Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'żałoba' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


  1. Staram się przyzwyczaić. Dlatego też każda ścieżka, mojego porannego spaceru, znajduję swą metę na cichym, rozległym mnogością pomników, skąpanym w zbawczym cieniu wierzb, ukołysanym martwotą nieskończonej żałoby, zasłuchanym w świergocie ptaków. Starym i zaniedbanym cmentarzu. Tutaj dusze już od bramy, wołają za mną wesoło. Zapraszają, bym choć przystanął lub przysiadł z nimi na skorodowanych przymogilnych ławeczkach. Bym podzielił się z nimi chlebem i napitkiem. Pobłogosławił im w ziemskiej nadal niewoli. A upiory skrwawione do stóp, posoką często nie swoją a złapanych podstępnie ofiar. Rzucają mi spojrzenia nienawistne ale i trwożne. Rozmywają się w jutrzni budzącej, ich węglami z piekła samego, malowane postaci. Demony spętane, modlitwami. Krzyczą lub śmieją się opętańczo. Z bezdni czarnych czeluści. Spękanych ścian grobowców. Idę na sam koniec nekropolii. Pod mur ceglanym wężykiem, okalający tę oazę wiecznego spoczynku. Srebrna furta w jego środku. Przez, którą umarli już przejść nie mogą. Mi jest jeszcze to niestety dane. Furtka skrzypi nie naoliwionymi zawiasami. Czy to Ty Aniele Śmierci po moją lichą duszę kroczysz? Umrzesz w swoim czasie. Dziś innego szczęśliwca ku zaświatom prowadzę. I dołączył do sunącego brukiem, długiego konduktu. Wszedł pomiędzy księdza dzierżącego jesionowy krzyż a głowę sosnowej trumny. Stanęli nad wykopaną świeżo mogiłą. Kapłan - Śmierć i wyznawcy sparaliżowani strachem - żałobnicy. A ja wracam ku temu po co przybyłem. Szukam pośród traw strzelistych i skupisk dorodnych pokrzyw. Miejsca spoczynku na swój rychły zgon. Wreszcie, pod konarem prawie wiekowego klonu, natknąłem się widać nie przypadkiem na jegomościa zrazu przedziwnego. Wyczułem, że nie z żywym wejdę w dyskurs. I był on najpewniej tutejszym upiorem. Był w moim wieku. Wąs miał jasny i strzelisty. Policzki zaróżowione delikatnie lecz zapadłe. A oczy czarne prawie. Wyrażające dozgonny smutek i rozpacz. Czoło wysokie a na jego czubku, zaczesane starannie słomkowej barwy, gęste włosy. Koszulę miał białą i o bogatym kroju. Szerokie miała rękawy i guzy przeszyte grubą nicią. Spodnie od garnituru czarne i pas w nich zapięty na metalową półokrągłą klamrę. Brogsy o nosku wąskim, wypolerowane na wysoki glanc i z okazałym przeszytym ażurem. Nie młodzieniec już ale widać że co najmniej dobrze jeśli nawet nie szlachetnie urodzony. Czym jednak raziła w oczy jego postać? Tym, że w miejscu serca znajdowała się dziura po kuli, która nadal jątrzyła się widać i upuszczała z siebie ciemną krew. Pan się nie martwi, nie boli mnie już. Rzucił żartobliwie, widząc gdzie wzrok mój uciekł. Najpewniej rozumuję, że szuka Pan dogodnej dla swej wygody kwatery. Jak mniemam tamte okazałe i bogate w detale i zdobienia grobowce nie wchodzą w grę? Doskonale, dodał po chwili pauzy. Dotarł Pan aż tutaj, do samego końca. Witam więc w kwaterze samobójców! Jak może Pan sam jasno stwierdzić, nam ostatnich honorów poskąpiono. Nie ma tu nawet lichych krzyży czy płyt o takich wygodach nie mówiąc, znów spojrzał wymownie ku okazałej reszcie nekropolii. Lecz jest tu spokojnie, cicho i nikt oprócz dzikich lisów czy z rzadka, bezdomnych psów tutaj nie zagląda. Nawet oni, wskazał na dusze, które przyglądały się tej rozmowie z bezpiecznego dystansu - nie zaglądają tu nigdy. Boją się klątwy tego miejsca. A my przecież jesteśmy może bardziej nawet ludzcy niż oni. A raczej byliśmy. Jednak my odeszliśmy bez rozgrzeszenia swego występku. Ale jakże było to dalej ciągnąć? Sam Pan zresztą to najlepiej wie i czuję. Inaczej by tu Pana nie było. W każdym razie. Pan pamięta te