Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ewan_mcteagle

Użytkownicy
  • Postów

    246
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez ewan_mcteagle

  1. Trudno mówić o mężczyznach przy stołach, którzy przegrali dwie wojny. Nie lękają się burzy, ani zawrotu głowy. Martwi są, jak strachy na wróble. Nie skrzywdzą nikogo. Leżą tacy bez wspomnień, czy ulubionych kolorów 22-, 36-, 42- letni. Trudno mówić o kobietach w kwiaciarni, bibliotece, czy w salonie. Dystans między szyją a biodrem. Wiatr dyszy tęsknotą. Kufry, szafy zamknięte z aksamitem, jedwabiem i bawełną. Piękne i warte, lecz żaden ze zmysłów się do nich nie kwapi. Jesteśmy z ciałem, duszą mówmy popiołem do Słońca.
  2. W półmroku serce czerwone kształtem. tak blisko jak bliżej tylko mogą być ludzie. Żadnych delikatnie zamykanych drzwi. Kalejdoskopowe rozstania powtórne i czułe na wpół we śnie. Innym pęknięcia na wodzie. Z tobą tylko deszcz po nocach.
  3. w pokoju gaśnie świeczka nagle pojawiasz się pomiędzy godzinami na zewnątrz niebo pozostawione aniołom i gołębiom świat idzie dalej tylko Chopin intymny między twoimi palcami budzi starszą panią zrozpaczoną pomarszczoną w lustrze niczym sen i zmierzch zupełnie znikąd deszcz leje jak po sznurku ciepło dotyka chłodu nieśmiałymi dłońmi do tej nocy zawsze przymarzają nam stopy
  4. Anonimowy wiatr, który latem porusza jęczmieniem zawiódł nas do bliżej nieokreślonej Azji. Zdarzyło się to właśnie tam, choć sprawa nie pierwszy raz pojawiła się na kartach historii. Wcześniej doświadczono jej skutków w Nowym Jorku w roku 1973, w Polsce w roku 2005 i Irlandii roku 1920, gdzie została nawet opisana w gazetach. Jednak tym razem po kilku modyfikacjach zapętliła się na wietrze i opadła wraz z deszczem wiele tysięcy kilometrów na południe od Świnoujścia. W mętnym powietrzu ciemne twarze tubylców zlewały się w jedną masę. Nie sposób było wyodrębnić pojedynczych ludzi, historii jakie przeszli, czy choćby wilgoci w oddechu. Nawet morze zdawało się ledwo zakreślone wśród topografii. Wraz z końcem lądu, plaży fale anonsowały swoje przybycie. Niezmiennie od milinów lat. Z każdym przypływem zagarniały skrawek ziemi, by po chwili wrócić z powrotem w otchłań. A nad wszystkim górował Księżyc zapewniając delikatną równowagę. A wyszstkie te żywioły bezkresnie zmęczone. Krajobraz, wszystko wokół atakowało mnogością środków artystycznych. Epitety przebijały się jaskrawymi barwami ponad wielowymiarowe metafory. Wirowaliśmy dookoła wszystkiego, a wszystko wirowało dokoła nas. W pewnej chwili Henryk padł bezwładny, gdy jego zmysły uległy przeciążoniu. Chwyciłem się latarni hamując gwałtownie. Na szczęście skończyło się na strachu oraz kilku połamanych drzewach. Zarzuciłem przyjaciela przez ramię, po czym udałem się na poszukiwanie noclegu. Natrafiłem na sympatyczny, niezbyt ekstrawagancki hotelik. Umiejscowił się on u podnóża góry. Wedle legendy nigdy niezdobytej. Nie z powodu strzelistych, pionowych niemal zboczy, nawiedzających ją lawin, czy też trudnych do eksploracji przełęczy. Góra sama w sobie była niewysoka, choć potężna w sensie mentalnym. Pokryta skałami, bujną roślinnością składała obietnicę majestatu, lirycznych doznań i świeżego powietrza. Dla nas, przyjezdnych była to kusząca wizja. Rozważywszy różne opcje doszedłem do wniosku, jakim było udanie się do baru. Henryk poszedł spać, burżuazja skupiła ludność, scentralizowała środki produkcji i skoncentrowała własność w niewielu rękach. Nieuniknionym tego następstwem była centralizacja polityczna. Niezawisłe, ledwie sprzymierzone tylko ze sobą prowincje o różnych interesach, ustawach, rządach i cłach zostały złączone w jeden naród, jedno ustawodawstwo, jeden narodowy interes klasowy, jedną granicę celną a ja tymczasem, na drugim końcu Europy wykańczałem białego Rosjanina. Z każdym łykiem barman uśmiechał się coraz bardziej żałośnie, tak że w pewnej chwili jego kurdyjska twarz stała się mocno przerysowana. Przeciętny klient baru zwróciłby uwagę na wynaturzone, czarno białe zdjęcia przedstawiające okiem artysty miasto i jego smutną, wojenną historię. Wielu pogrążyłoby smutki w melodiach, które wydobywały się z urządzenia zwanego więżą. Urządzenie to służy do zakłócania rozmów między osobami, które i tak nie mają sobie niczego interesującego do powiedzenia. Dlatego w przerwach między słowami mogą wziąć oddech i tupać nogą. W hotelowym barze jest wiele przedmiotów, zjawisk i ludzkich tragedii godnych uwagi. Są tam obecne bez przerwy, kiedy jesz, kiedy wychodzisz do toalety albo kiedy uciekasz myślami daleko, wzrokiem przebijając ściany. Lecz ja zwróciłem uwagę na piękną dziewczynę, która skrywa w sobie niezbyt atrakcyjne wnętrze, jedno z tych z molestowaniem seksualnym, rozwodem rodziców i brakiem akceptacji wśród rówieśników. Jej kręcone włosy, delikatne kształty twarzy i oczy nie dały mi się upić bez okazji. Najczęściej w tym momencie, gdy kieliszek jest zawieszony między blatem a ustami nadchodzi ta chwila. Spojrzenia dwojga ludzi spotykają się na ułamek sekundy. Mogłem się zatrzymać, ale stchórzyłem i pobiegłem wzrokiem z powrotem nad szklankę. Niestety takie skrzyżowanie zdarza się tylko raz. Można jeszcze próbować, ale wtedy Ona już będzie wiedziała, że jej „szukasz” i zyska mentalną przewagę. Jej oczy spoglądające na mnie, obok mnie, piękniejsze niż miłość, lepsze niż seks, wspanialsze niż rozmowa. Widziałem ją, jak przybliża usta, napieram i napotykam opór, niby mahoniowej podłogi. Wino pozostawia plamy na języku; posmak terpentyny w wilgotnym powietrzu. Nasza rozmowa, która nigdy nie głoduje, toczy się rozgotowana, niczym makaron u podnóża Alp. Widzi moją twarz zwisającą na skraju łóżka, pomarańczowe pola pszenicy zarysowane słońcem na jej policzkach. Purpurowa pościel sztywna i gruba, jak skórka od starego chleba załamuje się pod ciężarem dłoni. Ruchy przestają być bojaźliwe, by nadać pewności rytmowi. Z każdą minutą pragnie, coraz mocniej, coraz pewniej, nieskrępowanie, bym następnym oddechem odkrył przed nią swoją duszę, by mogła ujrzeć, jak płonie w mych ustach i gaśnie na pościeli. Ocknąłem się z podbródkiem na blacie, w dobrym, stuletnim świetle żarówek Osram i w kiepskich ciuchach. Po dziewczynie nie pozostał nawet papieros z podpisem ust na filtrze. Teraz cierpienie stało się piękne, krótkie, lecz nieokreślone. - Przepraszam – skierowałem uwagę na barmana próbując rozszyfrować imię zapisane na plakietce - Suyma...Suleyma...Suleyman. Przepraszam, Suleymanie, ale czy nie wiesz może gdzie podziała się śliczna dama, która zajmowała stolik przy oknie? Spojrzał na mnie, jakby słyszał to pytanie po raz setny. Po chwili wrócił do wycierania kieliszków. - Musisz znaleźć Zygmunta z Monchengladbach – rzekł kładąc nacisk na mroczną naturę tego imienia. - A kto to taki? - Napisał kiedyś świetny artykuł o wojnie futbolowej. Potem niestety dodał do tego dygresję na temat scentralizowanych środków produkcji i dzieło przepadło w archiwach PWN. -... i jaki to ma związek z... – barman wrócił na prawidłowy tor. - W każdym razie on wie wszystko, co miało, ma miejsce lub dopiero się zdarzy w tym hotelu – oderwał wzrok od naczynia, któremu poświęcał mnóstwo uwagi. – Na pewno siedzi w piwnicy, wśród stosów dokumentów. Możliwe, iż ogląda mecz. - Wielkie dzięki – wygrzebałem z kieszeni ostatnie dolary i wepchnąłem mu w kieszeń koszuli. Na drzwiach wisiała tabliczka, której od dawna nikt nie czytał. Skrywała schody „Tylko dla personelu” prowadzące do piwnicy. Oprócz stęchlizny składała się także z równo odmierzonego półmroku. Zakurzone żarówki dawały niewiele światła, tak iż chodzenie z zamkniętymi oczami oraz raną postrzałową łokcia zdawało się przy tym o wiele prostsze. Na skraju korytarza rozciągała się poświata, jakby zaproszenie do skrywanego gabinetu. Niewielka plakietka oznajmiała: „ Zygmunt z M. Psycholog hutniczy” Zapukałem w ścianę, gdyż brakowało tam jakichkolwiek drzwi. Zza stert książek i folderów wyjrzał starszy, brodaty, i przygarbiony pan. Na pierwszy rzut oka cechy fizyczne wykluczały prawdopodobieństwo tego, iż ten mężczyzna mógł posiadać potrzebną mi wiedzę. Nosił aparat słuchowy, zaplątany w resztki siwych włosów nad uszami. Biurko było schludnie urządzone z symetrycznie rozlokowanymi przyborami; starym, czerwonym telefonem, segregatorem na ołówki i zszywaczem. Mężczyzna miał na sobie zieloną, flanelową koszulę w kratę, pogniecioną przez uciskające szelki. Trudno było określić jego wiek. Wydawał się tak stary, iż przekraczało to moje umiejętności matematyczne. Przedstawiliśmy się sobie i przeszedłem do sedna. - Szukam pewnej niezwykłej dziewczyny. Była dzisiaj w barze... -...i siedziała przy oknie – dokończył za mnie. - Dokładnie – podskoczyłem