
ewan_mcteagle
Użytkownicy-
Postów
246 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez ewan_mcteagle
-
Widzę, że kolega sie obraził. A tu sie nie ma co brażać tylko trzeba czytac i pracować. Niestety samo z siebie nic nie przyjdzie. Radze rozważyć powyższą decyzję, wrócić i wyciągnąć wnioski. Wiem, że czasami troche niektórych ponosi słownictwo, ale musi sie autor postawić w ich sytuacji. Jesli troche poczyta to tę sytuacje zrozumie. Taką mam nadzieję. Pozdrawiam serdecznie. Ewan McTeagle
-
Azbestowi chłopcy
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
„Azbestowi chłopcy” Prolog Henryk mieszkał w małym azbestowym bloku niedaleko, zamkniętej już, fabryki azbestu. Okolicę nazywano z tego względu Siwym Polem. Jego dziadek przybył tu dawno temu, wyrzucony przez wojnę, wraz z żoną, synami, córkami i wnukami. Zbudował sobie niewielką drewnianą chatkę, w której wszyscy żyli sobie w szczęściu, i w pokoju. Wokół rozciągały się jedynie łąki, a pojedyncze drzewa urozmaicały sielski krajobraz. Jednak idylla nie trwała długo. Kraj trzeba było zurbanizować, więc dekretem władzy spółdzielczej zburzono drewniany domek, wybudowano azbestowe bloki i postawiono fabrykę azbestu (zwaną tak potocznie, gdyż w rzeczywistości była to przetwórnia). Piękny krajobraz zniknął, pouciekała nieliczna zwierzyna, ptactwo, zające, a nawet krety. Dziadek wraz z rodziną dostali trzy pokojowe mieszkanie w nowiutkich blokach. Ale to nie było w stanie ich uszczęśliwić, w szczególności dziadka. Popadł w depresję, zaczął pić, a cechy te przekazał niestety swym dzieciom i wnukom. Okolica, dotychczas zielona i pełna życia zaczęła stopniowo tracić blask. Znikły barwy, a krajobraz począł blaknąć, by w końcu zupełnie poszarzeć. Żadnych kontrastów, żadnej czerwieni lub choćby czerni. Czerń, jeśli istniała, to tylko nocą, a czerwień od czasu do czasu odznaczała się na ustach kobiet, które przy najbliższej sposobności starały się stąd wyrwać. Na przestrzeni lat w powietrzu było już więcej białego pyłu niż tlenu. Dziadek uwielbiał przebywać na świeżym powietrzu, więc dość szybko nabawił się raka płuc, z którym nawet nie miał ochoty się kłócić. Wszystko, co było mu w życiu miłe, zabrali urzędnicy i przemysł. Stwierdził, iż to nawet lepiej, z tym rakiem, bo po co komu życie, które nie daje radości. Niestety siłą rozpędu rak zaprzyjaźnił się z pozostałymi członkami rodziny, tak że Henryk w wieku lat piętnastu został sierotą. Po pewnym czasie nie przejmował się tym aż tak bardzo. Czekał po prostu na swoją kolej. I obojętniał. W międzyczasie, tak jak jego przodkowie, wiódł życie spokojne. Lecz jedynie na pozór. Wewnątrz jego duszy, niczym dwie masywne płyty tektoniczne, ścierały się myśli dobre i złe. Niebo nad Siwym Polem było zazwyczaj szare lub jasno szare, stąd też myśli mieszkańców miały raczej pochmurny charakter. Na szczęście Henryk otoczony przyjaciółmi starał się, z dobrym rezultatem, wyważyć dwie strony swojej osobowości, tak by nikt nie ucierpiał z jego powodu. Starał się nie wchodzić nikomu w drogę, jednak nie ustępował, gdy ktoś zagrodził jego ścieżkę życia. Czasami, głównie po paru głębszych, wdawał się w niegroźne bójki. Jego twarz często zdobiły siniaki. Traktował je jak trofea. Następnego dnia po bójce wstawał, co świt i biegł do lustra, by móc się im przyjrzeć. Dotykanie i oglądanie tych bruzd dawało mu, niemal pół-erotyczne, doznania. Najlepszym przyjacielem Henryka był jego sąsiad Teodor. Spędzali ze sobą całe dnie. Teodor przychodził rano na kawę i zostawał do kolacji, a czasem do śniadania. Wąski krąg znajomych zamykał Hilek mieszkający na ostatnim piętrze. Hilek, niegdyś wzięty, odnoszący sukcesy pisarz, nie poradził sobie z ciężarem sławy. Napisał wspaniałą powieść „Ryby z lasu i wszyscy moi przyjaciele”, po czym zupełnie się wypalił. Pieniądze wydał na alkohol oraz dziewczyny. Wyeksmitowano go ze wspaniałego apartamentu w centrum oferując w zamian mieszkanie socjalne na Siwym Polu. Od razu zaprzyjaźnili się z Henrykiem i Teodorem. Doskonale go rozumieli. Na własnej skórze doświadczyli życiowej porażki, mimo iż nie znali nawet zapachu sukcesu. Rozdział 1 Lato z wolna finiszowało. Szare niebo tłumiło olśniewające barwy jesiennego parku, który tonął w ogólnej szarówce. Henryk skończył śnić i postanowił się obudzić. Podrapał się po brzuchu, spojrzał na zegar. 6.45. Poranek był chłodny. Pogładził jeszcze swój trzy dniowy zarost. Westchnął basowo, po czym wywlókł się na balkon. Odpalił papierosa. Poczuł wiatr delikatnie muskający jego nieogoloną twarz i dym wypełniający płuca. Nie wiedzieć czemu Siwe Pole wydało mu się zupełnie nowe. Pokasłując karmił zmysły azbestowym zapachem powietrza. Następnie udał się do kuchni, by przywitać oraz nakarmić swojego współlokatora, kota o imieniu Felek. Wszedłszy do środka, poczuł gęsia skórkę na swym ciele. Okna w nocy trzeszczały mrozem, ale to w kuchni zostało otwarte na oścież. Zaniepokoiło to gospodarza. Miska Felka świeciła pustkami, lecz Felka przy niej nie stwierdzono. Zawsze rano dostawał swoja ulubioną karmę i ani razu nie opuścił śniadania. Czasem jedynie spóźniał się na obiad. Henryk przejrzał wszystkie szafki, które kryły w sobie tylko zardzewiałe garnki i patelnie. Nieświadom niczego Henryk otworzył drzwiczki piekarnika. Te zatrzeszczały złowieszczo ujawniając makabryczna prawdę. Felka. A raczej jego zwłoki. Heniu wrzasnął z przerażenia. Wyjął biednego kota z piekarnika i tulił go w ramionach, licząc, że ten się obudzi. Niestety Stwórca wezwał Felka do siebie. Pozostawało pytanie: czyimi rękoma? Gdyż ulubieniec Henryka nie odszedł z tego świata o własnych siłach. Ktoś ewidentnie mu pomógł, podcinając, a właściwie rozrywając jego gardło na strzępy. Gardło Henryka natomiast, rozdarto na strzępy jego płaczem. Patrzył w martwe ślepia zwierzęcia, a zaschnięta krew zostawiała odciski brzucha i łapek na jego koszuli. Felek był jeszcze ciepły, co potęgowało rozpacz właściciela. Głośne Nie! w jego głowie przeplatało się z niemniej donośnym Kto? i Dlaczego? Odpowiedzi na pytania musiały jednak poczekać. Oto zaczął się najdziwniejszy dzień w historii Siwego pola. Rozdział 2 Rozległo się pukanie do drzwi. Czyjaś dłoń wybijała nutę „Dla Elizy” Beethovena. To oznaczało Teodora. Zawsze wybijał na drzwiach klasykę. Takie miał widzimisię. Henryk ułożył Felka na gazetach i ze łzami w oczach pospieszył do drzwi. - Dzień dobry sąsiedzie – rzekł, jak zawsze optymistyczny. – Uuu! - dostrzegł ponure oblicze kolegi. - A czemu mamy taką nie tęgą minę? Henryk z trudem przełknął ślinę, która zdawała mu się tysiącem pinesek w płynnej postaci. - Fe...