Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 525
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Treść opublikowana przez Arsis

  1. @Somalija Aga, nazwałem cię mistrzynią (pamiętasz?) i tak w istocie jest
  2. Odszedł David Kaff, klawiszowiec grupy Rare Bird
  3. Arsis

    Soundtracks

  4. Arsis

    Odszedł Dave Cousins

    Odszedł Dave Cousins, lider, wokalista, gitarzysta i autor tekstów grupy Strawbs
  5. Arsis

    nasza muzyka - org.fm

  6. Chmura. I znowu słońce na twarzy. Wiatr idący po liściach. W ciepłych szelestach, w szeptach, w domysłach… Znad jakich pól pachnących nadlatują te ptaki? Te szybujące stada? W aptecznej woni zleżałych kwiatów, łąk zwilgotniałych po niedawnym deszczu… * Kołyszą się nagie drzewa. Ich gałęzie drżące, rozczapierzone palce. Zimne. W tym zimnie idącym od pustych przestrzeni. W gwiżdżącej pożodze wichru. Zamykam oczy i widzę. Ciebie. Idącą samotnie ulicą. W zacinającym deszczu. W kryształkach kropel rozpryskujących się na twarzy… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-11)
  7. Arsis

    Ambientalnie

  8. Słychać dziecięcy pisk, owadzi. Kręcą się wokół. Dziecięce owady brzęczą, bzyczą. Furkoczą maleńkimi skrzydełkami. Owady. Pełno ich. Wszędzie. Między szarą ścianą kamienicy a rozrosłym w swojej potędze drzewem. Między blokiem wielkiego gmachu a ogrodzeniem z kutego żelaza. W ogromnej bramie nikną w półcieniach prześwity. I dalej jeszcze. I dalej… W prostokątach czarnych, okiennych oczodołów i drzwi. W mozaice wejść i wyjść. W rozbłysłych od słońca jarzeniach. W migocie szyb. W stukocie ostatnich kropel po niedawnej ulewie, o blachy, o parapety, o dłonie… Wśród mieniących się kryształów, rozgrzanych… W bulgotaniu rynien… Za chwilę usłyszę. I słyszę jak nadlatuje Concorde. Przechodzi w grzmot świszczący na ostrzach trójkątnych skrzydeł. Pełen wdzięku Concorde. Majestatyczny, błyszczący Concorde… Biały jak śnieg Concorde… Dzieci-owady wodzą za tym spotworniałym hukiem wzrokiem, przeginając wyżej swoje smukłe szyje jak antylopy za skotłowanym wrzaskiem wodospadu. Naśladują stalowego ptaka lśniącego w słońcu, rozkładając szeroko ramiona. I wysuwając do przodu twarze z wielkimi oczami ważek, prą naprzód. Biegną coraz szybciej. Celują prosto w pomarańczową tarczę zachodzącego słońca śladem topniejącej nawały. Jej miejsce zajmują stopniowo zgrzyty tramwajów w kanonadzie klaksonów i wyciu strażackich syren. Zawadiacka procesja mechanicznych rumaków szoruje po krawężnikach, wzniecając obłoki kurzu i rozpryskując ziarenka kamieni, które opadają rozpalonym od tarcia piaskowym kwarcem Po chwili, jakby to był rozpad połowiczny dźwięku, zniża go o pół tonu. I znowu o pół tonu, kiedy dalej. I znowu dalej. I coraz niżej, i ciszej. I już tylko zostając w dalekich echach, wtopiwszy się w pospolity szum ulicznego ruchu. Gdzieś, między odległe kłęby idące z fabrycznych kominów na skraju industrialnej egzystencji. Dzieci-owady rozfruwają się we wszystkie strony ze śmiechem pełnym beztroskich mielizn, kiedy wypełza za nimi matka ze ślimaczej muszli gotyckiej katedry. Pod gzymsami dachów, albo gdzieś spod prześwietnej rozety, bądź spomiędzy maswerków i świętych obliczy wyglądają przylepione do muru kukułcze gniazda. Z któregoś wypada piórko. Drugie. Trzecie… I niosą się lekko jak wiatr. Ważą się w powietrzu, w przejrzystej przestrzeni jak oddech czasu. Jak czyjeś nikłe westchnienie. Chwieje się w powiewie gałązka jaśminu. Pod stopami pulchnieją od dżdżownic pachnące korzeniami i wilgocią skiby ziemi, gliniane grudy, po których przelatują dzieci-owady. I biegają roześmiane, w swojej swawoli piskliwe. I biegają rozradowane po tym wilgotnym, ubitym piasku skwerów i poboczy. Po tej trawie wilgotnej, po lśniących źdźbłach, po liściach… I unoszą się wysoko i wdzięcznie. I jak ptaki przesiąknięte kroplistym deszczem całują kobaltowe niebo wciąż jeszcze naelektryzowane burzą. * Siedzisz na ławce w cieniu, bądź w