Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marek_Stasiuk

Użytkownicy
  • Postów

    849
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Marek_Stasiuk

  1. Przydała się. Dzięki za buziole :) Marek
  2. Matko, co tu się dzieje? Gorąco ;) pozdrawiam Marek
  3. Tak teraz. Zgadza się. Inna temperatura, bo i klimat inny. Z Kodżem tak było a nie inaczej. Trochę humoru, groteski i nagle coś łapało za serce. Takie klimaty, wożenia Stasiukowe. :) Marek
  4. Kura zduszona sznurem siłą odśrodkową powoli zamykała lewe oko. - Ty patrz Kodżo, zabijamy ją. Ona umiera. - Coś ty z kurami to nie tak łatwo, są cholernie odporne. Ciągnij jeszcze, powiem Ci kiedy stop. Drżałem na całym ciele. Uczestniczyłem w morderstwie niewinnej niczemu kury. Tam lisa jakiegoś, coś. Poćwiartowałbym bo nie lubię cholery, fałszywe to takie. Ale kura? To nawet nie będzie się czym chwalić ludziom z paczki. - Dorba. Już. - I kura padła na bok wyciągając pazury. Przywiązaliśmy koniec sznurka do płotu a ciało rzuciliśmy w krzaki przykrywając nazrywaną naprędce trawą. Skoro węgorz żywi sie padliną, musiała przeleżeć tam aż do wieczora niezauważona, aż dojdzie, okrasi się i nabierze smaku. Czułem się tak, jakby moje sumienie przyłapało mnie na gorącym uczynku i zaraz pomyślałem sobie o tym, że przecież kury też idą do nieba. I pojawił się dylemat iście archetypiczny. Otóż, ta kura, która od zarania dziejów była, jest i będzie naszym ludzkim nierozwiązywalnym problemem, dotyczącym swego pochodzenia, teraz powróciła drogą posiadanego przeze mnie sumienia w celu dokonania zemsty filozoficznej na swoim oprawcy. - Kodżo? Zwierzęta też mają duszę? Idą do nieba? Jak to jest? Myślałem o tym namiętnie maszerując osraną przez tutejsze bydło popegeerowską drogą. W tym czasie nie zaciągnąłem się ani razu papierosem. Tak jakbym nagle mocniej zaczął cenić sobie własne życie. W domu babcia Leonka umiętoliła nam ciasto do podkarmiania. Oczywiście jechało cebulą i Kodżo zrobił drugie. Robaki na parapecie wiły się w trocinach, jak sznurówki w rękach przedszkolaka. Popołudnie płynęło nam na dłubaniu się w akcesoriach wędkarskich, które Kodżo gromadził tu chyba przez wieki, albo dostał w spadku po dziadku i dziadku dziadka. Babcia Leonka swoim zwyczajem poszła wyciągnąc nogi. To tradycyjne jej zlegiwanie nazywała przyzwyczajaniem się do trumny, bo to Pon Bog s tej połki bieri i nie znacież gadziny moje wy duraki. Pod drzwi powoli podchodził wieczór. Graliśmy w karty a śpiąca Leonka trzęsła powietrzem w całym domu chrapiąc jak stara rosyjska ciężarówka. Tak upływał nam czas, owinięty onucą swojskiego życia. Leniwy, jakby wytrącony z cywilizacji. Po drugiej półlitrówce wstaliśmy od stołu. Rozochoceni i pełni dobrych myśli poszliśmy po sprzęt. Naładowaliśmy plecaki ciastem, robakami i swojską kiełbasą. Już na wychodne babuszka wcisnęła nam jeszcze