- mamrotał – Fe... - Co „Fe”? Wykrztuś to z siebie! – Teodor wciąż żartował. Lecz za chwilę miał tych żartów szczerze żałować. Henryk zebrał w sobie wszystkie siły. - Felek nie żyje – to zdanie kosztowało go wiele wysiłku. – Ktoś...ktoś go zabił. Zamordował! – łzy, niekontrolowanym strumieniem, popłynęły mu spod brwi. Rzucił się w ramiona Teodora. Ten objąwszy kolegę powtarzał osłupiały: - Będzie dobrze. Dobrze. Dobrze będzie. Nie bój nic. Jakoś to będzie. Gdy emocje trochę opadły skierowali się do kuchni. Henryk nie odrywał wzroku od Felka. Teodor chciał za wszelką cenę odwrócić jego uwagę. - Chcesz jajecznicę? – zagadnął. Słowa napotkały falę ciszy w postaci wzburzonych myśli Henryka. Teodor nie potrzebował słów. Zbyt dobrze się znali. Wyjął z lodówki sześć jajek i piwo, po czym zaczął przyrządzać swoją specjalność, słynną jajecznicę z piwem. Przepis, który przed laty dostał od pewnego pijaka, prowadzącego kurzą fermę. Zjedli bez szczypty konwersacji. Rozdział 3 Po pożywnym śniadaniu zasiedli w pokoju gościnnym. Henryk palił papierosa za papierosem. Teodor nie palił, nie chcąc umniejszać depresji przyjaciela. Czekali teraz na Hilka. Zawsze przychodził najpóźniej. Była już ósma, słońce wschodziło i, co zdarzało mu się rzadko, nieśmiało przebijało się przez chmury. Ale nawet to nie odciągnęło Henryka od ponurych myśli. W końcu pięść Hilka spoczęła na drzwiach. Teodor popędził, by mu otworzyć. W głębi ducha miał już dość tej ciszy, chciał działać, ale nie miał odwagi spojrzeć w oczy Henrykowi. Hilek przywitał Teodora, radosny jak nigdy, gdyż kończył przedostatni rozdział swojej nowej książki. Teodor opowiedział mu smutną historię Felka. W trójkę zajęli miejsca w fotelach. Upływały sekundy popędzane przez każdą kolejną minutę. Nagle Hilek przerwał ciszę. - Chyba wiem kto mógł to zrobić!? – spojrzał niepewnie na kolegę pogrążonego w żałobie, nie będąc pewnym jego reakcji. Henryk podniósł nasiąknięte łzami brwi. - Kto? – rzucił krótko. Hilek pochylił się nad krawędzią fotela dając im do zrozumienia, że nie chce mówić zbyt głośno. - Czytałem dziś w gazecie, – zaczął mówiąc pół-szeptem - że z laboratorium na Retkini uciekły super inteligentne szczury. Robili na nich jakieś badania. – rozejrzał się wokół, niczym stary konspirant. - Wczoraj poranna zmiana odkryła ciała swoich kolegów i pootwierane klatki. Prawie wszystkie szczury uciekły. Kilka, które zaplątało się w ogrodzenie, jest już przesłuchiwanych, ale nie chcą im nic powiedzieć. Teodor popatrzył na nich z głupią miną na twarzy. Gdy zauważył, że żaden z nich się nie śmieje również spoważniał. - Inteligentne szczury? – pytał sam siebie. - Super inteligentne! – poprawił go Hilek. - No sam nie wiem – Henryk uporczywie szukał odpowiedzi na czole Hilka. Omal nie wywiercił mu dziury w głowie. – Co sugerujesz? Hilek wyjął z kieszeni wydarty fragment gazety. - Piszą, że ślad za szczurami urywa się w okolicach Siwego pola. – pokazał przyjaciołom artykuł – Mogą tu już być! Zabiły Filka, gdyż był dla nich zagrożeniem. Teraz zapewne zechcą wziąć się za nas! - Cholercia to jednak nie żarty! – Teodor wpatrywał się w kawałek papieru jakby miał dziesięć lat i ujrzał nagą playmate roku. - Nie ma co gadać, musimy działać – Henryk zerwał się z fotela pełen zapału i żądzy zemsty. - Nie tak prędko – Hilek studził zapał kolegi.- Nie możemy ot tak, sami, próbować ich znaleźć! Nie spodobało się to Henrykowi. - Nie możemy siedzieć na dupie. Coś trzeba zrobić! – denerwował się. - I zrobimy – uspokajał go Hilek. - Ale co? – Teodor skończył czytać artykuł. – Nie mamy z nimi szans. - Otóż to! Trzeba wezwać specjalistę. – rzekł Hilek i wyrwał przyjacielowi gazetę. Pokazał pozostałym zdjęcie starszego, siwego pana w wielkich okularach. - Oto Prof. Stefan Liebelkrankelbaum Von Ulm. Tu jest numer. Musimy zadzwonić, a on przyjdzie i zajmie się sprawą. – Spojrzeli na niego podejrzliwie. Nie ufali inteligentom. – Bezpłatnie. – podkreślił Hilek. Rozdział 4 Hilek zadzwonił do profesora tłumacząc mu całe poranne zajście. Zaniepokojony profesor był przekonany, iż to robota „jego” szczurów. Mieli się go spodziewać w przeciągu kilkudziesięciu minut. Dziewięć minut później był już na miejscu. Od razu wziął się do roboty. Patrzyli na niego jak na boga: wielka siwa broda, biały fartuch, walizka z przyborami. Wpadł do kuchni, niczym huragan. - Pokażcie miejsce zbrodni – zwrócił się do nich. Henryk otworzył piekarnik. Profesor wyjął dziwaczne urządzenie, po czym dokładnie obejrzał wnętrze piecyka. - Mhm – mruczał coś pod nosem. – Aha. Po serii mniej lub bardziej zrozumiałych dźwięków wstał. - Jestem prawie, absolutnie przekonany, iż to robota naszych wrednych gryzoni! – rzekł. Henryk, Teodor i Hilek odetchnęli z ulgą, by za chwilę odkryć w sobie jeszcze większe przerażenie. - A jak je znaleźć? – spytał Teodor. - Jeśli jest chęć znajdzie się i metoda. Lecz to już moja broszka – uśmiechnął się profesor, po czym wyjął z torby kolejny dziwaczny instrument. – O nic się nie martwcie. Wziął krzesło i zaczął oglądać szafki nad zlewem. W pewnej chwili coś zwróciło jego uwagę. Gdy odwrócił się do trójki przyjaciół, by im coś przekazać noga mu się ześlizgnęła i z hukiem padł na kafelki. Henryk z kolegami patrzyli jak krew wypływa z głowy naukowca. Powoli wypełnia rowki między kuchennymi kafelkami. Ocknęli się dopiero, gdy dotknęła ich stóp. - Panie profesorze? – Teodor schylił się nad ciałem. – Profesorze Von Ulm? - Nie ma tętna! – stwierdził Teodor. - Pieprzone szczury! – Henryk wyjął z szafki tyle foliowych worków, ile był w stanie znaleźć. Zawinęli w nie profesora i schowali go do szafy. - No to mamy przerąbane – stwierdził Hilek. - Nie mam już na to siły – Henryk był wykończony. - Chodźmy spać. Nazajutrz pomyślimy. Przecież profesor nie ucieknie z szafy. A szczury mogą poczekać. Wszyscy byli zmęczeni i zgodni w tej kwestii. Rozdział 5 Henryk całą noc nie mógł zmrużyć oka. Sufit nad nim wirował i coraz bardziej się obniżał. Zapalił nocną lampkę. Patrząc na zdjęcie dziadka szukał odpowiedzi w jego oczach. Dziadek stał w swoim ogródku. Oczy miał uśmiechnięte, wpatrzone w małego Henia, który zajadał się świeżo zerwaną gruszką. Twarz miał mokrą od soku. Wciąż potrafił przywołać w sobie ten słodki, lepki zapach na ustach i na dłoniach. Dotarło do niego, iż nie pamiętał, kiedy ostatnio był tak szczęśliwy, jak wtedy w ogrodzie z dziadkiem. Ledwo udało mu się zasnąć, a już się obudził. Na zegarze 6.53. Zaparzył kawę. Gdy ją pił zdawała się gęsta jak noc. Wcześniej niż zwykle, zjawił