Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marek_Stasiuk

Użytkownicy
  • Postów

    849
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Marek_Stasiuk

  1. narzędzia rąk podawane wątpliwym związkom materii z czasem kochając śnimy się sobie inaczej łuskane mandarynki inaczej obierki ciał w obłoku bardzo to techniczne sercom wystukać i pin i puk
  2. Co za furia. Jakie to wszytko obrazoburcze. Ostrożnie z tym posiadaniem, coś się może urodzić... mrs
  3. Deszcz może padać na tysiąc sposobów i pewnie tyle samo można by do tego stworzyć obrazów. W Twoim haiku zobaczyłam bardzo suchą, może nawet spękaną od gorąca ziemię, która chciałaby ale nie może na raz wchłonąć całej wilgoci - dlatego kropla wsiąka po kropli, powoli. Ładny przekaz, bo przecież to całkiem jak w życiu: długo wyczekiwana odmiana losu, kiedy wreszcie nadchodzi, najczęściej jednak zaskakuje mnie i oszałamia; nie jestem w stanie skonsumować nadmiaru szczęścia - a potem... powszednieje i już tak dobrze nie smakuje. A co Ty miałeś na myśli? :) Ania Dwie rzeczy: 1. Ziemia bierze kropelki powoli, ponieważ smakuje wodę powoli, napawa się nią, rozkoszuje. 2. Kropelki się bierze wtedy, kiedy coś nam dolega. Trochę w tym kierunku przeziębienia, ku pokrzepieniu, mają pomóc, uzdrowić. Dziękuję, jak tu miło. mrs
  4. pada deszcz ziemia bierze wodę w kropelkach
  5. sine niebo w drodze zwichnięta kostka - lodu O i nie ma metafor. :) mrs
  6. sine niebo życia zwichnięta kostka - lodu chyba lepiej mrs
  7. Dostaniesz je w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego. :) Żartuję. Dostaniesz je u mnie. Marek
  8. W tym przypadku tytuł wydaje mi się częścią haiku. Proszę o dalsze sugestie. To mój debiut w haiku :) mrs
  9. niebo sine jak zwichnięta kostka - lodu *wciąż szukam tytułu, nie do końca mi pasuje. Powiedzmy, że jest roboczy. mrs
  10. Kura poszła do nieba. :)
  11. Gdubyś to wkleił w jakąś scenę z mafijnego filmu to wtedy, ok mrs
  12. Dziękuję. Przyjmuje z uśmiechem na twarzy. Marek
  13. Kupię wam wszystkim cukierki. Nasz-ci
  14. Z kobietami tak jest. Gdzieś to słyszałem: "Jesteś sama a robisz szum jakby był was tłum" :) mrs
  15. ze stołówki dla ubogich i nikt mi nie zaprzeczy może być odwrotnie tylko to wytnij i wiersz jazda plus Marek
  16. odkopuje stare litery bo/jeśli starzeją się i nie wiem -to też ważne czy to proza może, myślę: bardziej długie balkonowe rozkojarzenia solo hm...hm... może prozę napisz Judyt Judyt Marek :)
  17. Też mi się to podoba. I ten wiersz coś mia tam robi wewnątrz mnie... Jakiś sentyment i ból niepogodzenia się z przemijaniem. plus Marek
  18. Staram się pisać tak, by było to przystępne. Dzięki za wytrwałość w przebrnięciu tego tekstu. :) Marek
  19. Ciąg dalszy mam w głowie, ponieważ opisuję tylko zaistniałą sytuację. Niebawem, jak tylko znajdę trochę międzyczasu w tym co robie na codzień. ;) Marek
  20. O i Kaśka wpadła. Wiesz jem co popadnie. Heh... literówki się wie, mam zaćmienie jak piszę :) Marek
  21. A dziękuję. Wiersz szacun, uhum, wiem, że wzbudził duże emocje, ale nie mówmy juz o tym. Szlifuje swój warsztat, gdy chodzi o prozę. Dziękuję za głos, który jest dla mnie bardzo cenny. Pozdrawiam Marek
  22. Kodżo nie pisał wierszy, nie układał pieśni, ale tłukł się z drewnem po całej Polsce. Zarabiał na życie opiewając witryny sklepów z tanią odzieżą, robiąc za żywą reklamę bielizny, atrykułów metalowych, irlandzkich pubów. Im dziwniejsze zestawienie tym łatwiej było Kodżowi przytulić parę złotych. Znikał z szeregów naszej paczki i pojawiał się jak duch zawsze wtedy, kiedy widząc wokół siebie utarte twarze miewałem odruch wymiotny. Z nim mogłem odpocząć, nabrać sił, zaczerpnąć oddechu na ścieżkach pobliskich wiejskich lasów. Tak, Kodżo był typem włuczęgi wieśniaka. Sam