prześwitach wielkiego drzewa. Gdzieś, tam. Daleko. Obok. Widzę cię. I widzę jeszcze. I widzę cię w ciągłych powtórzeniach. W nieustannej kaskadzie opadających snami wspomnień. Idę do ciebie, dzieląc się samotnością z ulicznym tłumem. I widzę cię naraz w świetle rozbłysłego nagle słońca, w ukośnym promieniu (zresztą w ogóle zbyt dużo światła nas dzieli) Zaciskam mocno powieki. Nie, nie od blasku, lecz po to, aby oswoić pod powiekami twoją nieobecność. W tym czerwonym, bolesnym powidoku pełnym mżących pikseli. Podchodzę bliżej, mając cię jedynie na wyciągnięcie ręki (jak blisko!) Na ten dotyk najlżejszy. Lecz moja dłoń opada na krawędź drewnianego oparcia, przeszywając po drodze próżnię i nie czując ani ramienia, ani ciała, ani niczego. A ty przechylasz głowę, patrząc daleko w przestrzeń. Zamyślona po wielokroć. Zwrócona do mnie profilem w powiewie długich włosów. Słyszysz ten owadzi pisk dzieci? – szepczę. Słyszysz? Poruszona lekko opuszczasz głowę, jakby w zadumie. Ale nie poruszyłaś się za sprawą mojego głosu ani dotyku. Albowiem nie widzisz mnie ani nie słyszysz jak i nie czujesz. Nie wiesz nic o moim istnieniu. Tak jak nie wie się nic o istnieniu kogoś z innej odnogi czasu, z innego istnienia. Spoglądasz znowu przed siebie, nie znając wartości woni, dotyku ani smaku. Odwrócona tym razem tyłem. I tylko kapelusz opadł ci nieznacznie na czoło w podmuchu wiatru, taki słomkowy z błękitną wstążką. Taki jaki mógłbym ci sam podarować na któreś urodziny. Wiatr idzie po liściach, gałęziach... Drżą białe kwiatki czeremchy, jakby od zimna, nagłego chłodu spadającego z wysoka. Z nieznanych szczytów. „Czy słyszysz?” To powtarzane tak często pytanie ulatuje lekko wraz z pyłem dmuchawców. Wznosi się nieśmiałą skargą. I coraz lżej. I coraz lżej. I jeszcze… Wiem. Nie widzisz mnie, ale ja widzę za to ciebie. Córeczko moja, nienarodzona. I nigdy nieistniejąca istoto, przenigdy, choć żywa we śnie. Przecież muszę kogoś kochać. We wzroście widzieć podobieństwo twarzy. Wiem, łatwiej jest wierzyć w nieprawdziwe ptaki. Ale uśmiechnij się i uwierz. A zobaczysz najprawdziwsze. Może nam to wybaczą. * Czuję jakieś szarpanie. Ktoś potrząsa mnie za ramię. Otwieram oczy. Nie widzę. Nic nie widzę poza plamami cienia i światła. Poza majakami nie z tego czasu. Trę dłońmi szczypiące oczy jak ślepiec po nagłym przebudzeniu. I widzę. Dostrzegam wyraźniej. Stoją nade mną mundurowi. Kobieta i mężczyzna. Para. Mówią do mnie coś niezrozumiale. Albo i zrozumiale, tylko ja nic nie rozumiem. Jeszcze chwila a dojdę do siebie. Jeszcze chwila… Poruszają ustami. Wykrzywiają twarze. Ma pan, gdzie pójść? Ma pan dom? - Szepczą. Niech pan już idzie. Tu nie można. Tu już nikogo nie ma, został tylko pan. Tam niedaleko jest przytułek. Za zakrętem. Proszę iść, chyba że chce się pan zabrać z nami. Zresztą zaraz będzie padać. – I wskazują na ciemne, skłębione od wilgoci niebo. Na odcinający się od reszty jasny snop deszczu. Odchodzą, spojrzawszy jeszcze raz za siebie, tym wzrokiem… czymś pomiędzy przejęciem a absolutną obojętnością służbistów. Nawet nie wiedziałem, że leżę na ławce. Na tej samej, na której widziałem przed chwilą ciebie. Podnoszę się z trudem. Siadam, oparłszy się łokciami o kolana. Siedzę przez chwilę, nie wiedząc niczego i nic nie rozumiejąc. Unoszę twarz, jakby w jakimś błagalnym pytaniu, lecz zamiast odpowiedzi czuję na policzkach pierwsze krople drobnego deszczu. Szumią liście wielkiego drzewa w idącej od kwiatów woni zleżałego trunku. Dokąd teraz? Wstaję. Rozglądam się. Gdzie teraz? Tam? Parkowa alejka wygina się w łuk i niknie w gęstwinie krzewów. W kroplach skapujących z liści. W szemrzącym coraz bardziej deszczu. W dalekich grzmotach nadciągających błyskawic. Idę. Przed siebie. Donikąd… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-05)
  9. Odszedł kompozytor ścieżek dźwiękowych do filmów i seriali: Mark Snow. Najbardziej znany z muzyki do serialu "Z Archiwum X".
  10. Arsis