się Teodor, wystukując „Sonatę księżycową” oznajmił swoją obecność pod drzwiami. Usiedli w fotelach. Aromat kawy wypełniał chłodny, pusty salon. Siedzieli tak przez jakieś dwie godziny. Zaniepokoiło ich, iż Hilek tak długo nie przychodzi. Postanowili złożyć mu wizytę. Przez kilka minut bezowocnie pukali do jego drzwi. Teodor wyjął „awaryjny” klucz, który ich przyjaciel zawsze trzymał pod wycieraczką. Weszli. W środku panował męczący oczy półmrok. Rozglądając się uważnie dotarli do sypialni. Okno było lekko uchylone. Ich kolega siedział przy biurku, z twarzą w zakrwawionych kartkach. Zdawały się być jego nową powieścią. Pierwszą od niepamiętnych lat. Nie wiedzieli, czemu ten widok absolutnie ich nie wzruszył. Jakby spodziewali się zastać swojego przyjaciela martwym. Pozbierali kartki z biurka i te z podłogi, rozwiane przez wiatr, po czym włożyli je do kartonu, gdzie Hilek trzymał resztę książki. Ułożyli go w łóżku, następnie wyszli na balkon aby spokojnie zapalić i pozbierać myśli. Nic w tej całej sprawie nie trzymało się kupy. - Co się do jasnej cholery wyrabia? – papieros Henryka znikał w ekspresowym tempie. - Nie mam pojęcia. To nas chyba przerasta. Chcąc sięgnąć po kolejnego papierosa Henryk, ze złością, stwierdził, iż więcej nie ma. - Skoczę do domu po fajki. Idziesz? – zwrócił się do kolegi. - Nie. Poczekam tu...z Hilkiem – odparł Teodor. - Jasne. W drodze do domu Henryk próbował poskładać wszystko w miarę logiczną całość. Ale, co on i jego znajomi mieli wspólnego z inteligentnymi szczurami. Czego od nich chcą? Pytania powtarzały się przez całą drogę na zasadzie pętli. Wbiegł do mieszkania, chwycił paczkę fajek i lotem błyskawicy ruszył z powrotem do mieszkania Hilka. - Teodor – zawołał będąc w środku. Bez odzewu. Sprawdził w salonie. Pustka. Kuchnia to samo. W sypialni nie było nikogo prócz Hilka. Już myślał, że kolega może poszedł do siebie, ale przecież by usłyszał. Wtem spostrzegł otwarte drzwi balkonowe. Wyszedł, lecz przyjaciela tam nie było. Na podłodze leżał jedynie niedopałek papierosa i prawy kapeć. Jego kolega rozpłynął się powietrzu. Odniósł wrażenie jakby był sam na całym świecie. Patrzył w dół na ludzi maszerujących w chaotycznym układzie na chodnikach i ulicach. Jednak patrząc na nich, ani ich ruchy, ani ta sprawa nie zdawały się wyjaśniać. Ćmił kolejnego papierosa myślami coraz bardziej zgłębiając poszczególne fakty i okoliczności. W pewnej chwili tuż obok niego, na parapecie usiadł gołąb. - Spieprzaj stąd obszczy-murze! – wydarł się na ptaka. Ten wykrzywił główkę i odpowiedział jedynie dziwnym, dwuznacznym spojrzeniem. Henryk nienawidził gołębi. Ze wszystkich stworzeń świata nie cierpiał ich najbardziej. Zawsze paskudziły mu parapet, a on ciągle bezowocnie je przeganiał. Ten gołąb najwyraźniej jednak się nie przestraszył. Henryk zaciągnął się papierosem, po czym strzelił w ptaka niedopałkiem. Gołąb odleciał zostawiając za sobą wstęgę piór. - A masz ty gnoju – rzekł Henryk, gdy w tej samej chwili poczuł zimno w brzuchu. Epilog Spojrzał w dół i ku swemu zdziwieniu odkrył nóż, tkwiący prawie całą swoją długością, w jego ciele. Chwycił go i poczuł ciepło strumienia krwi, który podążał wzdłuż jego rąk. Usłyszał gruchanie. Obejrzawszy się za siebie ujrzał, co najmniej, stado gołębi gapiące się na niego. Po chwili były już wszędzie. Obsiadły cały balkon. Z czasem również i jego samego. Nie miał siły się sprzeciwiać. Zakręciło mu się w głowie. Upadł. Przypomniał sobie sceny z filmu, gdzie ten porządny dostaje nożem w bebechy i słania się wśród zdziwionych gapiów, i płaczących niewiast. Jednak Henryk był zupełnie sam, a sytuacja nie wyglądała tak fajnie jak na filmach. Chciał się podnieść, ale wtedy wszystko zdawało się być odtwarzane jakby na zwolnieniu. Osunął się na ziemię z rękoma przyklejonymi do balustrady. Setki małych oczu wpatrywało się w niego. Zdawał sobie sprawę, że nie pomści ani Felka, ani Teodora ani też Hilka. Nie był w stanie uwierzyć, że ktoś mógłby mu zabrać wszystko. To co jest najcenniejsze, choćby było tak mizerne jak jego życie. Choćby było chęcią zemsty. Szykował pętlę, która przez cały ten czas zacieśniała się wokół jego szyi. -
Wykropkowani
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nie potrzebujemy telewizji by ujrzeć to co daleko ani muzeum w pobliżu by dostrzec to co blisko. Wtedy bywaliśmy wielorako konformistyczni już nie jest ciemno i sucho i deszcz bywa rączy. I wieś znikła za słońcem gdy miasto się w nas przebudziło. Z czasem pozbieraliśmy opowieści ze wszystkich czasów. Wyruszyliśmy tam pozostał tylko smród pośród gór na morzu i w niebie wciąż narażeni na absurdalność w potrzasku niczym niedźwiedź na lodowej krze. -
Kochać nie kocha kładąc te myśli obok
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Zrzucić jedwabny szok szeptu spoczywający na ramieniu. Zmierzyć ciężar żalu w przepraszam zbyt zaokrąglony pośród patetycznej ciszy. Słyszysz? Mdłości o trzeciej i znów o siódmej skończą się papierosy a dym zwietrzy okazję do ucieczki. Promyk wyłuskany z nocy zagubiony jak plemnik w spodniach. Czyżby pod wrażeniem twego wyjścia cały pokój obrócił się na pięcie? Zaplątał w sieci pajęczych gniazd na mózgu który nie myśląc wiele nie chciał umrzeć. -
Az mi zęby zatrzeszczały od tego banału. Od ostatniego wiersza zrobiłeś krok wstecz.
-
Ze snu o wieczności
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na Miłosz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Znowu pełno frazesów, ale jest lepiej. Widać przejaw MYŚLI. Pozdrawiam. -
Przeczekać bezruch
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Podrap powierzchnię a znajdziesz kurtyzanę marnotrawiącą czas. Podpiera głowę wśród marmurów. Stękając kolejny raz wskazówka powolnie zmierza ku północy. Okno się nie otworzy i drzwi nie zaskrzypią obcasy utęsknieniem kroku. Uspokój ekstatyczny oddech zrzuć go z jej twarzy a usłyszysz jak koty nie miauczą i psy nie ganiają ich na wilgotnych ulicach. Nie ma już deszczu nie będzie nam już przeszkadzać. Kap kap kap. Niebo założyło kapelusz. Wiatr zapodział się na cmentarzysku. Pogwizduje wśród starych kapliczek bez nabożeństwa. Wycisz delikatne głosy i zobacz twarze napięte oddechami. Jedna obok drugiej a wszystkie tuż przy nas. Wcale nie widzą swych wad nie czytają o nich z uwagą lecz mniemają iż to najlepsze wady jakie można sobie wymarzyć. Są ludzie są parapety i są hipokryci. Odrzucone myśli abstrakcyjnej chwili zaraz pójdą spać. Ale jeszcze za chwilę bezruch a po nim tylko epilog kolejnego dnia. -
każdego przechodzi, nie każdy wychodzi...czas pokaże.