na krześle, tak że omal go nie złamałem. Pan Zygmunt spojrzał na mnie z wyrzutem. - Pomyślmy...gdybym dostawał drinka za każdą kompletną, spójną wewnętrznie myśl to nie trzeźwiałbym do września – rzekł potrząsając głową zgadzając się sam ze sobą. - Nie rozumiem – odparłem skonsternowany – czemu do września? - Mam wtedy urlop...to będzie chyba trzecie piętro – energicznie drapał się po głowie ołówkiem. Niemal widziałem wszy skaczące w popłochu. – W trzysta trzy mieszka niespełniony belgijski hazardzista Albert, w trzysta pięć Niemka, która wieczorami, za pieniądze robi głupie miny w Internecie – czułem, jak zbliżamy się do celu – trzysta...sześć, nie trzysta osiem. Ona powinna być w trzysta osiem. Zachodnie skrzydło. Gdy ujrzysz tabliczkę „Bosfor trzysta metrów. Nocą” skręć w korytarz po lewej. - Dziękuję bardzo. Jakoś się odwdzięczę – skakałem z radości jednocześnie ściskając jego dłoń. - „Kupię ci Scrabble, a potem kopnę w jaja”. Tak, tak wszyscy to mówią. Każdy obiecuje. Ale pamiętaj o jednym; możesz znaleźć coś, czego nie chciałbyś znaleźć, ten hotel ma to do siebie, że silnie i niezauważalnie dla podmiotu wpływa na projekcje umysłu – zawiesił głos oczekując pozostałej części zdania, która nigdy nie przyszła. - Gdybym dostawał trzy dziesiąte pensa za każdą złożoną mi obietnicę to do 2010 roku byłby bogatszy niż Tarzan król małp...– popadł w interesującą kontemplację, ale nie miałem czasu go wysłuchać. Hotel faktycznie różnił się od pozostałych tego typu instytucji. Jego wschodnie skrzydło polegało na tym, iż pozostawało w tyle za zachodnim. Latem, gdy asfalt zapełniał się pęcherzami, koty pociły się pod werandą, a ptaki smażyły na gałęziach, wtedy stawało się to szczególnie widoczne. Budynek wypełniały echa, których nikt nie słyszał, a jednak ludzie wierzyli, że są wierni ideałom, Królewnie Śnieżce, trzem świnkom, matce, ojcu, szkole podstawowej i pierwszej pracy. A nad wszystkimi terror ścian i mordercze minuty oczekiwania, i martwe oczy pracujące w fabrykach dookoła. Kiepskie samochody i beznadziejne kobiety, które znałem, i serca jak młoty, i kościół katolicki, wszyscy zachłystujący się przepychem, i wszyscy umierają. Arbuzy i psy, i landrynkowa młodzież, żaby, ryby, parowozy, nawet próchnica na zębach. W sumie dobre czasy. Gdy czas w kształcie trapezu nagle się zatrzymuje. Styczeń, przypalona jajecznica, facet w brązowym garniturze, bo kolejny magik zniknął. Tak już jest na tym świecie. Chemia wszystkich rzeczy. Interakcje. Szczeliny. Pospieszna poezja. Pierwszy romans ze starszą kobietą. Chwilami jestem taki samotny, że to nawet ma sens. Pełen napięcia stanąłem naprzeciw pokoju trzysta osiem. Zamknąłem oczy, wstrzymałem oddech i delikatnie, lecz stanowczo pchnąłem drzwi. Pomieszczenie spowite było mrokiem. Przy oknie siedziała jakaś postać, a żar jej papierosa był jedynym punktem orientacyjnym w całym tym chaosie. Opierając się o ścianę wymacałem włącznik światła. Niestety, gdy żarówka, z wielkim wysiłkiem, spełniła swoją rolę moim oczom ukazała się znajoma, radiowej wręcz urody twarz Henryka. - Wiedziałem, że tak będzie – wymamrotałem roztrzęsiony, po czym wskoczyłem na łóżko. - A ciebie co znowu ugryzło? – odparł pstrąg. Zignorowałem go. W zamian pogrążyłem się we własnej rozpaczy. Przyjaciele bywają czasem gorsi od szarańczy. A my dwaj byliśmy, jak para żigolaków na rencie. Teraz wiem, iż trzeba krzyczeć, gdy się oparzysz. Nawet jeśli nikogo akurat nie całujesz. Wielki poeta i rozpalona kobieta. Niezupełnie szczery, ale kac do bólu. Sześćdziesiąt kilo parszywego świata. Schyłek i upadek. Poranek ze smażoną rybą wśród międzymiastowych. Każdy publikowany, z wyróżnieniem i nosem w tomiku kolegi. Pająk z twojej szafy wybiera się do baru na rogu. Piwo. Zimna noc i o jedną przysługę za daleko. Oszustwo. Wszystko legnie w gruzach. Facet ze zwycięskim kuponem, chłopak z opryszczką, fale radiowe, informacje. Jak w tym nawigować? Kiedy przeczekać? Ktoś musi wyjaśnić prostotę. Pewnego dnia. - Czemu trzymasz ręce w kieszeniach? – zapytał Henryk przerywając mój strumień świadomości. - Muszę się przecież czegoś trzymać! Gdybym miał wiadro trzymałbym wiadro! Coś ty taki upierdliwy ostatnio?! – śmierć ojca, część pierwsza. - To ja może wyjdę na fajkę... - No już nie nadymaj się – śmierć ojca, część druga. - Nie, ja po prostu lubię głęboko oddychać – wyszedł na korytarz. Liczył, że przy kolejnym wydechu nikotyna przyniesie jakieś pomysły. Wrócił po chwili. – Może zróbmy coś niebieskiego? – rzucił spontanicznie. - Na jaką literę? – spytałem w pewnym stopniu zaintrygowany. - Może na „X”? - Nie, to głupie. Niebieski sam w sobie jest kretyński, a „X” to jedna z tych debilnych liter. Nawet nie ma ciekawych czynności na „X”. Kserowanie jakoś ujdzie, ale po pierwsze bywa strasznie infantylne, a po drugie jest zapożyczone z obcego języka – zgniotłem ten pomysł w głowie Henryka. Przyjaciel westchnął ociężale. - Rozumiem, co czujesz. Cały czas z nią rozmawiasz, nawet stroisz do niej miny – zawstydził mnie, muszę przyznać. A to niełatwe. - To, jak z ojcem – morowy nastrój rozlał się po pokoju. - Gdy żyje rozmawiasz z nim od czasu do czasu. Zwykle o bzdurach. A, kiedy umrze rozmawiasz z nim bez przerwy, o wszystkim. Nawet o sprawach, o których nie rozmawiasz ze sobą. I podświadomie liczysz, że ci odpowie; podmuchem wiatru, przebłyskiem na Słońcu albo że przypali cię papierosem na skroni. Zamilkłem, by myśli miały szansę przebić się między protonami. - Pamiętam – rzekł Henryk głosem rozrywającym atomy – mój stary całymi dniami rozmawiał z telewizorem. - I przeżył? - Kurde, Jegomościu – ton jego głosu posmutniał. Spojrzałem mu w oczy wzrokiem zbitego psa. – Tak być nie może. Cmentarz jest weselszy od ciebie! – słowa łkały w zadymionym powietrzu. – Co się stało? - Ta dziewczyna... - Ta brunetka z baru? – spytał. Potwierdziłem drapiąc się po brodzie. - Aż tak? Kurde bez urazy, ale miała usta Micka Jaggera. - Wiesz co? W takich właśnie chwilach przestaje zdumiewać mnie fakt, iż Bóg uczynił cię rybą, – skarciłem go wzrokiem – ale czemu mianował cię gadającą rybą to pozostaje poza moim zrozumieniem. - Ale... - Słuchaj! – przerwałem mu – Piłeś dzisiaj pinacoladę, prawda? – skinął głową. - Nie mam zamiaru gadać z kimś to pije najbardziej gejowe drinki w całym barze. Wyszedłem z pokoju. Skręciłem w prawo, potem w lewo i gdy wschód pomieszał się z zachodem, a północ z południem ujrzałem ją. Kościelne dzwony biły cały czas, klimatyzator charczał prawie cały czas. Głęboko na dwadzieścia centymetrów w głąb żołądka. Zbliżyłem się do niej. Nie potrafiłem zacząć. - Nie wiem, jak zacząć – rzekłem – tyle spraw... - Rozmowa – przerwała mi. - I seks i skrzyżowania - dodałem. - Tornada, i miłość, i mdłości... - ...jak jazda windą stają się codziennością... - zbyt prozaiczne, by powodować pragnienie... – niemal szeptała, gdy chwyciła moją dłoń i zanurzyliśmy się w sześciu metrach kwadratowych mroku pod numerem trzysta osiem. Tym właściwym. Siedziałem w fotelu paląc egzotyczne papierosy, gdy w progu pojawił się Jegomość. Na twarzy miał wypisane: muszę się napić i zmienić położenie geograficzne. Nie mając innego wyjścia poszliśmy nad morze, a Jegomość powtarzał wszerz i wzdłuż horyzontu: „Kołysz się ze mną”. Wejście na szczyt nieznanej góry zdawało się prostsze niż kupno gazety na kacu. - Znalazłeś ją? – spytał Henryk oddając mi z powrotem rolę narratora. - Tak, wszystko było idealnie... -...poczekaj muszę sobie zwilżyć czoło – splunął na chusteczkę i wytarł nią twarz. - - Jak mówiłem było idealnie; rozmowa, niechęć do tego bydlaka, nawet kule armatnie, ale miałeś rację ma usta, jak Mick Jagger. Poklepał mnie po plecach i wręczył butelkę piwa. - Przykro mi stary, nienawidzę, gdy w takich sytuacjach, racja jest po mojej stronie – mówił, a ja myślałem, że zaraz się rozkleję. – Nie chciałem ci tego mówić, bo widziałem w jakim jesteś stanie. Po prostu sam musiałeś stawić czoła rozczarowaniu – rozkręcił się, niczym maszyna do pisania. - Mów, muszę wiedzieć! – łkałem. - Przykro mi stary, lecz miała także podbródek, jak Bob Dylan. - O mój Boże! – wrzasnąłem, by obudzić się obok niej. Ale Bóg miał haczyk na każdego. Prawda była jego pomysłem. Na szczęście Henryk nie opuścił mnie w chwili, kiedy byłem praktycznie bezbronny, a wszystkie boże spluwy skierowane zostały na moją pierś i czoło. Nie chciałem, by mnie odnaleziono, ani porzucono. Chciałem czegoś mniej lub w sam raz. Chciałem być lepszy o ten jeden punkt widzenia. Lecz pozostała jedynie ciemność i dłonie na twarzy, i znowu ciemność, i moje dłonie na jej piersiach. I sześćset metrów nad poziomem morza. Czegóż chcieć więcej? Byłem szczęśliwy, gdy zeszliśmy niżej. Słowami i oddechem, i nocą.
