Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 532
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Szedł po równinie ― porośniętej niewielkimi kaktusami i rzadkimi kępami wysuszonych, ostrych traw. Słońce paliło niemiłosiernie. Miał ogromne pragnienie… Wypiwszy parę łyków wody z blaszanego bidonu ― jął lustrować nieskończoną monotonię krajobrazu, przesłaniając dłonią oczy od nadmiaru światła… Majaczyły dokoła szaro-fioletowe, dalekie wzgórza… Drżało gorące powietrze… Nic nie pamiętał… Nie wiedział, co to za miejsce, skąd przybył oraz jakie jest jego imię, ani ile ma lat… Odniósł wrażenie, jakby został ogłuszony i dopiero, co odzyskał świadomość… A może majaczy? Dotknął ostrożnie potylicy, ale nie wyczuł bolesnego obrzęku… Obejrzał dokładnie swoje ubranie. Nic specjalnego: kraciasta, flanelowa koszula, dżinsy, wiązane powyżej kostek traperskie buty… Opróżniony do połowy bidon zaczepił o pasek spodni… Nie miał niczego więcej, żadnego dowodu tożsamości, nawet zegarka… Musiało jednak minąć południe, ponieważ rośliny zaczęły już rzucać cienie… Usiadł zrezygnowany na ziemi, opierając wyprostowane poziomo ręce o zgięte pod brodą kolana. Opuściwszy między ramionami głowę ― słuchał uważnie owadzich pobrzmień… Nie było najmniejszego przewiewu…. Otarł rękawem zroszone potem czoło… Spojrzał wyżej… Kobaltowy błękit nieba przekreślało kilka kondensacyjnych smug, upodobnionych do białych, pierzastych węży... Gdy tak rozmyślał, nawiedził go nagle ― zapamiętany skądś sen: „Ma może 12 lat. Jedzie z matką pociągiem. Poza nimi ― nie ma nikogo. Matka wpatruje się smutno w rozmyte pędem, piaszczyste wydmy… Jest mu jej bardzo żal… Jadą przez pustynię, nie wiadomo jak długo, po zasypanych częściowo torach… Wokół, tylko pochmurna szarość… Mżą mikroskopijne piksele samotności… ― Nagle ― pod dalekim wzniesieniem ― eksploduje głowica nuklearna … Oślepiający blask momentalnie zalewa wszystko trupią poświatą… Powietrze rozdziera przeraźliwy krzyk… Zakrywa dłońmi twarz, dostrzegając ze zdumieniem kości ― prześwietlanego promieniami Roentgena ciała…” Wstrząsnął nim huk przelatującego nisko wojskowego odrzutowca. Słońce powoli zachodziło czerwonawą łuną nadciągającego zmierzchu. Przesycone chłodem powietrze już nie falowało i mógł przez to dostrzec więcej szczegółów… Nieopodal stał samotny dom… Frontowe ściany miał osmalone od niewyobrażalnego żaru... Zamiast okien i drzwi ― ziały puste, ciemne prostokąty… Obszedł go… Nie wiadomo, jakim cudem ― przetrwał potężną, destrukcyjną siłę… Wszedł do środka… Kanapę, dwa fotele, stół oraz przewróconą „podłogową” lampę z potłuczoną żarówką bez klosza ― powlekał biały pył… Chrzęściły mu pod butami kawałki rozbitego szkła… Za następnymi drzwiami ― piwniczne schody… Stąpając ostrożnie po pełnych gruzu betonowych stopniach, czuł narastający coraz bardziej odór rozkładu… Zdeformowane manekiny ― wyciągały z zatęchłego półmroku, jakby błagalnie ręce, patrząc na niego beznamiętnym wzrokiem... Pierwszy ― ubrany w czarny garnitur, białą koszulę, krawat… Drugi ― w kolorową, częściowo spaloną sukienkę… Nagi manekin dziecka ― miał stopioną, bezkształtną twarz… Zagradzała mu drogę plątanina powyciąganych skądś kabli, stara, drewniana radiola z milczącym od dawna, pociętym głośnikiem… W pękniętym kineskopie czarno-białego telewizora przemknęło odbicie pokrzywionej groteskowo postaci… Uśmiechnięty ― Ray Charles ― wodził za nią niewidzącymi oczami z wielkiego, pożółkłego ze starości plakatu, spoza ciemnych, niby spawalniczych okularów… Odsłaniał przy tym swoje białe zęby… ― Coś zapiszczało… ― Między sprzętami mignął długi, szczurzy ogon… Wyszedł szybko na zewnątrz… Przekroczywszy ledwo próg upadł i zwymiotował… Nie mógł znieść ohydnego smrodu śmierci! Podniósł się… Zaczął biec… ― Upadł drugi raz… Jego głowę opasywała boleśnie gorąca, pulsująca obręcz… Usiłował wstać… Kilkadziesiąt metrów dalej wyrastały betonowe filary wiaduktu... Dwa filary ― podpierające fragment żelaznej konstrukcji… Tory ― prowadzące znikąd ― donikąd… Poskręcane od piekielnego żaru, zardzewiałe resztki… (Włodzimierz Zastawniak, styczeń 2016)
  2. @Somalija za chwilę marzec, wiosna, kwiatki, bławatki, ciepło-nocne parkowe spacery...
  3. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  4. @Somalija
  5. @Somalijajakbyś pisała jakimś tajemniczym kodem... ciekawe to... @Somalija
  6. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  7. @Somalija siemasz, aga... jak zwykle wyglądasz szałowo...
  8. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  9. @Lidia Maria Concertina to jest na prawdę dobre... takie eksperymentalne, jakby z dalekim echem prozy donata kirsha?
  10. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  11. @Gosławaa masz...
  12. @Gosława chcesz heavy metal, reniu, tak dla odmiany? @Somalija hej, aga... @Somalija ps. sekret jak każdy inny...