-
Zmieniona powtarzalność
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
spox -
Zmieniona powtarzalność
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Nie krepuj sie Kotku;) Dawaj... -
Zmieniona powtarzalność
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Odkryłem pewne wyczekiwanie dnia w ciszy dokoła. Most spoczywa nieważko we mgle a my nie mamy już pieniędzy prócz deszczu. Milczysz o mnie. Błądzę w labiryncie napiętym serpentynami pełen obaw że jesteś sucha każdą nitką swej kamienicy obgryzionej od pasa w dół. Idąc do ciebie pocieszam się ekstatyczną chropowatością klamki i wspaniałym metalicznym zapachem jaki odciśnie na mej dłoni. Zakładając że ta ulica i kilka wcześniejszych naprawdę się wydarzyło. Z samego rana wyjmę tę myśl z kontekstu i położę obok by nigdy nie dorosła razem z nami. Są chwile niczym wiersz zbyt osobisty by jeszcze wzruszyć. Schodzisz po smutnych schodach. Zaprzęgam żółwia do karawanu. W blasku księżyca miłość wymyka się z domu pobiegać wśród grobów. Tam znają to z autopsji jak popielniczka niedopaloną metaforę. -
...dłonią wspieram znękaną głowę...
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
"Tu bez nadziei i trwogi spoczywam Prawdziwie żywy. Żegnaj, życie zmarłe." Mój bohater obnaża przede mną swoje emocje, niczym młody a zarazem trochę przekwitły Elliott Smith podróżuje igłą na pasie zieleni. Czytam mu, by przez pewien czas, kiedy idzie lasem, nie wkraczał w nasze myśli tak delikatnie, niespostrzeżenie. Tej nocy nie potrafię już mówić o niczym innym, jak o sobie samym Tłumacząc mu, że mieliśmy swojego człowieka na księżycu widać już tylko klowna, który tka pajęcze gniazda. Poza tym nie interesuje się kobietami i jest coraz mniej nasz. A zniechęcenie przenika nas wilgocią marzeń czujemy atmosferę Neapolu 1940 i San Franscisco 1970, co potwierdza tezę, że na POCZĄTKU każdej myśli był mózg, a POTEM diabli wzięli. -
Pstrąg na fali (long cut)
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Prolog Jegomość Pewnie mnie kojarzycie, choć się nie znamy. Teraz pewnie jestem bohaterem kilku piosenek, wieczornych wiadomości i codziennych plotek. Zdaje się, że wszyscy znają tę historię lepiej ode mnie. Jednak chciałem ją wam opowiedzieć. Niestety palec tak mi się złożył do spustu, że naciskając go popchnął kulę, która utkwiła mi we łbie. Wiem, co powiecie: wielka szkoda. I macie rację. Strasznie szkoda, gdyż naprawdę chciałem przekazać wszystkim całkiem ciekawą historię a mianowicie MOJĄ HISTORIĘ. Jednakże wszystko szlag trafił. Już się nie dowiecie jak to było; że zaczęło się od dzieciństwa, ale jakoś nic ciekawego się wtedy nie działo; The Beatles się rozpadli, Presley umarł. Potem Bóg za sprawą niejakiego Chapmana zaprosił do siebie również Lennona, ten na to przystał i przez następne kilka lat nie było, czego słuchać. O mojej rodzinie też trudno rzec coś, co mogłoby was zainteresować. Mój stary walczył w Wietnamie i aż do śmierci mu się nie polepszyło. Mówił, iż matka zmarła przy moim poczęciu, ale ile w tym było prawdy? W latach sześćdziesiątych służył w armii, gdzie na ochotnika testowali na nim gazy bojowe tak, więc trudno było zweryfikować wszystko, co gadał. Rodzeństwa nie mam i nie miałem. Gdy inni chłopcy wychodzili wieczorami nad rzeczkę łapać żaby, gdy bawili się w policjantów i złodziei, puszczali latawce, szarpali dziewczyny za włosy i podglądali je w szatniach, ja w tym czasie siedziałem w domu i przez brunatny pryzmat Johnny Walkera patrzyłem na ojca, i słuchałem jego opowieści z Wietnamu. Jak to komuchy zabili mu najlepszego przyjaciela albo on przez pomyłkę wysadził w powietrze cały swój oddział. Wtedy wrócił, dostał rentę i nie rozstawał się już z Panem Walkerem. Nie o tym jednak mówiłaby ta opowieść. Gdybym już mógł wam coś przekazać to byłoby to coś naprawdę niesamowitego. Chciałbym przedstawić pokrótce ostatnie wydarzenia. Rozdział I Pewnego zimowego dnia, na skraju wiosny, siedziałem sobie łowiąc ryby, nikomu z grubsza nie wadząc. Nagle poczułem jak coś bierze. Po kilku minutach siłowania się ze zdobyczą wyciągnąłem ją z wody. Szarpała się nieziemsko. Wyciągnąłem ją prosto na talerz (głodny byłem niesłychanie). Wtem ryba przemówiła: - Nie zabijaj mnie dobry człowieku – rzekła mocno roztrzęsiona. Łuski miała ciemno szare, lekko posrebrzane. Oczy głębokie. Jakby latynoskie. – Niedawno znalazłem sens życia i jestem właśnie w drodze. Nazwijcie mnie konserwatystą, ale z reguły nie wierzę w gadające ryby, przemierzające świat. Tak już mam, ale w tym przypadku musiałem zredefiniować swoje spojrzenie na pewne rzeczy. - Tak? – spytałem. Mimo obniżonego poziomu sceptycyzmu mówiąca ryba od razu wzbudza pewne podejrzenia. Nie żebym odbierał komukolwiek prawo do wypowiedzi, ale jednak. Coś było nie tak. Ryba wyglądała na bardzo zmęczoną. Po dłuższej pauzie poszedłem tym tropem – A dokąd się wybierasz? - Mów mi Henryk – zwróciła się do mnie ryba. – Wybieram się do Nowego Jorku. - Dlaczego akurat tam? – byłem bardzo dociekliwy. - Gdyż Dublin opatrzył mi się jakiś czas temu. - Mhm – odparłem poprawiając sobie kapelusz. – Słuchaj, jeśli chcesz mogę cię podrzucić do Nowego Jorku. Mam w miarę po drodze. - Byłoby wspaniale - odparł Henryk. – Tylko wezmę plecak – i przełożył go przez płetwę. Tak oto, zarzuciwszy Henryka na ramię, ruszyliśmy do miasta, które nigdy nie śpi. Był rok 1989, ale gdy ten zrozumiał, że nie załapie się na lata 90-te po prostu odszedł. - Musisz być nieźle podekscytowany Henryk. Zobaczysz świat. – zagadałem. - …a na zewnątrz jest Ameryka. Ameryka! – krzyknął triumfalnie – Na sam dźwięk tego słowa, na samą myśl o niej robi mi się mokro pod płetwą. Ale Ameryka, którą mieliśmy ujrzeć to nie była ta Ameryka równo ściętych trawników, czerwonych kabrioletów, futbolistów uganiających się za cheerleaderkami. Co to, to nie. Ameryka, która ukazała się wtedy naszym oczom to była Ameryka brudnych ulic, alfonsów, pajęczyn w oknach. Wyjęta żywcem z życiorysu Bukowskiego. Wyłożona cementem gnijących słów. Ale Henryk miał trochę racji. Wzbudzała pewne uczucie ciepła, przywołanie dawno zapomnianego szczęścia. Chcieliśmy odkryć choćby jego cząstkę. Prolog Henryk Doskonale wiem, co ciśnie się wam na usta: „gadająca ryba, niemożliwe”! Możliwe czy nie fakt jest faktem. Niezbadane są boskie wyroki i ścieżki, którymi staruszek do nich dochodzi. Odkąd opuściłem rodzinną sadzawkę wiedziałem, a raczej czułem się inny. Czułem się starym dzieckiem, dzieckiem, które nie potrafi się bawić i śmiać, niewinnie, i czysto jak