Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'duchy' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 4 wyniki

  1. Czasami nawet ja, muszę wychynąćna świat ze swojego zapadłego, odrapanego i wionącego już od schodów, dojmującą grozą, cichego i pokornego w swym postępującym, starczym dogorywaniu, uśpionego domostwa. Zza zamkniętych powiek, ciężkich, hebanowych okiennic, mrugnię czasem przygaszone światło, zaduszone ciężkością niezdrowej aury. Innym razem, zaskrzypią poręcze schodów tak tych głównych, wyłożonych zdobnymi, wyszywanymi srebrną nicią dywanami o stopniach szerokich i długich, lakierowanych i polerowanych z rodzicielską wręcz dbałością, przez służbę. Jak i tych prowadzących na najwyższe piętro i strych ukryty za białymi, odrapanymi drzwiami. W drzwiach tych zawsze znajduje się stary, mosiężny, czarny klucz, by duchy zamieszkujące te piętrowe włości zawsze mogły łatwo przemieszczać się po swym habitacie. Lubię ich nocne gonitwy, pomiędzy pokojami. Śmiech dzieci i wesołe igry. Czasami gdy noc wyda ze swoich najgłębszych czeluści, najpełniejszy, jasny księżyc. Idę podziwiać go z maleńkich dachowych świetlików o delikatnym, przejrzystym i gładkim jak dziewicza dłoń szkle. Zasłuchany w melodie nocy, często dopiero po dłuższej chwili dostrzegam postać małego Edwarda, przycupniętą w kuckach obok mojego boku. Mały ma na sobie śliczny i zadbany, wiktoriański kubrak i oliwkowo-szare spodenki. W maleńkich dłoniach, kurczowo ściska buteleczkę z modelem żaglowej korwety. Nigdy się z nią nie rozstaje. Biedny szkrab. Cały czas ma nadzieję, że jego ojciec pokona sztorm, bezdusznej śmierci i powróci do niego i domostwa w glorii marynarskiej chwały. Gdy przed laty nabyłem od rodziny chłopca ten dom. On już pierwszej nocy, pomylił mnie ze swoim ojcem nieboszczykiem. Tato! Tato! Niosło się równo z północnym biciem zegara w alkierzu. I stanął nagle u stóp mego łóżka. Pamiętam jego łzy szczęścia w błękitnych oczętach. A później osiadły w nich głęboki ból i zawód, Gdy ujrzał nie tego, którego tak tęskno wyglądał. - Nie jesteś moim tatą. - Nie wygląda pan zupełnie jak kapitan Neville. - Czy może zna pan mojego ojca? - A może on pana przysłał? - Czy aby żyję i jest zdrów? Cóż, z jednej strony patrząc na okoliczności to żal i smutek się przyznać lecz przecież kłamię mu w żywe oczy w dobrej wierze. Bo widzicie. Nadal utrzymuję przed nim, że jego tata wróci. A co gorsze uświadczam go w przekonaniu, że świat nadal jest taki, jakim go zna. Kłamię, że mamy rok tysiąc osiemset pięćdziesiąty szósty. Mam nadzieję, że Bóg dobrotliwy, odpuści mi ten grzech w dniu sądu. Mały Edward, zawsze mi towarzyszy, przeto jestem przyjacielem jego ojca więc najnaturalniej również i jego dobrym znajomym. Lubię bawić się z tym radosnym malcem i poniekąd zastępować mu rodziciela. Czasami tuli się do mnie, nie wiedząc przecież, że dotyk ducha jest dla żywej skóry niczym lodowaty bicz wodny. Lecz ja wszystko zniosę bez mrugnięcia nawet. Byle tylko był szczęśliwy. - Dobry wieczór Panie Grimms… miło Pana widzieć tej jakże cudownej natury nocy. Jej postać, wyczułem już na dużo wstecz nim się objawiła swym słowikowym, lekko tonowanym na smutno głosem. Powstałem i obróciłem się w głąb pomieszczenia strychu. Wyszła zza zwierciadła opartego o jakiś, obiadowy stół tak leciwy jak czasy w których kiedyś przyszło jej żyć. Woń fiołków i róż nęciła zmysły nie mniej niż ona sama. A była to wspaniałej urody dziewczyna, ledwie