  13. Zanurzam się w tobie ― świetle, słoneczna smugo tajemnicy i tęsknoty, słoneczna plamo błąkająca się po suficie, ścianie… twarzy… … dopada mnie nostalgia, iskrząc się we mnie jak taniec gorący, rozpłomieniony wir beznadziei… Zamykam oczy i widzę bezkres, siną otchłań mroku, pulsujący pod powiekami powidok, urywki wspomnień… Noc, to? … nie-noc? Rozbłyska zaraz i od razu gaśnie… Spopielony obraz przesypuje się przez kołyskę moich dłoni, twoich, naszych… … bądź już niczyich… Splecione w uścisku palce, zbielałe kostki… Kochana moja, pamiętasz ― jakie miałaś je zimne? Kto je rozgrzewał ciepłym oddechem w pocałunkach, miłości blasku? Przed kim tak klęczę, szepcząc do cienia ze złączonymi jak do modlitwy dłońmi, które rzuca zza okna rozchwiana gałąź kasztanu? Przed kim tak klęczę, kochana moja… Byłaś przez chwilę, jesteś… Nie mam odwagi zapytać… … milcząca przestrzeń dzieli nas jeszcze… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-02-08)
  14. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  15. Stoję na wprost falujących kłosów zboża. Niebo jest niepokojąco ciemne; nie wiadomo czy od burzowych chmur, czy za sprawą czerni bezgwiezdnej nocy. Kłosy zboża falują łagodnie, oświetlane z otwartych okien opuszczonego domu ― drżącymi płomieniami świec. Nie, to nie kłosy, tylko spalone kikuty drzew albo wyrastające z ziemi ubłocone ręce tysięcy martwych ludzi. Krople wosku ściekają na drewniane parapety. I ściekają dalej, zastygając w powietrzu niczym miniaturowe sople. To jest chyba dom moich umarłych przed dziesięcioleciami dziadków, których ciała już dawno zagrzebał czas. Nie wiem tego na pewno. W ogóle wszystko tutaj jest jakieś niepewne i dziwne. Raz coś jest, a za chwilę już tego nie ma. Mam wrażenie, że dostrzegam kątem oka nieznaczny ruch ― tuż obok, dalej i nigdzie, ruch raczej symboliczny, jakby zbłąkany duch chciał przemknąć w tajemnicy przed światem ― niezauważalnie i chyłkiem. Odwracam się, lecz nic, to tylko cienie majaczą na suficie i ścianach. Czuję ni to ciepły oddech lata, ni to tchnienie jesiennego rozkładu. Jest takie milczenie wokół. Nic, to tylko mój chrapliwy oddech przepływa po okolicy. Zatyka w piersiach, łomocze serce... Zimny dreszcz wstrząsa od nagłego przeciągu, ściska lodowaty, upiorny chłód… Jakiś podłużny przedmiot leży w progu otwartych drzwi, niczym porzucony w półcieniu szaro-brunatny, zwinięty worek. Podchodzę bliżej. Trącam niepewnie stopą, która niespodziewanie grzęźnie z trzaskiem w spróchniałym wnętrzu. Coś odskakuje… Sunie siłą rozpędu po deskach podłogi i staje przed wzruszonymi nagłym wtargnięciem płomieniami, rzucając ruchliwy cień na przeciwległą ścianę, jakby było żywe. Pochylam głowę… Niżej ― jeszcze niżej… Słyszę coraz intensywniej ten nieustanny szum zmieszany z piskiem. Bolesne pulsowanie trawiącej gorączki rozsadza mózg. Zimne krople ściekają po skroniach i karku… W chwiejnym, płochliwym świetle obserwują mnie czarne oczodoły rozsypującego się truchła ― mojego własnego truchła. Przerażenie i krzyk! Brzęk rozbijanego szkła… Leżę w swoim łóżku w pomiętej pościeli. Za oknem pulsuje szary świt. Jestem cały spocony, nieprzytomny, zaczadzony wciąż senną maligną. Dobiega skądś czyjś pijacki bełkot. Wstaję z wysiłkiem i człapię na bosaka do drugiego pokoju… Uderza mnie od razu ostra woń alkoholu i wymiocin. Ojciec półleży na rozchwianym krześle, oparty o blat stołu i z twarzą w zwróconej, żołądkowej treści. Przed nim stoi pusta butelka wódki i przewrócona szklanka. Pod nogami lśnią kawałki rozbitego szkła w ogromniejącej powoli plamie… Przysiadam w kucki, oparty plecami o ścianę, i patrzę na ojca, a raczej na jego wrak. Siedzi na tle odpadającej i brudnej tapety. Tuż nad nim, wśród falujących pajęczyn, zwisa na cienkim kablu goła żarówka, która roztacza wokół słabe, obskurne światło. Nie chcę jej wyłączyć, niech się wypali do końca. Odkąd pamiętam, to nikt prawie tu nie zaglądał, nikt, poza przychodzącymi od czasu do czasu żołnierzami, którzy informowali nas, abyśmy pozostawali w domu tego a tego dnia z powodu odbywających się ćwiczeń na pobliskim poligonie. Ojciec pił z nimi zawsze wódkę. Ostatni raz byli wczoraj, w ciemnozielonych mundurach o bufiastych na udach spodniach, opięci ciasno brązowymi pasami. Mieli też brązowe hełmy z czerwoną na przedzie gwiazdą, zabłocone brązowe buty z wąskimi cholewami do kolan i przewieszone przez plecy pepesze pod mokrymi od deszczu, szarymi pelerynami Nie wiedziałem, o co chodzi. Ale teraz już wiem. Z początku twierdzili, że to tajemnica, ale po kilku głębszych zaczęli mówić na temat jakiejś nowej bomby oraz to, że jutro rano o godzinie 9.54 będzie na poligonie tak gorąco jak wewnątrz słońca! Faktem jest, że od kilku tygodni przelatują nad naszym domem pomalowane na biało bombowce, robiąc tymi swoimi turbośmigłowymi silnikami mnóstwo basowego, dudniącego hałasu. Przelatują na niskim pułapie, tak, że można rozpoznać ich czarne numery. Zawsze, kiedy je słyszę, to wybiegam przed dom i patrzę na te lśniące w blasku wschodzącego słońca skrzydła. Ale dzisiaj jest niestety szaro i nie będzie lśnienia. Są blisko! Wybiegam przed dom. Nadlatują od wschodu i zaraz będą nade mną. Ale niczego nie widzę, poza nieprzeniknioną powłoką deszczowych chmur. Basowy odgłos silników przybiera na sile. Czuję wibrację. Szyby wchodzą w rezonans. Zaglądam przez nie w obskurne światło pokoju, widząc kompletnie zalanego ojca. Nie chcę jego przebudzenia. Nie chcę. Przewrócona szklanka spada na podłogę, roztrzaskując się w drobny mak. Basowy odgłos stopniowo zanika… Zawsze leciały w kluczach po, trzy, ale dzisiaj był chyba jeden. Patrzę teraz na ten nasiąknięty wilgotną zgnilizną zielono-brunatny step, aż po zamglony horyzont. Dochodzą jeszcze z oddali jakieś pojedyncze, milknące dudnienia… Zapada cisza. Dobiega mnie z głębi domu pijacki bełkot ojca. Wyzywa kogoś przez sen, że ten zajął jego miejsce przy oknie i że nie będzie mógł przez to nic zobaczyć. Szarpie się, przeklina… Słyszę tępe uderzenie, jakby spadł na podłogę worek kartofli. Wbiegam do pokoju i widzę leżącego na niej ojca. Nie będę go wlókł do łóżka. Nie mam już sił. Niech leży. Zjem sobie na śniadanie suchy kawałek chleba, a potem popatrzę przez okno na zamglone pola w oparach alkoholowego smrodu. I będę patrzył tak długo, aż wytrzeźwieje. Będę patrzył tak długo, aż ujrzę te lśniące ptaki na tle błękitnego nieba. Potem wyjdę na zewnątrz, by im znowu pomachać, tak, jak to robi infantylne dziecko. Co będzie jutro? Jutro będzie to samo, co dziś i to, co było wczoraj i przedwczoraj. Ludzie mają racje, że tu nie zaglądają, nie licząc żołnierzy. Zresztą nawet jak i oni tu przychodzą, to cały czas siedzę u siebie w pokoju. Cóż takiego mogliby zobaczyć? Zobaczyliby jedynie moją odrażającą, zdeformowaną twarz. Wyglądam jak potwór, bo jestem potworem. Wiem, że ojciec się mnie wstydzi, dlatego pije na umór. Jestem jego ciężarem, jego niepełnosprawnym, niezdatnym do samodzielnego życia ciężarem, roznoszącym do tego nieznośny odór gnijącego mięsa. A matka? Odkąd pamiętam, to tylko byłem z ojcem. Ojciec nigdy mi nie opowiadał o matce. I odkąd pamiętam, tylko pił. Kolejny dzień otwiera przede mną bezsens i beznadziejność. Nie miałem tym razem snu. Patrzę na