inne dzieci. Miałem wrażenie jak gdyby wymyślił mnie Calvino lub jakiś inny czort. Gdy przemierzałem górskie potoki nie interesował mnie świat młodych. Wolałem przebywać z dorosłymi. Z ich planami uniknięcia drapieżników, planowania najbezpieczniejszych tras. Ale, gdy dorosłem i mianowali mnie dowódcą „Pstrągowego Oddziału Planowania i Logistyki” (w skrócie POPIL) zrozumiałem, że to także nie jest fucha dla mnie. To nie moje życie. Właśnie wtedy mając okazję zwiedzić nabrzeża i przystanie pojąłem, co jest moim przeznaczeniem. Byli to ludzie, ich okrutny świat polowania, łowienia i śmiesznego bełkotu, który zwali mową. W każdej wolnej chwili wpływałem do najbliższego portu. Przysłuchiwałem się, podglądałem i przyswajałem wszystko, co było ludzkie. Po kilku miesiącach nauczyłem się mówić (z początku trochę sepleniłem) i oddychać powietrzem. Pewnego zimowego dnia zaszyłem się w spokojnej, mało uczęszczanej zatoczce (jako gadająca ryba nie mogłem tak po prostu wyskoczyć po środku przystani). Przyczaiłem się, a gdy zobaczyłem haczyk nie wahałem się ani minuty. Poszarpałem się trochę, a Jegomość z dziurą w głowie pociągnął przedstawiając mnie światu. Tak zaczęła się ta niesamowita historia. Ale nic więcej nie mówię, podobno on bardzo chciał ją opowiedzieć. Także oddaję mu głos. Rozdział II Podróżując bez mapy trafiliśmy do mieściny o nazwie „Tiny Valley”. Henryka strasznie bolały płetwy i postanowiliśmy sprawić mu jakieś porządne buty. W lokalnym sklepie z obuwiem szefował (według identyfikatora na koszuli) niejaki Al Peters. W chwili, kiedy nas ujrzał oniemiał. Facet z dziurą w głowie i chodząca ryba, która w dodatku chwilę później miała przemówić ludzkim głosem, to może nie „Bonnie i Clyde” rabujący sklepy z butami, lecz bądź, co bądź niezła heca. - Dzień dobry Szanownemu Panu – Henryk ukłonił się w pas – Zapewne zastanawia się Pan, co tacy dwaj niewydarzeni goście chcą kupić w tak zacnym sklepie? Spojrzał na nas, po czym splunął przeżutym tytoniem. - Nazywam się Al. I gówno mnie obchodzi skąd jesteście, komu wieczorami dają wasze siostry i czy matka was za mocno przytulała. Za mało mi płacą, żeby cokolwiek chodziło mi to koło nosa. To nie jest Macy’s tylko nędzny sklep z nędznymi butami po nędznych cenach. Więc słucham – założył na twarz sztuczny, firmowy uśmiech i spytał – czego Panowie sobie życzą? Najchętniej poszukałbym innego sklepu, ale było to bardziej niż oczywiste, iż to jedyny w tym mieście. Henryk uśmiechnął się najpiękniej jak potrafił. - Poproszę kowbojki – rzekł ze wzrokiem pełnym niespełnionych marzeń. - Zawsze takie chciałem. Praktycznie od dziecka. Al wybuchnął śmiechem. - A na cholerę ci kowbojki?! Chcesz ujeżdżać myszy?! – zataczał się ze śmiechu. Musiałem interweniować. - Panie Peters, Al. To jest Ameryka – czułem się jak prezydent w noworocznym orędziu – i każdy ma prawo kupić sobie buty kowbojskie, kiedy tylko mu się zamarzy. Nawet, jeśli nie ma on szans na zwycięstwo na rodeo. Sprzedawca spoważniał. - Ech.! No pewnie macie rację – machnął ręką, po czym poszedł na zaplecze i przyniósł kowbojki w dziecięcym rozmiarze. Po wymianie kilku podejrzliwych spojrzeń zapłaciliśmy, a Al wrócił do żucia tytoniu. Henryk miał buty i mogliśmy ruszać przed siebie. Gdy dotarliśmy do „Middletown” byliśmy spragnieni i zmarznięci po kilometrach bezdroży, więc postanowiliśmy wstąpić do baru na jednego, by rozgrzać trochę zastygłą krew. Rozdział III Bar zwał się „Pussy Catz”. Tak naprawdę do dzisiaj nie wiem, czy był to bar, czy kosmiczny burdel? Od razu po wejściu przywitała nas młoda dziewczyna w dziwnym stroju, wyjętym z serialu science- fiction z lat 50-tych. Całkiem ładna blondynka z piegami zbiegającymi się u nasady nosa, z kusząco pełnymi i kształtnymi wargami, które ukrywały braki w uzębieniu. Kleiła się do nas jak mucha do pajęczej sieci. Spódniczkę miała tak krótką, że nie było nawet sensu wydawać tych kilku dolców. Wszystko było na wierchu. Mimo tego w oczach Henryka ujrzałem tę niebezpieczną iskrę. Nigdy nie rozumiałem, co mężczyźni widzą w kobietach. Osobiście nie spotkałem żadnej, która przykułaby moją uwagę na dłużej niż nowy komiks „Sin City”. - Zostaw tych miłych dżentelmenów – odezwał się facet przy barze – nie potrzebują twoich tanich wdzięków. Proszę Panowie, spocznijcie – odszedł od baru i zaprosił nas do stolika. Miał rude włosy i irlandzkie rysy twarzy. Jednodniowy rudy zarost, który zawsze wzbudza u mnie ciarki gęstą szczeciną pokrywał jego smutne oblicze. W lewym uchu miał tani kolczyk, a na ramionach jeszcze tańszy garnitur. Wyglądał dość dziwacznie, ale w naszej sytuacji nie mieliśmy prawa nikogo osądzać. Rozsiedliśmy się wygodnie i zamówiliśmy piwo. Gdy barmanka je przyniosła facet nalegał, by to on pokrył koszty i napiwek. Jako, że nie mieliśmy z Henrykiem zbyt zasobnych funduszy nie zgłaszaliśmy sprzeciwu. Zaprotestowaliśmy jak to nakazywały dobre obyczaje, po czym pozwoliliśmy mu uregulować rachunek. - Przy okazji. Mówcie mi Steve. Steve Collins. – przedstawił się. Henryk podniósł się z krzesła i wyciągnął płetwę. - Henryk. Również wstałem. - Jegomość. Podaliśmy sobie ręce. Ceremoniał zakończony. - Bardzo mi miło – odparł Steve. Patrzył na nas jakby chciał odczytać nasze myśli. Nie robił wrażenia człowieka, któremu można zaufać. Raczej drobnego cwaniaczka, co żyje z dnia na dzień. Z przekrętu, na przekręt. Postanowiliśmy poczekać jak sprawy się potoczą. Tymczasem on kontynuował rozmowę - Czego tak zacni Panowie szukają w tak odległym i odludnym miejscu? – zaczął dociekliwie. Już chciałem mu odpowiedzieć. - Szukamy sensu… - Szukamy kredensu! Kredensu! Szukamy po prostu kredensu – jakby oparzony przerwał mi Henryk. Steve spojrzał na nas z zaciekawieniem. - Szukacie kredensu? - Jak najbardziej – odparł Henryk, chyba tylko po to, by przekonać siebie samego. Steve klasnął w dłonie. - To wspaniale się składa – jego twarz pełna była obłudy, niczym twarz komiwojażera – gdyż właśnie zajmuję się handlem, szeroko pojętym, w tym także obrotem kredensami! Spojrzeliśmy na siebie z Henrykiem. Postanowiliśmy się trochę zabawić kosztem Pana komiwojażera Steve’a. - A co mógłby nam Pan zaproponować? – zaczął Henryk. - Potrzebujemy czegoś kompaktowego a zarazem pojemnego i niedrogiego – podjąłem wątek. Steve pomyślał przez chwilę. Jego oczy płonęły irlandzkim ogniem. Był w swoim żywiole. - Mam coś w sam raz dla was, Panowie – udawaliśmy z Henrykiem zaciekawienie – kredens roku a być może i dziesięciolecia. Zdobył wszystkie branżowe nagrody. - Co to