Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 532
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  2. @Somalija co jutro jest? chyba poniedziałek, jak mniemam... zapomniałaś ,ze rozmawiasz z aspergerowcem, który przyjmuje wszystko do siebie..i wolę przebywać w cieniu, aby nikt nie musiał oglądać potwora...
  3. @Somalija echa sapkowskiego, tudzież tolkiena idą po równinie niczym grzmoty przewalającej się burzy... zdolniacha z ciebie, aga... pijackie delirium (owszem, lubię piwo, ale żeby zaraz delirium?) , za dużo przebywam z babami? chyba, że masz na myśli moją melancholię... ech, aga...
  4. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  5. @Gosława mam nadzieję, że nie przeze mnie? wchodzi na to, że-m nudny... @Gosława nawet "el mariachi" nie są zbyt weseli...
  6. @Gosława krystalicznie, melancholijnie...
  7. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  8. @Dag cześć, dag... @Gosława cześć, reniu... u mnie słońce, ale jakby - padał deszcz...
  9. @Somalija czy pamiętam? i owszem...
  10. Jechaliśmy już cztery godziny wzdłuż ciągnącego się niemal w nieskończoność ogrodzenia z kolczastego drutu. Wszędzie, tylko pochmurna szarość i płaski, porośnięty zielonożółtą wilgotną trawą step… Terenowy UAZ grzązł, co jakiś czas w brunatnej mazi, rozkołysany na wybojach… Jedyną tutaj drogę wyznaczały koleiny wyżłobione przez lata kołami wojskowych ciężarówek, teraz rozmokłe, pełne błotnistej brei. Wokół nikogo i nic, tylko niewysoka trawa, przygładzana, co pewien czas przez chłodny jesienny wiatr… Jechaliśmy w milczeniu, ja ― i mój kierowca-przewodnik, Wiktor. Monotonia krajobrazu sprawiała, że oparłszy głowę o zagłówek fotela, zapadałem w jakiś dziwny półsen, to znowu odzyskiwałem świadomość, kiedy wstrząsało, co bardziej łazikiem. Usiłowałem studiować wówczas w pochyleniu rozłożoną na kolanach mapę, próbując zlokalizować nasze położenie. Wodziłem po niej bezsensownie palcem, ponieważ Poligon i przyległe do niego miejscowości ― nie były w ogóle zaznaczone… Przypominające przekreślenia linie przeszywały ogromne, puste przestrzenie… Wiktor patrzył tym swoim posępnym wzrokiem przez przednią szybę, z której spływały, co jakiś czas strużki przelotnego deszczu. I wtedy ― z cichym popiskiwaniem ― zgarniała je wycieraczka, pozostawiając półkoliste smugi… I znowu… Znowu… Po niebie sunęły, niczym podarte łachmany, ciemnoszare chmury… Płynęły donikąd ― na sam skraj ukrytego we mgle widnokręgu… Łazik trząsł niemiłosiernie leżącym na tylnym siedzeniu naukowym ekwipunkiem. Wiktor ściskał kurczowo kierownicę, trzymając jednocześnie dwoma palcami prawej dłoni zapalonego papierosa. Wkładał go, co jakiś czas do ust, wypuszczając kłęby gryzącego dymu. Był pochylony do przodu, wypatrując uparcie jakiegokolwiek znaku na tym pustkowiu, niby tropiciel w dżungli, szukający z najwyższym skupieniu złamanej gałązki lub przygniecionego stopą źdźbła trawy… Łzawiły mi oczy, piekło w gardle… Dreszcz przechodził po plecach od tego upiornego krajobrazu i przenikającego na wskroś lodowatego zimna… Poligon był od dawna opuszczony. Druty ogrodzenia między szarymi betonowymi słupami, pozrywane w niektórych miejscach, głaskały kępy traw, niczym gałęzie płaczącej wierzby… Wiszące w kilkunastometrowych odstępach ostrzegawcze tablice z symbolem promieniowania radioaktywnego i z napisem: „Teren wojskowy! Nieupoważnionym wstęp surowo wzbroniony”, były zardzewiałymi, bezużytecznymi kawałkami blachy, które postukiwały smętnie w podmuchach, podkreślając jeszcze bardziej ruinę tego i tak zdewastowanego do szczętu miejsca… Wiktor wyrzucił przez uchyloną szybę tlący się jeszcze niedopałek, oznajmiając ochrypłym głosem, że dojeżdżamy. Spojrzałem przed siebie. Istotnie, w odległości około kilometra majaczyły we mgle niewyraźne jeszcze zabudowania ewakuowanej ponoć przed laty wsi Asanowo. Wiktor skręcił i wjechał na drewnianą, przerzuconą przez niedużą rzeczkę kładkę. Mignęła nam przed oczami przymocowana do metalowego, przekrzywionego słupka blaszana, skorodowana tabliczka z zatartym w połowie żółtym symbolem promieniowania