słowa. Kiedy przyjdzie ten dzień. Pan dobrze wie jaki. Może Pan tu przyjść o każdej porze dnia i nocy. Niech się Pan nie martwi ja już nie muszę sypiać jak onegdaj. Przyjdzie Pan tu i zrobi to co zamierza. Niech Pan będzie spokojny, jestem dżentelmenem i nie będę wścibsko podglądał ani złośliwie komentował. Wspieram Pana gorąco bo i ja jak Pan widzi mam to już za sobą. A później gdy już się to dokona, legnie Pan tu, kto wie, może i dokładnie w miejscu mej mogiły. Niech się Pan nie martwi, nie będę zły ani urażony. A potem zgnije Pan i zapadnie z czasem w mokrą ziemię. Kto wie, może trafi Pan do mnie. Będziemy spoczywać razem. O ile nie będą przeszkadzały Panu moje prochy. Tymczasem, daję już Panu spokój i czas do namysłu. Moje uszanowanie. Nie widziałem go już nigdy później. Nawet w dniu gdy przybyłem pod ceglany mur i rozłożysty, stary klon by zrobić to co musiałem wreszcie zrobić.
  2. Pojęcie względne. Większość uważa ją jako stratę kogoś bliskiego poprzez śmierć. Jednak nikt nie mówi, że jest w żałobie kiedy zakończy się miłość, przyjaźń czy też straci samego siebie. Ale przecież to też jest strata. Co zrobić gdy jest się w tym „drugim” znaczeniu tego słowa? Pojawiają się słowa wsparcia, otuchy i współczucia. Lecz… to nie będzie miało takiej wartości jak utrata przez śmierć. „Tego kwiatu co pół światu…” Lecz co to zmieni? Moja pustka dalej będzie a te słowa jej nie zapełnią. A ja? Będę tonęła w myślach, gdybaniu i przygnębieniu. Do momentu uleczenia.
  3. Tam gdzie było istnienie ruchliwe i wielobarwne Nieistnienie przegląda się w potłuczonym lustrze ciemności Nie pozostawiając miejsca na wątpliwości Pustka po bytach wypełnia sobą czasoprzestrzeń Nieistnienie przegląda się w potłuczonym lustrze ciemności Z uporem godnym lepszej sprawy Na rozwalonym chodniku leży niepotrzebna nikomu parasolka Tam gdzie było istnienie ruchliwe i wielobarwne Z uporem godnym lepszej sprawy Pustka po bytach wypełnia sobą czasoprzestrzeń Nie pozostawiając miejsca na wątpliwości Tam gdzie było istnienie ruchliwe i wielobarwne Nieistnienie przegląda się w potłuczonym lustrze ciemności Pustka po bytach wypełnia sobą czasoprzestrzeń Nie pozostawiając miejsca na wątpliwości Z uporem godnym lepszej sprawy Na rozwalonym chodniku leży niepotrzebna nikomu parasolka
  4. Krople deszczu szarością pylistą brzemienne, Poranione odłamków szklanych wielo – cierniem, Pyłem sadzy i winy obrzmiałe nadmiernie, W melancholii złączone, sine, bezimienne, Niosą spalone rzeźby, obrazy i księgi, Rzeźb pokruszone skrzydła, ramiona i ciała, W nicość zmienioną barwę, proporcję i trwałość, Potłuczone lusterko i włókna sukienki. Jedna z ciężkich tych kropli, opuchniętych żalem, Pod lipy roztrzaskanej skulona konarem, Rubinową spowija kropelkę cierpienia, Tak, jak cisza ostatnie otula westchnienia. Lecz wiosną z setek kropli w smutku zjednoczonych Wyrośnie życie nowe – w objęciach zielonych…
  5. Na ust bladości koloru piwnego Śmierć się maluje w skrzypka białego Co wnet, jak motyl, na licu osiada Gdzie strupieszałe baje łzom powiada Niby kir z alabastru, na twarzy się kładzie Spija odcień w policzków różanych sadzie Tak się, zakwefiony żałobą, kryję Ona mnie - jak ja ją chciwie piję Ta mi mowę człowieczą odbiera Wszak czucie sobie jednej obiera Toż, zaklęty w jej dobie, poddaję się Tobie Słyszę echa - niegdyś zamilkłe w Twej mowie Co skrzą się w mych podartych ustach Koisz mnie szeptem - za życia postrach
  6. No i co tak wisisz Nie jest Ci smutno? Się podziałeś... Zbyt trudno. Całe życie przed Tobą Mi trochę szkoda Ale odeszłaś... Za młoda. Teraz leżysz w trumience Zwróciłeś uwagę mamy Nic ci po niej... Niekochany. Złudnie wierzyłaś Że będzie ratował Jednak zostawił... Podsumował.
