Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ewan_mcteagle

Użytkownicy
  • Postów

    246
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez ewan_mcteagle

  1. W każdej kieszeni adresy i numery telefonów. Pięści zaciśnięte, odwodnione w oczekiwaniu na kolejną przerwę, na kolejnego papierosa. Tylko księżyc zdaje się być bardziej samotny, niczym niedomknięty nawias. Życie przestało być zwykłą ciekawostką stając się sumą naszych różnic. Choć mówimy inaczej nasze usta wiedzą kim jesteśmy. Niezmiennie oddychają bez tańca, bez piosenki. Jedynie oczy płyną dalej. Wiosna nadeszła dla ciebie i dla mnie. Śnieg stopniał. Stopy komiwojażera utknęły w obłędzie. Tory kolejowe szukają miejsca, by się zatrzymać. Błotniste między stacjami. Pakujesz swoje rzeczy i nie oddajesz zdjęć. Jak w wojsku, jak wyrywanie zębów, jak kwiaty. Pozostają na kaloryferze by uschnąć i nie zmienić mojej nieobecności.
  2. „Sezon doskonalenia wiary” W każdej kieszeni adresy i numery telefonów. Pięści zaciśnięte, odwodnione w oczekiwaniu na kolejną przerwę, na kolejnego papierosa. Tylko księżyc zdaje się być bardziej samotny, niczym niedomknięty nawias. Życie przestało być zwykłą ciekawostką stając się sumą naszych różnic. Choć mówimy inaczej nasze usta wiedzą kim jesteśmy. Niezmiennie oddychają bez tańca, bez piosenki. Jedynie oczy płyną dalej. Wiosna nadeszła dla ciebie i dla mnie. Śnieg stopniał. Stopy komiwojażera utknęły w obłędzie. Tory kolejowe szukają miejsca, by się zatrzymać. Błotniste między stacjami. Pakujesz swoje rzeczy i nie oddajesz zdjęć. Jak w wojsku, jak wyrywanie zębów, jak kwiaty. Pozostają na kaloryferze by uschnąć i nie zmienić mojej nieobecności.
  3. Dzieki. Chyba skorzystam z porpozycji Espeny. Dziekuje raz jeszcze. Pozdrawiam.
  4. Linia godziny, 23.34 do następnego pociągu. W głowie ludzie, na peronie. Niebo, księżyc i gwiazdy będą oceniać przeznaczenie; po wzroście, wyglądzie i ogólnym wrażeniu jakie sprawiam. Palce żółkną od kolejnego papierosa. Lewa dłoń szuka rytmu na dębowym blacie. Odkształcona przez gruby notatnik ze słowami, które być może ktoś, kiedyś nazwie poezją. Oby tylko po mnie. Uczucie porażki znam na pamięć. A przecież staram się zapomnieć. Wychodzę więc, by zrzucić z siebie dym, Toma Waitsa i knajpiane sztuczki. Wrócę, jeszcze tylko spojrzę na wschód, na zachód, północ i południe. Zagram ulubioną piosenkę jej kota. Wyduszę melancholijnie ostatnie pożegnanie. Jeśli uczucie nie może być rozdzielone w równym stopniu to dobrze. Wezmę wszystko, lecz nie odwzajemnię już nawet westchnienia.
  5. Wielkie dzięki. Best regards.
  6. Nie ma już dzieci, by obejrzeć się przez ramię. Na tory kolejowe. Rzucić kamień ukruszony z wielkiej skały. W szklance woda mineralna. W głowie tęsknota za oceanem. Mam grę bez pionków i zasad. Odcienie szarości, niczym pięciodniowy zarost. Obserwuję wiatr, by skoczyć i nie zaplątać się w chmury. Jak nadzieja, która nie znała celu. Lecz póki co miejsca ze zdjęć blakną. Od wschodu do zachodu niebo powolne. Już na mnie nie czeka. Co miała na myśli nic nie mówiąc? Zachowała wszystkie swoje właściwości. Bez makijażu, zbędnych wątpliwości, w mojej koszulce, z uśmiechem w sam raz na okazję. Nie przyzna się, że była najszczęśliwsza. Mówi, że to szczęście tylko jej się zdawało. Ale oczy ją zdradzają. Nie pamięta, gdzie zostawiła ten sen, który teraz zwija się w kłębek. Czeka na dojrzałą alegorię poety, który wylewając z siebie miłość nie zauważył, że niemal opisał niebo.