radioaktywnego i napisem: „Rzeka Tiecza”. Rzeka, a w zasadzie zielono-brunatny, spieniony, cuchnący chemicznie ściek, wyglądał, jakby płynęła nim mieszanina chyba wszystkich trucizn całego świata… Po drugiej stronie ― wpadliśmy w głęboki, błotnisty dół. Wiktor zaklął dosadnie pod nosem, uderzywszy nim uprzednio o kierownicę, ja ― przygryzłem sobie boleśnie język, a przednia szyba UAZ-a pękła w dwóch miejscach. Rozbryznęła się na niej kleksowato brunatna breja… Stanęliśmy przed pierwszą z chałup. Wysiedliśmy... Ściany z ciemnobrązowych desek… Dach pokryty zardzewiałą blachą… Brudne, małe okna… Wiktor, masując obolały jeszcze nos, zastukał w drzwi z na wpół przegniłej i wypaczonej dykty… Żadnego odzewu… Zastukał drugi raz… Cisza… Zlustrowałem ponurym spojrzeniem okolicę, wyczuwając w ustach posmak krwi... Przez środek wsi biegła, znikając w zamglonej dali, jedyna tutaj błotnista droga z drewnianymi, przekrzywionymi słupami w kształcie litery „T”. Z ceramicznych grzybków zwisały, rozkołysane na wietrze, pozrywane przewody elektryczne. Wszystkie zabudowania były drewniane i parterowe. I wszystkie były identyczne. Miały blaszane, zardzewiałe dachy, o które postukiwały czasami przelotne krople deszczu. Brudne, małe okna. I wszystko straszliwie ubłocone. Błoto było tutaj w zasadzie wszędzie. Gdzie nie spojrzeć, błoto… Ciemnobrązowa, radioaktywna breja, w której o mało nie pogubiliśmy naszych butów. Spojrzałem w niebo, na ten powolny przepływ ciemnoszarych chmur. Miałem nieodparte wrażenie, że słońce nigdy tutaj nie świeciło, że niebo od zawsze było zasnute ciężkimi, grubymi zasłonami i że, poza nami ― nie może być tutaj jakiejkolwiek żywej istoty… Coś zabrzęczało, gdzieś z boku… Chudy, pokryty straszliwymi naroślami kot, oparty z osłabienia o blaszaną, zardzewiałą konewkę, jakby miał za chwilę upaść. Otworzył pyszczek, ale nie wydał z siebie miauknięcia czy jakiegokolwiek innego dźwięku. Ukazał tylko bezzębny, czarny otwór. Włosy stanęły na mi głowie. Zacisnąłem mocno powieki, otworzyłem…, lecz kota już nie było. Zniknął jak duch. Usłyszałem za to zachrypnięty, szepczący głos Wiktora: „Witamy w piekle”. Chciał zastukać w drzwi trzeci raz, ale w tym momencie otworzył je chyba stuletni, pomarszczony jak suszona śliwka starzec o brązowej skórze i w ubłoconym granatowym drelichu. ― Czego chcecie ― wyszeptał. ― Jesteśmy z Instytutu ― odparł Wiktor, okazując mu identyfikator. Chcieliśmy wynająć na jedną noc kwaterę. ― A, znowu Instytut ― wyszeptał starzec po raz wtóry. ― Który to już raz? Przyjeżdżacie w kółko i nie dajecie nam spokoju. ― Ale otworzył szerzej drzwi i wykonał ręką przesadnie głęboki, zapraszający gest, jakby zamiatał nią podłogę. Weszliśmy do sieni. Od razu poczułem nikły zapach zgnilizny, medykamentów i jeszcze czegoś nieokreślonego. Starzec był niemalże całkowicie łysy, jedynie z tyłu głowy zwisały mu rzadkie, siwe kosmyki. W pokoju usiedliśmy na drewnianych krzesłach przy stole okrytym kraciastą i poplamioną ceratą. Panował tutaj półmrok, oraz totalny rozkład i beznadzieja. Na podłodze stały w rzędzie jakieś buteleczki, niektóre z nich były nadtłuczone. Wionęło od nich nieprzyjemnym, chemicznym zapachem… Na zapleśniałych i naddartych tapetach zwisały pajęczyny… Sufit ubarwiały zestarzałe, brązowe plamy zacieków... W świetlistej smudze szarego światła, która wpadała przez małe okno, wirowały drobinki kurzu… Gdzieś coś zatrzeszczało… Z kranu nad zlewem kapała nieustannie woda… Ścienny zegar wystukiwał ruchami wahadła sekundy… ― Tak, jak powiedział wcześniej kolega, chcieliśmy wynająć u pana kwaterę na jedną noc ― odparłem po chwili kłopotliwego milczenia. ― Jak panowie widzą, warunki są u mnie marne. ― Nic nie szkodzi ― odparłem. Głos mi drżał. Coś stuknęło i zaszurało za drzwiami do drugiego pokoju. Zatrzeszczały zawiasy otwieranych drzwi. W progu stanął człowiek, a raczej to, co z niego zostało. Potwornie zdeformowany, zgarbiony i przechylony na jedną stronę. Zamiast twarzy miał ogromną czarną narośl. Zresztą cały był nimi pokryty. Człowiek ów wychylił się nieco przez próg i coś niezrozumiale