osiemnastoletnia. Długie fale jasnorudych włosów, spadały jej na ramiona i dekolt. Była bardzo blada. Delikatne cienie pod oczami podkreślały ich wyrazistość i głęboki, nieodgadniony wymiar. Oczęta miała duże i szmaragdowe, zawsze pokryte lekkim, zwiewnym przymgleniem, jak gdyby była tutaj a zarazem tysiące mil stąd. Nos jej długi, pociągły z delikatnym garbem, kończył się zaraz nad szerokimi acz nie za wąskimi ustami, osadzonymi w delikatną czerwień warg. Twarz jej mocno trójkątna o silnie zaznaczonych kościach. Pokryta była solidną dawką piegów. Uśmiech miała delikatny acz zalotny. Uwielbiałem patrzeć jak się śmieje i słuchać jej śmiechu mógłbym godzinami. Śmiała się zawsze całą sobą. Śmiały się jej oczy i jeśli mogę tak powiedzieć, jej dziewczęca, dziewicza dusza. Była jak anioł, którego tak cielesnego czy też nie. Nigdy u boku nie miałem. - Pełnia jest dziś zaiste urocza, lecz nie tak jak Ty Emily, Ty jesteś z każdym dniem coraz bardziej urodziwa i majestatycznie piękna. Czy będziesz tak miła i ofiarujesz mi niewielki choć skrawek swojego cennego czasu i będziesz chciała podziwiać uroki tej nocy wiosennej u mego boku i w moim skromnym towarzystwie? - Oczywiście Panie Grimms. Z największą ochotą. Nocne rozmowy, w Pana towarzystwie są mi zawsze najmilsze i nieskromnie muszę przyznać że są mi każdego dnia coraz to bardziej wyczekiwaną rozrywką. Spłonęła rumieńcem, idąc ku mnie w czarnej sukni o szerokiej spódnicy opartej na krynolinie. Ciasny gorset okrywał jej ponętna kibić i piersi. Zdjęła rękawiczkę, odsłaniając smukłą, lekko chudą dłoń o kościstych długich palcach. Ująłem ją i ucałowałem w służnym ukłonie. Jej wysoka postać nie miała odbicia w tafli zwierciadła i ten fakt bezsprzecznie przywracał mi pogląd do zdroworozsądkowej relacji. Jednak i ona żyła podobnie jak brat w przeświadczeniu o tym że Imperium Brytyjskie ma się jak najlepiej, królowa Wiktoria dumnie panuje z Londynu nad połową globu a brytyjska Home Fleet patroluje wszystkie ziemskie akweny chroniącperły w koronie Imperium. Noce z moimi lokatorami…. Choć przyznacie, że ciężko jednoznacznie stwierdzić kto jest tu gościem a kto gospodarzem, zazwyczaj mają utarty i tożsamy plan i schemat. Emily i Edward są ciekawi świata, zadają całą masę pytań. Kiedyś pytali czym się zajmuje i czy mieszkam z nimi tutaj. Odpowiedziałem, że ich ojciec oddał mi pod swoją nieobecność dom i ich pod opiekę. A jestem podróżnikiem i odkrywcą. A teraz gdy zobowiązałem się do doglądania domu, to spisuje swoje wspomnienia z wypraw. Oni naprawdę nie opuścili nigdy najwyższego piętra i jego pokoi. A z szacunku do nich, żaden właściciel ani ja nie zmieniliśmy w nich nawet najmniejszej rzeczy. Wszystko wygląda tak jak w dniu ich śmierci. Dlatego żyją w bańce niewiedzy. Nie mają pojęcia, że jestem profesorem historii i dlatego tak łatwo udaje mi się utrzymać swoje kłamstwo w ich umysłach. Nie znają nowej służby a ja powiedziałem im, że służbę odprawiłem i sam zajmuje się domem. Kiedyś wygadałem się do Emily, że piszę wiersze. Była zachwycona i już kolejnej nocy wsparta o moje ramię, gdyśmy spacerowali po ciemnym korytarzu na piętrze, kazała czytać mi strofy o miłości i uczuciu gorącym jak lawa. To niewiarygodne ale czułem prawie jest rozgorączkowany puls i bicie serca. Przy niej chyba i ja zacząłem tracić zmysły, łapiąc się na tym, że leżąc już samotnie w swoim łóżku - po pierwszej nocy przeniosłem sypialnie piętro niżej - myślę o niej jak o kobiecie