dla siebie nazywałem go Mc Wieśniak. Przyłaził do mnie nieogolony, upaćkany krowim łajnem, śmierdzący Robinson z popegeerowskich wiosek. Mieszkał tam tygodniami. Żywił się karykaturą szarańczy i tym, co wykopał w ziemi. Chcąc spędzić z nim trochę czasu musiałem dotrzymywać mu kroku. Nie robiłem tego by go uczłowieczać, ale zwyczajnie, by wyrwać miastu moje dawno znoszone zwłoki. Pojechaliśmy najpierw do jego babci Cebulowej. Babcia Kodża była kulinarną awangardą i gatunkiem garkuchty na wymarciu. - Może źjecie co? - zapytała starowinka, gdy stanęliśmy w progu. - Nie, my nie głodni. - rzuciłem nie chcą sprawiać kłopotu. - Mam tako zupe s cebulo. Źjecie. I arbatku wam zrobię. Ciasta ja napiekła, babku znaczy się. Pójdę ja zrobić. Kodżo uśmiechał się do mnie, zacierał ręce i machając wiosłem gitary nad stołem już nucił balladę, by nas trochę zdopingować. Śpiewał zazwyczaj coś kulinarnego, aby złagodzić zdeżenie z zabużańską kuchnią babci Leonki. Babcia Leonka była stareńką, schorowaną kobietą, przechyloną prawie do podłogi, ale myliłby się ten, kto zwiedziony jej wyglądem uznałby, że już stoi nad grobem. Trzeba było mieć końskie zdrowie, by przeżyć tyle chorób, których procesje przechodziły mi przez głowę, gdy moja wrodzona kultura osobista nie pozwolila odmówić posłuchu babcinym opowieściom. Wtedy to dowiedziałem się, że istnieje ich aż tyle i obudziło sie we mnie szczere współczucie dla zawodu wracza. Wszystko co dostałem uniej do jedzenia obowiązkowo było z dodatkiem cebuli. Zupa fasolowa, choć cebulowa, ale jak się okazało w smaku przepastna. Na drugie ziemniaki z mięsem i cebulą do smaku. Pajda chleba na zakąskę ze swoiskim masłem, oczywiście z cebulą. Na deser babka cebulowa z rodzynkami. I jeszcze zapiekanka z grzybami i cebulą. Po takim żarciu szczypało w oczy jak po dobrym pierdzeniu. Nawet sama babcia ubrana była na cebulę - swetr na swetrze, skarpeta na skarpecie. Smaku tej kulinarnej rozpuście dodawało jej siarczyste pociąganie nosem. Kiedy poszła zrobić herbate, poszedłem za nią. Bałem się, że zamiast cytryny wrzuci mi plasterek cebuli a tego bym z pewnością nie przetrzymał. Moje napięcie wyłazio mi żyłą na szyi a okulary typu lornety na nosie Leonki nie wyglądały groteskowo. Tak na oko, z wyglądu, to mogła mieć ze sto dwadzieścia lat i kilku przyjaciół Kodża w prywatnej kolekcji kulinarnego seryjnego mordercy. - Aaaa, nie. Ty się nie boj. Ja stara, ślepa, ale wiem, jak wygląda cytrynu. Idź do Kodzia i źjesz jeszcze co. Cebulu czeka tam ,źjesz, dla zdrowotnosci. Kiedy wróciłem do pokoju Kodżo nucił właśnie balladę, którą ułożyliśmy niegdyś przed naszym pierwszym wspólnym występem w miejscowym Domu Kultury i zaśpiewaliśmy ze łzami w oczach namaszczeni cebulową biesiadą: Wierz mi pani, ja już nie potrafię Iść za Tobą nie wiem gdzie. Dokąd tylko nocy starczy mi Dokąd tylko starczy sił. Wierz mi pani nie inaczej jest Świat się kręci Bóg wie gdzie Góry, lasy wiodą szlakiem w dal Proszę odejdź, zostaw mnie. Babcia Leonka przyniosła herbatę i poszła nakarmić kury do zagrody. Tymczasem ja w intelektualnej zapaści szukałem sposobu, jakby się stąd wyrwać a nie urazić mojego przyjaciela Kodża. - Może masz ochotę na ryby? - zapytał mnie dziwnie pobudzony. I nie czekając na odpowiedź zerwał się z krzesła i poszedł do sieni po wędki. Nie wiedział, że z tym pomysłem przyszło moje wybawienie. - Jasne Kodżo! Z tobą choćby do piekła. Tylko idźmy już bo od tej cebuli dostanę jakiegoś zaczadzenia. Byłem w stanie pójść z nim dokądkolwiek, bo czułem, że jeszcze trochę i będzie to pierwszy przypadek na świecie zatrucia z powodu niedopuszczalnego stężenia tlenku cebuli, jeśli jest wogóle coś takiego. Ale z rybami to nie tak hop siup, a nawet hip hop. Tu trzeba się porządnie napieprzyć. Najpierw