  5. zapominam że ludzie umierają cały czas gdy tak siedzisz przykucnięta na progu jak anioł od czasu do czasu jestem obok dla noszenia spodni rozłożenia parasola patrzenia przed siebie pod słońce na ciebie bez przerwy październik taki monotonny godzina w godzinę sprawdzam na miejskim zegarze miłość gram powietrza między dwojgiem ludzi zapala się i gaśnie niczym miesiąc trzydziestego pierwszego
  6. Ponieważ wiosna odwrócona niczym kwadrat to wciąż jesień Gdyż życie biegnie torem różnych osób Ja i ty znaczy więcej niż wszyscy inni Wśród długich rękawów skórzanych torebek i rozmów na wspak Trzy po dwunastej jest tu i teraz Kiedy zniknąłem między moim a twoim Choć mówisz mniej o mnie Uśmiechasz się Partykuła na ustach Ponieważ milczenie to różnica między liśćmi spadającymi jesienią a bezbarwnym grudniem.
  7. Dzieki za komenty. Jak widzice wiersz jest zupełnie inny, pozostał tylko tytuł. Mam nadzieję, że teraz lepiej:) Dzięki i pozdrawiam.
  8. Zignoruję nieład neuronów chromosomów wszystkiego czego jeszcze nie odkryli. Ponieważ są jeszcze dni gdy wieczór rozlewa się srebrem do pustych naczyń. Pozostajemy tylko odlegli jak zimowe słońce. Znikną lekarze nauczyciele pracownicy fizyczni rodzice hipopotamy. Są jeszcze dni a wczorajsze przesilenie przyniosło deszcz. Zgodziłaś się. Teraz sami tworzymy lęk i marzenia. Powoli. Półksiężyc ty półksiężyc twoje kroki na schodach. Wspólny spacer donikąd. Są jeszcze dni. W jednej chwili w każdym twoim pokoju. Zrobimy coś ciekawego niebieskiego na literę C nocą.
  9. Sanestis jesteś jednym z moich najulubieńszych czytelników:) Dzięki za opinie.
  10. Dzięki Dyzio. Dokładnie o taka papkę mi chodziło:) Pozdrawiam.
  11. - Samotność. Naprzeciw kurtyny. Ty, twoje piwo i to jakiś jesteś wspaniały. Nie ma drogi do raju, tylko polityka. Miłość za siedemnaście pięćdziesiąt. Dwóch pijaczków w maju, jeden w kwietniu. Mordercy, czyli prawdziwi mężczyźni, z klasą. Facet gapiący się na jej cycki, jak na sztandar Vietkongu wetknięty niegdyś w jego kolegę. Gapi się tak, gdyż wie, że nie da rady napisać opowiadania o miłości. Ciekawe, czy pamięta Pearl Harbor. Być może jest z Pittsburgha? Nieważne. Nazistowski konował. Pewnie ma na imię Archibald i doczepione jeszcze głupsze nazwisko. A wieczorem w łazience przed lustrem to Chrystus na wrotkach. Z czerwonym nosem i zapijaczoną brodą. Płatny morderca, to on zabił Dylana Thomasa. Stoi w deszczu, bez szyi, zły jak wszyscy diabli na swoją matkę. Zastanawia się, jak kochają umarli i wszystkie odbyty świata. Łącznie z moim. Zboczeniec! Co mnie interesują odchyły faceta tak dalece zbzikowanego, że wpieprza krewetki na śniadanie?! - Do cholery Henryk spytałem cię tylko, która godzina? - Wybacz Jegomościu trochę mnie poniosło. Ale strasznie mnie irytuje ten świat – rzekł pstrąg, po czym splunął nie pozostawiając śladu w strugach deszczu. - Ok. Nic się nie stało. Twoje wywody to dla mnie muzyka gorącej wody. Prawdziwy rarytas. Możemy już iść – spojrzałbym nerwowo na zegarek, gdybym go miał. Nie zmieniało to faktu, iż dosłownie czułem uciekający czas. - Jasne, w drogę – przybierając wojskową pozę wskazał na południe od nigdzie. Ruszyliśmy. Niezwykłe było to, czego wcześniej nie dostrzegałem. Mianowicie odległość między nami a zwyczajnym życiem. Facetem siedzącym na zardzewiałym krześle, w samo południe, gdy Słońce niemal zagląda przez podłogę werandy do króliczych nor. Staruszek skręca sobie papierosa wzmacniając potęgę modlitwy, barwę i ambicję Boga. Deszcz wciąż padał. Środa. Co to za dzień. Gdyby nie środa od razu byłby czwartek. Weekend byłby tak blisko. I ten deszcz wcinał się w twarz, w słowa i myśli. Biedna ziemia zbierała go w kałuże, jakby zamiatała potłuczone szkło. Zauważyłem, że w taką pogodę nie tylko internet, ale też myśli działają wolniej. Cykady brzęczą. Trudno nazwać to muzyką. Co najwyżej współczującą symfonią. Chłopięce wspomnienia z czasów, kiedy patrzenie ludziom w oczy nie była pogwałceniem kurtuazji. Aby tylko Bóg nie dzwonił o to z pretensjami. Każdy kiedyś się zestarzeje. Będzie kupował zimne piwko i nadawał mu imię. Każdej wypitej butelce. Byron spyta, o czym chciałbyś zapomnieć, by być w zgodzie ze sobą? Chłopcy nadal przyjeżdżają pod spożywczy, z hukiem rzucają rowery na ziemię i idą na lody. Pytam, gdy widzę i słyszę je bezbarwne, takie jakimi powinny być dzieci, pytam się czego już się nauczyły? Czy są gorsi od szarańczy? Czy krzyczą, kiedy się oparzą? Czy zostaną bandą żigolaków albo wielkimi poetami? Czy w liceum pocałują dziewczynę imieniem Lilly, czy rozpalą swoją kobietę? Parszywy świat. Czterysta kilogramów myśli dziennie ciążących w głowie. Przed schyłkiem i po upadku. Pewnie jeszcze nie czytały Ginsberga. Daremny trud. Ich matka, nie byle jaka matka, jej czczy żal i nie byle jaki kac na starość. Gdzie ich ojciec? Facet, który uwielbiał windy. Siwy pies przysiadł w końcu u stóp staruszka. - Tam i z powrotem i z głowy... - Co tam mamroczesz? – spytał Henryk - Nieważne. Dzisiaj dzień roboczy – papieros w ustach śmierdział już spalonym filtrem. - Kurde Jegomość nie cierpię historii, w których nie jesteś narratorem! Spojrzałem na Henryka na tyle groźnie, by zakończyć ten temat. Maszerowaliśmy dalej. Deszcz zaczynał mnie wkurwiać. Tak, słyszałem o zmianach. Opłaconych trudem i krwią tych bardziej uczciwych. Ale jestem za stary, zbyt zmęczony i zbyt biały by się przejmować. Więc zgadzam się na wszystko z małym uśmieszkiem pod nosem. I zawsze pojawiają się jej oczy bez pola widzenia. Skupiają uwagę na plamie rozlanego oleju, która kładzie mi się cieniem na popołudniu i pozostawia ślad na zapachu magnolii. Kolejne miasto zapach się zmienia. Marzymy o hermafrodytach i szmaragdowych ustach. Święty Krzysztof straszy wiszący na wstecznych lusterkach. Mijamy prostytutki z doczepianymi włosami. Nie lepsza byłaby od razu peruka? Nic już nie jest dziwne. Nic nie zaskakuje. Pomyśleć, że jeszcze wczoraj nieśliśmy sterty pełne czarów i pornografii śmiejąc się przy tym, niczym światła odbite od asfaltu. A dzisiaj? Dzisiaj nikt nie kupiłby nawet naszych nerek. Gdy wynaleźliśmy