  7. Zwykle kłamią w tych sprawach. Mówią, żeby nie słuchać. Milczysz. Luty zeszłego roku był mroźny, a gwiazdy inne. Wciąż muszę się golić co trzy dni. W marcu wybrałaś. Robiąc gorzką herbatę jeszcze słodzę twoje dwie łyżeczki. I choć żadna piosenka niczego nie wyjaśnia, nadal odpalam papierosa od refrenu. Z czasem zostaniesz szeptem. Ptaki w czerwcu oszaleją. A ja połamię kąty przechodząc przez ulicę.
  8. śnieg płynie niczym plankton. raz. i jeszcze raz wpada przez otwarte okno do paszczy wieloryba. tak to widzę ja. zresztą pokłócimy się jeszcze o mnóstwo głupich spraw. i jakkolwiek znam już te krajobrazy. jej oczy nagle piękne chcą mnie zatrzymać. chociaż na jeszcze jeden dzień nim przyjdzie wiosna. wszystkie męczące detale odzienia już zrzucone. podają że w Meksyku liczba samobójstw przewyższyła liczbę zabójstw. a smutne imiona milczą chórem na cmentarzach. ale czy to dobrze czy źle? że jej drobna dłoń otwarta nieśmiało na moje łzy znów się zamyka. jeśli najtrudniejsze w byciu razem jest rozstawanie to czemu nie oddasz nam tych których jeszcze kochamy?
  9. niedzielne słońce zatrzymało się na czubku papierosa. wszystko spokojne. musiało się zdarzyć. ani śnieg ani wiosna za oknem dzień stacza się ze wzgórza. i słychać dźwięk pominiętych kamieni. w tej słownej zadymce mówi że w czepku urodzona bo ją kocham. a oczy jej się pocą gdyż do łez się nie przyzna. moimi słowami zamyka drzwi a ja próbuję dyskutować ze znakiem stopu.
  10. jak to jest że ona już nie moja śpi? śni obok papeterii którą jej kupiłem list wciąż się waha. choć jej się wydaje jakby decyzja już zapadła nieodwołalnie odeszła noc. dlaczego tak jest? iż nie odróżniam naszych ciał. i kocham tak cicho aż do skurczu mięśni płonę na jej skórze. a miłość w mojej głowie dojrzewa z każdą odmową od nowa. gwiazdy to spadają to kwitną. jak to jest że ja wiem bardziej niż kiedykolwiek i milczę jakbym świecił lecz ona wciąż nie wie i próbuje przemyśleć miłość.
  11. bardzo dziekuje:) Pozdrawiam.
  12. Jeśli księżyc znaczył dla ciebie cokolwiek uśmiechnij te usta skoro noc odmawia. Zresztą słońce nie powiedziałoby nam że w styczniu mogliśmy jeszcze wymieniać marki po starym kursie. Mam ich mnóstwo w szufladzie obok achromatycznej wizji nas i starego Citizena po dziadku. Lecz jeśli to suche powietrze wrosło we mnie tak mocno, że nie możemy bez niego żyć. Bo jest z nami. Jest nami. I twierdzi (doprowadzając frazę do obłędu) jakoby twoja sukienka straciła purpurę. to wciąż mogę poczuć twoje szczęście, posmakować uśmiechu i zupełnie otwarcie czuć zażenowanie na widok schodów.
  13. Nie filozofujmy, skarbie. Nie idźmy tą drogą. W zamian zdestabilizujmy na chwilę. Uwolnijmy elektrony. Osłupieni w zachwycie nad pastelową esencją zimy. Nie odczuwajmy tego nazbyt. Choć raz nie opierajmy naszych przekonań na powierzchownej treści mojego szaleństwa. Tak wiele słów, podczas gdy chmury suną powoli zahaczając moja czuprynę. Jednak dziś już jej nie przygładzasz. Nie histeryzujmy, kochanie. Wciąż cię kocham. Kobietę. Twoją nagość na łóżku. Gromadzę dane, by w pełni docenić owalny kształt twojego tyłeczka. Brzoskwinie, cytryny i śliwki wirują niczym wiatraki drzew nad nami. Nie bądźmy sentymentalni. Gdy śnieg wtrąca się bełkotliwym trzaskiem pod stopami. Ty wzdychasz, ja ziewam. Nasza muzyka uroczej niekompatybilności. Teraz na afiszu. Jak bardzo będę tęsknił? Zwłaszcza za tym.