półlitra spirytusu i kilka granatów cebuli, bo jakże inaczej; - Nasz ci Kodźo, bieri. Noc, zimno. Żeby wy na jakim lodzie nie zostali. To i wzięliśmy by Leonce nie robić przykrości. - Ciemno, że oko wykol. - Zagaił Kodżo, kiedy maszerowaliśmy opuszczając wioskowe domostwa. - Pamiętaj o naszej kurze. Chyba jej nikt nie podpieprzył co? - Zapytałem nieco zakłopotany. Mgła ucinała nam drogę, ale w tej sytuacji była naszym sprzymierzeńcem. Musieliśmy tylko wrzucić kurę do podziurawionego worka, zawiązać, przeciągnąc nad smródkę i wrzucić do wody, oplatając koniec sznurka wokół pochylonego z brzegu drzewa. To zadanie było o tyle niebezpieczne, że droga nad jezioro prowadziła przez podwórko Kazia rzeźnika. Taką ksywkę otrzymał Kaziu od czasu, kiedy ganiał po wiosce z siekierą za jakimś drugim pijakiem, z którym wcześniej pił i tamten wychlał mu ostatnią flaszkę, gdy Kaziu spał smacznie po fiolecie. Od tamtej pory wszyscy mieszkańcy wioski obchodzili jego posiadłość szerokim łukiem. Nikt nie chciał doświadczyć siekierezady na samym sobie. Udało nam się trafić w miejsce porzuconych wcześniej zwłok naszej ofiary-przynęty. Trochę po omacku szukaliśmy rękami w wysokiej trawie dowodu naszje zbrodni a tu nic. Nie ma kury. - Ty M, to jakaś szajba. Gdzie jest nasza kura. - Kodżo był widocznie przejęty, bo łaził na czworakach w tę i wewtę zataczając coraz większe koła, aż wreszcie wlazł w jakieś gówno. - Ale wali! W co ja wlazłem? Jesteś tu M? - Tak jestem, czekaj, szukam sznurka. Po nitce do kłębka. Nagle doszło nas gdakanie z drugiej strony płotu. W tym czasie znalazłem koniec sznurka, którym nie wiedzieć dlaczego, przywiązałem wcześniej zwłoki naszej nieśmiertelnej kury. - Zobacz Kodżo, ona żyje. Chodzi tam, po drugiej stronie. Przelazła przez dziurę w siatce. - Jasna dupa. Mówiłem Ci, że z nimi nie tak łatwo. - Powiedział Kodżo cały czas wycierając ręcę czym się dało. - I co teraz? Ty się znasz Kodżo to daj jakiś pomysł. Przyciągnęliśmy kurę do siebie i dawaj ją mordować raz jeszcze. I znowu pentelka, zacisk i przęciąganie liny między sobą. Kura powoli zamykała oczy, łeb przechyliła na bok i fik do góry pazurami. - No to teraz chyba już nie wstanie. Kura to nie kot. Ile ona może mieć żyć? - Zapytał mnie zmęczony po egzekucji. - Nie pierdziel Kodżo tylko dawaj ją do worka i idziemy. To jakieś szaleństwo. Nie wierzę, że biorę w tym udział. Ruszyliśmy ciągnąc za sobą na sznurku worek nabity kurą. Wchodzliśmy powoli na teren Kazia rzeźnika i Kodżo przezorny pokazywał mi co chwila palcem, że mam być cicho. Starałem się nawet nie oddychać, by nie zbudzić miejscowego psychopaty, bo nas rozpruje i po rybach. Szliśmy w milczeniu, prawie na palcach, starając się jak najciszej powłuczyć workiem. Już byliśmy na samym środku kaziowego podwórka, w miejscu, gdzie delikatnie demaskowało nas słabe światło żarówki wiszącej