    Soundtracks

  11. Noc. Ta noc obskurna. Noc, w której ja… W pokoju. W tym właśnie pokoju, w płomieniach świec ustawionych na stole, na krzesłach, na podłodze. W tych drżących blaskach wielokrotnych spojrzeń skrzydlate cienie wokół. I wszędzie… Cisza szumiąca w uszach. Piskliwa cisza i szmer jakiś daleki, jakby ukrytego strumienia płynącej w żyłach krwi. Na stole. Na blacie stołu. Na stole zastawionym świecami. Krople wosku spływają powoli. Nawarstwiają się w zaschnięte strupy. Na stole, na krzesłach. Na dłoniach… Muskam palcami ściany. Opukuję je lekko. Tępe odgłosy mieszają się z rezonującą pustką między cegłami. A za nimi. Za białym tynkiem. Nie. To nie tak. W migoczącym półcieniu, między fotelem a zasłoną. Tutaj. Tu w kącie. W samym złączeniu ścian. W rogu… Idę. Spójrz, jak idę! A idę wolno, stawiając kroki, jakby w wielkiej zadumie. W wielkiej hipnozie zagubionego czasu. Świeca... Jej płomień migocze, jakby z większą werwą. Coś go omiotło, bądź omiata tchnieniem przeszłości. Po mnie. Po mnie idącym. Przechodzącym obok. Podążającym. I rozsuwającym na boki sześciany powietrza. Ramionami. Ramionami rozwartymi szeroko, jakby na powitanie… I jej płomień… Jej płomień kołacze się, próbując się wyrwać, odłączyć od reszty pełnej martwego życia. Przede mną kąt. Sam róg pokoju. Płomienie kładą się i prostują w milczeniu niczym trawy w nagłym powiewie. Dotykam dłońmi ściany. Jednej, drugiej, unosząc wysoko głowę. I moje spojrzenie ulatuje w przestwór. W sam punkt całkowitego skupienia. Nade mną. Tam wysoko. Sufit zbiega się ze ścianami w maleńką osobliwość. Chciałbym jej dotknąć, lecz nie mogę dosięgnąć, mimo że ręce wyciągają się ku niej, wyciągają tak bardzo… Wiesz… Nie. Nic nie wiesz W całkowitym uspokojeniu... Dosięgam językiem tego rowka w złączeniu ścian. Całuję i liżę. Namiętnie. W tej chłodnej strukturze cementu wyraźnie czuć napięte ciało od powierzchniowego czuwania. Ciało wchodzące w unisono od wspólnego oddechu. Jakby mnie tak mógł teraz ktoś zobaczyć nagiego, podczas osobliwego tańca bez grama pruderii w tej ciszy. I bez naruszania żywota płonących istnień. Spójrz. No, popatrz na mnie! Nie odwracaj tej obojętnej bieli martwych od dawna oczu, choć widzących wciąż we śnie. Tego zimnego spojrzenia marmurowego posągu. Tu jest wyjście z tego bunkra ziemskiej egzystencji. Jak go znalazłem? Och, pytanie. Nie wiem. Ale wiem, że na szczęście jest już daleko za mną. Masz. Czytaj. Zostawiam za sobą przerwane w pół słowa rozsypane myśli. Wiatr kartkuje je strona po stronie. Przebiega po nich niewidzialnym wzrokiem. Ja jestem już pomiędzy. W nocy. W ciszy utkanej z westchnień. Podczas gdy za oknem księżyc wywija się gwiazdą z drzewa topoli. Ze smukłej strzelistości nieba. Ale już beze mnie. Ponieważ w tej właśnie chwili, w tym momencie, w tej ekstazie przepływam między cegłami jaskrawym potokiem archaicznego blasku. Albowiem pomiędzy nimi historyczna przestrzeń, dawna dziura po pocisku. Dalej. Dalej! Póki jest jeszcze możliwość przejścia. Stąd -- dotąd. Albo donikąd… Póki jeszcze można... (Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-03)