przyjemność nikt nam o tym nie powiedział. Nazajutrz w naszym mieście pojawili się faceci w spódniczkach i lesbijki tańczący w szklanych sześcianach. Nasze życie zaczęło wirować, jak gorąca woda wokół ekspresowej herbaty. I pękłem. Henryk także, kilka chwil po mnie. Dla niego musiało to być jeszcze gorsze, w końcu nie jest nawet człowiekiem i nie znał tego uczucia. Miłość stała się skrawkiem papieru topniejącym w naszych ustach. W oczach niektórych ludzi staliśmy się gwiazdami rocka. Kotami rozciągniętymi między filarami pragnień. Trendem, poetami płonącymi z braku wierszy. Jutro przestaniemy szukać miłości. Poszukamy czegokolwiek pośród pozostałych wydmuszek zwanych jeszcze kobietami, transwestytów i marzycieli. Nic już nie powinno być dziwne, lecz wszystko powinno być nowe. - Henryk – spytałem znienacka – czemu nigdy nie śmiejesz się pełnym śmiechem? - Bo nie mam płuc idioto – burknął. - No co ty? Dlatego? - No dobra - wahał się przez chwilę - po prostu, kiedyś wróciłem do domu z pracy wcześniej niż zwykle, tak dla żartu powiedzmy. Otworzyłem drzwi garażu i zobaczyłem siebie, jak popełniam samobójstwo dusząc się spalinami – spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Namyślił się. – Oczywiście to nie byłem ja tylko projekcja mojej psyche. Zgasiłem tylko silnik. Trudno coś powiedzieć w takiej chwili. Możesz jedynie starać się żyć dalej. Takie życie. Zbiór przypadków i plątanina historii – nadal nie rozumiałem ani słowa. Henryk dostrzegł to we mnie. – Raz jakaś historia jest dowcipem, a nazajutrz łamie ci serce. A najbardziej boli to, że nigdy nie zostawi listu, ani notatki. A może powracać tyle razy, że prawie zapomnisz, jak bardzo ją kochałeś – pokiwałem głową żeby go nie męczyć, ale nadal nie miałem pojęcia o czym jest ten wywód.. – Prawie, bo zapomnieć się nie da. Dlatego idziemy, gdzie idziemy. - Tyle to ja też wiem – w mojej głowie te słowa brzmiały bardziej dobitnie. W rzeczywistości nie zgrały się z resztą rozmowy. Przed nami, idąc w przeciwnym kierunku, szedł marny sobowtór Charlesa Bukowskiego. - Spytaj go o drogę, lepie znasz angielski – rzucił pstrąg wyraźnie rozkazującym tonem. - Kurde ostatnio po angielsku rozmawiam tylko ze sobą. Ty go spytaj – odbiłem piłeczkę – w zeszłym roku byłeś w końcu w Vermont. - Zasrany oportunista – warknął. - Poza tym droga idzie prostu, jak z bicza strzelił. Nawet szczupak nie zdołałby zbłądzić. - Tylko bez wycieczek osobistych proszę – Henryk przyspieszył kroku i wyprzedził mnie o długość pietruszki. Znowu szliśmy w milczeniu. Kurde Kenneth jaka jest częstotliwość? – myślałem. Tyle razy mi to tłumaczył. Kim teraz będę w moich stronach? Odźwiernym w małpiarni. Jaki jest sens tego wszystkiego? Długi spacer do zawsze. Za dwadzieścia nigdy psia mać! Chodząca pokusa ze mnie. Z potarganymi włosami i pustą paczką fajek. Are you lonesome tonight? Szach i mat królowi. Prosto w twarz. Nawet pies Edisona czyta już nowy słownik, a ja jeszcze nie skończyłem Sześciu postaci scenicznych w poszukiwaniu autora. Żałosne. Mam tylko stary fotel i radio, a za ścianą stylowe wnętrza i francuskie pudelki. Też mógłbym to mieć. Jasne. Kłamstwo na miarę. Pociski przeciwlotnicze. Ciągle tylko jutro i jutro. Daleko jeszcze? - Mówiłeś coś siuśku zmarznięty? – Henryk często irytuje się bez przyczyny. - Nie, ale w sumie...daleko jeszcze? - Tuż za rogiem. Widzisz? – wskazał wzrokiem przed siebie. Massapequa. - Myślałem, że to Meksykanie mają najgłupsze nazwy miejscowości – czekałem na śmiech, który nie nadszedł. - Nie bądź szowinistą. - Wyluzuj. Przeżywasz, jak Żyd okupację. - Mówię poważnie - zganił mnie wykrzywionym grymasem na twarzy – przestań! Pstrąg miał rację. Za rogiem byliśmy już u celu. Niewielki budynek, przypominał stary urząd pocztowy. Wyczerpani, niczym konie po westernie, stawiliśmy się pod drzwiami. Ron P. Steinberg & Somo. Detektywi egzystencjalni od 1996 roku. Henryk nerwowo szarpnął drzwi. Ani drgnęły. - Co jest? – Henryk szarpał dalej. Druga tabliczka informowała: Czynne w środy. Wyłącznie. - Henryk, która godzina? - Znowu zaczynasz? – wyglądał komicznie, uczepiony drzwi z płetwą, niemalże, w klamce. - Nie, nie, która godzina? – wskazałem tabliczkę. Nerwowo wyciągnął zegarek wyrzucając z kieszeni gumę do żucia i stary bilet trolejbusowy. - Trzecia dziewiętnaście – oznajmił. Wszystko stało się jasne. - Co? Co jest? – szarpał mnie za rękaw. - Dwa jelenie w fabryce. - Że jak? – Henryk już zdążył postrzępić mi mankiet. Poklepałem go po plecach, by moje kolejne słowa nie zabrzmiały aż tak źle. - Dzisiaj była środa.
  12. Dzieki Panie Hombre za miłe słowa. A co do ludzi nieczytających ewana to fakt, nie wiedzą co tracą;) Dzięki. Pozdrawiam, Ewan.
  13. Nie ma tu więcej Bukowskiego niż w innych moich utworach. Tytuł nie jest przypadkowy, ale powstał po napisaniu wiersza (inspiracją była piosenka U2 "Elvis Presley and America"). Stwierdziłem, że jest w tym utworze sporo samotności i że Bukowski będzie tu na miejscu. Zresztą już tak nim przesiąkłem, że trudno mi się tego pozbyć i nie pisać pod wpływem jego wiersza, postawy czy atmosfery jego utworów. Dzięki za komenty.
  14. Dziekuję Bartku. Co do znajomości Bukowskiego nie trzeba znać jego twórczości. Nie jest to Kod Bukowskiego:) Dzięki za koment. Miłosz.
  15. ...w głąb płuc zapadła jak oddech - to świetne. Cały pierwszy wers rewelacja. pierwsza zwrotka bardzo dobra. Natomiast druga w moim odczuciu...banalna? Byłaś ze mną, zawsze...nie no Bartku takim osobom/poetom, jak ty po prostu nie wypada:) Druga zwrotka za bardzo przypomina kawałki Piaska. Inna sprawa, że wiersz zaczynasz z wysokiego C... Za pierwszą zwrotkę 5, za drugą...może bez oceny. Pozdrawiam.
  16. Jeśli spojrzysz przez drobinki kurzu znaki drogowe gonią samochody. Siedemdziesiątka i wykrzyknik w głowie. Mżawka oznacza kryterium dla nowego domu. Cisza maluje molekuły nieżyciowego błękitu. Nikt nie powiedział „niebo” a jednak czujesz wyschniętą trawę. Deszcz spod płaszczy i kapeluszy. Dobiega moje spojrzenie z tobą. Smutne ponad to co mówimy. Więc zostań. Wkrótce chmury i księżyc niepodważalnej nocy.