  14. Dziękuję wszystkim za komentarze. Zmieniłem troche mam nadzieję, że na lepsze. Proszę o dalsze uwagi dziekując z góry. Pozdrawiam.
  15. Stoję na deszczu i czekam na ojca by znów zagrał Dylana. Basowym głosem trafiającym jedynie ciszę. W moich myślach napisałby chociaż kilka słów. Wiatr porwał listonosza a ten zjadł jego list ponieważ jest zapewne równie nikczemny jak szelest między uszami. Jestem tym co postradały zmysły z tabliczką „wstęp wzbroniony” na szyi. Głowa rozpalona myśli i słowa występne. Proszę jedynie o kilka marzeń przecież znam je tak dobrze. Wiedz że nigdy nie bywam gdzie trzeba być w danej chwili lecz zawsze spłacam długi przed końcem miesiąca niczym dzień pytam gwiazd czym grawituje ziemia? Czym się spala materia? Gdzie znika papieros trzymany w ustach? Na deszczu mokną słowa na końcu języka. Ganię siebie za te myśli choć wiem że listonosz zatrzymuje co piękniejsze listy dla siebie.
  16. obudziłem się zlany potem. Słońce zajrzało pryszczate na moje problemy. Położyło nogi na wezgłowiu i obserwowało muchę na firance. W wodzie pusto pieprzyły się ryby. Wiersz zadedykuję wałkoniom. Być może nikt nic nie wie. Ani białe myszki ani jej podwiązki ani moje wideo. Zakładam koszulkę by zdjąć ją w drodze na lunch. Wierząc całe życie w Słowackiego dopóki nie okazało się że ona tam mieszka. Przeklęta ulica. Dźwięki idą w zapętlenie. Kiepskie żarty. Tragedia wieszczy. Zostały słowa i hemoroidy (poznaję te same co kiedyś). Słabszy w uzębieniu niż w formie słodzę herbatę a poduszkę składam na trzy tak dla hecy.
  17. przeogromniaste dzieki:) Best regards
  18. „Legendy Midgetville” Prolog Mieszkanie trzeszczało, gdy mróz próbował wedrzeć się przez ściany. Krople stopniałego śniegu zastygły w bezruchu na oknach. Większość z nich zamarzła. Lecz jedna nie wiedziała, czy jest już soplem lodu czy jeszcze płynem i uwiesiła się lewego rogu szyby. Spadła po chwili, gdy Ignacy zatrzasnął za sobą drzwi do pokoju. Wyjrzał na zewnątrz robiąc kwaśną minę. Widok samochodów zasypanych na wysokość bocznych szyb wprawiał go w nieprzyjemne odrętwienie. Zapalił papierosa i sięgnął po książkę z szuflady biurka. Powietrze zawirowało w mętnych obłokach dymu, które zasłaniały tytuł książki. Ignacy otworzył ją odkrywając pierwszą stronę. Widać było jedynie tytuł pierwszego rozdziału. Rozejrzał się dokoła i z pewną dozą zmieszania zaczął czytać. - Jestem w zasadzie anonimowy – Jegomość zwrócił się do Ignacego. – Anonimowy na tle tych stron. Jednak mnie zauważyłeś, więc zasługujesz na to, by zapoznać się z pewną historią. Przygoda ta przydarzyła się mnie i mojemu przyjacielowi, pstrągowi imieniem Henryk. Rozdział I Zimową nocą podróżni Odzyskałem swój byt, Henryk dobry humor, a Siwe Pole pozwoliło nam zregenerować siły. Nie marnowaliśmy czasu i chcieliśmy być na bieżąco. Gazety donosiły, o kryzysie małżeńskim Britney i banana oraz końcu epoki Wielkiego Olka. Gdy byliśmy już mądrzejsi w sprawach międzynarodowych postanowiłem spełnić swoje marzenie i zostać rekinem giełdowym. Cokolwiek ten epitet oznaczał. Udałem się na Giełdę Papierów Toaletowych i zakupiłem tysiąc akcji LPR, czyli Ludowego Paradygmatu Rolniczego. Niestety prezes tej spółki wykręcił jakiś szwindel i uciekł za granicę tak, że ponownie zostałem z niczym. Powiedziawszy, o tym Henrykowi dostałem słuszny pod każdym względem wykład odnośnie makroekonomii