  12. Nie jestem tym, czym się wydaje. Wstałem i idę. Po podłodze lśniącej. Po dębowej klepce. Stąpam po srebrnych plamach księżyca. Po czymś, co jest tu, gdzie nie trzeba. Szła tędy. W poplamionej sukience. Szukała czegoś. Macała rękami. Wypadały jej ze sztywnych palców przedmioty. Była świadkiem. Ja jestem świadkiem. Byliśmy… I kiedyś…A teraz była tu znowu, tylko po co? Miała na piersiach kwieciste wzory. Na sukience. W półmroku szare. Bezbarwne. Płytkie. Szła powoli księżycowym kanionem o ścianach ze lśniącego alabastru. Coś upadło na podłogę. Teraz. Albo wtedy. Echo niosło się. Niesie się chwilę. Niesie. Niknie... Za oknem. Za oknami. Za kurtynami powietrza. Wody oceanu są takie jaskrawe. Szklana powłoka, nieruchoma płaszczyzna czasu. Idziemy wśród napastliwych ścian pełnych zimna. Trwogi. Tymczasem czyjeś ramiona. Czyjeś ręce. I te kroki w brzęku szkła, srebra. Trzęsącej się porcelany. Chrzęszczące stąpania. Śledzą nas czyjeś drwiące szepty. Dalekie nawoływania. Na matowym blacie kontury słojów. Na stole. Na popękanym fornirze odciśnięte w kurzu dłonie. Ktoś coś pisał po nim palcem. Niewyraźnie. Zmięta kartka. Długopis z wypisanym wkładem. Ołówek ze stępionym grafitem. Gumka do ścierania. Zardzewiały cyrkiel. Drewniana ekierka… Nikłe odblaski mienią się na krawędziach szyb. Na serwantce. Na szklanych półkach z kompletem filiżanek do kawy, na pękniętej ściance porcelanowego dzbanka. Niosą się trzaski rozsychającego się drewna. W tym półmroku. W tej nocnej eskapadzie nienormalnych skojarzeń, domysłów. Widzeń we śnie. Idę, podczas gdy cień mój rozkłada skrzydła i wznosi się do lotu. Lecz nie uleci za wysoko w tym blasku drżącym. W płomieniach świec poustawianych, gdziekolwiek. Wszędzie… Zderza się z sufitem ćma. I jeszcze. I raz jeszcze… Majaczy. Owija się wokół żyrandola bezgłośny łopot skrzydeł. W zmarszczonych zasłonach pulsująca noc. . Rozlane płaty stężałego wosku zdążyły już pokryć nogi krzeseł i puf. Kanapy. Wszystkich tych znieruchomiałych czworonożnych zwidów, których stąpania zrosły się z szelestem słów w nagłym porywie niczyich zwierzeń. Czuję, że się unoszę. Niosą mnie czyjeś silne ręce. Ściskają. Z tyłu. Z przodu. Nieoczekiwanie. Jacyś mężczyźni w czarnych garniturach i modnych krawatach, zupełnie niepasujących i jakby kpiących z powagi sytuacji. I mówią do siebie chrapliwymi z wysiłku głosami: Już blisko. Coraz bliżej. - szepczą. Brama. Brama. Szybciej! Póki otwarta! Jeszcze kilka kroków. Jeszcze kilka, tylko… Tłum obserwatorów. Nieruchomy. Zatopiony w nocy. W półmroku księżyca. Wrośnięty w ściany. Czeka. I wszyscy o jednakowych twarzach. Zamazanych. Zatartych. Nade mną sklepienia z cegły. Wokół, obok schody, progi, piwnice. Mroczne wnęki z rzeźbami (ludzi?) Wysokie. Smukłe jak topole. Zakapturzone karykatury mnichów ze zwisającymi na ich kościstych nadgarstkach małymi dzwoneczkami. Przybite do krzyży uschnięte poczwarki rozwierają swoje pajęcze, pokryte ostrą szczeciną odnóża. Szeroko. I tak już zostały w tej pozie na wieki wieków. Amen. I dalej. Dalej... Zasklepione. Zapiekłe rdzą, prowadzące donikąd żelazne wierzeje. Zatrzaśnięte. Inne tylko uchylone. Inne otwarte szeroko do zapraszającej przymilnie doskonałej czerni wszelkiego rozkładu. Korytarze jakiegoś labiryntu... Obserwuję je pod różnymi kątami. Z innych punktów widzenia, z których nigdy nie miałem okazji ich jeszcze dojrzeć. I jeszcze, kiedy chwieje się ten osobliwy korowód w sześcianach zatęchłego powietrza i kiedy jestem w połowie drogi do czegoś, co można nazwać Bramą albo Przejściem, pajęczyny liżą mnie po twarzy w powiewie. Wspinają się z cichym skomleniem coraz wyżej i wyżej. Albo spadają, łasząc się do mnie na przemian. I okrywają całego. Brudne. Łaskoczą czule w zgniłym przeciągu piwnicznego cugu. To już wszystko było, tyle razy. Aż tyle! I uschło dla świętego spokoju, aby stać się na powrót kamieniem. Nade mną żyrandol. W szczelinach