falujące, zwisające z sufitu płachty czarnych pajęczyn. Na ścianie wisi poplamiony kalendarz z wizerunkiem grającego na trąbce małego pioniera. Jest 14 września 1954 roku. Schodzę z trzeszczącego sprężynami, cuchnącego barłogu. Przez okno dostrzegam przygarbionego ojca w swoim jedynym garniturze. Idzie powoli piaszczystą drogą, utykając na lewą nogę. Dzisiaj był trzeźwy i nawet ogolony. Przed wyjściem obiecał mi, że nie będzie więcej pił. Obiecał, że wróci za kilka godzin. Ale ja wiem, że nie wróci. Wiem, że widzę go ostatni raz i że zaleje się tym razem na śmierć. Pochylony do przodu, jakby szedł pod wiatr, maleje coraz bardziej na tle horyzontu… Wreszcie znika za niedużym wzniesieniem, zostawiając mnie samego, całkowicie samego. Popatrzę sobie przez okno, niedługo powinny przelatywać moje lśniące samoloty. Dzisiaj jest pogodnie. Pomarańczowe słońce jest coraz wyżej. Jego ostre promienie wpadają ukośnie przez okno, tworząc na podłodze przekrzywione prostokąty. Wychodzę przed dom, chcąc poczuć na twarzy to kojące ciepło. Zamykam oczy i rozkładam szeroko ręce. Stoję nieruchomo, jak posąg. Łagodny wiatr rozwiewa mi włosy. Jest absolutna cisza. Słyszę tylko swój świszczący oddech i bicie mojego serca. Niedługo powinienem je usłyszeć. Za parę chwil. Za chwilę… Tak! ― Słyszę w oddali narastający, znajomy dźwięk! Żołnierze mówili, żeby na czas testu nie wychodzić dzisiaj z domu. Basowy odgłos coraz bardziej nabrzmiewa. Czuję go już w kościach. Czuję go już całym sobą. Wiem, że ojciec zostawił mnie na pastwę losu. Opuścił zawczasu zagrożony teren i sprawił, że jestem jedynym świadkiem nadciągającej śmierci! ― Cóż za widok! Widzę ją jak pędzi na lśniących skrzydłach, jak lśni w blasku wschodzącego słońca! Basowe dudnienie przeistacza się w warkot, choć samolot jest na zdecydowanie wyższym pułapie niż zazwyczaj. Lśniąca na pomarańczowo śmierć przelatuje właśnie nade mną, ciągnąc za sobą białe smugi kondensacyjne. Zmierza powoli na zachód… Za pięć minut ma nastąpić detonacja czegoś potwornego. Pamiętam, jak mówili o tym żołnierze. Mówili, żeby nie patrzeć w stronę poligonu, bo oślepniemy… Jeszcze tylko cztery minuty… Słyszę tykanie ściennego zegara, coraz głośniejsze odmierzanie czasu. Basowy warkot silników nieco przycichł. Zegar tyka coraz głośniej… Jeszcze tylko trzy minuty… Czuję na twarzy ciepły powiew pogodnego poranka. Już niedługo… Już tylko dwie minuty… Widzę teraz w wyobraźni uśmiechniętego ojca, jak mi macha na pożegnanie i znika za wzniesieniem z uniesioną ręką… Jeszcze tylko minuta… Cóż jeszcze można wspomnieć przez minutę? Przez sześćdziesiąt sekund? Już tylko pięćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt osiem… Wskazówki biegną z coraz głośniejszym tykaniem, jakby to były wskazówki jakiegoś gigantycznego zegara… TIK-TOK, TIK-TOK, TIK-TOK… Słychać jakieś żelazne uderzenia z pogłosem echa, ale skąd zegar? ― Nie, to przecież nie zegar, to woda kapie z nieszczelnego kranu do pokrytego rdzawym nalotem zlewu… pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt, czterdzieści dziewięć, czterdzieści osiem, czterdzieści siedem…, co właściwie zapamiętałem z życia? Brunatno-zielony step widziany prze okno? Pijanego wiecznie ojca? Falujące pajęczyny za suficie i ścianach? Przychodzących czasami żołnierzy?... czterdzieści, trzydzieści dziewięć, trzydzieści osiem, trzydzieści siedem, trzydzieści sześć, trzydzieści pięć… Jest cicho, jak przed burzą… trzydzieści, dwadzieścia dziewięć, dwadzieścia osiem, dwadzieścia siedem… Jest mi dobrze. Wiem, że tam jest wieczne lato i płonące słonecznym blaskiem ptaki. Czego chcieć więcej?… dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście… Patrzę teraz na płynące pojedyncze obłoki, na te zmienne kształty… dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć… Spoglądam po raz ostatni na piaszczystą drogę i na płaski jak stół trawiasty krajobraz, tam, gdzie poleciał mój lśniący ptak… trzy, dwa, jeden… Momentalnie ślepnę. Słyszę narastający grom, jakby tysiąc odrzutowców runęło do frontalnego ataku na niskim pułapie. Ziemia ucieka mi spod nóg. Tracąc orientację, zakrywam dłońmi płonące oczy. Czuję, że to samo dzieje się z włosami i skórą. Trzask dewastowanego domu ginie w huku potwornej, uderzeniowej fali, która uderza we mnie ― z siłą rozpędzonego pociągu. (Włodzimierz Zastawniak, Lipiec 2017)
  16. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  17. Nieregularne przebłyski prądu świadczą o zderzających się ze sobą subatomowych cząstkach i zawracających swój bieg strumieniach czasu. Przed moimi oczami mozaika przewidzeń, półsenne i senne widma. Przesuwają się coraz szybciej, jakbym patrzył na rozpędzający się fotoplastykon, bądź na okna przejeżdżającego pociągu z przywartymi do nich od wewnątrz twarzami i dłońmi pasażerów. Wszystko się zamazuje i wszystko gaśnie. I znowu rozpala się przeszłość, ale jakaś inna, niejasna. Widzę siebie, obok. Widzę siebie, młodszego o cały wiek i wpadające przez okna pustego korytarza ostre jak nóż promienie słońca. Przerażające, urywane krzyki matki niosą się z głębi domu niczym echo, a pomiędzy ― słychać ciche skrzypienia podłogi i przyśpieszony oddech, i nerwowe bicie mojego serca. Pełznę na czworakach, ja ― mający niewiele ponad miesiąc i niewiele rozumiejący. Falują pajęczyny na suficie i ścianach, wirują drobinki kurzu. Zamykam powieki. Czas przemieszcza się po przekątni i dziwnie zapętla. Pamiętam teraz inną przeszłość, a w niej widzę siebie, leżącego przed domem twarzą do rozpalonej ziemi. Mam rok. Obserwuję skrzące się drobinki kwarcu i odchodzącego powoli w tej poświacie ojca. Zmierza ku odległym wzgórzom, nie oglądając się wcale za siebie. Ojciec utyka na lewą nogę, kiedy idzie po płaskiej jak stół równinie. Wznoszą się za nim tumany pyłu. Kobaltowy błękit nieba kontrastuje z padającymi pod ostrym kątem promieniami słońca. I oto ― rozbłyska na horyzoncie jaskrawe światło, przybierając kształt ogromnej kuli. Ogarnia go momentalnie i zaczyna rozrastać się w kierunku domu, który istnieje jeszcze ― tylko przez chwilę. I topi ziemię, kiedy ― znowu wtapiam się w ziemię. (Włodzimierz Zastawniak, październik 2016)
  18. Przestrzeń skręca się w spiralę, zasnuwa się mgłą nieprzeniknionej tajemnicy… Następuje kontakt pomiędzy mną a nieskazitelnym statkiem-matką, zaczajonym gdzieś w czeluściach wszechświata… Maria… … Maria… Tak wołał mój kompletnie pijany ojciec chwytając mnie za nogawkę spodni, kiedy leżał w słonecznej smudze słońca ― na podłodze zrujnowanego domu… … na szarym stepie, w którymś ― gorącym dniu lata… Maria… … Maria… A może ― Sylwia? Dźwięczy mi w uszach furkot przelatujących za oknem ptaków, ginących na horyzoncie w skłębionych obłokach przeszłych epok… Płoną od śmiertelnej gorączki neurony w moim mózgu ― zatopione w piskliwym szumie… W zaparowanym lustrze przesuwa się ciemna plama czyjejś twarzy… Twojej? Mojej? … niczyjej… Być może cię kocham, kimkolwiek jesteś, istoto zrodzona z cienia… … być może ― cię kocham… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-02-06)
  19. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  20. @Somalija
  21. @Somalija widzisz, aga, jestem jak yoda, który mając 900 lat czuł się znakomicie i na dodatek władał świetlnym mieczem...