zamruczał. Uderzył nas w nozdrza, niby młotem, przejmujący odór zgnilizny. Myślałem, że zaraz zemdleję… „To mój młodszy brat, Serioża” ― odparł wreszcie starzec. Serioża zamruczał coś jeszcze i zniknął z powrotem w swoim pokoju, zamykając za sobą drzwi. Odór stopniowo zanikał, choć w powietrzu czuć jeszcze było jego przytłaczający ciężar. Wiktor masował palcami swoje skronie, oparty łokciami o stół. Nie spoglądał na nikogo. Sprawiał wrażenie, jakby studiował uważnie kraciasty wzór ceraty. Zelżało na, tyle, że mogłem wreszcie swobodniej odetchnąć. ― Widzicie, co z nami zrobili! ― odparł znienacka starzec, widząc naszą męczarnię. ― To wszystko wina Poligonu i rzeki. Ludzie chorowali już jak byłem jeszcze dzieckiem. Pamiętam te straszliwe rozbłyski na horyzoncie. Na początku nie wiedziałem, co to takiego, ale rodzice powiedzieli mi potem, że to wybuchają bomby nuklearne. To było straszne i zarazem niezwykle fascynujące ― zacharczał, ale zaczął mówić dalej. ― Najpierw pojawiał się trupio-blady błysk, tak straszliwy, że jeśli ktoś na niego spojrzał, niemalże tracił wzrok. Popatrzcie na moje oczy… Pokrywa je atomowa katarakta. Ledwie widzę. To światło przewyższało swoim natężeniem jasność elektrycznego łuku! Przewiercało wszystko na wylot, przeszywało dłonie zasłaniające twarz, tak, że można było zobaczyć w nich wszystkie kosteczki, jak na rentgenowskim zdjęciu! Pewnie chcecie wiedzieć ile mam lat, co? Dobrze, powiem wam, mam czterdzieści lat, a Sierioża trzydzieści. Osłupieliśmy, ponieważ starzec wyglądał na dziewięćdziesiąt kilka. Kaszlnął i ciągnął dalej swój wywód: ― Potem ta straszliwa jaskrawość łagodniała, przechodząc w żółć, jaką ma rozżarzona stal w hutniczym piecu, w czerwoną kipiel z odcieniami karmazynu i ciemnego bordo, aż po upiorną granatowo-czarną chmurę, która szła powoli w górę, zasysając pod sobą wirujący słup ziemi, piasku i kurzu, dopóki nie rozwiał jej wiatr. Problem polega na tym, że ten wiatr często wiał w naszą stronę. To wszystko wina tych przeklętych testów. W tej wiosce mieszkało 150 osób, a zostało przy życiu zaledwie 15! Lecz są w nie lepszym stanie! Pożera nas powoli nienasycona, drwiąca ze wszystkiego śmierć! Po pierwszych testach wojsko zakazało nam opuszczać wieś. Powiedzieli, że jak będziemy pić wódkę, to nic nam nie będzie. Przyjeżdżali po każdym teście i przeprowadzali jakieś badania medyczne. Teraz wiem, że byliśmy ich królikami doświadczalnymi! Kilkadziesiąt lat temu wojsko opuściło Poligon, zostawiając nas na pastwę losu. W tej chwili nie ma już znaczenia czy tu zostaniemy, czy wyjedziemy. My umieramy, słyszycie? Umieramy! W zasadzie już nie żyjemy… ― Znowu zacharczał, aż oczy wyszły mu niemalże z orbit. Coś w jego wnętrzu zabulgotało. Przytknął do ust chustkę i ciężko zakaszlał. Kiedy ją odsunął od twarzy, zobaczyliśmy na niej krew. Z ust ściekała mu czerwonawa piana. Starł ją, odetchnął głębiej i po chwili znowu kontynuował, choć z pewnym już wysiłkiem. ― I wtedy się zaczęło ― powiedział to z tym ciągłym bulgotaniem w środku. ― Co się zaczęło? ― zapytałem go, robiąc wielkie oczy. ― Mniej więcej rok po opuszczeniu Poligonu przez wojsko. Nie wiem, jakby to wam, panowie, powiedzieć ― pomilczał przez chwilę. ― Hm, jakby to… ― Niech pan mówi ― chciałem mu dodać otuchy, ujmując lekko jego kościstą, pokrytą brązowymi plamami dłoń. ― Wtedy Poligon… zaczął „płakać” ― powiedział to z takim jakimś dziwnym, nieludzkim i charczącym szeptem. ― Jak to, płakać? ― zauważyłem, że Wiktor patrzy na starca z jeszcze większym niedowierzaniem, niż ja. ― No, zaczął „płakać”. I trwa to do dziś. To taki przeciągły kobiecy lament, kobiecy płacz. Jakby płacz matki, która utraciła swoje jedyne, ukochane dziecko. Ale przecież wiem, że to niemożliwe, ponieważ nic nie może żyć na Poligonie. Panuje tam straszliwe promieniowanie. Wystarczy, że człowiek wejdzie na kilometr w głąb w zwykłym cywilnym ubraniu, aby umarł w ciągu kilku godzin w niewyobrażalnych męczarniach. Było kilku śmiałków, którzy, pomimo ostrzeżeń, weszli na jego teren, licząc na znalezienie jakichś pozostawionych przez wojsko