zasłon szare świetliki dnia. Wirujące cząsteczki kurzu. Ćma nieruchoma wtopiła się w kwieciste wzory. I tak już została, jakby martwa całkiem, choć żywa jeszcze. Aż do następnego ożycia we śnie. Aż do następnej nocy. Woń stearyny i wosku osiadła na kołnierzu koszuli, na mankietach spodni. Na srebrnych po matce łyżkach. Na ramach wiszących akwarel. Stopione do reszty świece. Rozlane okrągłe placki na blatach. Łzy zeskorupiałe spływają nieruchomo po nogach porozstawianych w nieładzie krzeseł. Teraz te rozpierzchłe tupoty uciekły w ciszę. W ekstazę absolutnego bezruchu i oczekiwania. Ktoś tu był. Czuję jeszcze ten nikły zapach zjełczałych perfum. Lecz nie mogę, nie mogę dojrzeć. Leżę twarzą do podłogi, zmagając się z nieustępliwą materią o nieskończonej grawitacji. I wciąga mnie wciąż. I wsysa atom po atomie. Ale słyszę. Słyszę znowu czyjeś kroki (matki?) Tak! Słyszę! Stukoty obcasów jednak ustają. Najwidoczniej staje przy mnie. Nade mną. I nachyla się nisko. Nisko… (Włodzimierz Zastawniak, 2025-06-28)
  13. @Natuskaa dziękuję @Leszczym dziękuję
  14. @Gosława bardzo...
  15. (Ojcu) Wiesz, stoję tutaj. W tej trawie wysokiej. W słońcu. W tym rozkwieceniu bujnym i tęsknym. W tej melancholii rozległej jak czas. W tym ogromie cichym sen głęboki otwiera powieki. I śnię tym snem potrójnym zamknięty. Tą duszną godziną upalnego lata. Chwieją się wiotkie gałęzie. Łodygi. Źdźbła łaskoczące łydki. I wszystko to szumi, gęstnieje. Oddycha niebem rozległym. Kobaltowym odcieniem przeciętym smugą po odrzutowcu i z białą gdzieniegdzie chmurą, obłokiem skłębionym … W powietrzu kreślę tajemne symbole, znaki. Lgnę ustami do kory drzewa. Całuję. Namiętnie. Jak usta kochanki niewidzialne, drzewne. Liściastą boginię miłości. Wnikam w te rowki słodkawe i lepkie od soku, czując na końcu języka tężejące grudki. Układam zdania zapadnięte do środka, zamknięte a jednocześnie przeogromnie rozległe jak wszechświat. Jak unicestwienie. Zaciskam powieki. Otwieram… Mrugam w jakimś porywie pamięci. Widzę idącego ojca, poprzez odczuwanie w nim tej powolności elegijnej (taką jaką się odczuwa we śnie) Idzie powoli w wysokiej trawie. W łanach rozkołysanego morza z dłońmi złączonymi mocno i pewnie. I rozłącza je nagle w mozaice szeptów, rozsuwając w tym złotym rozkłoszeniu zbożność i wiatr. I znowu w słońcu, i w cieniu. Za tym dębem, za kasztanem. Za samotną w polu topolą. Chwiejną i smukłą. jak palec na ustach Boga. Idzie powoli, odchodząc. I pojawia się na chwilę, by zniknąć znowu za jakimś krzewem, co mu zachodzi znienacka drogę. I znowu, ale w coraz większym oddaleniu. Za kępą pachnącą, za tym drżącym ukołysaniem maleńkich kwiatków, które mu spadają na głowę białym deszczem. Za jaśminem, który tak kochał za życia. Twarz przesłaniam dłonią, szczypiące oczy, bowiem uderza mnie oślepiający promień słońca. Znienacka. Otrząsa się w prześwicie z szeleszczących liści w powiewie. Lecz po chwili robi się duszno i cicho. Jakoś tak tkliwie. Ojciec zniknął, zapadł się. Rozpłynął, gdzieś w rozkojarzeniu sennej melancholii. Na piaszczystej ścieżce pociętej cieniami gałęzi. A jednak był tu kiedyś i żył jeszcze. I żyje... Jestem jedynym świadkiem tej manifestacji. Tego przemknięcia niematerialnego zrywu zakamuflowanego przed światem. I mimo że jestem bez miejsca i przeznaczenia, notuję każdy błahy kształt. Każdy nawet zarys, który jest w czyimś zamyśle jedynie nic nieznaczącym szkicem. W chmurze spopielałej. W nadciągającym snopie deszczu. (Włodzimierz Zastawniak, 2025-06-24)
  16. Arsis