  22. I Nazywam się Maksym Kriwonienko. Mam 35 lat i służę w tajnej jednostce wojskowej. Dokonujemy dekontaminacji terenów po testach jądrowych. Przekopujemy łopatami cały ten napromieniowany chłam, zdzierając wierzchnią, najbardziej skażoną, zeskorupiałą warstwę. Jej nieopatrzne dotknięcie gołą ręką ― grozi niechybną śmiercią. Wielu chłopaków już umarło, po tym, jak ponapychali sobie kieszenie odłupanymi, zielonkawymi kawałkami trynitytu, chcąc podarować je potem swoim kobietom. Nie zdążyli. Nie przypuszczali, że miały w sobie aż tak bardzo śmiertelną dawkę plutonu. Wydaje się, że ma to związek z próbą zacierania śladów dokonanego dopiero, co ― okrutnego przestępstwa. Mieszkam z żoną Marią, i naszą pięcioletnią córeczką Iriną, w polarnej mieścinie Biełuszja Guba, w obwodzie archangielskim na Nowej Ziemi, pomiędzy morzami: Barentsa i Karskim. Dodam, że wschodni brzeg tego arktycznego archipelagu wytycza umowną granicę Europy i Azji, rozciągniętą przez całą długość masywu Uralskiego, natomiast archipelag jest jego górzystym przedłużeniem. Oprócz pobliskiego, wojskowego lotniska Rogaczewo, z kilkunastoosobową obsługą oraz niewielkiej, rdzennej populacji Nieńców, prowadzącej w tej niegościnnej, okołobiegunowej krainie półkoczowniczy tryb życia ― jako myśliwi i rybacy ― nie ma tu nikogo więcej. Biełuszja Guba ― to niewielka osada typu miejskiego z około dwoma tysiącami mieszkańców, głównie personelem wojskowym i badawczym, i ich rodzinami. Założona w 1954 roku w związku z poligonami atomowymi: ― Czornaja Guba ― oddalonym 150 kilometrów na południe (Wyspa Południowa). I powstałym niedawno, wysuniętym z kolei 250 kilometrów na północ (Wyspa Północna) poligonem ― Suchoj Nos (nazwa półwyspu o charakterystycznym ostrym kształcie.) Obie wyspy przedziela wąska cieśnina Matoczkin Szar, a raczej fiord, który po prostu przeszedł przez całą szerokość wyspy. Mamy tutaj klimat biegunowy. Gdzie nie ma lodu ― występują jedynie: rośliny tundrowe i ― szaro-brunatne skały. W miasteczku dość częstymi gośćmi są niedźwiedzie polarne. Włażą wtedy z jakimś jęczącym rykiem do kubłów na odpadki, wystawiając swoje opasłe zady. Uciekają tak przed wybuchami nuklearnymi ― rozświetlającymi najczęściej jednolicie szare niebo. Dobiega koniec października 1959 roku i pada mokry śnieg. Za chwilę wpadniemy w bezlitosne objęcia mroźnej i długiej zimy. W ponury czas chmurnego nieba i zacinającego, gwiżdżącego wiatru. Dzisiaj mam ostatni dzień urlopu. Jutro wracam do jednostki. Wsiądę do ciężarówki i pojadę na północ. Do miejsca, w którym będę sprzątał razem z kolegami z jednostki po-atomowe odpady, gdzie znowu powstanie jakiś nowy ― trzystumetrowej średnicy krater. Amerykanie robią podobnie, więc ― musimy być od nich lepsi, bo człowiek radziecki jest zdolny do wszystkiego. Jeśli oni wyrąbią w ziemi krater o czterystumetrowej średnicy, to my ― pięćsetmetrowej itd. Robimy te dziury w imię pokoju, bo człowiek radziecki kocha pokój ponad wszystko i będzie o niego walczył do ostatniej kropli krwi. Mieszkamy z żoną w czteropiętrowym bloku. Jest ich tutaj sześć. Z lokalnego radiowęzła, nadającego przez uliczne głośniki, płyną na okrągło przemówienia członków jedynie słusznej partii. Nie można już tego słuchać. Nie mamy telewizji ani telefonu. Mają to podobno założyć w przyszłym roku, podobno. Ale mamy w mieszkaniu prąd, ciepłą wodę i gaz z butli. Wszelkie potrzebne rzeczy dowożone są tutaj statkami albo samolotami. Nie ma innej drogi. W miasteczku mamy cerkiew, szkołę podstawową, przedszkole, szpital wojskowy, zakład fryzjerski, studio fotograficzne i trzy sklepy spożywcze. W przyszłym roku mają zacząć budować kino i dwa hotele. Będzie dobrze. Musi być dobrze. Budzi nas o 7 rano mleczarz, zostawiając pod drzwiami butelkę mleka. Zawsze przychodzi do nas mleczarz i zawsze mamy na śniadanie mleko. Irina bardzo lubi mleko, takie gorące z dodatkiem margaryny. Bo u nas w miasteczku nie ma masła, jest tylko margaryna w takim opakowaniu z żółtym i uśmiechniętym słońcem i to chyba jest jedyny uśmiech w tym miejscu, bo wszystko jest wokół szare. Szare niebo, blokowce, szare ubrania ludzi (w większości są to mundury żołnierzy) i szare samochody ― terenowe łaziki ― należące do wojska. Nikt inny tutaj nie jeździ samochodem osobowym. Nie ma też autobusów, czy trolejbusów. Nasze miasteczko jest bardzo małe i nie potrzeba komunikacji miejskiej. W następnych latach ma być rozbudowywane. Ma być pięknie. Musi być pięknie. Jak każdego dnia o 8 rano wychodzimy z Marią, odprowadzając Irinę do przedszkola, a potem idziemy do zakładu fryzjerskiego, bo Maria pracuje jako fryzjerka. Maria przed wyjściem z domu miała bardzo smutne oczy, chyba płakała. Nie wie, co będzie dalej. Uspokajam ją, że będzie dobrze. Musi być dobrze. Pod zakładem fryzjerskim prosi mnie, abym kupił kilka podstawowych artykułów żywnościowych takich jak: ziemniaki, słonina i cebula. Bardzo lubimy ziemniaki ze słoniną i cebulą. Maria często robi z tego obiad. Czasami jemy kaszę, a czasami makaron. Ale najbardziej lubimy ziemniaki ze słoniną i cebulą, czasami z samą cebulą. Żegna mnie ze smutkiem w oczach. Maria pracuje do 17. Potem wychodzę po nią i idziemy po Irinę, do przedszkola. Idziemy wtedy, kiedy mam urlop, ale najczęściej Maria sama wychodzi po Irinę i robi zakupy. Wtedy, kiedy muszę być na północy i lać beton albo zbierać te cholerne po-atomowe odpady. Wyrzucamy je potem do pobliskiej zatoki. Od zeszłego lata nie pokazują się w niej, białuchy ― czyli gatunek ssaka blisko spokrewnionego z delfinowatymi o barwie arktycznego lodu. Zatoka jest chyba zatruta. Pewnie od tych odpadów. Ale musimy to robić dla światowego pokoju, bo Związek Radziecki przecież kocha pokój ponad wszystko. Nie to, co Amerykanie, oni by tylko niszczyli, a my ― musimy bronić świat przed zniszczeniem, nawet, jeśli padnie kilka białych waleni. Idę do sklepu spożywczego po ziemniaki, słoninę i cebulę. Kupię też margarynę ze słońcem. Bardzo lubię to słońce. Mija mnie po nieutwardzonej