i grupy trzymającej sadzę pod wąsami. Po zdrowej dawce politycznego bełkotu stwierdziliśmy jednogłośnie, iż wyruszamy w drogę. Po dość nudnej zabawie kartograficznej padło na Nevadę. Spakowaliśmy manatki, wsypaliśmy do kieszeni garść ziemi z Siwego Pola, obejrzeliśmy wschód słońca nad fabryką azbestu, po czym ruszyliśmy przed siebie. Dom pozostał smutny, obszedł się smakiem nadziei na nową przygodę. Resztki pożegnalnych piosenek zaległy w strunach fortepianu, a zdjęcia spoglądały na swe odbicia w pustych donicach paproci. Siwe Pole, już bez nas, spoczywało samotnie na Małej Tortilli, jak nazywano pas wybrzeża od Porto Calvini do Przylądka Steinbeck. Przed wyjazdem musieliśmy się jeszcze odmeldować u wujka Szarejbajki. Cel wizyty był dwojaki; po pierwsze chciałem, by Henryk poznał słynnego na całą Małą Tortillę prawnika, specjalistę w nietypowych precedensach, po drugie mój przyjaciel miał misję. Pragnął wziąć udział w słynnym turnieju wędkarskim na pustyni w Nevadzie. Miał to być sposób zemsty za wszystkie lata, kiedy to krewni Henryka padali ofiarą tej imprezy. Musieliśmy wyjaśnić kwestie prawne, jak i czysto moralne w tej sprawie. Z samego rana zaszliśmy więc do hiaciendy wuja. Stała ona na obrzeżach Siwego Pola pod Poskręcanym Drzewem. Stanąwszy przed werandą ujrzeliśmy jednego z asystentów. Zaprosił nas do środka. Rozsiedliśmy się wygodnie w fotelach przed biurem i oczekiwaliśmy na naszą kolej. Nie czekaliśmy długo. Gdy tylko wujek usłyszał, że wpadłem z wizytą kazał wyrzucić innych kontrahentów z biura. Zaparzył nam tradycyjną meksykańską herbatę z chili i nakazał wyjaśnić, czemu zawdzięcza wizytę. - Sprawa dotyczy zemsty, drogi wujku – podałem mu pisma odmowne, jakie Henryk uprzednio otrzymał od Wyższej Rady Pomstowania i Zadośćuczynień. - Prawniczy bełkot - Wujek pokiwał głową, po czym zwrócił się do Henryka. – Wyjaśnij mi synu, w czym rzecz? Henryk przeczesał łuski. - Sprawa wygląda następująco. Od wielu pokoleń moi krewni są wyławiani z wszystkich rzek Ameryki i wywożeni na bestialski turniej w Nevadzie. – wujek nie krył oburzenia, ale nie chciał przerywać. – Co to za sztuka łowić ryby szamoczące się na piasku? – kontynuował mój ichtio-przyjaciel. - Zresztą, gdybym chciał pomścić cały swój ród nie wystarczyłoby mi życia. Pragnę pomścić jedynie swojego kuzyna Długiego Johna Pstrąga. Szarabajka podał Henrykowi pudełko chusteczek i na chwilę pogrążył się w kontemplacji. Przywołał do siebie asystenta i nakazał odnalezienie „Księgi, o prawach moralnych”. Zatopił wszystkie swe zmysły w literaturze. Podniowszy głowę oznajmił: - Kiepska sprawa, amigo. - Co takiego? – w sercu Henryka pękła cienka nić dzieląca marzenia od rozczarowania. - Jeszcze sprawdzę w internecie, by się upewnić – kolano wujka podskakiwało nerwowo, gdy wstukiwał coś w wyszukiwarkę. – Chcesz pomścić kuzyna? - Zgadza się – potwierdził mój przyjaciel. - Będzie ciężko – wujek zauważył smugi na monitorze i zaczął wycierać je pospiesznie rękawem. – Pierwszą zasadą dobrej zemsty jest atak bez uprzedzenia, niespodziewany. I szkopuł w tym, iż wszyscy uczestnicy turnieju liczą się z twoją zemstą. Tym bardziej, że dwa lata temu twój stryj wybrał się na podobną krucjatę. W heroicznej walce wciągnął pod piach trzech uczestników. Co stwarza kolejny problem, gdyż do zemsty na stryju wystarczyłby ci jeden. Twój wujek dokonał nadprogramowej