    Płytoteka

    Zakurzone przedmioty. Rzeźby. Jakieś zdobione wazony. Popiersia… To wszystko już było. Przeszłość zatrzymała się w kadrze nieruchomego czasu. Spoglądają na mnie jakieś twarze. Portrety wiszące na ścianach. Fotografie… Czas się zatrzymał. Czas się zatrzymał. Czas… Tak. Na albumie „Rock Dust, Light Star”, z 2010 roku, dla formacji Jamiroquai czas przestał istnieć. Stanął w miejscu i ani drgnie. Ech, uparty ten czas. Disco-bity, rozpędzone samochody… Wszystko to już było. I jest nadal. Może trochę pozmieniane tu i ówdzie. Może trochę poprzestawiane. Poprzesuwane tak jak przesuwamy stare meble w starym mieszkaniu. Jest to samo, ale jest i inaczej. Odrobinę? Trochę? Bardziej? Nie wiadomo. Jest inaczej, mimo że mamy do czynienia z tą samą formułą, z tym samym przepisem zanurzonym w tym samym soulowo-funkowym stylu lat 70. XX wieku, który wytyczył albo może bardziej wyrąbał szlak na początku drogi ekipie pod wodzą Jay Keya. To ich znak rozpoznawczy. I nie można go pomylić z nikim innym. Słychać tu całą feerię instrumentów dętych, instrumentów z prawdziwego zdarzenia, choć już bez didgeridoo. Bez tego klimatu australijskich Aborygenów, których zaśpiewy i wołania przepływały tu i ówdzie po równinach cichej ziemi. I odbijały się w pogłosach od pomarańczowych skał Uluru… Wszystko to przykurzone. Pokryte szarym pyłem przeszłości. Lecz i oto rozbłyskują neonowe światła na scenie. Rozbłyska cała kaskada elektrycznych lampionów. Jest rytmicznie, basowo i transowo. Rozbłyska raz jeszcze światło gwiazdy, która wywija się ze szponów przeszłości. Dużo tu sekcji smyczkowej, perkusji i basu. Kosmos jest coraz bliżej. I bliżej. Wydaje się, że bardziej już nie można brzmieć po jamiroquiaiowsku. To już jest takie bardzo w punkt. Muzycy biorący udział w nagraniu: Jay Kay – wokal, Malcolm Strachan – trąbka, Jim Corry – saksofon, James Russell - saksofon, flet, Matt Johnson – instr. klawiszowe, Rob Harris – gitara, Paul Turner – gitara basowa, Simon Hale - skrzypce, Derrick McKenzie – instr. perkusyjne, Sola Akingbola - perkusja, Valerie Etienne - dalszy wokal, Hazel Fernandez – dalszy wokal, Kate Sutherland - dalszy wokal
  17. Arsis

    Płytoteka

    Po słabej (moim zdaniem) „A Funk Oddysey”, z 2001 roku ukazuje się kolejny długo wyczekiwany album „Dynamite", grupy Jamiroquai. I jest to album bardo dobry. Wydawnictwo niezwykle eklektyczne, zróżnicowane gatunkowo, ale nasycone pulsującym funkowym rytmem, które jest niejako lepiszczem spajającym wszystko w jedną, arcyciekawą całość i jednocześnie znakiem rozpoznawczym tej niezwykle oryginalnej formacji. Generalnie zespół nie odbiega od normy i brzmi tak jak na ten zespół przystało od początku swojej działalności. Ktoś może powiedzieć, że się powtarza, że odcina kupony itd. Niemniej ta produkcja to solidny kawał dynamitu. Wybuchowa mieszanka stylów z szeroko rozumianego nurtu Gorączki sobotniej nocy z echami Earth, Wind and Fire etc… Płyta nagrana w dużo bardziej rozbudowanym składzie: Jay Kay – wokal, Rob Harris – gitara, Matt Johnson - instr. klawiszowe, Derrick McKenzie – instr. perkusyjne, Sola Akingbola – perkusja, Alex Meadows – gitara basowa, Derrick McIntyre – gitara basowa, Randy Hope-Taylor – gitara basowa, Miaer Lloyd aka DJ Snare - miksy, Nathan Haines – saksofon, flet, Benjamin Wright - aranżacja smyczkowa, Mike Spencer – oprogramowanie, Bridgette Blades – dalszy wokal, Alexandra Brown – dalszy wokal, Vann Johnson – dalszy wokal, Samantha Smith – dalszy wokal, Valerie Etienne - dalszy wokal, Hazel Fernandez – dalszy wokal, Audrey Martells – dalszy wokal
  18. Arsis