drodze kilka rozkołysanych, wojskowych ciężarówek ze spuszczonymi na pakach szaro-zielonymi, ubłoconymi brezentami. Wpadają, co jakiś czas w wypełnione brunatną breją koleiny, rozchlapując ją we wszystkie strony. Jadą na północ, zawsze tam jadą. Ja też tam pojadę. Idę główną ulicą, między blokowcami z wilgotnymi frontami i z gdzieniegdzie odpadającym tynkiem, pod którym widać czerwone cegły. Dawno ich nie remontowano. W przyszłym roku mają je załatać i odmalować, tak obiecał nam jeden z partyjnych notabli, który odwiedził nasze miasteczko miesiąc temu. Będzie ładnie. Musi być ładnie. Poza przejeżdżającymi od czasu do czasu terenowymi UAZ-ami i przemykającymi tu i ówdzie żołnierzami ― nie ma nikogo. Jest pusto, wietrznie i zimno. Pada coraz większy śnieg. Taki mokry śnieg. Lubię obserwować te płatki, jak wszystko równo pokrywają. Nieczęsto tu świeci słońce, więc idę do sklepu po margarynę, żeby zobaczyć ten uśmiech, jakże rzadki w naszym miasteczku. Wracam z zakupami do domu. Po drodze spotykam dwóch żołnierzy, których znam z widzenia. Mieszkają w bloku naprzeciwko. Stoją przy wejściu do klatki i palą papierosy. Machnęli mi na powitanie, zrobiłem to samo. Tutaj w zasadzie wszyscy jesteśmy kolegami, ale bez jakichś większych zażyłości. Każdy robi tylko to, co należy do jego obowiązków. Praca ― dom, praca ― dom… ― I tak w kółko. Czasami mam już tego wszystkiego dosyć. Marzę o ucieczce… Zbiec ― jak najdalej stąd… jak najdalej… Wchodzę do swojego bloku. Idę po schodach… Drugie piętro. ― Wyciągam z ociąganiem klucz z kieszeni i wsuwam do zamka. Nawet zgrzyt zasuwy brzmi jakoś bez przekonania. W przedpokoju odkładam torbę z zakupami. Zdejmuję płaszcz i zaczepiam o hak wieszaka. ― Spada. ― Niech leży. Czapkę i szalik rzucam obok niego. Biorę zakupy. Idę do kuchni. Wyjmuję z torby margarynę... Krążę chwilę palcem wokół słońca… Wstawiam wodę… ― Czekam, rozmyślając o jutrzejszym dniu… Głęboką apatię przerywa pisk czajnika. Wsypuję do szklanki herbatę i zalewam wrzącą wodą. Nie mamy w domu cukru. W sklepie też go nie mieli. Ale lubię herbatę bez cukru. Maria tak samo nie słodzi. Co innego, Irina. Dla niej jest specjalny przydział na cukier. Dzieci lubią cukier. Lubią słodycze. Idę z herbatą do pokoju i siadam przy stoliku w fotelu. Poczekam aż trochę ostygnie. Odchylam głowę, przylegając całym ciałem do głębokiego oparcia… Spoglądam w bok… Za szybą płyną szare chmury… Ciemnieje, ale nie chcę zapalać światła. Mam jeszcze kilka godzin, aby pójść do zakładu fryzjerskiego po Marię. Potem pójdziemy razem po Irinę. Zawsze tak robimy, jeśli mam tylko kilka wolnych dni, jeśli mam urlop. Pada mokry śnieg… Słychać, co chwila chlupiący szmer przejeżdżających pod oknami ciężarówek albo terenowych łazików. Wszystko powoli usypia… Wszystko zaczyna jakoś dziwnie majaczyć, nawet wzory tapety na ścianach... Jestem tak bardzo śpiący… Tak bardzo… Wyrywa mnie ze snu warkot przelatującego nisko śmigłowca. W pokoju jest już niemal całkowicie ciemno. Zapalam światło. Piję kilka łyków herbaty. Jest już zupełnie zimna. Pojedynczy gong ściennego zegara wybija 16.30. Muszę iść po Marię. Zakładam płaszcz, szalik i czapkę. Gaszę światło. Zamykam za sobą drzwi. Na dworze ogarnia mnie przejmujący chłód. Śnieg zdążył już wszystko przysypać i skrzypi teraz pod nogami. Stawiam wysoko kołnierz. Otacza mnie tuman gęstego mroku, tylko gdzieniegdzie rozjaśnianego przez słabe, uliczne latarnie. Maria już czeka przed zakładem. Upewnia się czy kupiłem ziemniaki, cebulę i słoninę. Uspokojona, bierze mnie pod rękę. Idziemy do przedszkola. Przebiegamy ulicę w żółtawych smugach samochodowych świateł. Jeszcze pięćdziesiąt metrów… Irina podbiega w holu do Marii, do mnie… Bierzemy ją za ręce… Wracamy przez coraz bardziej sypiący śnieg, przez coraz bardziej skrzypiący pod nogami mróz… W domu Maria szybko przygotowuje obiad. Jemy ziemniaki ze słoniną, popijając herbatą. Jemy w milczeniu. Tylko Irina trochę grymasi. Po obiedzie zmywam naczynia, a Maria czyta Irinie bajkę. Jeszcze trochę i pójdziemy spać. Wstajemy bardzo wcześnie. Ja, o trzeciej nad ranem, aby o czwartej być już w brudnej, ubłoconej ciężarówce z kompanijnymi kolegami. Maria przywiera do mnie. Ma w oczach przejmujący smutek. Dzień kończy powoli swój żywot. Za klika godzin znowu będziemy od siebie daleko. Tym razem ― aż na cały miesiąc. Ale musimy wytrzymać. Zawsze wytrzymywaliśmy, przynajmniej do tej pory. Wtulamy się w siebie jeszcze bardziej. Maria płacze. Ja też płaczę. Zmęczeni, zasypiamy w końcu w swoich ramionach. Budzik dzwoni od dobrych kilku minut, lecz dopiero teraz uświadamiam to sobie, przyduszając go ręką, aby zamilkł. Nie pamiętam, żebym miał sen. Obok leży Maria, skulona i okryta kołdrą po samą szyję. Nie będę jej budził, niech śpi. Idę do kuchni i robię sobie herbatę i kanapkę z uśmiechniętą margaryną. Słyszę, jak Maria mówi coś przez sen. Wywołuje moje imię i Iriny. Maria często mówi przez sen. Zawsze przed czymś ucieka, a potem szuka schronienia w moich ramionach. Jest wtedy taka bezbronna, rozedrgana, wystraszona. Zaglądam do pokoju Iriny. Przykrywam ją kołdrą. Całuję w policzek. Obserwuję przez dłuższą chwilę jej równy oddech… Dochodzi czwarta. Wkładam polowy mundur. Przeglądam dokładnie swój żołnierski ekwipunek. Zaraz przyjadą. Dopijam herbatę. Marię całuję delikatnie w spierzchnięte usta, gładzę po policzku… Już słyszę pod blokiem warkot silnika i pisk zjechanych hamulców oraz natarczywy, nieprzyjemny dźwięk klaksonu. Jeszcze jedno spojrzenie... ― Wychodzę, zamykając za sobą cicho drzwi. Witam chłopaków. Są jacyś niewyraźni, przygaszeni. Ruszamy. Rzuca nami, trzęsie…― I tak przez kilka godzin. Jedziemy na północ. Zawsze tam jedziemy… Mijamy blokowce, zakład fryzjerski, szpital i sklep. Jest cicho, biało i mroźnie. Wyjmuję z kieszeni zdjęcie Marii i Iriny. Wodzę palcem po ich twarzach. Wyjeżdżamy główną ulicą z miasta. Nikniemy powoli w sino-szarym mroku. Docieramy wreszcie do celu. Czuję pod stopami spaloną ziemię. Niczyją