zemsty, przez co nie masz do niej podstaw prawnych, a po drugie jeśli chodzi, o taktykę jesteś spalony na starcie. Bardzo mi przykro. - No nic. Rozumiem. Zasady to zasady – odparł Henryk z miną niespełnionego krzyżówkowicza. - Przykro mi, że nie zdołałem pomóc – wielka księga wylądowała na podłodze. Szarabajka otworzył szafkę i wyjął z niej małą książkę. – Macie tu coś na drogę – zwrócił się do nas. – Lecz nie otwierajcie jej dopóki nie zobaczycie znaku – przestrzegał, a jego asystenci zgodzili się w milczeniu robiąc przy tym wielce jednoznaczne miny. Wsiadłszy na nasz rower na ryby ruszyliśmy przed siebie pierwszą lepszą autostradą, której nie skatalogowano na żadnej mapie. Stanowiło to jedyną gwarancję niepowtarzalności naszej historii. - Wyobraź sobie, że gdzieś w Ameryce jest listopad – rzekł Henryk. - Fakt – zgodziłem się. – Przytłaczająca myśl. A wyobraź sobie niebo, na którym lata teraz UFO – moje palce nakreśliły w powietrzu owalne kształty tylko po to, by wzrok mógł je ożywić, a wyobraźnia skierować do wszystkich miejsc, w których chciałem teraz być. Słońce zachodziło ospale. - Chyba też cierpi na nadciśnienie? – zażartowałem, ale Henryk, jako były ekologa poczuł się zniesmaczony. Nie zmienia to faktu, że nie spieszyło się z pożegnaniami. Powoli wtapiało się w asfalt, gdzieś na końcu drogi. Od razu zatęskniłem za domem. Wyobraziwszy sobie, jak jego promienie z porannej, świeższej strony oświetlają przedmieścia Siwego Pola, by po chwili, przebijając się przez chmury i korony drzew, pokryć Małą Tortillę, niczym parmezan przepuszczony przez sito. - Wybacz, nie chcę się drapać po nie swoich łuskach, ale zdaje się, że ostatnio coś ci się stało w światopogląd? - A miewasz myśli samobójcze? - splunął soczyście i zabełkotał pod nosem. - Dobra wyluzuj. - Przepraszam – najwyraźniej dopiero teraz usłyszał swoje słowa – zaraz usunę neuron za to odpowiedzialny. - Słuchaj Henryk jesteś moim przyjacielem, więc będę szczery. Nie chrzań! – spojrzał na mnie, jak wigilijny karp – Jak mój rower słyszy takie rzeczy to sam mi po piwnicy jeździ! - Masz rację – wewnątrz Henryk ganił się za linearną percepcję, tak charakterystyczną dla jego gatunku. - Pewno, że tak. To kwestia mentalności, a nie uszkodzonego neuronu. Musisz odnaleźć swoje „unagi”. - A, co to jest do cholery? - Punkt twojej świadomości, w którym wszystkie drogi są odmierzone dokładnością twych kroków. W tym momencie mi przerwał. - A, czy to przypadkiem nie jest jakiś rodzaj węgorza? - Dobra, nie to nie – przez tą rozmowę nasz wkład w ruch roweru znacznie zmalał. – Pedałujmy szybciej, bo gadaniem nigdzie nie dojedziemy. Zdarte bieżniki pokonywały opór, a opony wyły z zachwytu nad prędkością. Mijając kolejne bezimienne kilometry dostrzegliśmy intrygujący drogowskaz. „Midgetville – miasto wielkie duchem 5 mil” Wymieniwszy się spojrzeniami natychmiast otworzyliśmy książkę, podarunek od wujka. Miękka okładka i pozaginane rogi. Pierwsza strona naznaczona półkolami z kawy, do których dorysowano księżyc, czyli dziurę wypaloną papierosem. Pierwsze zdanie potoczyło się samo. Rozdział II Legenda Midgetville Ignacy wkroczył do Midgetville. Jego samochód zepsuł się na autostradzie tuż przy znaku informującym, o miasteczku pośrodku pustyni. Przez chwilę miał wrażenie jakby znalazł wioskę smurfów. Malutkie domki stanowiły połowę tych standardowych, spotykanych