    Płytoteka

    Uwaga, uwaga! Kosmiczny przybysz Jay Kay znowu nadlatuje! Zawisa w powietrzu w tym swoim dziwnym kapeluszu. Waży swoje skrzydła niczym ptak i opada powoli na ognistym pióropuszu, wzniecając chmury pyłu, drobinek kurzu i czego tam jeszcze… Uff, wylądował! Ale robi to z wdziękiem. Takim wdziękiem kosmicznej zagadki. „Synkronized”, to czwarty longplay formacji Jamiroquai. Album z 1999 roku nie jest być może odkrywczy, czy najwybitniejszy, ale to w dalszym ciągu znakomita dawka muzyki głównie z gatunków funk, acid-jazz i klimatów, nazwijmy to, około-dyskotekowych. Jednakże album to trochę inny od pozostałych. I jest to niejako odpowiedź muzyków na zarzut, że ich płyty nie różnią się zbytnio od siebie. Faktem jest, że zespół wybrał niezwykle wąską ścieżkę muzycznych poszukiwań. Co nieco się zaszufladkowali. Niemniej, robią to wybornie i można tego słuchać w nieskończoność. Na płycie „Synkronized”, urozmaicili zawartość o nowe elementy. Dokonali fuzji nowych gatunków. Mamy tu do czynienia z troszkę mroczniejszym, psychodelicznym klimatem (utwór bonusowy: Deeper Underground”, z filmu „Godzilla”) i z doprowadzonym do perfekcji pulsującym rytmem rewelacyjnie współpracującym z sekcją basową (tu, Stuarta Zendera, zastąpił na basie niemniej znakomity Nick Fyffe) Cóż, to się nazywa groove. Takie kosmiczne, nieokreślone, mające to coś w sobie - groove… W nagraniu płyty udział wzięli: Jay Kay – wokal, aranżacja, produkcja, Toby Smith - instr. klawiszowe, Derrick McKenzie – instr. perkusyjne, Nick Fyffe – gitara basowa, Simon Katz – gitara, Sola Akingbola – instr. perkusyjne, Wallis Buchanan – didgeridoo, DJ D-Zire - miksy, Erwin Keiles - gitara, John Thirkell – trąbka, skrzydłówka, Katie Kissoon - dalszy wokal, Beverley Skeet - dalszy wokal, Kick Horns – róg, Simon Hale – oprogramowanie.
  19. @Gosława diabli wiedzą... dobranoc
  20. @Gosława myślisz, że jest dobrotliwa? nalał bym jej kielicha... odłożyła by kosę w kącie... o czym bym z nią gadał? zagrałbym z nią w szachy? warcaby? karty? otworzyłbym drugą butelkę wina...
  21. @Gosława Fragment o Macieju nasunął mi obraz Jacka Malczewskiego pt. "Śmierć"...
  22. @Gosława to ty nosisz okulary? gdzie? nie wierzę... @GosławaPozostałe fragmenty... " Heksaptyk chłopski ----------------- (Na motywach powieści pt. „Chłopi”, Władysława St. Reymonta) I Kuba ---- Przekręcasz się z wielkim trudem, leżąc na wprost wywartych wrót. Wystawiasz drżącą rękę ku srebrzystej smudze księżycowej poświaty, ku wirującym powoli cząsteczkom kurzu. Zimno, coraz większe zimno. Nadciąga śmierć… Ręka opada ci na pokrytą słomą i zwierzęcymi odchodami ziemię. Ciche końskie rżenia, sapania, mlaskania ozorów. Krowy wystawiają ze swoich zagród rogate, szerokie gębule. Spoglądają swoimi bezrozumnymi ślepiami, błyskając odbitym światłem, ledwie zauważalnymi ukłuciami, jakby dalekich gwiazd. Przez usłane zwiędniętymi liśćmi podwórze przechodzi falami weselny tumult, przemykając ponad twoją głową, bych pomknąć daleko, dalekuśko… ― w boży świat. Rozświetlone, otwarte okna, uśmiechnięte, rozkrzyczane twarze… Piski… Głuche tupoty taneczników… Migające kolorami stroje, korale… Pędząca niczym górski potok szalona gra skrzypeczkowych muzykantów… Pot pozlepiał ci przerzedzone, siwe włosy. Podnosisz ciężką, pulsującą głowę, obserwując, zachwycony, jaśniejące światło. Ktoś głaszcze cię, obejmuje. Szeleszczą liście rozchwianych gałęzi, szepcząc cicho pacierze. Cosik jeszcze niewyraźnie mamroczesz, Kubo, deliberujesz, rozważasz, pomimo śmiertelnego skurczu. „Jezusie, Maryjo!...” ― I oddajesz ducha w Panajezusowe rączki, dostrzegając taką miłość niezgłębionych ócz. (...) III Hanka ----- Dlaczego jesteś smutna, Hanuś? Idziesz samotnie zaśnieżoną drogą. Mijasz rozświetlone okna chałup. Przejrzyste niebo migocze