ziemię. Gdzie okiem sięgnąć, tylko bezkres i beznadziejność. Wszelkie wskaźniki wybiegają poza skalę. Wczoraj rano miał miejsce kolejny test nuklearny. Ponoć wg. najwyższych rangą oficjeli ― wypadł wyśmienicie. Cała wierchuszka piła z tego powodu do samego rana. I można się tylko domyślać: czy z powodu militarnego sukcesu, czy raczej mogłaby to być próba zakamuflowania winy, rozterek i czego tam jeszcze. Znowu będziemy zbierać te po-atomowe świństwa, mierzyć je, robić im zdjęcia. Jest tego wokół bez liku. Potem wrzucimy je do pobliskiej zatoki, aby jeszcze bardziej świeciła, choć i tak już świeci niczym latarnia morska. Inne zakopiemy i przykryjemy betonowymi płytami. Musimy przygotować umęczoną ziemię pod kolejny przecież test, ale przedtem trzeba to wszystko opisać i skatalogować. Dla dobra nauki… Dla dobra ― Związku Radzieckiego! Jednemu z nas prześwietlił się z powodu silnego promieniowania film w aparacie fotograficznym. Innemu stanęła kamera. Opadające powoli płatki śniegu połyskują wszystkimi minerałami, całą tablicą Mendelejewa. Słychać jedynie nasze kroki i przyśpieszone, chrapliwe oddechy. Blednący, pochmurny świt ukazuje stopniowo nas wszystkich, nas ― ze specjalnego oddziału czyścicieli. Idziemy tyralierą, my ― ludzie-duchy. Idziemy, stąpając wolno i ciężko, przytłoczeni ciężkimi ołowianymi osłonami antyradiacyjnymi, którymi opasaliśmy swoje szare i poprzecierane już żołnierskie uniformy. Milczymy. Każdy wie, co ma robić. A mroźny wiatr roznosi pył destrukcji coraz dalej i dalej… Mijamy po drodze powykręcane od nuklearnego żaru rozmaite stalowe konstrukcje, bądź poprzewracane i leżące w nieładzie fragmenty żelbetonowych schronów. Teraz już okryte białym pyłem. Im dalej, tym jest ich coraz mniej… Coraz mniej… Wchodzimy w obszar całkowicie wyjałowionej pustyni o niemal księżycowym charakterze. Ledwie widoczne linie, od podmuchu fali uderzeniowej, odchodzą symetrycznie od czarnych krawędzi ogromnego krateru. Leżąca na jego dnie cienka warstwa śniegu wygląda z tej wysokości jak jakaś szarawa pleśń. Niemalże półkilometrowa dziura o prawie sześćdziesięciu metrach głębokości ― rozwiera się lejowato ― tuż przed nami. Po co to wszystko? Jaki jest w tym wszystkim sens? I w tym właśnie momencie ziemia ucieka mi spod nóg. Słabnę. Boli mnie głowa i brzuch. Dostaję wymiotów i skrętu kiszek. Ktoś narzuca mi na głowę, jakby czarny całun. Zaczynam tracić orientację. Czuję, że odpływa ze mnie świadomość. Spadam w jakąś nieskończoną otchłań, mając w ustach kwaśny smak nuklearnego rozszczepienia. I niczym błyskawica ― przebiega jeszcze w moim mózgu ostatnia myśl: Czyżbym właśnie ― smakował śmierć? II Pokonuję niewyobrażalnie wielką przestrzeń, płynę... Jestem raczej tchnieniem, zagubionym i skłębionym obłokiem, wiatrem ― nie-wiatrem, mgłą bez określenia, molekularnym strumieniem… Mój pęd jest tajemnicą, tak jak wszelki ruch jest tajemnicą i tak jak tajemnicą jest doskonała czerń, bądź oślepiający błysk stworzenia. Na granicy widzialności i tuż przy mnie ― płoną ogromne gwiazdy, te pierwsze, powstałe zaraz po Wielkim Wybuchu, jakże jaśniejsze od swoich następczyń z drugiego, trzeciego czy czwartego pokolenia. Migoczące i drżące, spalające w ułamku sekundy miliardy ton wodoru. Eksplodowałyby w potoku światła, gdyby nie grawitacyjna siła, trzymająca je w straszliwym uścisku. Coś się ze mną dzieje dziwnego, ponieważ przyspieszam, to znowu zwalniam. Ciągnę za sobą warkocz skotłowanej kipieli, jakby to była wzruszana przez śruby oceanicznego statku niebieskawa toń. Następują przeskoki atomów, bozonów, kwarków i całej tej subatomowej, niepojętej menażerii. Będąc pomiędzy czymś a czymś, wytrącam ze swoich orbit połyskujące w nikłym świetle kryształy lodu, lub mknące w pierścieniach gazowych olbrzymów prawie niewidoczne bryły meteorów. Wystawiam ramiona, wirując dokoła własnej osi ― jak galaktyka, która otula spiralnie swoje pulsujące, rozpalone do białości wnętrze… Moje oddziaływanie sprawia, że spowalniają wskazówki i wahadła zegarów, zgrzytają zębate koła i przekładnie mechanizmów. Nachodzą na siebie enigmatyczne obrazy, półsenne, zatrzymane widma. Nie podlegam wpływowi czasu. Nie mam prawa istnieć, a jednak istnieję, mimo że przerażająco zimny, że gdyby być w moim pobliżu, to momentalnie zamarzłaby krew, a gałki oczne ― przybrałyby formę ostrych, ślepych kamieni. Ulegam wciąż metamorfozie, tak, jak pełgający cień, rzucany na ścianę przez oświetlany rozedrganym płomieniem świecy przedmiot i zarazem jak ― nie-cień, jak niewyraźne odbicie kształtu w popękanym, zaparowanym lustrze. Albo znowu jestem niewidzialny i martwy, jak coś, co chce dopiero być, albo coś, co już dawno było i rozpadło się z powrotem w nic. Już prawie rozumiem, lecz zostaję odrzucony w tył. Nie wiem, co to za miejsce, nie wiem, kim jestem albo, czym. Wokół ― jedynie skłębiony mrok… Stoję leżę, przybieram jakąś formę embrionalną? Lewituję, nie znając pozycji… Żadnego punktu zaczepienia, absolutnie nic… Zmierzam do przodu, do tyłu, w bok, a może ― ciągle spadam? Totalna dezorientacja. Jakbym był zupełnie obcą i przedwieczną istotą, która trwa przyczajona w odmętach wszechświata. Nachodzi wyobrażenie jakiegoś czarnego ptaka z rozpostartymi, ogromnymi skrzydłami, który kołuje w głębinach nieba bardzo powoli, poszukując ofiar. Ale nie jestem ptakiem, raczej ― przed-materialną pustką… Co ma oznaczać to jaskrawe światło? Czy to nowy rodzaj życia? Jakiś rodzaj kontaktu istot wyższych z… ― no właśnie…, ― z kim? Światło rozsyła wokół jaskrawe igły. Dotyka mnie nimi w absolutnej ciszy. Wygląda to jak rodzaj jakiegoś bąbla z pomarańczowo-żółtymi ziarnami, ale nie jest to też wybuch. Zaczynam dostrzegać coraz więcej, rozróżniać poszczególne kształty, choć zamazane i mgliste. Ogromnieją, to znów nikną. Coś najwidoczniej zmienia swój stan materialnego skupienia. Powstaje nowa forma jakiegoś bytu na zupełnie odmiennych prawach fizyki ― albo, być może ― następuje w którymś miejscu nieoczekiwane zderzenie