wszędzie indziej. Mieszkańcy chyba wyczuli obecność obcego i tłumnie wylegli na ulice. Z początku trochę nieśmiało, by po chwili dotykać go, ciągać za rękawy i badać, niczym kosmitę. Ich wygląd doskonale tłumaczył architekturę miasta. Wszyscy byli karłami. Ignacy otoczony rzeką ludzi płynął przez główną ulicę. W zasadzie nie był pewien, czy to on kieruje nimi, czy tłum nim. Ludzie z przodu rozeszli się ustąpiwszy miejsca trzem mężczyznom. Stanąwszy twarzą w twarz Ignacy poczuł się lekko zakłopotany. - Ignacy – wyciągnął dłoń na powitanie. Mężczyźni spojrzeli na niego podejrzliwie. - Maurycy – rzekł najmłodszy drapiąc się po brodzie i jednocześnie ignorując gest Ignacego. - Rambald – odparł kolejny. - Dobrosław – gdy się przedstawiał wciąż mierzył Ignacego wzrokiem. A ten zupełnie przypadkiem spojrzał mu w oczy. Było w nich coś odpychającego. W połączeniu z facjatą przypominającą Franka Durante nie robiły dobrego pierwszego wrażenia. – Co cię sprowadza do naszego miasta zapomnianego przez czas? - Na autostradzie – wskazał palcem za siebie – zepsuł mi się samochód. Zobaczyłem drogowskaz – na dźwięk tych słów rozległy się szepty. Dobrosław uniósł dłoń i cisza spętała wszystkim usta – i postanowiłem – kontynuował – poszukać tu pomocy. - Zobaczyłeś znak? – Maurycy chciał się upewnić. - Zgadza się. - Niezwykłe - rzekł Rambald. – No cóż. Zaprowadzimy cię do pani Larkin. Ona znajdzie ci nocleg. Niewielka ruda kobieta zaprowadziła go do dwu piętrowego budynku, prawdopodobnie największego w okolicy. Litery pokrzywione przez czas oznajmiały, iż jest to hotel. - Od dawna nie mieliśmy gości – małe stópki z ekscytacją szurały o ziemię – musisz mi wybaczyć bałagan. - Ależ nic nie szkodzi – Ignacy nie wiedział, co czuć. Z jednej strony niechęć oraz podejrzliwość starszyzny, z drugiej dobra wola pozostałych mieszkańców zmieszana z jakimś nieokreślonym lękiem. Pani Larkin zaprowadziła go do malutkiego pokoju. Życzyła dobrej nocy i poinformowała, że śpi na dole, gdyby czegoś potrzebował. Położywszy się do snu nie mógł zmrużyć oka. Leżał po ciemku, stopy wystawały dobre pół metra za łóżko, a w dodatku pani Larkin krzątała się na dole z nieukierunkowanym pośpiechem. Uporządkowała kuchenne szafki, z których żadna nie była odkurzana od czasów Reagana i, gdzie pajęczyny przeżyły już co najmniej trzech prezydentów. W chwilę po tej myśli zaśmiała się gratulując sobie nierdzewiejącego poczucia humoru. Gdy weszła do łazienki usłyszała patelnie spadające z haczyków nad blatem. Pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy to, iż zagrały one, prawie idealnie, gamę c-dur. Gdy audiofilskie skojarzenia ustąpiły logice, chwyciła mocno szczotkę na kiju i ruszyła po swoich śladach do kuchni. - Panie Ignacy? – powietrze z trudem uderzało w struny głosowe, przez co zatrzymywało się na wysokości krtani. Stwierdziła, że nawet ona nie usłyszała tych słow. – Pan Ignacy? – tym razem poszło lepiej. Jednak nikt nie odpowiedział. Światło zapalone w łazience z trudem pokonywało hol i zakręt prowadzące do kuchni. Pani Larkin stawiała opór półmrokowi uzbrojona jedynie w miotłę. Nagle poczuła chłodny ból w brzuchu, który po chwili przeistoczył się w zmysłowe ciepło. Intuicyjnie położyła dłoń na żarzącym się miejscu. Krew i fragmenty żołądka pokonywały jej palce, niczym tłum pokonujący bramki na otwarciu nowego marketu. Czuła jak słabnie