takiego!? – autentycznie nie wytrzymałem. Steve wyglądał jak wyglądał, ale potrafił dozować napięcie. Trzeba mu to oddać. - Proszę Panów to Kredens Turbo 3000! Najnowsze cudo techniki meblarskiej. - Niesamowite – Henryk się rozkręcał – czytałem o tym. To musi być wspaniała maszyna. - Dokładnie – Steve uderzył pięścią w stolik – Dopijcie Panowie i chodźmy do mojego pokoju. Pokaże wam to cacko. Tak też zrobiliśmy. Wycierając usta ze złotego trunku pędziliśmy z Heniem do pokoju Pana Collinsa. Otworzył drzwi i zaprosił nas do środka. Było ciemno. Panował tam straszny zaduch połączony z potem i brudnymi gaciami walającymi się po wszystkich kątach. Kazał usiąść nam na fotelach pod oknem. W linii prostej najdalej od drzwi. Zacząłem się trochę niepokoić. - Gdzie on jest? – spytałem. - Tutaj – odparł Steve, a jego ręka rozjaśniła się blaskiem księżyca. Z początku byłem w stanie stwierdzić tylko tyle, że trzymał coś metalowego. Po chwili rozpoznałem ten kształt. Desert Eagle. Muszę przyznać, iż zbił nas tym z tropu. - No panienki. Opróżniać kieszenie – widać było jak rozkoszuje się tą chwilą władzy. W tej chwili świat ograniczył się do nas trzech. A on był w sytuacji uprzywilejowanej. Uzbieraliśmy z Heniem jakieś dziesięć dolców, które położyliśmy na stole. Potem Steve związał nas plecami do siebie. Zabrał pieniądze i wyszedł. Siedzieliśmy sami w ciemnym, śmierdzącym pokoju. Ramię w ramię. Jak żołnierze w wojennych okopach (jednak bez homoseksualnych podtekstów). Zawsze w nocy lubiłem wyobrażać sobie, że jestem na wojnie. Tak jak mój staruszek. Trwa ostrzał z moździerzy i kanonada pocisków. A jestem sam ze swoimi dziecięcymi lękami. Dźwigam je przez całe życie. Od tamtych samotnych nocy i zabawy w wojnę aż do dzisiaj, do tego pokoju, gdzie jestem uwięziony razem z mym towarzyszem. Gdy snułem te smutne wspomnienia Henryk zaczął wyślizgiwać się z więzów. Patrzyłem jak niedobitki promieni księżyca wpadają do pokoju przez, miejscami dziurawe, żaluzje i mieniąc się tysiącem barw kończą swą podróż na jego łuskach. - Dobra spadamy stąd – powiedział. Zrzuciliśmy liny i raz na zawsze opuściliśmy „Middletown”. Rozdział IV Szliśmy przed siebie. Gdy od dłuższego czasu, w milczeniu, pokonywaliśmy kolejne kroki, zachciało mi się śpiewać. Przypomniałem sobie piosenkę, którą mój ojciec nucił mi niegdyś przed snem. Jeszcze zanim whisky zastąpiła mu krew. Nie mogłem sobie dokładnie przypomnieć słów, więc zanuciłem dwa wersy, które najbardziej utkwiły mi w pamięci: Dotąd zawsze wędrowałem z księżycem, ale księżyc zasnął i teraz wędruję już sam. Henryk najwyraźniej nie był w nastroju na podśpiewywanie. - Przestań! – nie cierpię śpiewania w podróży. – Kojarzy mi się z tandetnymi skautowskimi zaśpiewami i kiełbaską z nad ogniska. Nie trawię takich klimatów. - Dobra już nie będę – nie wiem, co go ugryzło? Przemierzaliśmy tak sosnowy las. Każdy ze swoją bezimienną złością i niechęcią do świata, chowaną w sercu od dziecka. Wiedziałem, że nie stworzę historii tak jak mój ojciec w Wietnamie, nie wezmę czynnego i oczywistego udziału w zapisywaniu jej kart. Jednak wszystko, każdy jest jej częścią; pojedynczy krok stawiany przez nas na tej zapomnianej drodze, Henryk ze swoim nie ukierunkowanym gniewem i ja z moimi dziecięcymi wspomnieniami. Z małym, z pozoru nic nieznaczącym fragmentem piosenki. To jest historia: Dotąd zawsze wędrowałem z księżycem, ale księżyc zasnął i teraz wędruję już sam; którą śpiewam tej nocy. W czasie burzy dyń dotarliśmy do mieściny o dziwacznej nazwie „Ratherbigsonrocks”. Byliśmy już na obrzeżach Nowego Jorku. Zatrzymaliśmy się w moteliku. Nasz pokój był bardziej podrzędny niż sugerowałaby to cena i prawie nie śmierdział fajkami. Henrykowi to nie przeszkadzało. Wiedział, czym pachną mosty nad Missisipi i kurze fermy Wisconsin. Leżąc bezszelestnie w naszych łóżkach nasiąkaliśmy atmosferą Ameryki. Tej nowej, którą dopiero, co poznawaliśmy. Odespawszy kilka godzin ruszyliśmy na miasto. Obok motelu był burdel z tanimi meksykańskimi dziwkami. Henryk, dotąd przeciwny takim pomysłom, rozchmurzył się trochę i postanowił zaszaleć. Pofiglowaliśmy sobie trochę z latynoskimi panienkami, które chyba z natury zawsze wydają się spocone, a ich skóra błyszczy jak świeżo woskowany Cadillac. Po jakiejś godzinie spędzonej z nimi w obskurnych pokojach z przykrością i strachem stwierdziliśmy, iż nie mamy pieniędzy, co doprowadziło do nieuniknionego konfliktu z ich alfonsem; Ramonem, który był najprawdopodobniej najbardziej obleśnym typem, jakiego kiedykolwiek ujrzały nasze oczy. Wyglądał jak mały chłopiec, dziecko swojego otoczenia. Gdzie dziwki zastępowały mu matkę a sutenerzy ojca. Błyszczące włosy, tanie łańcuchy a przede wszystkim szpetne i kiczowate wąsy pod nosem wyglądały jak gdyby tkwiły tam od urodzenia, a on tylko do nich dorastał. Najwyraźniej nie do końca mu się udało. Teraz te błyszczące wąsy goniły nas przez ciemny, gęsty, modrzewiowy las. Gdy kroki i nawoływanie za nami ucichło, ukrywszy się pod powalonym drzewem, oczekiwaliśmy brzasku. Każdy trzask gałązki, każdy szelest liścia zdawał się zwiastować nasz koniec. Z godziny na godzinę gęstniejący mrok coraz bardziej przybierał kształt postaci Ramona i jego kompanów. Kształtu nieuniknionej kary. Na szczęście mrok aż do rana pozostał mrokiem. Skoro świt skierowaliśmy się z powrotem na trasę. Dotarliśmy do jakiejś konkretnej drogi ze stacją benzynową. Henryk był bardzo zmęczony. Poprosił, bym skombinował mu jakiś rower na ryby. Trochę czasu mi to zajęło. Na stacji go nie było. Kilkaset metrów za stacją była mała mieścina „Bythewaysville”. Musiałem sprawdzić trzy sklepy wędkarskie, dwa sportowe i jeden monopolowy (bez żadnego związku ze sprawą). Gdy wróciłem z rowerem ruszyliśmy do Nowego Jorku. Tym razem na dobre. Rozdział V Rano, gdy dotarliśmy na miejsce pokazałem Henrykowi kilka sklepów, do których nigdy mnie nie wpuszczają. Po południu poszliśmy na mecz Yankees’ów. Stojąc pod stadionem obstawialiśmy wynik na podstawie reakcji kibiców. Wygrałem 70 centów i dwa promocyjne kapsle Coca- Coli. Bawiliśmy się niezgorzej, więc dzień upłynął nam dość szybko. Wieczorem spacerując Broadwayem dysputowaliśmy sobie w najlepsze aż tu nagle Henryk, w mgnieniu oka, stanął oniemiały. - Co się stało? – nic do niego nie docierało. – Co?! – powtórzyłem. - Ona...spójrz – wskazał śliczną brunetkę spacerującą po przeciwnej stronie ulicy. Idealna sylwetka przesuwała się wzdłuż neonów, które rozjaśniały jej włosy, niczym druga po południu. Światła się zmieniły. Szła w naszym