przydatnych przedmiotów. Ale już z niego nie wrócili. Ich truchła prawdopodobnie rozpuściły się w tym błocie bez śladu. Ten Poligon to królestwo śmierci! Przeszedł mi po plecach dreszcz. ― Ale najgorzej jest w nocy. Ten lament przepływa falami z pogłosem echa i tylko w czasie deszczu. Czasami widać w nocy tańczące na niebie, niebieskawe kule światła. Nie mam pojęcia, co to może być. Moja teoria jest taka, że być może powstała tam, w tej brunatnej kloace totalnego rozkładu ― jakaś forma życia, której my, ludzie, nie jesteśmy w stanie pojąć. Chodziły słuchy, że przeprowadzano tam nie tylko testy z bombami, ale jeszcze jakieś inne. Czort wie, co przez te wszystkie lata mogło tam wyewoluować. Albo może te testy… otworzyły portal… ― Portal? Jaki portal? ― zachrypiał nad moim uchem Wiktor. ― Do piekła! ― syknął starzec. ― Pan chyba… ― nie skończyłem, ponieważ straszliwy chłód targnął moim sercem. Miałem wrażenie, że ziemia ucieka mi spod nóg. Znowu coś zaszurało za drzwiami... Zaskrzypiało… Ucichło. ― Panowie, muszę iść do mojego Serioży. Pokój macie po drugiej stronie. Dobranoc. ― Dobranoc ― odpowiedzieliśmy równocześnie. Wstał z trudem i pokuśtykał w kierunku drzwi. Otworzył je cicho i wchodząc do środka tak samo cicho je za sobą zamknął. Znowu poczuliśmy ten ohydny odór gnijącego mięsa, lecz teraz był jakby trochę słabszy. Wstaliśmy i w ponurych nastrojach poszliśmy nieco chwiejnym krokiem do wskazanego przez starca pokoju. Były tu dwa łóżka z poplamionymi materacami, drewniany stół i dwa krzesła. Automatycznie nacisnąłem kontakt, lecz światła nie było. „No tak” ― pomyślałem. ― „Przecież tu nie ma prądu!” Jedyne okno wychodziło na Poligon. Gęstniał mrok. ― Co o tym wszystkim myślisz? ― zachrypiał znienacka Wiktor, przetrząsając jednocześnie kieszenie swojej kurtki. ― Masz na myśli brak światła? ― wysiliłem się na słaby żart i na jeszcze słabszy uśmiech. ― Przestań. Mam na myśli to, co opowiadał ten staruch. ― Nie wiem. Naprawdę nie wiem ― odparłem wzruszając ramionami. ― Myślisz, że ten pokręcony facet zmyśla? ― Wiktor niemalże przewiercał mnie na wylot tym swoim spojrzeniem jasnoniebieskich, wodnistych oczu. ― Sprawdzimy to w czasie najbliższego deszczu. Zgodnie z prognozą pogody ma w nocy padać. Ma również padać przez cały jutrzejszy dzień. Wiktor przysiadł na parapecie z paczką papierosów i pudełkiem zapałek w dłoni. Ja, usiadłem na łóżku. Skrzypnęły pode mną sprężyny. Ściągnąłem z obrzydzeniem buty, pokryte toną zeschniętego już, cuchnącego błota. Zdjąłem z siebie wilgotną kurtkę. Zwinąłem ją i podłożyłem sobie pod głowę… Leżałem na wznak, obserwując falujące, pachnące pleśnią i wilgocią czarne płótna pajęczyn na wybrzuszonym, popękanym suficie... Usłyszałem cichy trzask. W dłoniach Wiktora rozgorzał płomień zapałki. Zapalił papierosa… I po chwili ― napełniał już swoje rakowate płuca gryzącym, błękitnawym dymem, zapatrzony przez szybę w czarną już jak smoła noc… Zasnąłem. Obudził mnie dziwny odgłos, podobny do przeciągłego lamentu albo płaczu. Momentalnie usiadłem na łóżku, choć jeszcze półprzytomny. Wiktor stał w otwartym oknie, jakby w ogóle nie spał. O blaszany parapet stukały krople deszczu… ― Wiktor, słyszałeś? ― zapytałem go mętnym jeszcze głosem. ― Tak. Gość jednak nie kłamał. Słychać to od jakiejś godziny. Nie potrafię namierzyć źródła tego dźwięku. Jakby napływało z każdej strony jednocześnie, zupełnie jak fale na brzeg. Nie mam, u licha, pojęcia, co to takiego. Wstałem i stanąłem obok niego. Nasłuchiwałem, lecz nie słyszałem niczego, oprócz szumu rzęsistego deszczu i przyśpieszonego, chrypiącego oddechu Wiktora… ― Słuchaj, Wiktor, a może… ― Cicho! Coś słyszę. To idzie stamtąd ― i wskazał dłonią wschód. ― Nie, znowu zmienia kierunek i nadciąga z zachodu. Co to jest, u licha!? ― zakasłał obrzydliwie, wypluwając na podłogę brunatną flegmę. Istotnie, usłyszałem ten szloch, a raczej przejmujący kobiecy płacz! Usłyszałem go nagle tuż obok mnie, aż wstrząsnął mną dreszcz… ― Wkładaj łachy! ― orzekł impertynencko-rozkazującym tonem Wiktor. ― Wyruszamy? ― Tak! Założyłem z obrzydzeniem, pokryte skorupą