nad wejściowymi drzwiami jego mieszkania. Było tak cicho jak nigdy w moim życiu. Miałem nawet wrażenie, że razem z Kodżem przewidzieliśmy się tej wiosce. Już mijaliśmy podwórko. Furtka otwarta na oścież była tuż tuż. Uśmiechnąłem się do Kodża i pokazałem palcem e jej kierunku. I się zaczęło. - O wy skórwygnoje!!! Gdzie w moje podwórek wyśta nalazły! Kaziu rzeźnik wyskoczył jak z procy pędząc prosto na nas. Wógle nie wiado skąd się wziął. Było tak, jak słyszałem z opowiadań - darł mordę i wyzywał. Z tą tylko różnica, że zamiast siekiery dziś miał widły. - Chodu Kodżo! Szybko! Spierdalamy! Wiałem ile sił w nogach, ale worka z kurą nie puszczałem z rąk. Kodżo spieprzał aż zaczął gubić osprzęt wędkarski. Jakby tego było mało nasza nieśmiertelna kura znowu zaczęła gdakać. I tak waliliśmy na oslep gdzie kto może. A z nami wędki, robaki, ciasto, żyłki, spławiki, chaczyki, kólki ołowiu i kura w worku na węgorze. Odskoczyliśmy Kaziowi na odległośc na tyle bezpieczną, że wreszcie można było złapać trochę oddechu. - Ty słuchaj. Myślisz, że on naprawdę mógł nas tymi grabiami...? - Zapytałem z trudem łapiąc oddech. - Co? Stary, on zrobiłby nam z dupy durszlak. I nie grabie tylko widły. - Kiedy to mówił zatelepało nim, jak psem, kiedy strząsa z siebie sierść postawioną na sztorc ze strachu. A kura dalej swoje gdaak! dgaak!. - Ty durrrrna. - Wycedził przez zęby Kodżo i zgniutł jej łeb obcasem, by nie zdradziła naszej lokalizacji. - Chodź. Pewnie spuchł, albo wpadł gdzieś do rowu pijaczyna. Ruszyliśmy w znane nam miejsce, tam, gdzie wcześniej podkarmialiśmy leszcza ziemniakiem. Przycupnęliśmy na zwalonym drzewie, które chowało konary w lustrze jeziora jaśniejącego wschodzącym słońcem. Kodżo nauczył mnie rozwijać wędki i nakładać robaki. Później poszedł nawrzucać cegieł i utopić worek z kurą w miescu, gdzie smródka dawało upust swoim ciężarom. Tak zawsze robił jego dziadek, bo w tam było najgłębiej, więc najszybciej brał węgorz. Kiedy wszysko było już gotowe wystarczyło tylko czekać. Kodżo wyciągnął papierosy. Paliliśmy leniwie, wpatrując się w spokój otaczającej nas zewsząd wody. Tak odlegli od wszystkich najważniejszych spraw, bez których normalnie nie mogliśmy się obejść. Od przeszłości, której nigdy nie chcielibyśmy pamiętać. Zawieszeni w krainie bezokoliczników implikujących miejsca i ludzi. Rozumiałem go coraz bardziej. Był częścią natury. Instniał tu tak, jakby nie było „wczoraj” i „jutro”, jakby liczyło się samo trwanie. - A jak z tatą Kodżo? - Zapytałem sucho. - A jak ma być? Pije... Nie wrócił...Ehh. - Zaciągnął się ostatni raz rzucając resztki papierosa do wody i poszeł sprawdzić worek z dziurami.
  5. Aj tam zaraz pochylenie. Ale thx Marek
  6. Mecz zajebisty! Najlepszy zawodnik na boisku to Krzynówek! Brawo! Brawo! Jesteśmy w finale! Polska, Biało-Czerwoni! la, la, la....... :) :) Maras jest z wami!