jej krew i kości. Krew napływała do ust. Upadła. Ignacy usłyszawszy hałas zszedł na dół. Zapalił światło i ujrzał ją. - Pani Larkin – zdawał się być bledszy od niej. – Mój boże! Próbowała mówić, ale każde słowo miało ten okropny, hemoglobinowy posmak. Spojrzała na Ignacego i był on ostatnim widokiem w jej życiu. Odeszła spokojnie. Bez zbędnych gestów, ani jęków. Ignacy wybiegł na ulicy w zakrwawionej koszuli. Światła rozbłysły w domach czyniąc z głównej ulicy na wskroś niecodzienną choinkę. Maurycy, który pełnił funkcję szeryfa zaprowadził Ignacego do ratusza. Pozostali mieszkańcy wpatrywali się w niego z obrzydzeniem. Dobrosław stanął obok, podczas gdy Maurycy trzymał przybysza na muszce. Ludzie krzyczeli jeden przez drugiego. Dobrosław odchrząknął. - Ostrzegałem. Nie słuchaliście. Mówiłem, żeby nie wpuszczać obcego do miasta – grzmiał, jak trybun ludowy. - Przepraszam, że się wtrącam, ale o co chodzi? – Ignacy czuł się wcale niewesoło. Ktoś chciał się odezwać, ale Dobrosław nie mógł sobie odmówić przyjemności. Miał zdolności oratorskie. Trzeba mu to oddać. - Nasze miasto założyli osadnicy, wygnańcy. Verne Cox i Anthony Troyeur. Pracowali w cyrkach, występowali w wodewilach, jako ciekawostki przyrodnicze. Przybyli tu i własnoręcznie zbudowali ratusz. Gdy wieść się rozeszła zaczęli tu ściągać inni pokrzywdzeni przez los. - Miasto karłów? – Ignacy czuł się wplatany w bardzo nietypową miejską legendę – Ale po co? - Po co?! – grzmiał Dobrosław. – Coś ci powiem. Wy, „normalni” traktujecie nas jak trędowatych. Tak. Czujemy ciężar waszych spojrzeń. W sklepie, w kinie, w restauracji, czy pociągu. - Mówisz, jakbyś chciał się przespać z parowozem – ten żart kosztował Ignacego ostry ból pod żebrami. Nie zdawał sobie sprawy, że mali ludzie mogą mieć tyle siły. - Wyobraź sobie taka sytuację – kontynuował Dobrosław - siedzisz sobie w jednym z tych waszych zadymionych, cygańskich, pseudoartystycznych pubów i nagle wchodzi bezdomny. Prosi was, o jakieś pieniądze na jedzenie. Dajecie mu jakieś grosze i modlicie się, krztusząc się jego zapachem, by skończył opowiadać historię swego życia, i po prostu wynosił się do diabla. Nagle zaskrzypiały drzwi. Przyszedł Rambald. Zdyszany, z rozkojarzonym wzrokiem. Chciał usiąść na krześle przy Maurycym, gdy z kieszeni wypadła mu książka, a z niej zakrwawiona chusta owinięta wokół jakiegoś przedmiotu. Maurycy schylił się po chustę, a Ignacy wykorzystał tę chwilę, by dosięgnąć książki. Pomyślał, że to jego jedyna szansa. Nerwowo odchylił pierwsze strony. Każdy akapit był pięknie zdobiony, lecz on nie miał czasu na wrażenia estetyczne. Czytał zjadając niektóre samogłoski. Rozdział III Punkt za pół godziny Obudziłem się pod koniec drugiego akapitu. Henryk jakieś trzy zdania po mnie. - Co to było? – spytał - Nie wiem i nie chcę wiedzieć – oddech nie nadążał za biciem serca – spływajmy stąd. Pora wracać. - Trudno się z tobą nie zgodzić – odparł mój przyjaciel. – Czuję się jakbym biegł przez tysiące mil. A wszystkie były zielone. - Może wody? – wyjąłem manierkę. - W wodzie to się ryby pierdolą – musiałem go jakoś urazić. - Skoro tak twierdzisz – próbowałem obrócić wszystko w żart. Ruszyliśmy z powrotem na Siwe Pole. Na jakieś pół drogi przed naszym celem poczułem, jak myśli mego przyjaciela wypływają mu uszami. - Co ci jest? - Nic – odparł rozmarzonym głosem. Ten głos oznaczał