błota buty. Włożyłem kurtkę. Wyszliśmy z pokoju. Było pusto. Spojrzałem na drzwi, które zamknął wczoraj za sobą starzec. Wiktor położył na stole odliczoną kwotę za nocleg i wyszliśmy na zewnątrz… Lało jak z cebra. Podbiegliśmy do UAZ-a, cmokając w błotnistej brei… W środku, mimo ciasnoty, zmieniliśmy szybko buty na te z ołowianymi wkładkami, nałożyliśmy na siebie ciężkie, anty-radiacyjne kamizelki. Na głowy wsunęliśmy coś, co przypominało białe kąpielowe czepki, a twarze okryliśmy cienkimi, zielonkawymi, jakby chirurgicznymi maskami. ― Te tabliczki będą wskazywały ilość wchłoniętej dawki promieniowania ― rzucił przez ramię nieco przytłumionym głosem Wiktor, podając mi jedną, a drugą przypinając sobie do wypustki po lewej stronie kamizelki. ― Mamy tylko dwie godziny. Jak zmienią kolor na czarny, to koniec z nami. Usiadł za kierownicą. Ja, obok niego. Koła zabuksowały w miejscu… Trysnęły spod nich strumienie błota… Wiktor zaklął po nosem. Nacisnął jeszcze raz gaz i jeszcze… Już myślałem, że trzeba będzie tę przerdzewiałą landarę pchać, brnąc niemalże po kolana w tym ohydnym błocie albo szukać jakichś gałęzi, aby je podłożyć pod tylne koła… Jednakże po kilku szarpnięciach i zgrzytach skrzyni biegów ruszyliśmy powoli w kierunku otwartej bramy Poligonu. Na bramie stukała w porywach wiatru, smagana rzęsistą ulewą, zardzewiała tabliczka z symbolem promieniowania radioaktywnego i trupią czaszką ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami. Ostrzegała ponuro przed wstąpieniem na skażony teren. Minęliśmy ją, wjeżdżając do zamglonego królestwa śmierci… Z początku nic nie było widać poza płaskim jak stół trawiastym stepem… Dopiero po około kwadransie dostrzegliśmy pierwsze betonowe konstrukcje wież obserwacyjnych i bunkrów z rdzawymi pionowymi smugami… Im dalej, tym więcej było oznak zniszczenia… Jakieś nadpalone resztki… Czarne plamy od straszliwego żaru, który naruszył żelbetonową ścianę stanowiska obserwacyjnego… Wystające z betonowych podpór pręty zbrojenia, niczym rozczapierzone palce olbrzymiej, upiornej dłoni… Jakiś samotny, stalowy pręt ― wyrwany skądś i rozgrzany niegdyś do czerwoności przez wybuch, jakby go wypluła przed laty paszcza martenowskiego pieca ― leżał zastygły i powyginany na kształt surrealistycznej rzeźby… A dalej ― całkowicie wyjałowiona, pozbawiona trawy ziemia, połyskująca zielonkawą skamieliną trynitytu *… Jeszcze dalej ― przerażająco czarne i ostre jak nóż brzegi nuklearnego krateru… I znowu ― ten płacz, straszliwy lament, jakby wzmocniony, nadciągający z każdej strony jednocześnie… Nie, to nie lament, tylko demoniczne westchnienie, aż włosy stawały na głowie… Jakaś armia upiorów… Widma popalonych ludzi wyciągały ręce… I patrzyły tymi swoimi trupimi, niewidzącymi oczami… Ludzie bez twarzy, bez policzków, z zębami na wierzchu… Ludzie bez oczu, z czarnymi oczodołami… Matki ze zwęglonymi resztkami swoich dzieci na rękach… Straszliwe maszkary, przybyłe prosto z piekła… Sługusy samego Lucyfera, pana pożogi, pana śmierci, pana zniszczenia… I oto ― wyłonił się ― cały w płomieniach… Rogaty demon potworności… Falujący i dziwnie zmieniający swoje kształty, niczym fatamorgana w drgającym powietrzu nad rozpalonym piaskiem pustyni… I patrzył tymi swoimi oczami… O mój, Boże ― jak patrzył! *** Trynityt – nazwa zielonkawego szkliwa powstałego z ziaren piasku stopionych podczas wysokoenergetycznych eksplozji, których temperatura może osiągać nawet dziesiątki milionów stopni C º, np. podczas uderzenia asteroidy czy wybuchu nuklearnego. Nazwa "trynityt" utworzona została od kryptonimu pierwszego testowego wybuchu atomowego – Trinity (Trójca) – przeprowadzonego w Stanach Zjednoczonych (na pustyni w stanie Nowy Meksyk nieopodal miasta Alamogordo) w ramach Projektu Manhattan, 16 lipca 1945 roku. (Włodzimierz Zastawniak, Luty 2018)
  11. @Somalija cześć, aga... skłaADam się całY ze sprzecznośći... coś optymistycznego? pomiędzy wodorowymi grzybami? jak nie zginiemy od razu to staniemy się spotworniałymi, napromieniowanymi ślepymi maszkarami wyciągającymi spalone dłonie, błagając o łyk wody...