kierunku. Jej uśmiech był jak chwila deszczu w wiosenny dzień. Przez sekundę zdawało mi się, że był przeznaczony wyłącznie dla mnie. - Nigdy nie czytałem poezji i dzisiaj chyba nie zacznę – rzekłem wpatrzony w nią jakbym ujrzał płatek śniegu w lipcu. Brak kąśliwej uwagi ze strony Henryka mnie zaniepokoił. Rzuciłem na niego kątem oka. - Teraz głupcze! Pocałuj ją! – wydarł się na całe gardło. - To jest sens życia! Dogoniłem dziewczynę próbując standardowego, dwuręcznego objęcia. - To nie takie proste, gdy się ma 8 centymetrową dziurę w głowie – wymamrotałem podirytowany. Henryk myślał przez sekundę, po czym rzucił: - Złap się kapelusza. Tak zrobiłem. Ale było to trochę jak wbijanie gwoździa papierowym młotkiem. Czułem się jak poległy strażak, który jeszcze miesiąc temu był bohaterem. - Nie zawsze bywa lekko – rzekł podsumowując. - Takimi wskazówkami prędzej ugotujesz spaghetti niż zrobisz karierę w show biznesie – odparłem, po czym ruszyłem w swoją stronę światła. Epilog Jegomość I to w zasadzie wszystko, co bym wam powiedział. Teraz akurat nie wyszło, ale postaram się następnym razem. Może nie dzisiaj, ale bardziej jutro niż w przyszłym tygodniu. Epilog Henryk Trudno cokolwiek więcej powiedzieć. Nie udało mi się skierować Jegomościa na lepszą drogę. I od tamtej pory tak idziemy, a długie na milę promienie księżyca rozświetlają nam drogę. W międzyczasie Jegomość balansuje na jej krawędzi, niczym nad brzegiem jeziora. Facet z dziurą w głowie i pstrąg. Jak bohaterowie zakazanej, dziecięcej powieści. -
Popołudnie średniej klasy
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Ludzie przejdą po cierniach byle tylko dostać się na ostatni błyszczący pas trawy. Skąpany w słońcu. Przyjdę tam naśmiecę a oni powiedzą: „Dopiero co mamy lato. Dopiero co mieliśmy wiosnę” i trzymają je jak dwie połówki jednego miejsca. Gdzie byłem już kiedyś. Nazwałem je domem. Oparty o ścianę patrzyłem w oczy facetowi utopionemu w kałuży. Zbyt długo odkładał swój urok na stertę tłuszczu i musieli go zniszczyć. Za dużo wiedział o pękniętych rurach i psich kupach na trawnikach. Młodzi przechodzą teraz niedaleko tego miejsca. Muszą być okrutniejsi od swoich rodziców w ich wieku więc czasem któreś splunie soczyście. Przedświt wybuchnie rozbijając się o chodnik. A potem cisza. Lecz i ta chwila minie za chwilę zamarznie jak przeciągająca się rozmowa w niemych głoskach. -
Przesiane słowa niczym piach
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na Miłosz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dorgi Miłoszu: czytać i jeszcze raz czytać. -
Promyki słońca...Tańczące w kącikach oczu...
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na Miłosz utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
jako, że mój imiennik to bedę bardziej pobłażliwy. Masz wrażliwość i zapewne również wyobraźnię, ale musisz ją zmusić, by sięgnęła poza ramy banalnych, wyświechtanych środków artystycznych. Zgodzę się również z przedmówcą; troszke przegadany. Ale poczytaj, pisz dalej i powinno jakoś być. Pozdrawiam. -
Pstrąg na fali
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Chciałem wam opowiedzieć pewną historię. Niestety palec tak mi się złożył do spustu, że naciskając go popchnął kulę, która utkwiła mi we łbie. Wiem co powiecie: wielka szkoda. I macie rację. Strasznie szkoda, gdyż naprawdę chciałem wam opowiedzieć ciekawą historię a mianowicie MOJĄ HISTORIĘ. Niestety wszystko szlag trafił. Już się nie dowiecie jak to było; że zaczęło się od dzieciństwa, ale jakoś nic ciekawego się wtedy nie działo; The Beatles się rozpadli, Presley umarł. Potem Bóg za sprawą niejakiego Chapmana zaprosił do siebie również Lennona, ten na to przystał i przez następne kilka lat nie było czego słuchać. Nie o tym jednak mówiłaby ta opowieść. Gdybym już mógł wam coś przekazać to byłoby to coś naprawdę niesamowitego. Chciałbym przedstawić pokrótce ostatnie wydarzenia. Pewnego zimowego dnia, na skraju wiosny, siedziałem sobie łowiąc ryby i nikomu nie wadząc. Nagle poczułem jak coś bierze. Po kilku minutach siłowania się ze zdobyczą wyciągnąłem ją z wody. Szarpała się nieziemsko. Wyciągnąłem ją prosto na talerz (głodny byłem niesłychanie). Wtem ryba przemówiła: - Nie zabijaj mnie dobry człowieku – rzekła mocno roztrzęsiona. Łuski miała ciemno szare, lekko posrebrzane. Oczy głębokie. Jakby latynoskie. – Niedawno znalazłam sens życia i jestem właśnie w drodze. - Tak? – spytałem. Bądź co bądź gadająca ryba od razu wzbudza pewne podejrzenia. Nie żebym odbierał komukolwiek prawo do wypowiedzi, ale jednak. Coś było nie tak. Ryba wyglądała na bardzo zmęczoną. Po dłuższej pauzie poszedłem tym tropem – A dokąd się wybierasz? - Mów mi Henryk – zwróciła się do mnie ryba. – Wybieram się do Nowego Jorku. - Dlaczego akurat tam? – byłem bardzo dociekliwy. - Gdyż Dublin opatrzył mi się jakiś czas temu. - Mhm – odparłem poprawiając sobie kapelusz. – Słuchaj jeśli chcesz mogę cię podrzucić do Nowego Jorku. Mam w miarę po drodze. - Byłoby wspaniale - odparł Henryk. – Tylko wezmę plecak – przełożył go przez płetwę. I tak oto, zarzuciwszy Henryka na ramię, ruszyliśmy do miasta, które nigdy nie śpi. Był rok 1989, ale gdy ten zrozumiał, że nie załapie się na lata 90-te po prostu odszedł. Po kilku dniach marszu przez naszą Amerykę, w czasie burzy dyń dotarliśmy do moteliku na obrzeżach Nowego Jorku. Nasz pokój był bardziej podrzędny niż sugerowałaby to cena i prawie nie śmierdział fajkami. Henrykowi to nie przeszkadzało; wiedział czym pachną mosty nad Missisipi i kurze fermy Wisconsin. Rankiem poprosił, bym skombinował mu jakiś rower na ryby. Trochę czasu mi to zajęło. Musiałem sprawdzić trzy sklepy wędkarskie, 2 sportowe i jeden monopolowy (bez żadnego związku ze sprawą). Gdy wróciłem z rowerem ruszyliśmy na miasto. Rano pokazałem Henrykowi kilka sklepów, do których nigdy mnie nie wpuszczają. Po południu poszliśmy na mecz Yankees’ów. Stojąc pod stadionem obstawialiśmy wynik na podstawie reakcji kibiców. Wygrałem 70 centów i dwa promocyjne kapsle Coca- Coli. Wieczorem spacerując Broadway’em dysputowaliśmy sobie w najlepsze aż tu nagle Henryk, w mgnieniu oka, stanął oniemiały. - Co się stało? – nic do niego nie docierało. – Co?! – powtórzyłem. - Ona...spójrz – wskazał śliczną brunetkę po przeciwnej stronie ulicy. Idealna sylwetka przesuwała się wzdłuż neonów, które rozjaśniały jej włosy, niczym druga po południu. Światła się zmieniły. Szła w naszym kierunku. Jej uśmiech był jak chwila deszczu w wiosenny dzień. Przez sekundę zdawało mi