  7. Krople deszczu brzemienne pylistą szarością, Skaleczone odłamków szklanych wielo – cierniem, Ciężarem wspólnej winy obrzmiałe nadmiernie, Kapią z chmur poranionych bolesną mnogością. Niosą spalone rzeźby, obrazy i księgi, Rzeźb pokruszone skrzydła, ramiona i ciała, Zgaszoną rudym hukiem trwałość i nietrwałość, Potłuczone lusterko i włókna sukienki. Jedna z tych sinych kropli, opuchniętych żalem, (Pod złamanej topoli sczerniałym konarem), Rubinową spowija kropelkę cierpienia, Tak, jak cisza spowija – ostatnie westchnienia. Lecz wiosną z setek kropli w smutku zjednoczonych Modry wyrośnie kwiatek - wśród listków zielonych.
  8. Wśród nocy haftowanej mozaiką kolorów - Bordo, oranżem, żółcią – rzeczna toń migocze, Mnogość w niej błyszczy dziwna - ażurowych wzorów Uplecionych z fotonów – przez diabelskie moce. Bujne wieńce, korony i girlandy iskier, Złotolite diademy – na smukłych wież głowach, Zwiewne szale, zasłony – z jedwabi świetlistych, Wokół zamkowych murów – poświata różowa. I katedra w płomienno pąsowym welonie W sukni z blasków błękitnych, rudych, lila tkanej W jej objęciach – zbyt liczne losy przemienione Tchnieniem piekła w garsteczkę kości rozsypanych. Rankiem niebo w pokutną chustę obłóczone Opłacze drobnym pyłem – warkocze i dłonie.
  9. Zmęczone żarem kwiaty ze ślubnej wiązanki, Trzystuletnie mądrości małej biblioteki, Dziergane w drobne gwiazdki ozdobne firanki I cztery smukłe brzozy znad zakola rzeki. Sny zielone i modre, złocisto - różowym Podmuchem w nieistnienia przepaści zepchnięte, Pośród figlarnych wstążek warkoczyki płowe, Ze zburzonej kapliczki – dwie figury święte W jeden bezkształt, bezlinię, bezformę, bezbarwę Pętami ognistymi na wieczność złączone Spadają drobnym pyłem na mogiły, gruzy, Pieśni przerwane gromem – i niedokończone, I na strzaskaną lirę poranionej Muzy, Nazwanej nieśmiertelną – a jednak umarłej…
  10. Umilkły werble gromów i perkusje grzmotów, Ucichł szklanych odłamków wielokrotny grzechot, Spać już poszło zmęczone, zachrypnięte echo I złowrogo spiczasty warkot samolotów. Rubin w grafit powoli, miękko się przemienia, Zasypia karmin, rudość, różowość i błękit, Gasną iskier dziobatych i szponiastych pęki, Po gruzach spacerują nikłe, blade cienie. W tej ciszy zatroskanej, brzemiennej żałobą Pośród ruin kościołów i dziecięcych grobów Z nieba płatki się sypią szarości i czerni Na wątpliwość umarłą – i na zgasłą wierność. Rankiem zaś litościwa, biała dłoń Natury Ozdobi nagość mogił perłowym marmurem…
  11. Gestem pąsowych ramion, zdradliwie serdecznym Tuli jedwab sukienki i osiem perełek, Dowcipną nut rozmowę (mogła stać się dziełem) I w trzech muśnięciach pióra – zwiewną niedorzeczność. Smukłe ciało katedry w welonie srebrzystym Obejmuje rudości łakomym uściskiem, Rozdziera atłas mroku wielobarwnym błyskiem, W nikłość strzępków przemienia – romantyczne listy. Kiedy już się nasyci tym mnogim istnieniem I mgieł opuchłość szara wygra – z światłocieniem, Z pióropuszy strzępiastych w kolorach jesiennych Dymów zostanie sinych – smętna bezimienność. A minione warkocze, westchnienia i szyje Pył puszystością siwą troskliwie okryje…