mi przeznaczonej. Co tu dużo mówić. Zakochałem się w duchu A duch Emily zakochał się we mnie… Było to kilka dni później a raczej nocy. Nie mogłem zasnąć od natłoku niechcianych myśli. Co rusz zapadałem w półsen ale wcześniej czy później senne mary przynosiły mi jej oblicze, które całkowicie owładnęło mój umysł. Pragnąłem jej jak nigdy przedtem i natychmiast musiałem nasycić się jej zbawczą obecnością. Ubrałem się i zapaliłem lampę stojąca na sekretarzyku obok łóżka. Wziąłem jeszcze swoje okulary by lepiej widzieć w pomrocznej atmosferze zbliżającego się niestety świtu. Wspinałem się na właściwe piętro. Uderzyło mnie to, że dziś nie słyszę zwyczajowych o tej porze śmiechów i rozmów rodzeństwa. Nie dochodziły znikąd ich kroki a ciemność była tak samo pusta i głucha w całym spróchniałym domostwie. U szczytu schodów wychynąłem głowę najpierw na lewo w stronę jej sypialni. Drzwi były uchylone a tańczące na ich wewnętrznej stronie języki fal dawały do zrozumienia że w pokoju płoną świece, których oczywiście nikt poza nią nie mógł zapalić. Spojrzałem w prawo. Na końcu korytarza, drzwi na strych były szeroko rozwarte. Zapewne Edward bawił się w swoim ulubionym kąciku obok dachowego świetlika. Ruszyłem cicho w stronę jej sypialni. Będąc pod samym progiem, usłyszałem cichy szloch. Zajrzałem niepewnie. Emily siedziała plecami do mnie przy swojej, dębowej toaletce i rozczesywała gęste pukle włosów, zdobionym, srebrnym grzebykiem. Płakała cicho a szloch targał jej ramionami w nagłym, gwałtownym spazmie. Ja jak zwykle nie dostrzegłem jej odbicia lecz ona przecież musiała widzieć siebie w lustrze. Nie wiedziałem jak mam zareagować lecz tym razem moja ręką była szybsza od myśli. Cicho zapukałem, knykciami o futrynę, Odwróciła się natychmiast. Jej twarz była czerwona od płaczu a oczy kompletnie załzawione, lekko też spuchnięte. Makijaż rozmazał się po jej obłędnych rysach. Mimo tego wszystkiego nadal była piękna. Widząc mnie w progu, zajęła się jeszcze potężniejsza falą rozpaczy. Wstała i naprędce rzuciła mi się całym ciężarem w ramiona. Machinalnie ją utuliłem. Oparła mi głowę na piersi a jej dłonie uformowały się w pięści którymi mnie delikatnie okładała po plecach. Uchwyciłem jej głowę i ucałowałem delikatnie włosy. Szepcząc by się uspokoiła i powiedziała o co chodzi. Uniosła na mnie wzrok a woń fiołków z jej skóry prawie kompletnie mnie odurzyła. Nie widziałem jej nigdy w takim stanie i nie miałem pojęcia co mogło ją do takowego stanu doprowadzić. - Ach Panie Grimms - czułem jej łzy na swojej koszuli - Nie mogę już tak dalej. Choć wiem co Pan o mnie pomyśli. Nie mogę już tego skrywać. Kocham Pana i chce by Pan o tym wiedział. Jej płacz utonął wraz z twarzą w mojej koszuli. Mój Boże, tuliłem jej ciało tak gorąco i czule. Tak, może i zwariowałem ale teraz czułem wyraźnie bicie jej serca. Ono biło dla mnie i naszej spełnionej miłości. Znów spojrzała na mnie. - Gdy tylko mój ojciec wróci z Indii Wschodnich, przekażę mu, że pragnę być z Panem i chce by wydał zgodę na nasze zaręczyny. Niech mi Pan przysięgnie, Panie Grimms, że Pan mnie kocha i weźmie za żonę? Wiem przecież, że czuję Pan to samo w stosunku do mnie. Chwyciłem ją w objęcia brutalnie i złożyłem na ustach romantyczny i długi pocałunek. Czułem jak niewysłowiona rozkosz przechodzi przez jej ciało. I ja nie czułem nigdy większej i pełniejszej ekstazy. Czułem jej o zgrozo, gorące, młode ciało, którego pragnąłem wszystkimi zmysłami. Oderwałem