wędki, wiązanie haczyków, spławików, ołowiu. Potem szpadel i do ogrodu nakopać robactwa. Dalej nagotować pęczaku i rowerem nad miejscową smródkę podkarmić leszcza. I z powrotem do domu na małe co nieco. Tak było zazwyczaj, ale dziś Kodżo postanowił zapolować na grubego zwierza. Chciał mi pokazać co znaczy być myśliwym z powołania i przedstawił swój wychuchany w detalach plan. Nocą przystąpiliśmy do jego realizacji, gdyż w dzień groziło nam niebezpieczeństwo oskarżenia o kidnapping. Mieliśmy w zamiarze zwędzić kurę. A, że babcia Leonka miała na stanie trzy sztuki, postanowiliśmy podpieprzyć jedną sąsiadce. Ta miała ich całą fermę i brak jednej mogła powetować sobie szybką reprodukcją. I tak oto pod osłoną nocy, zarzucając parciany worek po ziemniakach na plecy, podeszliśmy jak najciszej się dało pod ogrodzenie sąsiedzkiej fabryki drobiu. - Którą zwijamy? - Zapytał Kodżo. - Ja tam wiem? Jakąś większą, grubszą, napasioną. - Nie widzę nic, cholera. Ciemno, jak za czasów radzieckiej okupacji. Właziliśmy na teren fermy przez dziurę w płocie, którą Kodżo wcześniej wyciął szczypcami do cięcia żywopłotu. Miało być szybko i bezboleśnie. Cap za pióra i do worka, zanim się kura zorientuje w sytuacji. Polazł Kodżo w noc jak w ciemną dupę i odtąd nie tyle go widziałem, co słyszałem cichnące w dali kroki. A więc namierzałem go i odgadywałem rozwój tej bezdusznej grabieży przy pomocy prymitywnej echolokacji. Minęło może z pięć minut. Ja zamieniony w słuch i napięty jak skobel w procy a Kodża ni ma. Znaczy się przepadł? Zadziobały go? I wtedy przypomniały mi się mrożące krew w żyłach hiczkokowe ptaki i poczułem, że nie biorę już tego na klatę, nie dzwigam zwyczajnie -spierdalam. A tu nagle jak pierdolnie. Brzęk metalu, wrzaski, piski, krzyki. Coś tam zamajaczyło w mroku, wydęło się konturami postaci i zdechło. Zesrałem się w trupa i chyba zaczęło mnie być widać w tych ciemnościach bo Kodżlo trafił do mnie na wzrok. - Maras! Mam kurę! Dawaj spieprzamy, bo ta babka ganiała mnie z jakimś garnkiem po podwórku. Słyszałem, jak śmiga mi nad głową, ale kure mam, nie dałem się stary. Nie mogłem wyksztusić z siebie słowa. Kodżo szarpnął mnie za rękaw za sobą i poleciałem na ziemię jak kłoda. Podczołgaliśmy się pod dziurę w płocie i rwaliśmy z tamtąd tak szybko, że nie zauważyłem kiedy drutem wystającym z płotu zrobiłem sobie w kurtce drugi zamek - na plecach. No tak, udało nam się zwędzić kurę i ujść z życiem, ale co dalej. Nie mogliśmy przynieść żywej kury do domu. Ot i problem z drobiem. - Ty, Maras, kura nam żywa nie potrzebna. Ty widziałeś żeby ktoś łapał węgorza na żywe mięso? Zaufałem słowom Kodża, gdyż to on był tu ekspertem od łowienia ryb. Skoro nie łapie się węgorza na żywe mięso to trzeba kropnąc kurę. Byłem przekonany, że zrobi to Kodżo. Pewnie nie jedną ma już na sumieniu, to walnie sobie kolejną kreske na gitarze. - Pierdolniesz ją w łeb Maras? - Wystrzelił do mnie, kiedy zbliżaliśmy się do pierwszych domostw babcinej wioski. - Co? Ja? Nie moge Kodżo. Obrzydliwy jestem, nie wytrzymam napięcia, zemdleję. Musiałem wyglądać na tyle krucho, że Kodżo sam zabrał się za mordowanie. Spodziewałem się, że walnie jej w łeb tasakiem, zetnie siekierą, coś w tym stylu. A on dawaj sznurek od snopowiązałki i kurze na szyję. Zapętlił. Zacisnął. Podał mi jeden koniec sam trzymając drugi. - Udusimy kurę, nikt nie będzie słyszał. Ciągnij Maras z całych sił. (...)
  23. sza po ba! Co tu robi ten wiersz ? w warsztacie? piękny duży szacun jeszcze mnie kołysze ta miłość pełna konstelacji ;)
  24. blat kipiał czernią jak w niemym kinie słowo i czupryna Johna dym z papierosa - last action hero lubię takie przeskoki zestawienia ale dalsza część niezrozumiała to jakiś triller kryminalny? hm.... szacun
×
×
  • Dodaj nową pozycję...