  12. W objęciach mgieł opuchłych, złowieszczych, zsiniałych Wstaje lutowy ranek zbolały i pusty. Szeroko rozpościera – zamiast chmurek białych Z sadzy dziergane szale, buroblade chusty. Przez posępną szarością brzemienne tkaniny Jeden się promyk słońca przebija nieśmiało, Jak nagrobne światełko – za słowa i czyny, Za modlitwy i grzechy, za wielkość i małość. Ten promyczek samotny, rudo - karminowy Łapią szklane perełki – z rozbitych witraży, Połamanych lusterek tęsknoty różowe, Cztery stłuczone okna, już wolne – od marzeń. I w srebrność tych okruchów chwycone fotony Tworzą rozbłyski modre – oto łzy spóźnione…
  13. Przestrzeń hukiem rozdarta złocistoróżowym Zszywa się ukojenia nicią wielokrotną Kryształowych perełek tęczową samotność Otula pyłem miękkim, ceglastym i płowym. Opowieści zawiłe, zbyt wcześnie przerwane I niewypowiedziane owija milczeniem, Ze złotem i szkarłatem dymy sine żeni, Aby biografiom nadać – aspekt dokonany. Lecz w tej żałobnej pustce echem tynku szarej Dźwięczą strzaskanych skrzypiec nuty delikatne, Serenady błękitne, z minionych śpiewników I operowej arii – akordy ostatnie. Przytłacza je boleśnie krwawy pogłos krzyku I daremne tykanie – wciąż żywych zegarów…
  14. Dymy bujne i rude, w ostrej barwie cegły, Albo lutowym smutkiem zszarzałe i sine, Podbarwione różowo – bo rumieńcem winy I pąsowym rozbłyskiem wstydliwie podbiegłe Spowijają zburzonych kościołów szkielety Czaszki zwalonych domków – w alejce lipowej, Otulają w muzeum – rzeźb strzaskane głowy Pod gruzami księgarni spalone sonety. A gdy kłęby te bólem nabrzmiałe i ciężkie Z łzami deszczu się złączą w pokutnej jedności Krople goryczy zroszą cierpienia i klęski I w ruinach szpitala - garść dziecięcych kości. Ziemia hukiem stukrotnym – jak mieczem – zraniona Przyjmie w siebie żałoby popielate grona…
  15. Murów zębate strzępy o kształtach przedziwnych, Pałaców kruche kości – dziwnie rozrzucone, Trwożliwe głosy dzwonów hukiem zagłuszone, I pod gruzami świątyń zgaszone modlitwy, Domy z cegieł palonych – jak węgiel sczerniałe Tysiąc perełek szklanych (z rozwalonych luster) Strącone gromem krzyki ostrzem wbite w pustkę I twarze okrwawione, śmiertelnie zsiniałe Biel z obłoków bandażem miękkości osłania Delikatną dłoń kładzie – na powidok istnień Rany ziemi starannie i pilnie zaszywa Nicią jak jedwab cienką, błyszczącą, srebrzystą. Cisza zaś szalem modrym troskliwie okrywa Pod zimowym kompresem wpół – przerwane zdania…