przeciwstawnych wszechświatów? Wizję chorobowo-narkotycznej maligny coraz bardziej przecinają ostre i wyraziste fragmenty, bądź enigmatyczne widma o rozmazanych konturach… I oto zaczynają się wyłaniać niezgłębione oczy obserwatorów. Spoglądają na mnie bez wyrazu. Niczego nie rozumiem, jestem zbyt otępiały. Obserwatorzy dziwnie zmieniają swoje ciała. Są niczym ameby, skłębione chmury. Wszystko ulega ciągłym zakłóceniom, wraca do poprzedniego stanu… Jakbym podpływał tuż pod rozświetloną słońcem powierzchnię wody i z powrotem spadał. Obserwatorzy znowu są blisko. Dotykają mnie swoimi wypustkami. Na ich końcach mają małe kulki, które roztaczają błękitne światła. Zaglądają mi do źrenic, nosa i ust. Nie mogę dłużej tego znieść, jestem już tak blisko zrozumienia! Postanawiam chwycić obserwatorów za maski, zedrzeć je z ich twarzy, nie-twarzy. Lecz zostaję ponownie odrzucony w tył… III Czuję, że świadomość powoli wraca. Mam zamknięte oczy. Nie wiem, gdzie jestem, ale słyszę przytłumione głosy i cichy kobiecy płacz. Coś nieustannie pika w pobliżu. Nie mogę rozewrzeć powiek. Mimo wysiłku, szczelnie do siebie przylegają. Odgłos płaczu zmienia naraz swoje miejsce. Jest bliżej. Coś ugniata moją rękę, sprawiając mi piekący ból. Przez wąskie szparki zaczyna wpadać blada poświata. W ustach czuję okropny kwaśno-żelazisty smak. Zaczynam rozróżniać przedmioty i kształty. Widzę teraz nad sobą biały sufit z dwiema nieświecącymi jarzeniówkami i połączony przewodami z moją klatką piersiową kardiomonitor. Przechylam z wysiłkiem głowę. Tuż przy mnie stoi biały metalowy stoliczek z butelką wody i kubkiem ze słomką. Ból prawej ręki wciąż narasta. Wodzę powoli oczami po pomieszczeniu. Ktoś siedzi na krzesełku obok… Poznaję! ― To Maria! ― Czule gładzi mnie po głowie. Nie mogę wydobyć z gardła niczego ― prócz charkotu pomieszanego z jękiem. ― Już dobrze, Maksym. Jestem przy tobie ― mówi ściszonym głosem. Po chwili dodaje nieco głośniej. ― Jesteś w szpitalu. Byłeś nieprzytomny trzy dni. ― Mario… ― szepczę, ale przychodzi mi to z wielkim trudem. ― Ciii. Nic nie mów. Musisz nabrać sił. ― Widzę, że oczy ma czerwone od płaczu. Jest blada. Na twarzy odmalowany wielki strach. Po chwili dodaje ― Iriny, niestety nie wpuścili na oddział. Jest on zamknięty. Ja dostałam pozwolenie dopiero po długiej batalii z dyrektorem szpitala. Ale jak mogłabym nie być przy tobie w takiej właśnie chwili. ― Chcę ją pocieszyć, ale straszliwy piekący ból powoduje, że zaczynam wyć, rzucać głową na boki. Spływają ze mnie strużki zimnego potu... Ból trochę ustaje. ― Zostałeś bardzo poważnie napromieniowany ― wypowiada te słowa przez łzy, niemal szlochając. ― Posłali was tam zbyt wcześnie. Po co to wszystko, po co! ― Płacze, padając twarzą na kołdrę. Jej jasne włosy rozrzucają się półokręgiem. Dłonie zaciska w pięści, aż bieleją jej kostki. Piekący ból znowu narasta. Maria wybiega z pokoju, wołając lekarza. Widzę potwornie obrzękniętą rękę aż po bark. W niektórych miejscach skóra jest popękana, jakby ją coś rozsadzało od wewnątrz. Widnieją w niej czarne, ropiejące bąble. Wychodzą z nich jakieś rurki. Spływa nimi do pojemnika obok łóżka czerwonawo-brunatna, cuchnąca ciecz. Prawa noga również jest potwornie nabrzmiała, ale jej kompletnie nie czuję. Naraz wpada do pokoju lekarz w białym, rozpiętym kitlu. Tuż za nim, Maria. Lekarz, jeszcze biegnąc, wciąga do strzykawki przezroczysty płyn z małej buteleczki. Po chwili wbija igłę w moją lewą, zdrową rękę. Prawie momentalnie odczuwam błogą senność i rozluźnienie. Ból powoli ustępuje. ― Zaraz powinien usnąć ― mówi półszeptem do Marii. Po chwili chwyta ją za ramię i wyprowadza na korytarz. Przez niedomknięte drzwi docierają do mnie jego przytłumione słowa. ― Niestety, pani mąż umiera. To nie potrwa długo. Może z godzinę, najwyżej dwie. Jego stan jest beznadziejny. Promieniowanie jonizujące zrobiło w jego organizmie zbyt wielkie spustoszenie. Środek, który mu wstrzyknąłem sprawi, że uśnie i nie będzie cierpiał. To wszystko, co mogę dla niego zrobić. Maria zarzuca się szlochem. Krzyczy: ― Wysłaliście ich na pewną śmierć! To się musi wreszcie skończyć. Te wasze zabawy w atom! Nienawidzę was! Nienawidzę!!! Ból całkowicie ustępuje. Widzę pod sobą studnię bez dna. Krzyk Marii powraca do mnie, niczym górskie echo.... IV Odzyskuję świadomość nie wiadomo, po jakim czasie. Spałem? Byłem nieprzytomny? Chcę otworzyć szerzej oczy, lecz powieki są pozlepiane jak u człowieka po długim i głębokim śnie. Przez nikłe szparki, widzę tylko ciemno-szary, zamglony obraz. Znowu nic nie rozumiem. Nie znam swojego położenia, ani miejsca. Pulsuje mi w głowie. Nie wiem, kim jestem. Usiłuję sobie przypomnieć cokolwiek. Nic. Czuję mrowienie w plecach. Prawa ręka jest całkowicie odrętwiała. Spoczywająca tuż obok ręka ― jest kompletnie bez czucia, jakby należała do kogoś innego. A więc paraliż? Co, u licha? Próbuję wykonać jakiś ruch. Nic. Próbuję jeszcze raz. Znowu nic. Totalna bezsilność. Mogę jedynie równomiernie oddychać. Pomimo trupiej, zatęchłej woni nabieram głęboko powietrze do płuc… Powoli go wypuszczam… Robię to jeszcze raz i jeszcze… ― I znowu… Słyszę w uszach pulsujący szum, podobny do szumu płynącej rzeki, która przyśpiesza w regularnych odstępach czasu, to znów zwalnia. Miliardy igieł nakłuwają moje ciało… Wydaję z siebie jedynie przepełniony bólem przeciągły jęk... Trwa to nie wiadomo jak długo. Niemiłosierne kłucie powoli ustępuje, a jego miejsce zastępuje stopniowo normalne czucie. Leżę na czymś twardym i zimnym. Nad sobą widzę szary, obdrapany sufit. Odnoszę wrażenie, że coś z niego miejscami zwisa, coś nieokreślonego… Próbuję poruszyć ręką, nogą… Odczekuję chwilę… ― i z wysiłkiem przekręcam się na bok, stękając przy tym i kaszląc. Latają mi przed oczami jakieś plamy, lecz mimo półmroku zaczynam rozróżniać coraz więcej szczegółów. Srebrna smuga światła rozświetla betonową posadzkę. Wirują powoli drobinki kurzu. Wystawiam w jej kierunku drżącą i słabą jeszcze rękę… ― o dziwo, nie jest już