  12. @Annuszka witam...
  13. Przytulam się do oddychających powoli zimnych ścian pustego domu… Wybrzuszające się popękane płaszczyzny, pokryte brunatnymi smugami wilgoci… … ktoś tu jest, za mną, przy mnie, obok… Kto tu jest? Czy jest tu kto? Słyszę dobiegający zza ściany szept ― zalecającej się do mnie śmierci… Kochasz mnie głębio mroku, prawda? Wiesz, sponiewierał mnie dzisiaj zimny deszcz. Woda wlewała mi się do butów, kiedy szedłem pustą, cmentarną aleją… Muzyka w głowie, piskliwy szum… Weź mnie za rękę… … czuję lodowaty chłód… Jak ci na imię, powiedz… … teraz już wiem… … Przytłacza mnie ciszą rozświetlona obskurną żarówką noc… Spoglądają na mnie obojętnie ― pokryte kurzem portrety umarłych… Pożółkłe zdjęcia, fotosy, filmowe plakaty… … uśmiechnięte twarze przeszłości… Wychodzą zewsząd napromieniowane maszkary… Przechodzą przeze mnie, znikają w pomroce dziejów, przechodzą przeze mnie w poszarpanych łopoczących szatach od wiecznego wiatru… Podążająca donikąd zakapturzona procesja, podzwaniająca cicho dzwonkami w kościstych dłoniach… … Granatowa noc rozpala się miliardami iskier, eksploduje pustką… Z przytkniętą twarzą do okiennej szyby wchłaniam martwotę blasku… … sunące obłoki, milknące kroki jakiegoś spóźnionego przechodnia… Niczyje szepty, zbłąkane usta… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-02-11)
  14. @Somalija cześc, aga, jak powieka? boję się bomb wodorowych, które mogą spaść na nasze głowy...
  15. Arsis

    Chillout

  16. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  17. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  18. Wiatr rozrzuca naokoło zeschnięte liście w trupio-bladej poświacie księżycowej lampy. Stawiam wysoko kołnierz dziurawego płaszcza… Chrzęszczą mi między zębami ziarenka piasku… Stoję przed ogromnymi, drewnianymi drzwiami, jakby stworzonymi dla mitycznych olbrzymów… Muskam palcami zatarte przez czas wyrzeźbione litery… Czytane od góry do dołu ― tworzą słowo: B A E L* Poniżej, na wysokości oczu, jest sporych rozmiarów uchwyt, bądź kołatka. Wystaje z rozwartej i pełnej ostrych zębów paszczy jakiegoś drapieżnego zwierzęcia: lwa, tygrysa, pantery? Pociągam silnie zardzewiałe żelastwo… Trzeszczą przeraźliwie zawiasy rozwieranych ciężko podwoi… Falują od nagłego podmuchu zakurzone płótna pajęczyn… Uderza piwniczny chłód… Chłód ziemny, jesienny i zgniły… Spowity półmrokiem długi korytarz, rozświetlony jest tylko płomieniami pojedynczych pochodni… Zdejmuję drżącą ręką jedną z nich, omiatając rozkołysanym, żółtawym blaskiem rozwarte szeroko ramiona potwornego strachu… Łomot serca… Szum wzburzonej krwi… Idę pomiędzy kamiennymi maszkarami o wytrzeszczonych oczach i wyszczerzonych zębach… Wyobrażam sobie, że wyciągają swoje szpony, zaciskając je lodowatą, stalową obręczą wokół mojej szyi… Piskliwy szum rozsadza moją czaszkę... Dobiegają z oddali niewyraźne pogłosy, niby mniszej, szeptanej modlitwy ― zakłócane chrapliwymi, drwiącymi, szyderczymi śmiechami… Przepełnione gruźliczym oddechem basy i falsety… Kaszlące, obrzydliwe beknięcia wymiotujących… Jęki spółkujących dziwek i stękających buhajów… Ryki i warkoty drapieżników… Chropowate szumy, sprzężenia i modulowane piski, jakby stroił ktoś nieustannie radio… Słabnę. Coś wysysa ze mnie życiodajne soki i wypluwa, drwiąc przy tym i kpiąc. Przechodzi mi po całym ciele dreszcz jak u człowieka, którego toczy śmiertelna gorączka. Wydaje się, że wytrzeszczone oczy maszkar chcą mnie pożreć tym swoim przerażającym spojrzeniem… Rozsadza moje skronie pulsujący ból… Wszystkie te bezeceństwa przytłaczają