  16. Do jej krzyku, tysiącem Grzmotów uciszonego, Nie dodawaj gwałtownie Zdania zbyt ostatniego, Które by jak te ostrza Iskier rudo – różowe I eksplozji odłamki W przestrzeni zawieszone, Materię nocy zwiewną Rozcięło nożem racji, Bez podziału na konkret I ulotność abstrakcji I brutalnie, okrutnie Dźwiękiem twardym chwilowym Bezbronnie młodą ciszę (Niby młotem stalowym) Stłukło w rój szklanych igieł, Zbyt dotkliwie, boleśnie, Nazbyt definitywnie, Zbyt świetliście, za wcześnie, Rozrywając na części To milczenie samotne, Przestrzennie niepodzielne, Dziejowo nieistotne, Lecz trzy tysiące razy Pięścią chwili skruszone, W strzępów drobnych rozmaitość Rozdarte, zakrwawione, W tysiącu końców świata Na części podzielone, W pokutny całun dymu Zwiewnego obłóczone. Jedno, co zrobić możesz - Uszyj jej ciszę nową, Jak koc ciepły wełniany, Łagodną, choć lutową. Ciszę, która ukoi Duszę nagle minioną, Ciszę jak jedwab miękką Lub jak wiosna – zieloną. Ciszę, w której umilkną Te pytania nie w porę, Słowa, liczby, pojęcia, I debaty, i spory. Ciszę jak ukojenie, Bez zdania ostatniego, Wirem nieubłaganym Boleśnie rozbitego, W pyłów niejednoznaczność Podmuchem rozwianego, Żarłocznością barw mnogich Na zawsze zgaszonego.
  17. Niebo szkarłatnie spuchłe, szaro spopielałe Przegląda się w odłamkach szkła i porcelany, Spogląda na stłuczone filiżanki małe I pluszowego misia – uszko oderwane. Patrzy na strzęp sukienki - może to koronka? (Może fragment falbanki, nadgryziony żarem?) Na porzucone w pyle dwie spinki – biedronki Na malutkie lusterko, zdziwione koszmarem I spod chust chmurno - mgielnych błękitnych i sinych Żal spada ciemnych kropli masywnym łańcuchem Owija szorstkie kości strzaskanych budowli I pod nimi minione istnienia – zbyt kruche. Jeden okrywa całun zasługi i winy I wersy niewybrzmiałe nadaremnych modlitw…
  18. Na rusztowaniach z cegieł hukiem pokruszonych, Na powidokach dachów brązowych i szarych, Upału tchnieniem ciężkim śmiertelnie zmęczonych, Wyłonionych z popiołów, niczym senne mary, Na rumowisku w kształcie podniesionej pięści I na zamkowej wieży przygiętej do ziemi, Na szkielecie katedry rozdartej na części (Pożywieniem się stała – łakomych płomieni), Mgła rozpina swe szale z jedwabiu i tiulu W barwie srebra, fioletu, błękitu, siności, Nakłada opatrunki na skupiska bólu, Na minionych budowli połamane kości. I na tę w kształt motyla złożoną kokardę, Która spadła z warkocza jasnego umarłej…
  19. Drzewo złamane żelaznym gromem, Toporem huku rozdarte dziwnie, Wznosi ku górze nieme swe słowa - Może to skarga, może modlitwa? Konar urwany – łapą wybuchu Przybrany sadzą ukrył się w pyle. Nie przyjdzie wiosną kwiecistość nowa, Aby wykarmić – barwne motyle. Dwa kroki dalej gałąź potężna Leży odłamkiem grzmotu odcięta. Gdy werbel śmierci gasi oddechy, Nie ma okrucha troski dla piękna. Niebo spuchnięte gorzkim karminem W jedną skończoność byty przemienia, Mgła siwym kocem otula miękko Równo – znaczenia i nie – znaczenia.