gwiazdami. Wschodzi nad lasem okrągluśka, księżycowa twarz. Zimno ci. Obejmujesz ramionami próżnię lodowatego powietrza. Zamiast kożucha, masz jedynie cienką, podartą chuścinę. Zamarzają ci pod oczami strużki łez. Płaczesz cicho, cichuśko, wznosząc zapuchnięte wysoko oczy. Drepczesz drobnymi kroczkami… - samiuśka, otoczona bezbrzeżną otchłanią nocny… Dochodzą cię dalekie, żałośliwe zawodzenia, jęki. „Jezusie, Maryjo!” Klękasz przed Panem Jezusem na pustym, mrocznym cmentarzu. Składasz dłonie do modlitwy, aże słychać jedynie łkający szept pacierza. ― „Ojce nas, któryś jest w niebie (...)” ― Wiatr tarmosi gałęziami topól, wierzb… Ulatuje. Pędzi po zaśnieżonych polach. ― „(…) chleba nasego powsedniego daj nam dzisioj (...)” ― Wilki ciągną dalekuśko swoje przejmujące wycia aż cierpnie skóra. ― „(...), ale nas zbaw ode złego. Amen.” Żegnasz się skostniałymi od mrozu rączętami, padając na twarz w bieluśki śnieg, by, leżąc krzyżem, zażebrać gwałtownym płaczem ― o zmiłowanie. IV Maciej ----- Okrągluśki księżyc zagląda przez szeroko wywarte drzwi pokoju. Dochodzi skądsiś ściszony szept. Otwierasz, Macieju, szeroko oczy, chcąc dojrzeć lepiej srebrną smugę światła, pełznącą powolutku po ścianie. Wyraźnieją kontury okrytych półmrokiem przedmiotów. We framugach okna migoczą niedosiężne gwiazdy. Obserwują cię obojętnie święci, spomiędzy drewnianych, zakurzonych ram. Śpik wiekuisty zmorzył całą ziemię. Nastał czas niewidzialnych, zbłąkanych dusz. Ktoś ciebie nawołuje. Kto? Wstajesz powoli z łóżka, tchnięty nagłym impulsem. Wzuwasz długie cholewy. Dotykając rozedrganą dłonią drzwi, przekraczasz próg wiosennej nocy. Wszystko jest dla ciebie takie dziwne. Wiatr rozwiewa ci włosy. Jesteś blisko… ― ale to coś ― zaraz pierzcha za kotarę mroków niepamięci. Jednak ponownie zaczynasz rozumieć, obejmując ze zdumieniem głowę, lecz ― ogarnia cię pustka… Znowu kolejny błysk świadomości rozjaśnia absolutną czerń. Chwytasz kolejne sprzęty… Juściś cosik wyciągasz, juściś… ― znowu nic… Stajesz po środku pola zapatrzony przed siebie. „Jezusie, Maryjo! Tyle zeczy, tyle…„ ― mamroczesz niewyraźnie, rozważasz... Wiatr targa młodymi liśćmi wierzb, otacza cię… Wszystko nachodzi… Ogromna, księżycowa twarz… Światło wciąż ogromnieje do niebywałej jaskrawości… Klęcząc, szepczesz pacierze ze złożonymi ściśliwie dłońmi… Śmierć kreśli ci na podniesionym czole krzyż. V Jagna i Jasio ----------- Widzisz, Jaguś, jego cudowne oczy. Uwielbiasz ten rozmodlony, mądry głos. Wtedy, kiedy czyta ci przeróżne historie z książki o dalekim świecie. Uwielbiasz historie o królach. To taki inny świat. Czy kochasz? Tak. Kochasz nad życie, mimo że miłość to nieodwzajemniona. Oczekujesz każdego spotkania z łomotaniem serca. Podziwiasz go rozmiłowanie, przystrojonego za ołtarzem, odprawiającego mszę, jakoby zstępował anioł z jasnymi loczkami. Słuchasz jego przedsennych modlitw podczas dusznej, pachnącej jaśminem nocy, ukryta pod jego otwartym oknem… Czy on wie? Nie. I nigdy się nie dowie. Tajemnica miłości przeogromnie słodka, paląca cosik we wnętrzu. Marzysz tkliwie o każdym, niewinnym muśnięciu. Bo miłość to niewinna, przepełniona zapachem kwiatów, lekkością motyla, rozwianym puchem mleczy… Choć wiesz, że jest beznadziejna, niespełnialna, obarczona klęską, wciąż czekasz niewysłowienie tęskniąc. Bo jest piękna, pięknością szczęśliwych ludzi, idących przez rozsłonecznione, falujące łany złotych zbóż. Którym, mimo zagubienia, nie potrzeba jakichkolwiek drogowskazów. VI Jagna ----- (Koda) Nie płacz, Jaguś. Chodź. Obetrę ci delikatnie kapiące łzy. Stoisz przy oknie, okrywając ramiona połataną chuściną. Ptaki przelatują, gdzieś nad żółtymi polami więdnących kwiatów. Ogromne słońce dotyka ziemi… Ciemnieje… (Włodzimierz Zastawniak, grudzień 2018)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...