się od niej dając zaczerpnąć sobie tchu. - Emily, jesteś moją. Od teraz i na zawsze. Wtedy bezduszny świt zabrał mi ją aż do najbliższej nocy. Szedłem, wysypaną białymi kamykami aleją parkową. Na tyłach posiadłości był piękny, stary ale zadbany i zrewitalizowany park. A przy nim angielski ogród pełen krzewów i kwiecia z najróżniejszych zakątków świata. Świt był jeszcze młody i tylko ptaki w koronach starych dębów i wierzb, towarzyszyły mi swoimi trelami ku miejscu mojego przeznaczenia. Na krańcach ogrodu, niedaleko granicznego, ceglanego murka było miejsce szczególne dla tej historii. Dwie mogiły z wiktoriańskimi nagrobkami. Jeden obok drugiego. Ich ciała spoczęły u stóp rozłożystego, posępnego grabu o prawie czarnej, pełnej zmarszczek, chropowatej korze. Od początku pobytu tutaj kazałem dbać ogrodnikom również o mogiły. Ta bliżej ścieżki należała do Edwarda. Odnowione niedawno litery złociły się w słońcu. Edward Neville 15 sierpnia 1848 - 28 listopada 1856. Ogrodnik położył malcowi, bukiet tulipanów i kilka zabawek. No i oczywiście butelkę z modelem brytyjskiej korwety. Nagrobek z tyłu tonął wręcz w kwiatach. Fiołki rosły tutaj na całej mogile. Te drobne kwiatuszki, pachniały tak intensywnie jakby chciały zabrać ze świata całą uwagę i skupić ją wyłącznie na sobie, Dodatkowo po obu jego stronach nasadzono krzewy róż ich krwiste kwiaty otulały miejsce spoczynku mojej ukochanej. Gdyby tylko sama mogła to zobaczyć. Z pewnością byłaby zachwycona z jaką dbałością i uczuciem dbam o miejsce ich wiecznego spoczynku. Emily Neville 3 marca 1838 - 2 grudnia 1856. Ułożyłem się obok niej, tuląc zimny, bezduszny kamień granitu i całując go czule wyznawałem jej miłość dozgonną i wieczną. Nie wiem sam ile spędziłem tam czasu ale gdy zwlokłem wreszcie swe ciało do powrotu, słońce stało już dość nisko nad horyzontem. Wróciłem i bez słowa wyjaśnienia, zamknąłem się w gabinecie z wyraźnym życzeniem by mi nie przeszkadzać. I zaiste nikt ze służby mnie nie niepokoił. Aż do ich uszu doszedł, jeden odgłos strzału. Majordomus wraz z kucharzem szybko wybili zamek i weszli do środka. Znaleźli mnie w fotelu przy biurku, z głęboko odchyloną głową i rozrzuconymi rękoma. Pod prawa ręka na dywanie spoczywała broń. Na rewolwer z biurka spływała świeża krew. Nawet nie wołali pomocy ani ratunku. Kucharz, w ostatniej posłudze zamkną mi jedynie oczy i przeżegnał się. Wyszli zamykając drzwi i po niedługim czasie wezwali służby. W testamencie ująłem wyraźnie że chce spocząć obok niej. I zgodnie z moją wolą tak uczyniono. Już pierwszej nocy po pogrzebie, gdy tylko słońce zgasło za horyzontem a sprzątaczka zamknęła wejściowe drzwi i odeszła patrząc smutno na posępne ciemne domostwo. Na ostatnim piętrze cicho zaskrzypialy drzwi pokoju po lewej stronie korytarza. Wyszła z niego szczęśliwa młoda para kochanków a ich śmiech niósł się po całym, cichym i mrocznym domu. - Edward mój chłopcze choć tutaj i baw się z nami. Mężczyzna wolał małego chłopca który w te pędy zbiegł po schodach prowadzących na strych, wtulił się w ramiona siostry i jej męża. Nie tęsknił już tak bardzo za ojcem. Miał teraz nową, wspaniałą rodzinę.