  7. Kombinujesz. Z pisaniem to jest tak. Chcesz opowiedzieć coś ważnego to idź do mechanika i posłuchaj, jak on opowiada o naprawie silnika. I tak samo opowiedz czytającym o tym co Ci leży na sercu. :) Marek
  8. Opisz jakąś sytuację z dialogami. Tu czytam tylko Twoją refleksję. Czekam na opisy. Marek
  9. Nikomu ani słowa :)
  10. Dziękuję, że piszesz otwarcie co o tym myślisz. Stasiukowo pozdrawiam :)
  11. A nie mogę jeszcze na prozę, bo tam jest takie dziwne coś, że kiedy walniesz teks i go skasujesz, bo trzeba poprawić, to później nie dasz rady ponownie. Poczekaj sobie kolego tydzień ;) I czekam. Tekst jak najbardziej do dopracowania. Pozdrawiam Stasiukowo :)
  12. Kiedy to wspominam nie moge nie zapłakać.... Marek
  13. Ona dziewczyna z prowincji. On dużo starszy od niej, obieżyświat. Ona lubi proste historie i przy nim czuje się dobrze, bezpiecznie, jest zakochana bez pamięci. Dla niej zakończenie tej historii może być tylko jedno, przyjmując hipotetycznie, że to się wogóle skończy. Jest szczęśliwa. On w swej kolekcji konesera miłosnych historii ma ogromne doświadczenie. Dla niej Lizbona to istne niebo. Dla niego to kolejny "długi jasny korytarz". Na zewnątrz idealny kochanek. Wewnątrz perwersyjne zwierzę. Diabelska inteligencja pozwala mu wytłumaczyć jej, że w motelu, "w łóżku wziętym na godziny dwie" przeżyje miłość swojego życia. Ona jest w bajce. On prowadzi ją tam kilka razy. Czekają na Mefisto. Ona niecierpliwy się, że Anioł nie przychodzi. On jest rozczarowany. Czas ucieka. "Dwie połowy niczego". Ona złamana, wykorzystana, z pustką w sercu. On znał finał tej historii. Skończyła się tak jak te wcześniej w Mediolanie, Paryżu, Wenecji. Jego wieczność właśnie się kończy. To tylko mój odbiór. Tak trafia do mnie najlepiej. mrs Prozatorskie zwierzę z ciebie, Marku (podczytałem, to i owo ) ... ; ) Co do fabularyzacji, oczywiście nie powiem, czy zgodna z " duchem ". Patrząc na nią, jak na coś autonomicznego, pomyślałbym nad zmianą czarno - białych ról na szarości. On nie taki koneser, ona niekoniecznie gąska a Lizbona...Każdy ma swoją " Lizbonę ", o której śni, w której coś się zdarzyło, dzieje, zdarzyć może... Dzięki. P.S. Jego wieczność rzeczywiście się kończy... : ) Prozatorskie zwierzę? hm... Słabo mi idzie....Kiedy tylko siadam do pisania i tłukę w klawiaturę wychodzi mi zawsze nie to co powinno. A, że zwierze leniwe ze mnie, to nie mam sił poprawiać w nieskończność ;) mrs
  14. Proszę komentować tekst. Inaczej go usunę. mrs
  15. Słowo ze słowa. Wiart z wiatru. Takie Stasiukowo, zwrotnica ludzkich losów. ;) Marek
  16. Ona dziewczyna z prowincji. On dużo starszy od niej, obieżyświat. Ona lubi proste historie i przy nim czuje się dobrze, bezpiecznie, jest zakochana bez pamięci. Dla niej zakończenie tej historii może być tylko jedno, przyjmując hipotetycznie, że to się wogóle skończy. Jest szczęśliwa. On w swej kolekcji konesera miłosnych historii ma ogromne doświadczenie. Dla niej Lizbona to istne niebo. Dla niego to kolejny "długi jasny korytarz". Na zewnątrz idealny kochanek. Wewnątrz perwersyjne zwierzę. Diabelska inteligencja pozwala mu wytłumaczyć jej, że w motelu, "w łóżku wziętym na godziny dwie" przeżyje miłość swojego życia. Ona jest w bajce. On prowadzi ją tam kilka razy. Czekają na Mefisto. Ona niecierpliwy się, że Anioł nie przychodzi. On jest rozczarowany. Czas ucieka. "Dwie połowy niczego". Ona złamana, wykorzystana, z pustką w sercu. On znał finał tej historii. Skończyła się tak jak te wcześniej w Mediolanie, Paryżu, Wenecji. Jego wieczność właśnie się kończy. To tylko mój odbiór. Tak trafia do mnie najlepiej. mrs
