalendarzu, do nabycia w telemarkcie za jedyne trzy talary i garść srebrników. W związku z promocją – za garstkę. A Maciej leży na desce, nie skacze chociaż grają. Umarł na amen albo mu się nie chce.
  17. Ustały obroty sfer, mróz ściął z nóg najwytrwalszych kolędników. Lunatycy zamarli przed drzwiami śpiewając a capella pieśń pożegnania. Gasną światła jak zdmuchnięty pył z opasłego tomiska, w którym nikt nie zapisał przyszłości, niewiele dbając też o przeszłość. Puste karty złowrogo szeleszczą obracane artretyczną ręką odchodzącego czasu. Na nic życzenia pomyślności i długich lat w zdrowiu. Kres obwieszcza powolny zachód gwiazdy, chociaż w sztok upojeni nocą wciąż pocieszamy się myślą, że to figlarne puszczenie oczka. Albo zapowiedź świtu, aby móc zakrzyknąć: Mróz zelżał, wciąż jestem. Człowiekiem.
  18. Zmyślone imiona, natomiast wino szło do głowy dużo lepiej niż słowa rzucane od niechcenia. To był matka i ojciec wszystkich orgazmów – skłamała, nie uwierzył. Jednak uśmiechał się wracając w śnieżnej zadymce. W domu, jakby pustszym niż zwykle, zrozumiał – powtórki nie będzie. Później, w okolicy świtu pomyślał, że chociaż hotelowa pościel nie grzeszyła pierwszą świeżością, to coś być mogło. Do południa napadało mniej więcej dwadzieścia centymetrów śniegu. On też stopniał, bezpowrotnie.
  19. Głęboka noc i jeszcze głębszy wiersz: Mam kaca i uprawiałem przygodny seks, ja – honorowany wielokrotnie mistrz ławeczki i stolika przy oknie. Właściwy dobór słów pozwala zapomnieć o plątaninie dróg wiodących z końca na początek. Ta trasa pełna litości w oczach psów zapłotnych i tych frasobliwego przydrożnych. Na koniec najgłębiej: Zasypiam w wannie, wodę z wolna pokrywa szron, tu zdarza się domniemany cud, pot wypełnia szkliste oczy. Ale o tej porze to norma jak wszystkie grzechy kardynalne oraz cnoty główne.
  20. Tak jak jedna jaskółka w morzu potrzeb nie czyni zaczynu na chleb, przaśny, niecodzienny. Z braku perspektyw siedzimy na krawędzi z głupio otwartymi oczyma – nic nie widać, mgła snuje się z kąta w kąt. Zasłania widoki na przyszłość. Istnieje możliwość – dobre. Pocieszamy się myślą, że gdzieś jest horyzont, może nawet zdarzeń. Ostatecznie wszystko to kwestia gustu i guściku. Wielka szkoda – wypaczonego, przez ciągłe machanie nogami tuż nad głową absolutu.
  21. Taki sam jak przejrzałe winogrona usmażone na smalcu, z dodatkiem najostrzejszych przypraw w nadmiernej ilości. Codzienna strawa poszukiwaczy szczęście w przydrożnych rowach i zapomnianych szufladach pełnych tak zwanych szpargałów. Po posiłku pora wyprowadzić psa, chociaż została sama smycz od kiedy uciekł na drugą stronę księżyca. Nic tylko wyć, ale zakaz. Za wyjątkiem służb, te pędzą tam i z powrotem. Wzbijają kurz na nieogolonych ulicach, pył pokrywa trawniki i drzewa. Te ostatnie pamiętają, lecz z premedytacją wybrały milczenie. Szczególnie gdy nadchodzi zmrok i kolacja. Miała być na słodko, ale cukier wyszedł i nigdy nie wrócił. Podobnie jak wiersze i zbyt wielu ludzi.
  22. Sny trawią pościel żywym ogniem, więc miska zimnej wody i mydło na przekąskę. Początek innego stanu świadomości, płynę do kuchni przez wzburzoną podłogę. Kapci szkoda, całe mokre. W lodówce nieodkryta przestrzeń, pełna burz, a pioruny biją w pokład stołu i zapomniany maszt krzesła. Ostatnia kromka chleba na ostatnim brzegu. Bez szalupy poza zasięgiem spragnionych trzewi. Nieumyte szklanki wieszczą klęskę, ale byle do piątku. Titanic przybędzie z pomocą, na pewno. Szczególnie że góra lodowa wyemigrowała z braku perspektywy. Będzie pięknie, tymczasem odpalam radio, szaleńczy taniec w rytm wiadomości. Wiem jedno, za drzwiami czyha rzeczywistość. Nie przebrnę przez dzisiaj bez kawałka sera prosto z księżyca. Niestety pora nowiu, schronię się w szafie pełnej szkieletów. Dla niepoznaki ściskając w dłoni pustą butelkę doczekam. Kuszących perspektywy na lepsze jutro.
  23. @ais lecz to dopiero w okolicach końca świata, nadzieja więc jest, że smoki jak na razie są bezpieczne...
  24. Wieczorem pierwotne instynkty wiodą na polowanie. Łowcy szurając nogami zbierają się w parkach, mokrych i ciemnych, zgodnie z tradycją. Początek bajeczki dla niegrzecznych trawiących czas pomiędzy łóżkiem, knajpą i łóżkiem. Staccato pełnych kieliszków i porannych tupotów oraz szmerów. Cholerny szelest skrzydeł, drapanie pazurów. Jakoś będzie, chociaż to niepewne, słońce przysłonięte dymem ze smoczych paszcz, rozwartych niczym stany kont wieczornych zdobywców palm pierszeństwa. Łowcy tańczą dookoła klombów, przepastne reklamówki pełne omszałych flasz. Sok jak znalazł do herbatki, kiedy definitywnie skończy się świat.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...