  17. Obudził się, z suszą w gardle, w swoim brudnym, dusznym pokoju. Przez chwilę myślał, że to jakiś tani motel. Ocuciło go kłucie w sercu, gdy dostrzegł zwiędłe paprocie zrozumiał, ku własnemu przerażeniu, iż to nie zawał. Wyczołgał się z łóżka, spojrzał na zegarek – 12.59. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy położył się spać albo wstał o normalnej porze. Zapalił papierosa, a spoglądając na kalendarz odhaczył w myślach „kolejny dzień bez niej”. Tyle razy myślał o samobójstwie, aż nie był do końca pewien, czy jeszcze żyje. Ciszę w pokoju i w jego głowie przerwał telefon. - Halo – oczy mu się kleiły. Słuch pracował na zwolnionych obrotach. - Co się z tobą dzieje – szef darł mu się do ucha. – Cały ranek dzwonię. - Przejdź do rzeczy – poszedł do kuchni szukać popielniczki, ostrożnie manewrując papierosem z długim ogonem popiołu. Cały pokój był usłany kiepami, ale teraz czystość i dotarcie do popielniczki na czas stało się sprawą ambicji. – Kurwa – nie zdążył do popielniczki - mówże w czym rzecz muszę się napić kawy. - Jest robota. Pojedziesz do Nevady. Dokumenty wysłałem pocztą. Rusz tyłek i sprawdź skrzynkę, najwyższy czas ją odkurzyć – powietrze przeszył śmiech spoconego grubasa. - W razie czego dzwoń. - Jasne – starał się udawać entuzjazm, ale skupił się na mieszaniu kawy. - I jeszcze jedno, nie schrzań tego! Zawsze uważał, że co do szefa to miał w życiu szczęście. Zakładając spodnie katował się widokiem słonecznego lata za oknem i obalając swe założenia sprzed kilku miesięcy stwierdził, że jednak jest to najbardziej wkurwiająca pora roku. Ale może już żadna pora nie byłaby na czas, na pewno nie dla niego. Przekopując stertę ulotek dotarł do meritum. Ulotki wylądowały na podłodze. Porozrzucał je trochę, żeby nie wskazywały bezpośrednio na niego. Wtapiając się w starą kanapę otworzył kopertę. Uwielbiał te urzędnicze papierki. Suche, precyzyjne, nie przywołują wspomnień ani nie determinują przyszłości. Miał jechać do Midgetville, w stanie Nevada. Bazgranina szefa wyjaśniała resztę; Liczba mieszkańców; 132 dusze. Problem w tym, że miasteczko nie widnieje na żadnej mapie. Wiadomo, że istnieje, ludzie o nim słyszeli, ale wygląda na to, jakby nikt tam nie był. Miesiąc temu w okolicy zaginęła grupka młodzieży, 7 osób. Ostatni raz widziano ich na stacji benzynowej w Shagstone, 20 mil od domniemanego Midgetville. - „Shagstone”, co to za nazwa do cholery? – miasteczko to właśnie zajęło pierwsze miejsce na jego liście najgorszych dziur na świecie. Poszedł do łazienki ogolić się przed podróżą, by chociaż z tym mieć spokój przez kilka dni. - Gdybym nie był taki przystojny to od razu palnąłbym sobie w łeb – powiedział zobaczywszy swoje odbicie w lustrze, lecz za chwilę poczuł bolesne ukłucie, które nieubłaganie przypominało mu jak bardzo jest żałosny. Jeszcze przed wyjazdem postanowił się trochę pomęczyć. Usiadł i wpatrywał się w słuchawkę. Dzwonić, czy nie? Jeśli zadzwoni to usłyszy jej głos, ale zapewne i słowa, których ma już dość. I choć oboje wiedzą i czują, że ma rację to ona zawsze znajdzie głupią ripostę na jego argumenty, aby nie musieć dorosnąć. Skończyły mu się słowa, czyny, gesty. Najbardziej adekwatne, by pokazać jej jak bardzo ją kocha byłoby wyrwanie sobie żył razem z sercem. Ale to chyba zbyt melodramatyczne. Najpierw myślał, że po prostu boi się jej nie kochać, że boi się pustki, ale teraz już nie wie, jak się tego pozbyć. To znaczy wie. Wie, że to już nie przejdzie. Na dobrą sprawę wiedział od początku. Że prędzej gej zostanie papieżem. Postanowił sobie darować. Chciał tylko przypomnieć sobie chwilę, w której kompletnie stracił zmysły. - Może dostałbym z tego tytułu, jakąś rentę? – zaciągnął się Pall Mall’em i porzucił optymizm. Na razie. Wsiadł w starego Mustanga i ruszył przed siebie. Uwielbiał zapach drogi, czy to w nocy, czy w dzień, czy w upał, czy w deszcz. Przejeżdżając przez każde kolejne miasto, widząc jego światła, ulice, wypełnione życiem, niczym arterie czuł się, jakby odkrywał nowy świat. Parkował, gdzieś na chwilę, a w myślach zaczynał nowe życie. Potem wymierzał sobie porządny policzek i ruszał dalej. Puszczał kasetę Stones’ów albo Sinatry, podkręcał do oporu i znikał w nocy. Po trzech dniach podróży jedzenie w kiepskich restauracjach i spanie w jeszcze gorszych motelach dało się we znaki. Gdy rano spojrzał we wsteczne lusterko obiecał sobie, że dzisiaj będzie unikał luster. Zajechał do Shagstone prawie nad ranem i stwierdził, że palcem nie kiwnie dopóki nie odeśpi. Motel w Shagstone nie był lepszy, czy gorszy od pozostałych mu podobnych, ale teraz zasnąłby na stercie siana. Spędziwszy trzy godziny na solidnym śnie i pięć na bezustannym paleniu połączonym z maniakalnym, błagalnym gapieniem się w sufit stwierdził, że pora na śniadanie. Jako, że lubił porównywać się do gwiazd, był przekonany, że Johnny Depp musiał cierpieć na ostrą bezsenność grając w „Las Vegas Parano”. Przeświadczony o byciu częścią marnego przedsięwzięcia artystycznego wszedł do lokalnego dinera na śniadanie. Zajadał się kęsami przypalonej jajecznicy kombinując, kto mógłby być reżyserem. - Terry Gilliam – zbyt oczywiste. Bóg – ograne. Stanęło na Van Sancie. Tą optymistyczną myślą zakończył posiłek. Dał sowity napiwek Betsy, kelnerce, której uroda przeminęła dobre dziesięć lat temu, ale nikt nie miał odwagi jej tego powiedzieć. Niewyspany, ale za to najedzony ruszył na poszukiwanie Midgetville. Niestety Betsy nie dała mu żadnych wskazówek oraz wyraźnie zaznaczyła, by nie niepokoił takimi pytaniami klientów, więc był zdany na siebie. Sprawdzał każdy goły fragment ziemi, gdzie wyrwa w roślinności albo skałach sugerowałaby ukrytą drogę. Po godzinnych poszukiwaniach na chybił trafił szczęście się do niego uśmiechnęło. Droga zaczynała się za wielką skałą, jakieś 500 stóp od autostrady. Skała wyglądała jakby postawiono ją w celu zamaskowania tejże tajemniczej trasy, prowadzącej do mitycznego, legendarnego miasteczka. Biegła ona prosto, systematycznie w dół, tak że po kwadransie autostrada i krajobraz znikły za horyzontem. Poczuł się niepewnie, ale nie miał wyjścia, musiał jechać przed siebie. Za chwilę miało się okazać, czy Midgetville to faktycznie zamieszkała jest przez karłów. - A może „małych ludzi”, jak oni chcą żeby ich nazywać? – uwielbiał zadawać sobie tego typu dylematy bez rozwiązania. – Do diabła z tym, może nie słyszeli o poprawności politycznej. Gdy jego cierpliwość miała się ku końcowi z drogi wyrósł znak; Midgetville, 128 dusz. Nie jesteś tu mile widziany. Zawróć. - Zawrócić? Jeszcze czego! – wcisnął gaz do dechy. Miasto utknięte było w kanionie, jakby ktoś wcisnął je w skałę dzieląc ją na dwa. Domki przypominały te ze „Smurfów”, oczywiście nie były w kształcie grzybów. Normalne domki, tylko mniejsze, jak na placu zabaw. Wszystkie białe. Na przeciwległym końcu nad wszystkim górował kościół. Poza tym jakiś zapuszczony motel, a w centrum ratusz i biuro szeryfa w jednym. Czuł na sobie spojrzenia mieszkańców. Tej garstki w mieście i dziesiątek ukrytych za firankami w oknach. Zatrzymał się przed ratuszem/biurem szeryfa. Wyszedł z niego mężczyzna, około metra sześćdziesięciu wzrostu, broda a’la ZZ Top, fajka, kowbojskie buty, jeansy i flanelowa koszula. - Mała parodia Johna Wayne’a – pomyślał. – Przedstawienie czas zacząć. Powoli wysiadł z samochodu. - Witam szeryfie – wyciągnął rękę oraz jakiś uśmiech, który znalazł na dnie kieszeni. - Czego tu szukasz? Cokolwiek to jest nie znajdziesz tego tu – zgasił go szeryf. - Nazywam się Mike Calvino. Detektyw Mike Calvino. Szukam grupki nastolatków – miasto ucichło. - Mogli tędy przejeżdżać...jakiś czas temu. Niebieski Voyager? - Nikt tędy nie przejeżdża. A już na pewno nie bandy wścibskich bachorów. - Rozumiem – Mike rzucił niedopałek na ziemię, starał się to zrobić najspokojniej, jak tylko był w stanie. – Pozwoli pan, że zostanę tu na dzień, dwa, zanim ruszę dalej. - Motel jest nieczynny – uciął szeryf. - Mogę spać w samochodzie – nagle facet z odznaką zmienił ton. - W porządku – westchnął spoglądając na zebranych wokół nich mieszkańców. – Zapraszam pana na piwo, naprzeciwko – detektyw odwrócił się i dostrzegł bar. - Ok. Powiedzmy za pół godzinki . Skoczę do fryzjera. Szeryf pożegnał go kowbojskim gestem, czyli, jak to mawiał znajomy Mike’a: „z kapelusza”. Salon fryzjerski mieścił się w ogólno przyjętych wyobrażeniach. Pachniał pomadą i starymi pornosami. Sędziwy karzełek w fartuchu drzemał w jednym z trzech foteli. - Świadczy pan usługą przycinania włosów łonowych? – detektyw zaintonował to pytanie, jakby przesłuchiwał fryzjera w charakterze świadka. Uwielbiał to robić zwykłym ludziom. - Słucham? – staruszek upuścił grube, jak ściana okulary. - Tak też sądziłem. Pan wybaczy, ale musiałem spytać – fryzjer nadal nie wiedział, gdzie dzwonią. Widząc to Mike postanowił darować sobie sarkazm. – W takim razie na jeża. I golimy. - Tak jest. Fryzjer był na tyle ślepy, iż nie zawracał sobie głowy różnicą wzrostu między Mike’em, a pozostałymi klientami. Mike’owi na szczęście także było wszystko jedno. Odszykowany, żwawym krokiem ruszył na spotkanie z szeryfem. Stróż prawa siedział przy barze otoczony tłumem. Wyglądało to na naradę wojenną. Mike zakaszlał doniośle. Rozmowy