  20. Chmury złote i rude, różowe, czerwone O kolorze czereśni lub wiśni dojrzałych Budzą się pośród świtu nagie, obolałe, Ognistymi szponami zewsząd poranione. Patrzą na ściany zamku – na ziemię zwalone, Na piargi wielokształtne – w miejscu domów białych, Na trwałość obróconą – w bezład form nietrwałych, Na gładkości – w strzępiastość upiorną zmienione. I z chmur tych grozą chwili boleśnie przejętych Kapią łzy zbyt masywne – niczym krople krwawe Na stadiony i bary, na posągi świętych, Jednym kryjąc całunem – sławę i niesławę. A miniona uroda, nadzieja, ofiarność Pod bujnym kocem pyłów jedną tworzą – marność…
  21. Krople deszczu Nad poszarpanych zgliszczy ciałem, Pomiędzy obaloną ścianą A ekspresyjnym stosem cegieł, Zsiniały żalem wstaje ranek. Garść obolałych kropli deszczu Na szkielet domu spadła miękko, Mgła rozłożyła opatrunki Na gruzach – opiekuńczą ręką. Krzew róży wznosi z rezygnacją W górę – spalone trzy gałęzie, Gdy dzień ze smutku, sadzy, kiru Ponurych marszy strofy przędzie. Linią w nich – młodość – jak pąk świeży, Krzyżykiem – cienka nić welonu, Kluczem – zgaszona nagle miłość, Bemolem – liść padłego klonu, Nutami – niespełnienia modre, Oddech ostatni – z iskier złotych, Uczucia zwiędłe – tchnieniem żaru, Srebrzyste perły – to tęsknoty. Na bieli grobów bezimiennych Lutowy nokturn wiatru – wieje, Unosząc piórka dwa zielone. To nekrologi – czy nadzieje?
  22. Końcówka upalnego lata -A o czym marzysz? zapytała dziewczynka siedząca obok mnie na ławce w parku Spojrzałam na nią, radosne dziecko, być może czekała tam na mamę -Wiesz, chciałabym… być motylem. Mogłabym wtedy odlecieć daleko stąd. -Jak bardzo daleko stąd? -Conajmniej do krainy w której lata mnóstwo motyli. -Też chciałabym być w krainie motyli.- Zrywając stokrotkę popatrzyła na mnie niebieskimi oczami w których ujrzałam błysk. -W krainie motyli byłabym jak ten kwiatek, żółty z końcówkami skrzydeł postrzępionymi jak te płatki. Pomyślałam, że jest mądrym dzieckiem Wczesno-wiosenne przedpołudnie - Biedna, jako niewinna mała dziewczynka przegrała z walkę chorobą. Pomyślałam kładąc jej na grobie stokrotkę. od tamtego czasu żółty motyl z postrzępionymi skrzydełkami często siadał mi na włosach.
  23. Z snu na sen przechodzę Aż śnisz mi się ty Po naszym mieście błądzę Lecz taki tyś bezduszny Biegnę truchtem za tobą Jak po Londyńskiej ulicy Chyba jestem twą przygodą I pada wnet deszcz łzawiący Czy pamiętasz jeszcze mnie? Gdy jasność otulała cię Nadal podążasz gdzieś biednie Krwiście na jawie ćmię Proszę, popatrz w niebo i odnajdź w nim mnie
  24. nadal bolisz nasza córka na linii włosów pachnie tobą próbowałam potem umierać gdy na zakręcie boczny podmuch zmiótł motocyklistę i moje serce siadam pod drzewem kora nie bliźni tym bardziej ja ciągle mnie bolisz od wnętrza twarzoczaszki po prawy oczodół to już nie są łzy palcami dotykam drzewa duszy
  25. W parku na granicy rozsądku (nie płacz Polu twoje łzy) Wśród czerwonego liści obrządku (będą krajać moje sny) Mówi ojciec do córki o końcu. Z puszki piwa drzewo wyrasta (w października każdy rok) Wśród gałęzi są domy jak gniazda. (będziesz słyszeć cichy krok) Epitafium kolory obrasta. I niebu nie starcza błękitu (i jak cień do końca życia) By łez jej pomieścić przepychu. (będzie nucić ci z ukrycia). Jaki smutny dzień! Ona jednak nie pojmuje (ja się Bogu dziś zbuntuję) Matkę w drzewo zaczaruje (drogi mi głos uratuję) Podzieliła los! Na korzeni w parku stopniach Stoi drzewo, budzi postrach Wypatruje – dawnych dni W międzyczasie słodko śpi. (Zdjęcie zrobione telefonem podczas spaceru w parku)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...