się, że był przeznaczony wyłącznie dla mnie. - Nigdy nie czytałem poezji i dzisiaj chyba nie zacznę – rzekłem wpatrzony w nią jakbym ujrzał płatek śniegu w lipcu. Brak kąśliwej uwagi ze strony Henryka mnie zaniepokoił. Rzuciłem na niego kątem oka. - Teraz głupcze! Pocałuj ją! – wydarł się na całe gardło. - To jest sens życia! Dogoniłem dziewczynę próbując standardowego, dwuręcznego objęcia. - To nie takie proste, gdy się ma 8 centymetrową dziurę w głowie – wymamrotałem podirytowany. Henryk myślał przez sekundę, po czym rzucił: - Złap się kapelusza. Tak zrobiłem. Ale było to trochę jak wbijanie gwoździa papierowym młotkiem. Czułem się jak poległy strażak, który jeszcze miesiąc temu był bohaterem. - Nie zawsze bywa lekko – rzekł. - Takimi wskazówkami prędzej ugotujesz spaghetti niż zrobisz karierę w show biznesie – odparłem, po czym ruszyłem w swoją stronę światła. I to w zasadzie wszystko, co bym wam powiedział. Teraz akurat nie wyszło, ale postaram się następnym razem. Może nie dzisiaj, ale bardziej jutro niż w przyszłym tygodniu. -
Krach na giełdzie pomidorów
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Co zrobić ze 193 zdjęciami Wielkiego Kanionu? Gdy wszystko udaje być większym od tej dziury. Powiedziała, że potrzebuje doliny by wyrzucić wspomnienia poszedłem na lunch, usiadłem i chciałem wytłumaczyć ścianie skąd te cienie Pod powiekami i sałata na wietrze rozdaje wszystkie swoje kapelusze. Pewnego dnia postawią jej pomnik. Może jeszcze nie jutro, ale bardziej teraz niż potem będzie za późno na drobne, lepkie rozmowy. Każdy wie; Jej śmiech jest jak dwu minutowy deszcz w gorący letni dzień wybiorę się na ryby do taniego hotelu, gdzie ja albo to. -
W pośpiechu zapętlony
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Lakonicznie rozmieniam rytm swojego serca na kilka pomniejszych. Powtarzając z przekonaniem powiedzonka mojego ojca. Zawsze z uchem wyczulonym na humor i głosem nastrojonym melancholijnie. O krok przed światem rozkołysany Obserwuję jak odchodzisz. Zerkam przez palce, by tracić jak najmniej. Chowam uśmiech głęboko, by nie uciekł przez usta wraz z twoim ulubionym cytatem z Salingera i przysmażonym obiadem. Przepijam ostatnie słowa skrzętnie dotąd chowane na dnie kieszeni. Tak mnie zastałeś przyjacielu. Gdy wieczór osiada fusami późnej godziny. Tuż za rogiem Gaśnie księżyc. -
Niedomknięte okna
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
no zainspirował mnie ten kawałek. co z tego? nie pierwszy nie ostatni taki przypadek w historii ludzkosci. "prawie jak plagiat" - dobre. a tak na serio to tak mnie wciagnal "Ligth Years", ze pisalem pod jego duzym wplywem i stad ostateczny ksztalt wiersza. A tak na marginesie; z całym szacunkiem i sympatią dla Eddiego, pisze on swietne teksty, ale to tylko teksty piosenek, ktorymi Ameryki nie odkrywa. Chociaz mysle, ze gdyby sprobowal poezji moglby byc w niej niezly. Z reszta Pearl Jam tez sporo zapozyczaja chocby od Neilla Younga czy tez w "Yellow Ledbetter" (to wlasciwie interpretacja "Little Wing" Hendrixa w wykonaniu Mcready'ego). Ale tak to jest ze sztuka, ze sie pozycza, czerpie inspiracje od innych. Nevertheless sorka jesli przesadzilem. -
Niedomknięte okna
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Mając w sobie odpowiednią scenerię można spędzić całe lata świetlne naprzeciw siebie jak kamień przy kamieniu żartować sobie z zagadek i wojny. Rozumiem słowa rozumiem uczucia Jednak nie do końca udało mi się rozszyfrować sztuczki zawieszone nad głową o jeden oddech za wysoko. Niczym indolentne żale rozbudzone ponad miarę. Układające się w obraz nieba zmrokiem Byliśmy jak kamienie teraz jako gwiazdy. Gdy księżyc siedzi już na ramie okna i powoli wiosłuje szeptem w naszą stronę. -
O czymś
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Zapominam o konwersji w miejscach, gdzie nasza rozmowa staje się pasjonująca. Świat kręci się tak szybko. Proszę złap mnie za buty Zaplątane w twoich włosach, które zostawiasz na szczotce. Wszędzie kładę swój wzrok i już zaczynam śmiać się z ciebie samemu nie umiejąc pływać Pocieszam się tym, że w Wenezueli czeka na mnie pająk wielkości talerza Oblizuje usta i proszę o więcej. -
I to wszystko co na nic sie zdało
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
"I was born when you kissed me. I died when you left me. I lived a few weeks while you loved me." Humphrey Bogart Spadła z drzewa. Jednym cierpkim podmuchem. Wiatr był gęsty tej nocy. Nie płacze, ponieważ to koniec, cieszy się, że w ogóle było. Metafora tamtej chwili; drzwi bez klamki, seks bez zobowiązań. W pokoju biały słoń, którego nikt nie widzi I nagle wiosna. Wkracza w dzień pastelowym szlakiem pejzaży. Ręce jej drgają jak fata morgana. Patrzy w książkę. Na głos pyta Whitmana czym jest trawa? Cytaty przychodzą z trudem. Czeka, półuśmiechem Stoi niczym dom. Do góry nogami. W tej chwili. Pod powieką. Łza tnie rozszerzoną źrenice. Odprowadza mnie wszystkimi zmysłami. W myślach nie ma, zapomniała już niemal Nie istnieję. -
Odcieniem szarości
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Być tą kobietą jesienną. O zmierzchu. Nie błyszczeć już jak nowa jarzeniówka. Siedzieć tak sobie kość na kości, włos na włosie. Brud pod paznokciami niczym zegar biologiczny od lat przesypia wiosnę. Tłumaczyć sobie, że najważniejsza jest ta druga powieść, drugi akapit w gazecie, druga myśl. W końcu Bardziej się zdziwić czy bardziej uśmiechnąć? Na widok niezbyt dobrej poetki, w niezbyt ładnym, alabastrowym domu bez wyjścia. Gdyż życie nie lepiej się z nią obeszło. Wydało bez reszty Fotel, lusterko, kartkę papieru. Ktoś usiadł, ktoś ujrzał, nikt nic nie napisał. -
Bitnikowe marzenia Tomka
ewan_mcteagle odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Gdy sądziłem, że doświadczyłem już wszelkich skrajności odparł jakoby ironia była mu wrzodem na dupie. Pełen sarkazmu przybierał wtedy uśmiech jak z kreskówek. Ząb w ząb. Rzucał teksty z pocztówek i reklam błędnie zakładając, iż odświętny garnitur z naszych oczekiwań będzie w sam raz na byle okazję. Dla niego Zima o każdej porze roku była upalna a lato w środku tygodnia nie do zniesienia. Zakładał te bitnikowskie buty nie do zdarcia żywcem z Bukowskiego. Zastanawiając się czy niebo zawsze było tak pastelowo zielone zawieszone jak słowa, które uciekły z rozwartych ust. Recytując białe wersy czasem zahaczające o rym Zdawał sobie sprawę, iż odejść wzbudzając powszechne obrzydzenie to nie to samo co popaść od razu w autyzm. Myślowym skrótem pomijając apatię.