kłopoty. – Pamiętasz ta barmankę w Salinas? - Aha. - Chyba się w niej zakochałem. - Jak to? – Henryk był moim przyjacielem. Zrobiłbym dla niego wszystko. Ale, co pięć minut zakochiwał się w jakiejś flądrze i musieliśmy zbaczać z trasy. - Mam takie dziwne uczucie w żołądku, gdy o niej myślę. Kamień spadł mi z serca. - Nie jesteś zakochany. - Nie? – było to dla niego nie lada zaskoczenie. - Jasne, że nie. Po prostu chce ci się srać - Skąd wiesz? – nie chciał odpuścić. - Mam taką książkę. Sporo, o tym piszą. - O wzdęciach? - O egzystencjalizmie, kynologii, ale wspominają też kilka ludowych sposobów na wzdęcia – męczyło mnie to wyjaśnianie – chcesz poczytać? - Daj, nie zaszkodzi. Podałem mu książkę. Dostałem na urodziny od wujka Szarejbajki. Uwielbiał książki mąciwody. A zdecydowanie się do takowych zaliczała. Przejąłem większość obowiązków napędowych, by Henryk mógł się skupić na lekturze. Z każdą stroną opowieść pochłaniała go coraz bardziej. Mroczna atmosfera gęstniała z każdym zdaniem. © 2005
  19. Kolejny kościół idzie zagubiony czarno biały niczym późną nocą podróżny w tłumie kwiatów przyciętych na niedzielę. Rzeka wiernych wypływa drzwi trzeszczą. Perspektywa się chwieje. Wychodzisz ostatnia a uśmiech który trzymasz coraz gęstszy drży. W dłoniach pot w głowie pustka. Zapach pod którym się kryjesz. Cynamon? Wanilia? Zupełnie nie jak śnieg blednie twoje oblicze. Zrozumiałaś że nie spacerowaliśmy nad Sekwaną nie jedliśmy lodów choćby na Jaracza. Przypuszczeniami pochłaniasz dzień niczym iluzjonista tłum gapiów na rynku. Staję oniemiały. Zmieniasz mnie i obyś miała rację. Zakochani umierają w biegu.
  20. dzieki serdeczne.
  21. Jeśli jest niebo moja matka je dostanie (nie takie zwykłe jak nasza parafia lecz wzniosłe jak katedra w Licheniu). Mój ojciec dostał niebo wysokie niczym róża pełne kolorów z głębokim przesłaniem (być może nawet ze znaczeniem). Gdzieś obok lub pośrodku pokoju ujrzy oczy mojej matki które nie będą przysłonięte płatkami polnych kwiatów gdyż oczy to nie kwiat a oczy kobiety to nie dłonie co wyszepczą. Zachód słońca wejdzie do pokoju pochyli się nad gazetą (i uśmiechnie sam do siebie) lecz nie zatęskni już za wiosną tylko dlatego że gdzieś jest jesień. Ludzie przez chwilę są dla siebie naprawdę jeśli jest niebo moja matka je dostanie i będzie prawdziwe dla niej (tak jak ja dla ciebie) choćby na moment.
  22. „Nadchodzi krab” i nie sposób go obejść. Trzeba nakreślić spiralę dokoła niego. Przejść po niej i nazwać piękną. I znaj teraz dobroć świata raje podatkowe straż miejską i ogrodzenia dobitnie świadczą o tym że świat się kończy. Cummings nie żyje a czy naród złoży się na trzecią wątrobę dla Georgie Besta? Rano znów będziesz ślinił znaczki wyślesz listy ale nic nie będzie jak dawniej gdy miałeś ochotę zgwałcić krowę malowałeś jej łańcuch na różowo i wmawiałeś że to się nosi w Paryżu srają nawet na plac Pigalle na twoje 20 lat i po kolei na twoje pall malle. Węgorzowi który wczoraj oszukał cię na trzy łyki taniego piwa teraz śmierdzi z brzucha. Hossa skończyła się wraz z kolorami w ogródku leży psie gówno. I choć traktujesz to z dystansem jak prostytutki w Brazylii to głęboko wierzysz w to że kiedyś odbijesz się od brzucha i do końca życia będziesz dawał wykłady akordami dekadencji na pogrzebach i w domach seniorów.
  23. milo mi to slyszec:) Best regards
×
×
  • Dodaj nową pozycję...