  2. Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs i kierowca nie zamierzał nawet udawać, że nie chcę spędzać na postojach więcej czasu niż wymagała tego absolutna konieczność, polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji. Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi upadku swego człowieczeństwa. Traf a może i przeznaczenie wskazało tego wieczoru, że pośród tych wyrzutków można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem nie pasował tam wcale ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic. Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to, że myśli nad czymś natrętnie lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie, zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie, że pasażer wyglądał jak duch nawiedzający kabinę pojazdu. Wnioskować by tak można po tym, że odziany był w długi, sięgający kostek dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu o uciętym ledwie widocznym daszku. Autobus ruszył w stronę kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki jak i odwiedzających nekropolię żałobników. Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń nie miała śmiałości naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w niekoszonych od dawna trawach i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne. Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci. Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby, chcieć wysiadać na nim o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku. Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi. Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić a od jutrzejszego poranka, po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz. Jaki to wstyd, że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski, które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną. Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy. Z zadumy wyrwał mnie autobus, ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu. Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie i wiedząc, że to zjazdowy kurs ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie i wydawało mi się, że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej, wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki. Z narożnika wiaty wychynęła postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni natrafieniem na siebie o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy. Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie. Minął wiatę i skierował się ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem. Bałem się Drogi Panie życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy. Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.
  3. Na szarym bruku milczące cienie w słoik nabite marzenia sławy żywi zasnęli w gonitwie próżnej czar miasta duchów do tanga wabi Oczy zapadły w martwe ekrany welony zwiewne mijają pustkę blade uczucia w zimnych ramionach parkiet kołysze miarowym smutkiem Szamani mody z jawy zwietrzeli kryzys rusałki z banerów zdmuchnął pod szklanym lasem zgasły latarnie na łuku z tęczy Warszawę tańczą
  4. Chłopiec stara się z całych sił rozdmuchać żar rozpalający świecy woskowej blask mocno szybko gwałtownie aby zapłonęła teraz już, szeroko aby te oczy rozgorzałe w mrokach pokojów stu zagasły ale to nie jest takie proste nie zmrużą oni ślepiąt tak szybko prosto jak chce tego chłopiec ze starego obrazu wielu zbyt ich jest ciemno zbyt tu jest a chłopiec zbyt jest przestraszony pustego domu zmierzchu braku świateł skrzypu szmeru kołatania do okien i drzwi cichutkiego świeca nie chce się palić mrok nie odchodzi oczy nie zgasną w tym domu miserere nie słychać bowiem tutaj gdzie my jesteśmy a jest nas wielu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...