  17. Trochę to niepoukładane. Dużo emocji. Postaraj się popracować nad formą i zdystansuj się do tego co piszesz. Wtedy bedzie widać przesłanie. mrs
  18. "Jak śmierć potężna jest miłość, żar jej to żar ognia"... Pnp W śmieciach i na wysypiskach ludzkich losów; w rubieżach szklanych domów i na zakolach dróg; w rwących nurtach zwątpienia i w potrzasku bez wyjścia; na scenie samotności i w tłumie bezsilnego krzyku - tam... mrs
  19. Oj Judyt Judyt... czasem szukamy w śmieciach, czasem w kwiatach "są tam dzieci o poranku"... mrs
  20. Smutnawo uhum... Ale ja szłyszałem pono, że oto gdzieś w nas, w nas samych, smutnych i przemijających jest wieczne "teraz" a to pozwala mi zauważyć, że smutki czasem są piękne. mrs
  21. Nie wyrasta się ze zbawienia mrs
  22. Do AA przywlokła mnie niemal siłą. Osoba ekspansywna, apodyktyczna i władcza. Pod każdym względem doskonała. Taka była moja mama, która miała nosa do ludzi i potrafiła swatać zranione dusze jak nikt na świecie. - Chodź, poznasz Zbyszka. To facet po przejściach, alkoholik. Jego też rzuciła kobieta. To mi się spodobało. Facet, który zapija się na śmierć, musi mieć powód. Miesiąc po tym jak odeszła wypisał jej imię na ścianie swego M1. To był jego ostatni miesiąc sam na sam z butelką i lustrem. Pił i palił papierosy, jeden za drugim. W akcie desperacji napisał list do Boga: "Boże, przytulam się do ściany" i za wszystkie pieniądze jakie posiadał przy sobie nakupował siwuchy, później poszedł do piwnicy z zamiarem zapicia się na śmierć. Uratowało go tylko to, że zanim skończył pić stracił przytomność. Kiedy go zobaczyłem, miałem wrażenie, jak bym znał tego człowieka od dziesiątków lat. Opuchnięta gęba i przebarwienia skóry, widok dobrze mi znany. Twarz nakarmiona zmarszczkami, ściśnieta grymasem cierpienia i tęsknoty. I pomyśleć, że Zbi był facetem po studiach. Cholera wie co tam za kierunek robił, on sam chyba nie bardzo to pamiętał. Był przecież zlepkiem wczorajszych dni, wrakiem na mieliźnie, cieniem człowieka z kaesem na karku. Z taką niewydolnością serca i pięćdziesiecioprocentowym uszczerbkiem na zdrowiu, mógł żyć tylko Zbi - włóczega duszy prześladowany przez fatum. Zbi miał kobietę na studiach. Szaleli za sobą. Mieli plany, marzenia i ten skarb - miłość niemal do szaleństwa. To jest już ten stan, kiedy bez drugiego nie można jeść, oddychać, żyć... Tak oto ich wspólne plany staneły przed ołtarzem. Na tydzień przed ślubem puściła go kantem z nalepszym kolegą z roku. Zbi nie wytrzymał i zaczął chlać. Jak skończył studia? Nikt nie wie. Na uczelni znano go dobrze. Krążyła o Zbi obiegowa opinia. Kiedy ktoś się napił za mocno na imprezie, to mówiono do niego: "Napiłeś się jak Zbyszek". Zbi pił, by zapomnieć o swoim złamanym sercu i o kobiecie, która była dla niego wszystkim co miał. Przemierzył z nią całą Europę. Pokazał życie barda, kiedy na skwerkach Paryża i Wiednia grał na akordeonie pieśni francuskich poetów. Kiedy z grania na "Piazza San Pietro" żywił ich dwoje i opiewał jej piękno w sercu Wiecznego Miasta. W ten sposób wpisywał ją w panteon bogiń, które stają się zgubą dla swoich błędnych rycerzy. Po swojej