ustały, ludzie zaczęli się rozchodzić. Szeryf wskazał detektywowi miejsce obok siebie. - Tobiasz Stulejko, szeryf – wyciągnął dłoń. Jego uśmiech był rozbrajająco szczery albo był świetnym aktorem. Mike zawahał się na chwilę. - Mike Calvino, detektyw. - No proszę Włoch – odezwał się barman. - Właściwie to Irlandczyk – odparł Mike, co bardzo rozbawiło wszystkich przy barze. – Naprawdę. Mój ojciec zmienił nazwisko, gdy przeprowadził się do włoskiej dzielnicy. Niewiele mu to dało, bo wykiwał mafię i zginął. Ale nazwisko już zostało. Szeryf, jakby próbował ponownie skoncentrować się na swoich myślach. - Słuchaj...Mike. Cenimy sobie prywatność. Zawsze tak było. Nikt nas tu nie odwiedza, my nikogo nie zapraszamy. - Rozumiem, ale szukam... Stulejko nie dał za wygraną. Chciał mieć ostatnie słowo. - ...ich tu nie ma. Nie było i na pewno nie będzie – w tym momencie Tobiasz uśmiechnął się, jakby posiadał wiedzę większą, niż ta, do której się przyznawał. - W porządku – Mike stwierdził, że słownymi utarczkami wiele nie zdziała. Postanowił uśpić uwagę wszystkich i poszperać nocą. - Cieszę się, że wszystko sobie wyjaśniliśmy – szeryf uśmiechnął się i uderzył dłonią w blat. – Charlie piwko dla tego pana. Ma pan pokój w motelu. Oto klucz – wręczył Mike’owi pęk kluczy, jeden do motelu, drugi do jego pokoju. Numer 01. - Bardzo dziękuję, jutro się wyniosę – Calvino chciał definitywnie zakończyć rozmowę i spokojnie obmyślić plan działania. Na odchodne szeryf poklepał go stanowczo po plecach. Detektyw Calvino siedział przy piwie, wpatrzony w żar na czubku papierosa. - Kiepski dzień? – rzekł barman, przecierając kufle. - Po prostu idealne połączenie ironii i sarkazmu – odparł Mike, po czym dopił piwo i wyszedł. Większość mieszkańców raczyła się teraz drinkami i piwem, także miał więcej swobody, by się rozejrzeć. Zszedł z głównej ulicy postanowiwszy skryć się za domkami. Intrygowało go pytanie, co może się znajdywać za kościołem. Noc była przerażająco cicha. Niekiedy dobiegały tylko okrzyki i toasty dochodzące z pijalni. Niebo nad miasteczkiem było bezchmurne, ale zupełnie pozbawione gwiazd. To go zaniepokoiło. Ale nie był przesądny ani specjalnie wierzący, więc postanowił nie traktować tego jako złego znaku. Kościół zdawał się pusty. W witrażach odbijało się światło, które równie dobrze mogło pochodzić od świec, jak i ogni piekielnych. Zafascynowany tym blaskiem Mike stracił czujność, w ostatniej chwili usłyszał kroki za plecami. Odwrócił się na pięcie i w pierwszej chwili miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Przed oczyma miał małego księdza. Powstrzymał wrodzoną złośliwość. - Witaj synu – głos duchownego był dobrotliwy i kojący. - Witam ojcze. - Zgubiłeś się? - Nie – roześmiał się, by uwiarygodnić swoje słowa. – Nie mogę spać, a spacer zawsze dobrze mi robi. Ksiądz odpowiedział sympatycznym uśmiechem obnażając niepełne uzębienie. - Ale uważaj na siebie. Nie zapominaj, że to pustynia. - Nie zapomnę. Dobranoc – odszedł szybkim krokiem dyskretnie oglądając się przez ramię. Tymczasem w barze trwała narada. Szeryf zebrał wokół siebie najznamienitszych mieszkańców. Stwierdziwszy, iż nie brakuje nikogo ważnego uderzył kuflem w blat, czym spowodował natychmiastową ciszę. - Dobrze – jeszcze raz zmierzył wszystkich wzrokiem. – Wiemy, po co się tu zebraliśmy. Jakie są propozycje? Pierwszy odezwał się rudowłosy mężczyzna, we flanelowej koszuli w kratę. - Postąpmy według tradycji. Nie możemy ryzykować. To detektyw. Jeśli znajdzie go przed nami będziemy mieli wielki problem. - Zgadzam się – dorzucił ktoś z tłumu. W tym samym momencie do baru wbiegł zdyszany ksiądz. - Ojcze Paserby – rozległ się szept. Dwaj mężczyźni pomogli duchownemu usiąść i złapać oddech. - Co się stało? – spytał szeryf. Nie mógł ukryć nerwów. - Ten Calvino. Węszył koło kościoła. Na pewno pójdzie do wąwozu. Trzeba go powstrzymać. - Brać go! - wspólnym głosem domagali się wszyscy obecni. - W takim razie nie ma co dłużej dyskutować – stwierdził Stulejko. – Idziemy. Rzeka ludzi wypłynęła z baru i podążyła śladami detektywa. Tymczasem światła miasta gdzieś znikły, a przed Mike’em rozlała się nieprzenikniona czerń nocy. Wyjął latarkę przypiętą do paska i starał się ułożyć sobie w głowie jakiś namacalny obraz otoczenia. Przeszedł kolejne miliony ziarenek piasku i w wąskim promieniu światła dostrzegł samochód. Żółte Camaro. Skierował latarkę w lewo. Mustang rocznik sześćdziesiąty czwarty. Gdy się do niego zbliżył dostrzegł górę blachy przed sobą. - O kurwa! Niezły salon – zapalił papierosa i uświadomił sobie, iż to na pewno nie jest szrot. Za tym wszystkim musiało kryć się coś mrocznego, niebezpiecznego i chorego psychicznie. – „Chorego psychicznie”? – pomyślał analizując swe myśli. – Kurde nawet myślę niegramatycznie. - Pomocy – usłyszał cichy jęk. Idąc za głosem znalazł młodego chłopaka w podartych, zakrwawionych ciuchach, schowanego pod Voyager’em. - Pomóż człowieku – rzekł młodzieniec. – To banda krwawych karłów! Mike uśmiechnął się w myślach. Był zbyt skołowany, by zdobyć się na jakąkolwiek mimikę. - Jasne. Nie martw się – wyciągnął chłopaka spod samochodu. – Słuchaj, dasz radę iść? - Jake, jestem Jake. - Miło mi, ale chyba nie mamy czasu na kurtuazję. Masz tu moje kluczyki. Obejdź góry i przy wjeździe do miasteczka znajdziesz mój samochód. Powinno ci się udać. Spotkamy się za godzinę przy autostradzie. Jeśli nie przyjdę spieprzaj stąd, gdzie pieprz rośnie. Jake wziął kluczyki roztrzęsionymi dłońmi. - Dzięki. Pokaż im – wykrztusił i zniknął w ciemnościach. Mike usiadł na chwilę chcąc wszystko dokładnie przemyśleć. Chciał mieć chociaż zarys planu idąc na straceńczą misję. - Tak ich kopnę w dupę, że zgłodnieją w powietrzu! – rzekł na głoś, aby dodać sobie otuchy. - Obyś się nie zdziwił – usłyszał niski, męski głos za plecami i upadł twarzą w wyciekły olej. Ocknął się w jakimś dusznym pomieszczeniu. Zirytowała go ciemność, której z zasady nie ufał. Nagle ktoś oślepił go latarką, nim zdążył przywyknąć zapalono światło. Obraz stawał się wyraźniejszy, gdy ujrzał twarz szeryfa. - Gdzie chłopak. Wiemy, że go spotkałeś – żyły na skroniach pulsowały, jak serce królika. Mike z delikatnym uśmiechem na twarzy puścił pytanie koło ucha. Jakiś facet uderzył go zardzewiałą patelnią co, nawet biorąc pod uwagę okoliczności, było zupełnym brakiem klasy. - Gadaj albo zaczniemy wyrywać ci paznokcie! - Za późno, wszystkie poobgryzałem – odparł i otrzymał kolejny cios. Zdenerwowany szeryf wybiegł z pokoju a za nim pozostali. Zatrzasnęli drzwi zostawiwszy Mike’a sam na sam ze sobą. Gdy głosy na korytarzu ustały postanowił sprawdzić solidność więzów, które go krępowały. Po kilku minutach siłowania i nadwyrężonym nadgarstku oswobodził się. Zdjął pistolet, który miał przytwierdzony taśmą do pleców. Ale wtedy dopadła go refleksja. - Właściwie czemu miałbym im nie pozwolić mnie wykończyć? Miałbym to z głowy – sprawdził magazynek. – Jedenaście – rozmyślił się. – Kurwa przez całe życie tylko się rozmyślam. No cóż, ale przynajmniej w tym jestem konsekwentny – przeładował Magnum. – Wolę już umrzeć w rajtuzach babci niż w tej dziurze. Ułożył liny, by wyglądały na nienaruszone a za plecami ściskał spluwę czekając na finał tej historii. Mali ludzie wrócili. Każdy miał jakieś narzędzie, które najpewniej nie miało służyć naprawieniu roweru. Nastała cisza. – Efekt wielokropka – pomyślał detektyw. Jeden z mężczyzn zbliżył się do niego ze złowrogim spojrzeniem. Kojoty, gdzieś na pustyni, wyły do Księżyca. Myśli Mike’a wyły mu w głowie. Szczególnie jedno, mocne postanowienie – nie spierdolić tego. Zdawał sobie sprawę, że jeśli się pomyli to będzie ostatnia pomyłka w jego życiu. - Nikt nie będzie za tobą tęsknić śmieciu – rzekł mężczyzna przydeptując papierosa. - No cóż...dwa razy próbowałem się zabić – odparł Calvino – raz w wannie, raz w Szwajcarii. - Tym razem pomyłek nie będzie – wtrącił szeryf. W tym momencie Mike chwycił za broń i wystrzelił. Faceta przed nim odrzuciło wprost w ramiona pozostałych. Zalał się krwią i westchnął, jakby z ulgą. Mike zdążył oddać jeszcze dwa strzały kładąc dwóch przeciwników, nim reszta pojęła co się dzieje. Aby dodać sprawie dramaturgii wyskoczył przez okno. Nie zważając na szkło, które boleśnie wbiło się w skórę, ruszył do ucieczki. Aby zmniejszyć ból wmawiał sobie, że jest na akupunkturze. Szkło to igły, a wbija je prześliczna azjatka. Zbliżał się do drogi prowadzącej na autostradę. Słyszał tupot nóg za plecami i pojedyncze kule szepczące mu do uszu. Był na wysokości ostatniego domu w miasteczku, gdy przed oczami ujrzał sześć liter: Biblia, po czym zwalił się na ziemię. Ksiądz Paserby dobrotliwie spoglądał mu w oczy. Pistolet leżał na czyjejś werandzie. Głowa, siłą uderzenie, omal nie wybiła dziury w ziemi. Głosy były już bardzo blisko. Nie miał siły się starać. Zdał sobie sprawę, jak bardzo nie jest wyjątkowy. Każdy został lub zostanie gdzieś opisany; w książce, w czyimś pamiętniku, w wierszu. Istotę pojedynczego człowieka można uchwycić na fotografii, w słowach, czy w gestach. I ku swemu przerażeniu zrozumiał, że tak jak każdy z nas niczym się nie wyróżniał. Krew nie jest wieczna, pieniądze to gówno i jedyne co osiągnął to, po prostu, stracił mnóstwo czasu.