spuchnięta… Rzuca rozedrgany cień na zagraconą podłogę i przeciwległą, obdrapaną tak samo jak sufit ścianę. Zwisają zewsząd resztki obdartej tapety z falującymi w nikłym powiewie płótnami pajęczyn. W prostokątnym otworze o poszarpanych konturach jaśnieje w głębokościach rozgwieżdżonego nieba ogromny księżyc. Jest to prawdopodobnie okno albo raczej to, co po nim zostało. Futryny najwidoczniej wyrwano razem z kawałkami muru. Całe pomieszczenie zawalają resztki drewna, betonu i potłuczonego szkła. Wszystko zdążył już pokryć szary cementowy pył. Co to za przeklęte miejsce? Gdzie ja jestem, u licha? Przeszywa mnie chłód. Po długiej walce z niemocą ― staję w końcu na miękkich, niepewnych nogach. Jestem bardzo zmęczony, jakbym był po wielogodzinnym maratonie. Chwieję się jak pijany i lecę do przodu, amortyzując zderzenie ze ścianą rozwartymi dłońmi. Przywierając do niej rozbitym czołem, nie wykonuję chwilowo żadnego ruchu… Wdycham zatęchły, piwniczny zapach pyłu, kurzu i pleśni. Zamykam oczy, otwieram szeroko… i znowu… Po skroniach i karku ciekną mi zimne strużki potu… Liczę do dziesięciu… ― Robię kilka kroków w tył. Chrzęści mi pod stopami. W samym środku srebrnej poświaty rozkładam szeroko ramiona, aby złapać równowagę… Oświetla mnie ogromna, księżycowa twarz… Tylko ja i ona, i bezkresna pustka nieprzeniknionej nocy… Przekręcam głowę, nasłuchuję… Otaczają mnie ciche trzaski jakichś magnetycznych oddziaływań, ginące w milczeniu straszliwej samotności sprzężenia i szepty… Spoglądam za siebie… ― Na podłodze i ścianie ― czernieje wydłużony, cienisty krzyż. Pierwsze kroki są niepewne, chwiejne. Przywieram do ścian. Co jakiś czas trafiam dłonią w zwisające resztki, które spadają z cichym plaśnięciem. Podchodzę do prostokątnej okiennej pozostałości. Staję w niej, oparłszy ręce o jej powykruszane krawędzie. Owiewa mnie zimny wiatr. Głowa opada mi coraz bardziej z osłabienia. Podnoszę ją jednak ― i znowu patrzę prosto w ogromną tarczę księżyca. Jak okiem sięgnąć, tylko bezkresna równina… Majaczą niewyraźnie jakieś wyrastające z ziemnych nasypów konstrukcje. Nie są to budynki, raczej jakieś pościnane z jednej strony betonowe fragmenty murów, kominów albo kratownicowych wież. Wychylam się na zewnątrz i stwierdzam, że jestem na wysokości około 10 metrów. Dostrzegam wiele czarnych prostokątów nad sobą, po bokach i niżej. ― Budynek? Odnajduję w mroku pomieszczenia ledwie widoczny zarys drzwi… Ruszam ku nim, rozdeptując z chrzęstem resztki porozrzucanego szkła… Wchodzę do kolejnego... Z sufitu i ścian zwisają jakieś kable… Podłogę zawalają całe ich zwoje. W kącie stoi coś, jakby elektryczne urządzenie, mające ze trzy metry wysokości i metr szerokości, lecz wskazówki zegarów, które są rozmieszczone rzędami na przednim panelu, już od dawna niczego nie odmierzają. Krawędzie potłuczonych szybek połyskują nikłym, odbitym od czegoś blaskiem... Przechodzę wolno, niknąc w mrowiu szalejących, ciemnych pikseli… Jestem w długim korytarzu. Ledwie widzę. Idę przed siebie, niemal po omacku, nie wiedząc kompletnie, dokąd. Po wyczerpującym i długim marszu docieram wreszcie do celu. Ogarnia mnie powiew świeżego powietrza. Księżycowy blask przechodzi przez szczeliny ścian. Schodzę po kilku stopniach… Na zewnątrz spoglądam za siebie… Widzę teraz w całej krasie miejsce, w którym doznałem przebudzenia. W obdrapanym froncie zieją czarne, okienne prostokąty. Jakby to były patrzące na mnie puste oczodoły, tkwiące w czaszce jakiegoś martwego od milionów lat, wielookiego, prehistorycznego gada, co rozwiera na samym dole paszczę wejściowych drzwi… Ukośna smuga księżyca omiata ścianę, wpadając gdzieniegdzie do wnętrza... Migoczą nade mną ostre jak igły gwiazdy. Są ich miliardy… Obsypują sobą żałosne szczątki jakiegoś dawnego życia… Gdzie okiem sięgnąć, tylko nieskończona równina porośnięta rzadką trawą. Żadnych ludzkich głosów, szczekania psów czy śpiewu ptaków. Zamiast tego, tylko świstanie wiatru. I ten świst miesza się z szumem i dzwonieniem w moich uszach. Pulsuje mi w żyłach krew, rozsadza skronie na granicy bólu. Teraz już wiem, że jestem w miejscu, w którym mieszka jedynie ― śmierć. Dokąd mam iść? Jaki mam obrać kierunek? Wokół ― absolutnie nic, tylko resztki atomowych schronów i rozmaitych, poskręcanych od żaru nuklearnych eksplozji konstrukcji. Idę przed siebie, nie wiadomo jak długo; godzinę, tydzień, cały wiek? Dochodzę do ogromnego oka… W nieruchomej toni jeziora drga galaktyczny pył. Wygląda to tak, jakby przebił ktoś na wylot zawieszoną w czarnej przestrzeni wszechświata ziemię... Ruszam dalej, nie wiadomo, dokąd. Mijam kolejne oka, obramowane zeszklonym, zielonkawym piaskiem. Pustka i jałowość tego miejsca przyprawia mnie o zawrót głowy. Nawet trawa tutaj nie rośnie. Nic, absolutnie ― nic. Mam wrażenie, że widzę czasami mikroskopijne błyski, przelatujące przez moje ciało... Im bardziej podążam w dal, to płoną coraz intensywniej, migoczą coraz intensywniej, drżą… Epilog Co jest dalej? Co jest takiego w nicości? Wszystko się nieuchronnie rozpływa, rozprasza i zamazuje. Nie ma już wirujących w srebrnym blasku drobinek kurzu… Rozedrganego cienia wystawionej ręki i cienistego krzyża… Splątanych kabli… Obdrapanych ścian ze zwisającą tapetą… Pełnych kurzu pajęczynowych płacht… Zegarowej szafy z potłuczonymi szybkami, stojącej w kącie ciemnego pokoju… Ogromnego księżyca, którego światło padało pod kątem na frontową ścianę, wnikając nieśmiało do wnętrza... Świszczącego cicho wiatru… Drgających gwiazd… A on? ― Zniknął całkowicie... Lecz zanim to nastąpiło, miał przez chwilę wrażenie, że słyszy kogoś, kto wymawia szeptem jego imię... Ów szept przybliżał się, to znów oddalał. Ginął stopniowo, niczym echo, które odbija się od krawędzi księżycowych kraterów. (Włodzimierz Zastawniak, lipiec 2016)
  23. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  24. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  25. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

×
×
  • Dodaj nową pozycję...