nieudanej próbie z samozniszczeniem, ocknął się dopiero na wytrzeźwiałce i pod okiem pani Mani doszedł do stanu możliwej używalności władz cielesnych i umysłowych. Byłem jej wdzięczny, kiedy słuchałem gitarowych zaśpiewów o Griszy i Saszy co to z radosnym sercem szli do kołchozu. To zbyszkowe granie mialo swój niepowtażalny charakter, swojski i ludyczny. Kiedy brał do ręki stare ruskie wiosło sprzed 20 lat pierwszysraz w życiu widziałem kogoś, kto żyje poezją, sam stając się jej najlepszym przejawem. Zaśpiewywaliśmy się do białego rana w stachurowskich pieśniach. Pisaliśmy wtedy kilka własnych i nigdy nie było końca poetyckim biesiadom. Zawsze, gdy go zapraszałem do siebie, słyszałem tylko pytanie: "Będzie czarna kawa i papierosy?". "Jasne Zbi. Wpadaj. Drzwi mojego domu stoją przed Tobą otworem". Zarywaliśmy całe noce na czytanie poetów wykletych. Rankiem budził mnie i śpiewał coś co ułożył, gdy spałem. W Jego przebarwionej wymuszoną abstynęcją twarzy i przekrwionych oczach widziałem jakiś błysk, jakby płomiń nadzieii na cokolwiek, co będzie lepsze niz to piekło z którego wrócił. Cedził przez zęby: "Ojczyzną moją jest muzyka a ty mi jesteś jak ta nuta rzewna..." - zagięty na gitarze jak gwóźdź. Mi także kobieta złamała duszę. Mięliśmy więc tę samą ranę. Jak mawiał Sted: "Z bliźnim się można zabliźnić" - dlatego Zbi potrzebował mnie a ja jego. - Otwieraj! - Krzyczałem mu prosto w twarz, podając butelkę drżącymi rękami. Widziałem jak przełyka ślinę i jak cedzi słowa przez zaciśnięte zęby. - Myślisz, że nikt nie widzi i nie wie, że robisz z siebie degenerata!? Ale pamiętaj nie jesteś sam. Ja jestem z tobą. Masz tu kurwa przyjaciół. Myślisz, że pozwolimy Ci na to, abyś zniszczył siebie i swoje życie, to się mylisz. Otwieraj! Pijemy razem. Jak chcesz się znowu zapić to zrobisz to ze mną. Otwieraj! Głos grzązł mi w gardle. Ręce odmawiały posłuszeństwa. Widziałem, jak ślini się coraz bardziej. Miałem szum w głowie a serce powoli wyłamywało mi się z piersi. - Co nie chcesz pić ze Mną? Strach Cię obleciał? Nagle Zbi wyrwał mi butelkę i sprawnym ruchem uderzył nią o rant pomostu tak zmyślnie, że utrącił szyjkę. Dalej podniósł ją do ust. Ale zawahał się. Patrzył na mnie wilczym wzrokiem. Widziałem jak łzy napływają mu do oczu. - Nie chcę. Nie. Prosze Cię M pomóż mi. Kurwa, pierdolone...jak boli, boli mnie. Dlaczego? Pomóż bo umieram. Złapałem ręką za butelkę w miejscu, w którym szkło miało ostre zakończenia i ścisnąłem ile sił. Na mojej dłoni Zbi zacisnął swoją aż pojawiła się cienka strużka krwi. Siłowaliśmy się w milczeniu aż zsiniały nam ręce. Wyrwałem mu ja po chwili i wrzuciłem do wody. Kręgi wygasły powoli i jezioro odzyskało gładkośc lustra. Obaj oddychaliśmy ciężko i mięliśmy łzy w oczach. - Dzięki bracie - powiedziałem a głos łamał mi się przy każdej sylabie. - Skończyłem... rozpoczynaj - powiedział Zbi i wiedziałem, że piekło chociaż tego dnia pozostało puste. Któregoś upiornego ranka obudził mnie śmiertelnie przejęty. - Te poeta! Wstawaj! Mam złotą myśl. Ty M masz tam znajomości w tym ośrodku. Znasz ludzi, zaangażujesz się. - Zbi miał już wszystko poustawiane. - Zaraz Zbi. Czekaj. Nie widzisz, że śpię? Zbi zdjął z pleców gitarę niczym myśliwy łuk i już po chwili śpiewaliśmy wszystkie piosenki, które udało nam się ułożyć od kiedy tylko podaliśmy sobie prawice na znak przyjaźni. Później przyszedł czas na