  18. Dzięki za opinie, jak zawsze bezcenne:) Regards, Miłosz.
  19. Łaskoczący pomruk spadających kamieni to tylko efekty specjalne. Leżymy z zamkniętymi oczami ja i dwadzieścia lat. Dla śniegu jej stopy są czymś nowym. Idzie od pięt do rzęs dziewczyna wciąż. Trzyma za rękę przepowiadając piękną zdradę W pobliżu jeziora ścieram oddech z szyby i ofiarowuję siebie. Pointę bez igieł listy upychane pod prześcieradłem wymyślone sny bezrobotne sierpniowe poranki niezmiennego pragnienia. Stokrotki łąki i lasy zostawię dla Byrona i Keatsa pewnie nieśmiertelnych ale Mozarta zagrają w radiu.
  20. nie jestem głodny ani spragniony okna są szczelne pościel przytulna ale brakuje pierwiastka jak ognia złamanej zapałki połóż się obok chociaż na kilka słów stanę się lepszy i bardziej przejrzysty wzrok poszukuje idealnych oczu ale w nagłym porywie jest tylko wiatr krzesło jest tym czym jest zbiorem drzazeg we mnie cierpi wszystko prócz ciała jestem niewytłumaczalny
  21. noc jest piękna gdy umiera w pidżamie z papierosem w ustach liczę motyle odciśnięte na tle nieba brak śniegu nie czyni dnia idealnie wiosennym lecz wiersz jest piękny gdy idę spać myśląc o tobie zapisujesz moje myśli leżąc obok 900 i 30 dni rozproszonych w deszczu jakby nigdy nie odeszły ukryte w kontrastach w porannym wietrze niczym kostka lodu ściśnięta w dłoni serdeczna rana zupełnie bez obrazy opowiesz mi o sobie raz jeszcze to normalne gdy siedzisz na krześle a zaduma zwleka dowcipnie i z gracją
  22. „Inwentarz” Był październik 1994 roku. Suchy i przejmujący, zupełnie bez estetycznych wartości. Jegomość pracował w Urzędzie Statystycznym. Pewnego dnia szef powierzył mu zadanie o tyle specjalne, co niezwykłe. Na obrzeżach Siwego Pola w starej kamienicy mieszkał jej ostatni mieszkaniec. Tobiasz Stulejko liczył sobie 87 i pół wiosny. Problem nie polegał na tym, iż nie płacił czynszu, czy nie regulował należności za media. Istniały pogłoski, że jest on kolekcjonerem, lecz nie było wiadomo, co dokładnie kolekcjonuje i czemu nie zgłosił tego do Urzędu. Jegomość miał za zadanie to sprawdzić. Zbudził mnie z samego wtorkowego ranka i kazał ubierać się. Dopiłem jeszcze kawę w towarzystwie telewizora, kiedy Jegomość za drzwiami. Z klatki schodowej wybiegliśmy na ulicę, by na skróty dotrzeć na przystanek autobusowy. Do naszego celu zmierzał tylko jeden autobus linii 99C. - Przebieraj tą płetwą, bo się spóźnimy. Na Boga, Henryk, chcesz żeby mnie wylali? - wrzeszczał mój kolega, a jego struny głosowe topniały w złości. - Wyluzuj! Spróbuj biegać na łuskach. Zresztą, kto jest kierowcą? Bukowski? Czy on kiedyś odjechał punktualnie? - Może akurat dzisiaj nauczy się do czego służy rozkład jazdy! – Stary, on nie odróżniłby catenaccio od Armaniego. Zdyszani, plujący papierosowymi płucami dotarliśmy na przystanek. Kierowca, Bukowski był nieobecny, innymi słowy – autobus dostał na urodziny przeciąg bezosobowy. Jegomość nie mógł uwierzyć w taki obrót sprawy. Kazał mi zamknąć oczy i policzyć do dziesięciu. Zadziałało. Po chwili zobaczyliśmy śpiącego Karola, którego nieodłączny papieros wypalał się powoli już od paru dekad. - Bukowski wstawaj! Niektórzy muszą pracować! - wrzasnął mój kompan, po czym Bukowski podskoczył i upuścił kiepa na spodnie. Do cholery jasnej wacek mi się pali! - powiedział ze stoickim spokojem. Ugasił pożar i złowrogo spojrzał na nas. – O, moi ulubieni pasażerowie, wskakujcie na pokład - zamknął za nami drzwi i odpalił nieruchawego Jelcza. - Buki dobrze się czujesz? - spytałem, gdyż wyglądał bardziej martwo niż zwykle. - W porządku. Rozstałem się ze swoją starą. - Po dwudziestu latach? - obawiałem się, że Jegomość brnie w niebezpieczne tereny. - Ta - kierowca odwrócił się i splunął przez otwarte okno. - Dwadzieścia lat spaliśmy w jednym łóżku. Zawsze miałem wrażenie, że gdy tak leżymy ona zapisuje każdą moją myśl, każdy sen. Stwierdziłem, że miarka się przebrała. Postanowiliśmy darować sobie kurtuazję i dojechać w milczeniu. Ostatni przystanek, na którym wysiedliśmy oddalony był od celu o kilka minut drogi. Pola przypominały te z "Buszującego w zbożu". Złociste, wydawały się ostatnimi znakami życia w październikowym mieście. Kamienica wyłoniła się nagle spośród żyta i jęczmienia. Wejścia do niej nie strzegły żadne drzwi, czas zdarł tynk ze ścian, a ptaki zasiedliły każdą szczelinę, po czym umarły z głodu dobrych kilka lat temu. Po stromych, zdartych schodach wdrapaliśmy się na ostatnie piętro. Nie trudno było odnaleźć mieszkanie, którego szukaliśmy, gdyż jako jedyne miało drzwi. Jegomość poprawił marynarkę i zapukał z urzędniczą obojętnością. Stare drzwi uchyliły się i odsłoniły postać jeszcze starszego od nich lokatora.. - Pan Tobiasz Sulejko? – Stulejko. - odpowiedział starszy człowiek na wózku inwalidzkim, a ja parsknąłem mimowolnie śmiechem. Jegomość złośliwie upomniał mnie łokciem w żebrach - w czym mogę pomóc młodzieńcze? - Jestem przedstawicielem Urzędu Statystycznego - Jegomość kontynuował urzędniczą gadkę - pododbno jest Pan kolekcjonerem? Chcielibyśmy zobaczyć, co Pan kolekcjonuje i to skatalogować. - Różne graty, zapomniane rzeczy, niechciane wspomnienia... - Możemy je obejrzeć. - kolega chciał być stanowczy, dlatego z pytania wyszedł mu szorstki rozkaz. - Oczywiście, zapraszam. Weszliśmy do małego pokoju bez mebli. Spojrzałem na Jegomościa przeczuwając, co z tego wyniknie. Staruszek wskazał nam drzwi. Za nimi znajdowały się wąskie schody prowadzące w ciemność nad nami. Trzeszczały niemiłosiernie. Dotarliśmy do kolejnych drzwi i znaleźliśmy się w mrocznym, stęchłym pomieszczeniu. Wymacałem włącznik światła na ścianie. Żarówki z wielkim oporem zaczęły ukazywać rozmiary i zawartość tego miejsca. Gdy zabłysła ostatnia można ją było ledwie usłyszeć. Koniec sali znajdował się jedynie w naszych domysłach. Wizualnie nie istniał. Pomieszczenie było ogromne, zastawione kredensami, zegarami i Bóg wie, czym jeszcze. - To ile płacą ci za nadgodziny? - Jegomość wyglądał jakby chciał za chwile popełnić seppuku. - Zamknij się - wyjął z torby długopisy, papierki i skrupulatnie odliczył. - Dobra, więc ja wieszam identyfikatory, a ty katalgoujesz w notesie. Jasne? - Się wie. Zabraliśmy się do roboty. Czas chyba o nas zapomniał, a ilość przedmiotów do skatalogowania najwyraźniej stale się powiększała. Małymi kroczkami, beznamiętnie przechodziliśmy od czyjejś dziecięcej kolejki do starego radia Unitra, od starej opony Goodyear do rozpadającego się telefonu. Cholerstwo nie miało końca. - Stara szafa - wydukał, zachrypnięty już Jegomość i powiesił kolejną karteczkę. - Stara szafa - potwierdziłem i zanotowałem. Stanęliśmy przed lustrem. Kolega poprawił sobie fryzurę, ale jego odbicie pozostało niewzruszone. - Jedno lustro, które straszy. - Jedno lustro, które straszy - powtórzyłem i kontynuowaliśmy. Mój towarzysz wyciągnął kolejną karteczkę i zawiesił na starym obrazie, spoczywającym w ramie, która istniała już tylko w żołądkach termitów. - Jeden portret mojego taty. - Jeden portret twojego taty. – powiedziałem niewzruszony. Następnie spisałem kilka słoików o mętnej treści, wszystkie prowizorycznie jako ‘pikle’ lub ‘ogórki kiszone’, chociaż jak na mój gust mogły być to równie dobrze farby olejne Adolfa Hitlera. - Henryk, zobacz. – Jegomość pociągnął mnie za płetwę grzbietową, jakby zapomniał, że tego nie cierpię. - Ożesz biznes. – na jednej z półek kredensu znajdowała się szkatułka z karteczką: ‘Sto głosów Tobiasza Stulejki.’ Zarówno ja, jak i Jegomość uwielbialiśmy wszelkiego rodzaju zagadki i tajemnice. Pozwalały mi w miarę bezsensownie wytłumaczyć czemu jestem pstrągiem, a Jegomość szukał czegoś więcej niż krzyżówki i kalambury. Po doliczeniu w pracy do biliarda mógł zwariować, a jednak nigdy się nie załamał. Niejedną jesień zepsuł mi niekończącymi się gadkami o tym, jak to kiedyś zrobimy coś więcej niż głupią minę. No i wreszcie. - Jakby to otworzyć? – zapytał psimi oczami, czekającymi na rozwiązanie. - Może podnieść wieko? - Hm. – speszył się Jegomość. Trzęsącymi się dłońmi omiatał szkatułkę dookoła, z pietyzmem ślinił opuszki palców, zmierzając do ważnego momentu. Sto głosów Tobiasza Stulejki. Bardzo chciałem usłyszeć, jak imituje Winstona Churchilla, pozdrawia wszystkich Polaków głosem obcego papieża. Wyobraziłem sobie starego Tobiasza klnącego dźwiękiem tarki do sera. To było coraz bliżej. Jegomość otworzył pudełko. - Co to kurwa jest? – podniecenie zastąpiono jego starszą siostrą, irytacją. - No tak, pieprzone homonimy. – w środku znajdowała się lista stu nazwisk, z nagłówkiem o treści: ‘Tobiasz Stulejko na przewodniczącego Rady Osiedla. 1973’ Zawód był ogromny, znacznie większy niż zwykły urzędnik, jakim był Jegomość. Lata stażu nie dają umiejętności przegrywania, tak samo jak pływak nie potrafi oddychać pod wodą. Posiadając tę drugą umiejętność chciałbym mieć wtedy i tę pierwszą, żeby wspomóc jakoś przyjaciela. W milczeniu dokończyliśmy inwentarz, potem mój druh sprawdził z nudów w ilu procentach szereg katalogu pokrywa się z listą stu nazwisk. Otrzymując żałośnie niski wynik, zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Usiadł na fotelu turlanym, numer katalogowy 312 i zaczął leniwie szukać paczki papierosów w marynarce. Ilość głuchych pacnięć o klapy sugerowała niemożność znalezienia jej. - Czekaj, może ja mam. – sięgnąłem.. no właśnie, gdzie miałem sięgnąć? Wykrzywiłem się w zawstydzeniu. - Nie, daruj sobie, chyba zostawiłem ją w autobusie. Myślami widziałem rechoczącego głupio Bukowskiego, bez oporów koszącego cudze fajki. Chwilę później pomyślałem o jego żonie, kradnącej równie bezczelnie jego wyobraźnię. I to mi ulżyło, przynajmniej w tym byliśmy bezpieczni. - Przynajmniej w tym byliśmy bezpieczni. – usłyszałem cichy głos dziecka. - Jegomościu, co to za cudaczne huśtawki nastrojów, co? - Chyba nie bardzo rozumiem. – mętny wzrok wskazywał, że mówił prawdę. - Głos dziecka, słyszałeś głos dziecka? - Hmm. – przyjaciel popadł w takie zamyślenie, że lada chwila mógłby schrupać swoje binokle i popić zeszłorocznym deszczem. – Ostatnio chyba w lunaparku, miałem przez cały dzień liczyć pasażerów karuzeli łańcuchowej, a potem wyciągać medianę. Skończyło się romansem z okolicznymi krzakami. - Nie, paralusie, teraz, jak... – wypowiedź przerwał mi dziecięcy śmiech. - Jezu. – Jegomość zacisnął zęby i spojrzał na mnie – nie jestem przesadnie wierzący, ale Jezu. Niektóre przedmioty zaczęły nagle spadać z półek, kilka zakurzonych balonów pękło. Śmiech poszerzył się na większą liczbę głosów, stał się zdecydowanie bardziej paranoiczny. Coś kopnęło mnie w brzuch. - Henryk, nic ci nie jest? – po chwili Jegomość leżał na podłodze, przygnieciony III tomem ‘Kapitału’ Marksa. - Wiejemy. - Tylko wiatry wieją. – odparło jakieś dziecko, z lewej lub prawej strony. - Wiatr w zegarze. – dorzuciło inne. Wiedziałem, co to oznacza, pamiętam Franka i jego dylematy, godzinne spacery po mieście i przerażające historie, które zamykały go w szafie. Kiedy słyszysz wiatr w zegarze, możesz tylko błagać autora o jakieś nielogiczne wyjście. Kiedy o tym myślałem, zasłaniając uszy płetwami, Jegomość szarpał się na podłodze z niewidzialnymi natrętami, stosując niezawodną technikę gaszenia fajki na czole przeciwnika. Zamiast papierosów używał poobgryzanego długopisu. W pewnej chwili, ktoś lub coś rzuciło mu w twarz futrem z indyka tymczasowo go obezwładniając. Nerwowym ruchem pozbył się futrzanego obiektu. Po jakimś czasie ilość dzieci jakby zmniejszyła się, ale mój kompan nie miał już siły dalej walczyć. Uchylając się przed latającymi, dębowymi meblami, złapałem półprzytomnego pod ramię i już miałem opuścić strych, gdy drogę zajechał mi Stulejko. Nie wiedzieć jakim sposobem dostał się na wózku krętymi schodami na górę. - Czy coś się stało? – zatroskanie w jego głosie brzmiało na tyle autentycznie, że zgłupiałem. – Może herbatki? - Może karetki, kurwa? – w tej chwili miałem ochotę rzucić w niego Jegomościem, żeby unaocznić mu powagę sytuacji. – Trzyma tu pan jakieś dzieci? Stary Stulejko zmieszał się i szybko odwrócił wzrok. Ja z kolei usłyszałem za plecami cichutki jęk, więc spojrzałem w tamtym kierunku. Na okrągłym dywanie z ludzkich włosów, nr 45 lub 46, leżał mały chłopiec, z paroma wgłębieniami na czole. Tego było już za wiele. Spociły mi się myśli i potrzebowałem szybkiej oranżady intelektualnej: - No stary, pierdzielu, co się tu dzieje? - Stary pierdzielu? – Tobiasz uniósł dumnie podbródek, a w jego oczach zatańczył diabeł. – Pan mnie obraża, w dodatku po tym, co zrobiliście mojemu wnukowi! Nie miałem wyjścia, musiałem strzelić z jakąś oskarżającą ripostą w stylu końcowych scen poprawnego politycznie filmu: - A co pan zrobił swojemu wnukowi? – słysząc to Stulejko wkroczył w stan przedzawałowy. Bezskutecznie próbował umieścić w dłoni jakiś ciężki przedmiot, żeby w starym, dobrym stylu odwrócić ciosem uwagę od meritum sprawy, o ile takie istniało. - Ja, ja.. poczekaj no, ty.. - Dzieciak kopnął mnie w jaja. – włączył się w rozmowę Jegomość, choć najwyraźniej do końca nie oprzytomniał. - Właśnie, kopnął. – próbowałem podchwycił temat, ale stary zajęty był projekcjami wspomnień, które przewijały mu się w zastraszającym tempie przed szarymi tęczówkami. Postanowiłem wykorzystać tą sytuację by niepostrzeżenie wymknąć się z kamienicy. Potykając się o śrubokręt do sera, jednorazowe telefony i komplet do lambady, wybiegłem na ulicę, przewracając się ostatecznie na Jegomościa, którego chwilę wcześniej wypuściłem z płetw. Jak się później okazało, złamałem mu karierę w dwóch miejscach. Brocząc po uszy w nerwowym śmiechu, doczołgaliśmy się na przystanek. W całości odbijał się on w rozległej kałuży, pokrywającej pół jezdni. - Henryk, uważasz, że mam nudną pracę? - Jedz papieroska. - Henryk.. - A co ja mogę powiedzieć? Sam mogę dostać tylko robotę bardzo sezonową – konserwy. Wszystkie medialne stołki są już zajęte, a na wigilię źle się urodziłem. - Mhm. - Ale, ale. Zawsze możesz się zapytać faceta w kałuży, nie? Na przykład, czy to prawda, że jeśli za pomocą szkła skupisz na czole promienie słońca to możesz dostać ostrego ataku afrykańskiej biegunki – chciałem puścić oko, ale nie mam powiek, więc Jegomość pochylił głowę i spojrzał w brudne lustro wodne. - Od kiedy to mam .. 80 lat? - Jak to? – piorunem spojrzałem w taflę. Miałem siwe łuski. Dodatkowo zauważyłem, że śmierdzę zgnilizną. Nastała cisza, która była za wątła na choćby kontur przerażenia. Jegomość rozsiadł się wygodniej na ławeczce wiaty i pociągnął nosem. Zbliżała się losowa pora roku. - Dwa tysiące sto. – przerwał przyjaciel. - Co sto? - Tyle powinienem mieć teraz emerytury. – Jegomość zmarszczył czoło. - Dwadzieścia. - Dwadzieścia? - Tyle papierosów zajebał ci Bukowski. - Czyli wszystko się zgadza, pi razy drzwi. Wiedziałem, że któregoś dnia pogodzę cyfry z marzeniami. © 2006 Ewan McTeagle & Frater Panis
  23. krew utknęła język się zaplątał jest dobrze w skórze i w kościach wyjmij mnie rozbierz mów do mnie podpowiedz smak na krawędzi oddechu w każdym zawirowaniu i opuszczeniu jest miłość w Nevadzie i Nagasaki gdy księżyc znajdzie chwilę na zaćmienie spojrzę w twoje oczy rany boją się zagoić
  24. A ja dziękuję za komentarz. Best regards.
  25. W sumie dzięki:) Best regards.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...