mnie do ziemi… Upadam, rozbijając sobie nos i wybijając przednie zęby… Latają mi przed oczami eksplodujące gwiazdy... Gubię pochodnię… Podnoszę ją… Cieknie mi po brodzie struga krwawej, spienionej śliny… Charczę, rzężę… Słychać zewsząd coraz głośniejszy żabi rechot… Jakbym przechodził przez maszynkę do mielenia mięsa… Pełznę, całkowicie zmaltretowany, zbezczeszczony i zhańbiony! Coś przejmuję nade mną władzę… Mości się wewnątrz mojego mózgu obrzydliwy robak! Nie, nie, nieeee!... Ktoś, kto nie doznał patroszenia, nie wie, co to znaczy! Nie wie! JAM JEST KRÓLESTWO! Tak, JAM JEST… Oślizłe, pełzające glizdy, których jedynym celem jest przeżuwanie gówna albo swoich własnych, cuchnących resztek! Nawet nie wiecie, że żrecie siebie nawzajem! Jesteście niczym, niczym… niczyyymmm! Opluwam was cuchnącym szlamem! Spójrzcie! ― Potrafię kręcić głową dokoła szyi, i co? I nic! Jesteście bulgoczącą gnojówką! Ściągajcie portki! Jedynie seks i pieprzenie! Orgia na ołtarzu! Basowe dudnienie… Stukot diablich kopyt… Latam, latam… Laaataaammm bez skrzydeł! Hahahahaha! JAM JEST… Taak, o, taaaak… Rozwieram szeroko swoją paszczę, ukazując kły obwieszone przegniłymi fragmentami lśniących, ludzkich jelit, i których odór jest nie do wytrzymania! JAM JEST… Pieprze te wszystkie wasze wojny, zbrodnie, kłamstwa i cynizm, te wasze artystyczne dzieła… Hahahaha, bowiem to jest nie do pojęcia, kiedy żre gnijące ciało wszelkie robactwo! To jest nie do pojęcia! Alleluja, hosanna, hahahaha! Nie widać mnie w lustrze, nie widać! Hahahaha! Aaa, pissssk, przeraźliwy piiiisk, zgrzyyyyt!!! Przeciągam szponem po szkle, niczym diamentowym ostrzem! Czy potraficie wywrócić na drugą stronę swoje nędzne ciała, wywalając z obrzydliwym mlaśnięciem wszystkie wnętrzności? Kręcę głową dokoła szyi… Aaa, chrzanie was!!! Mogę latać, pełzać, wykręcać tym przejętym ciałem, aż do trzeszczenia rozciąganych ścięgien… O, taaaak, taaaaaaaak!!! Spójrzcie! JAM JEST KROLESTWO!!! Miotam się! Trzymają mnie straszliwe szpony! Tną ze świstem powietrze! Przecinają skórę… Wytryskuje krew… Wypływają wnętrzności! Rozszarpują moje sterroryzowane ciało ostre, ociekające jadem kły! Nieee! Wkładam palce do ust i wymiotuję… Bueeeee, bueeeeeueeeeuee! Wypełzający wąż wysuwa z sykiem rozwidlony język, szukając zapachowych cząstek… Węszy, węszy… Wciąż węszy… Wypada ze mnie do końca, rozchlapując po podłodze żołądkowe soki i roznosząc dławiący nozdrza odór żółci, ta lśniąca poczwara, ten maszkaron o pozlepianych włosach, ten zmieniający kształty pająkowaty stwór… Obejmuje mnie wieloma odnóżami i próbuje ukąsić, lecz ulega natychmiastowej metamorfozie, chcąc uchwycić szczypcami i ukłuć straszliwym jadowym kolcem… Walczę… Słychać kłapnięcia olbrzymich, podwójnych szczęk o ostrych jak u rekina haczykowatych siekaczach… Jakimś cudem odrzucam to coś od siebie… Pełznę, co sił, pełznę, ciągnąc za sobą wilgotną smugę… Nareszcie drzwi! Lecz klamka jest zbyt wysoko. Nie dostaję do niej! Nie dostaję! Stękam i jęczę. Błagam o litość. Słyszę, że to coś znowu nabiera rozpędu, unurzane w mieszaninie krwi, wymiocin i rzadkiego kału, jak ta drgająca spazmatycznie kupa gnijącego ścierwa… Nadludzkim wysiłkiem woli chwytam za klamkę, otwieram drzwi i wpadam do środka… Zatrzaskuję je za sobą… Słyszę jak to coś uderza od drugiej strony, wstrząsając nimi raz, drugi… trzeci… Odzyskuję powoli przytomność. Nie pamiętam za wiele. Co to za miejsce? Gdzie ja jestem, gdzie? Powoli wraca czucie rąk i nóg. Wraca ból złamanego nosa i wybitych zębów… Bolesne pulsowanie potylicy i