wiersze i poematy. Od kilkugodzinnego recytowania rozbolały nas uszy i postanowiliśmy zająć się stroną organizacyjną. Na pierwszy ogień poszły wszystkie telefony do całej paczki i już po niemal godzinie mięliśmy na 12 metrach kwadratowych kilkunastoosobową naradę strategiczną na temat pomysłu Zbi, aby wystąpić z materiałem autorskim na wieczorze poezji w miejscowym ośrodku. Gawiedź przytaknęła i w pokoju zrobiło się jak w klubokawiarni - papieroski, kawa i szekspirowskie bla, bla, bla. Moja wrodzona cecha organizatora wzięła górę nad literackim zamieszaniem w momencie, kiedy towarzystwo miało w organizmie więcej kofeiny niż krwi. Wywaliłem hołotę z domu na miasto w celu zrobienia reklamy przyszłej imprezie. Kodżo zabrał wiosło i poszli grając na skwerkach. Nazajutrz miałem już opracowany plan przygotowywania całej imprezy. Najpierw chodnik zaprowadził mnie do pani K z miejskiego ośrodka. Kobieta wyglądała mi na uzależniona od wyszukiwania miejskich talentów. To od niej dowiedziałem się, że w ośrodku kultury istnieje Klub Ludzi Artystycznie Niewyżytych, ale brakuje mu kadry a nasz pomysł jest jak najbardziej do zrealizowania. Zaprosiła całą paczkę na kawę i ciasteczka. Bardzo chciała nas poznać. I już na drugi dzień cała trupa zległa gdzie tylko było można na kameralnej sali, chcąc zaprzyjaźnić się z miejscem naszego przyszłego występu. Wymianie pomysłów towarzyszył akompaniament Kodża i śpiewy małej K. Moondek nieobecnym wzrokiem wierszował jakiś ćpuński poemat jednej z tutejszych klubowiczek i powoli porywał ją na swoją bezludną wyspę, czyli do M1 na ulicy K. Duża E spotkała tam ponoć swojego wyśnionego Jimma Morissona, niejakiego Wojtka, który miał buty ze skóry krokodyla. Zbi przyszedł ze swoją świerzutką muzą Katrin i co rusz przerywał nasze dysputy opiewając przy dźwiękach gitary swą nową Dulcyneę. Kodżo wyrwał z domu i przyprowadził ze sobą Pawła, wiernego fana Pink Floyd. Właśnie ćwiczył solo z "Dark Side of The Moon", wbity z gitarą w swój twórczy fotel. Przyszedł tak jak go Kodżo zastał, w laczkach i ze słuchawkami na uszach. Na planecie dziwaków wiekie poruszenie. Ktoś musiał się zając plakatami, ktoś ułożeniem programu, zaproszeniem specjalnych gości, generalnie chodziło o szum wokół całej sprawy. Efekty spotkania u pani K przerosły nasze pierwsze oczekiwania. Chyba wszyscy bez wyjątku złapali bakcyla organizacyjnego, bo natychmiast po opuszczeniu sali artystycznej rozlecieli się do swoich wcześniej otrzymanych obowiązków. Zostałem sam na placu przed domem kultury i dotarło do mnie, że mam misję. Jestem potrzebny moim przyjaciołom, innym ludziom, temu miastu a przede wszystkim sobie samemu. Czułem się jak szkło powiększające, kiedy skupia w sobie promienie słońca - płonąłem wewnętrznie i zapalałem innych. Widziałem, że jestem potrzebny, ponieważ byłem ogniwem spinającym wszystkie światy ludzi, którzy mnie otaczali. Światy odległe, niekiedy niemożliwie odległe. Jednak coś we mnie samym ciągnęło mnie do szaleństwa, któremu na imię szczęście. Czułem się tak, jakby życie naprawdę było piękne.
  23. Oj, piękny kom. Dziękuję i delektuję się szacun refleksyjny ;)
  24. Pisz pisz, będa to powtarzać w każdej podrzędnej knajpie. A temat żołnierzy razdzieckich to neverending story.... :):) jeszcze mnie trzyma.... szacun :) uff...
  25. Choć jestem nic tu po mnie coś ;) mrs
×
×
  • Dodaj nową pozycję...