skroni… ŁUP, ŁUP, ŁUP… ŁUP… Jakby ktoś uderzał mnie wielkim młotem… Siedzę na betonowej podłodze. Widzę ją wyraźnie w drgającym ogniu leżącej opodal pochodni. Widzę te pęknięcia i nierówności… Wstaję powoli, nasłuchując uważnie, lecz nie słyszę niczego innego, poza swoim przyśpieszonym, chrapliwym oddechem… Nawała dźwięku została za drzwiami… Tutaj ― króluje cisza… Przejmująca, grobowa cisza… Idę niepewnie, oszołomiony… Słyszę każdy swój wielokrotnie spotęgowany krok … W powietrzu czuć nikły zapach chemicznych, szpitalnych odczynników. Widzę przed sobą obskurny korytarz z odpadającą farbą czy tapetą, korytarz bez okien i drzwi… Po jego bokach zieją ciemnymi prostokątami jakieś opuszczone, otwarte pomieszczenia. Kiedy przechodzę obok nich, ogień pochodni oświetla przez chwilę porzucone tam sprzęty. Rozbłyskają ich metalowe lub szklane płaszczyzny, aby zgasnąć i znowu okryć się poza mną nieprzeniknionym mrokiem, jakby w milczących zaświatach. Mijam zdewastowaną salę operacyjną ze stojącym po środku zabiegowym stołem i wiszącą nad nim okrągłą, wielooką lampą. Chrzęści mi pod stopami rozbite szkło. Zawadzam, co chwila o jakieś poplątane kable… ― Wszędzie tylko gruz i biały pył… Wszystko pokryte pyłem… Na ścianach ― coś jak ślady ― rozmazanej krwi… Mijam kolejną salę… Odpadająca farba zwisa całymi płatami… Ciemnieją brunatne plamy zacieków… Łóżka na kółkach, nieużywane chyba od dziesięcioleci, pokrywają drobne kawałki tynku… Migają mi w drżącym płomieniu ich skorodowane sprężyny i obdrapane ramy. Na jednym z nich, po przeciwległej stronie, leży jakiś ciemny, podłużny kształt… Nie mogę stwierdzić czy to coś żyje, czy jest martwe od dawna. A może to jest… ― Nie, nie wiem, co, ale mam wrażenie, że jest nieruchome i zimne jak głaz… Czymkolwiek jest… Gdzieś w głębi mrocznego korytarza, trzaskają nagle drzwi, jakby od wielkiego przeciągu. I spada coś z żelaznym łoskotem i pogłosem echa… Spoglądam za siebie, ale nie dostrzegam niczego, poza rozedrganymi cieniami od poruszanego przeze mnie płomienia. A dalej? ― Nic... ― Naraz ― chwyta mnie coś za kark… ― Lodowaty dreszcz przechodzi przez moje ciało, niby prąd… Narasta tsunami obrzydliwych, mlaskających odgłosów, ochrypłych, pełnych szyderstwa i drwin śmiechów… Jest mi słabo… Podłoga ucieka mi spod nóg… Lecę przed siebie, uderzając głową o ścianę… Jęcząc, przywieram do niej, zdzierając palcami, rozbitym nosem i czołem odłażącą farbę… Wdycham jej zatęchły kurz i pył… ― I ten odór gnijącego ciała… ― Mojego? ― Nie-mojego? ― Dłużej tego nie wytrzymam. Chyba wkrótce umrę… Stąpam na czworakach przy ścianie jak jakiś bezpański pies, czując w podbrzuszu silne kopnięcia… ― Chyba wkrótce umrę… * Nieprzenikniona ciemność… Jest gdzieś tutaj, tak, gdzieś tutaj… Macam dłonią po omacku… Pochodnia wypaliła się już do cna. Kto tu jest? Czy ktoś tu jest? Wypełza skądś coś zimnego, ogromnego i wrogiego… W tej całkowitej czerni jestem zdany jedynie na słuch. Więc wytężam go, ile mogę… Łomocze mi serce… Chrapliwy oddech rozrywa płuca… Wiem, że jest już blisko… Słyszę, jak węszy… *** * Bael (bądź: Baal) – w okultyzmie: demon, król piekła. Może się ukazywać pod różnymi postaciami. Jego znakiem rozpoznawczym jest chrapliwy głos. (Włodzimierz Zastawniak, październik 2018)
  19. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  20. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  21. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  22. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  23. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

×
×
  • Dodaj nową pozycję...