Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ewan_mcteagle

Użytkownicy
  • Postów

    246
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez ewan_mcteagle

  1. Znowu ty. Na imprezie w bloku, wygiętej huśtawce, plaży i na zarwanym tapczanie. Pokój się ściemnia. Tymczasem w fazie REMu Napoleon powiedział; „Nie chcę umierać w rajtuzach” i zszedł. W góry i krajobraz Podbeskidzia, niczym moje żebra. Mimo ognia, mimo lodu umieram pojedynczo. Byś mogła budzić się każdego ranka. W supermarkecie, idąc ulicą, razem w mieszkaniu wciąż niespokojna. Dni i tygodnie bezustannie. Słyszysz mój niecierpliwy śmiech, kiedy szukam poduszki pod twoją głowę. Czujesz, gdy czekam aż zaśniesz, by ułożyć pantofle przy łóżku. Jeśli jutro się spotkamy pocałujesz. Słońce bez metafory zajdzie prostotą. To samo, pod którym zrywaliśmy truskawki, pod którym upadają systemy, a umierają kobiety oraz mężczyźni. Połączeni maleńkimi zdarzeniami, jak szepty w nocy. Znowu idę spać licząc dupy, które mógłbym mieć, a których nie chcę. Obracam się w żart. I kocham cię bardziej. Jeszcze dzwonek do drzwi. Zejdź z drogi ku morzu, ku niebu, komu? Ostatnie pytanie; „Ty pewnie jesteś bezgłowym dostarczycielem pizzy rodem z Apokalipsy?”
  2. Dobry tekst. Chwilami język trochę kuleje, zdania są za bardzo poucinane i zdarzają się powtórzenia, ale tekst bardzo przyzwoity. Może nie rewolucyjnie oryginalny, ale na pewno nie banalny. Ode mnie plus. Best regards.
  3. Dzięki:) Ad. Sanestis będzie ciąg dalszy, ale kiedy, jak i po co? Nie wiem:) A ten kawałek to w zasadzie prequel historii Pstrąga i Jegomościa, co na pewno, jako wytrawny czytelnik i założyciel fanclubu Henryka, zauważyłeś;) Ad. Dyzio. Jest smiesznie i dobrze napisane...czego więcej trzeba do szczęścia?:) A tak poważnie bardzo interesujący komentarz, hipoteza. Pisząc niczego nie zakładam i jeśli spełnię kiedykolwiek twoje założenia to tylko przypadkiem:) Polecam także inne moje opowiadania;) Jeszcze raz dzięks. Best regards.
  4. „Przemów szkłem” Tamten rok był inny od pozostałych lat. Drzewa przygasły, a ulice wyglądały jakoś dziwnie. Pod naporem śniegu zatraciły swą prostolinijność. Kołysały się ze mną. Wszystkie smutne. Miłość uciekła, jak koń albo pies, zagubiona, gdzieś po drodze. Zimą 1995 roku wygrałem konkurs na sobowtóra Elvisa w kategorii ryb i płazów. Organizowany przez Dom Kultury Siwego Pola zapewniał mi wyjazd do Egiptu na światowy zjazd naśladowców Króla. Przechadzając się wąskimi uliczkami dostrzegłem faceta, stojącego pośrodku placu. Bez ogródek, rozmyślał na głos. Zastanawiał się czemu nagle zmiękł? Czy to wina upału, czy też złych doświadczeń z dziewczynami? Nie chciał skończyć w kreskówce nie zwróciwszy niczyjej uwagi. Podszedłem do niego, by lepiej mu się przyjrzeć. - Hieny cmentarne, hieny – przemówił głosem, który wprawiał jego ciało w spazmy. – Psy wyjące do księżyca! A ja wciąż daleko od mych oświetlonych, turkusowych drzwi. – Hieny! Hieny! Zabierzcie je ode mnie. Już mnie to nie bawi! Lekko mnie przeraził. Ale w głębi duszy czułem się podobnie. - Zostanę twoim ochroniarzem – nerwowo zdrapywałem piasek z pomiędzy łusek – jeśli okażesz się moim oddanym przyjacielem. - Mów mi Basia – rzekł z kamienną miną. - A ty mi Henryk – odparłem. Stojąc w milczeniu zapaliliśmy po papierosie. Basia patrzył na mnie dość nieśmiało, niby zerkając, gdzieś w przestrzeń, jakby chciał ogarnąć cały krajobraz dzieląc go na mozaikę. W końcu się odezwał. - Wiesz co? Po dłuższym namyśle wolałbym, żebyś nie mówił do mnie Basia. Nie wiem, czemu, ale rozbawiło mnie to potwornie i wypuściłem z ust papierosa. - W porządku – nie chciałem, by źle zinterpretował moje poczucie humoru. – W takim razie, jak mam cię wołać? Wziął głęboki oddech wypuszczając strumień dymu przez nos. Słychać było świst włosków w środku, a następnie impet z jakim powietrze rozbiło się o wąsy. - Jegomość. Mów mi Jegomość. Prawdę mówiąc nie sądziłem wtedy, iż to imię utrzyma się tak długo. - W porząsiu. A gdzie twój bohater? – starałem się rozplątać rozmowę. - Uciekł wzdłuż tamtej alei – wskazał palcem na uliczkę za naszymi plecami. - Czemu? Rzucił niedopałkiem o ziemię przypadkowo trafiając w krawędź buta. - Kurwa mać! Nowe buty, dopiero wczoraj je ukradłem! – spojrzał na mnie zawstydzony. - Były domysły i przypuszczenia, ale wszystko rozbiło się o pieniądze. Nie wiem, – westchnął – lecz wygląda mi to na trzeci świat. - Może dlatego, że jesteś tu pierwszy raz? - Nosisz kalesony? – odbił piłeczkę. - Tak – w kalesonach czułem się bezpieczniej, choć z racji odmienności gatunkowej były mi zupełnie niepotrzebne. - Nie będę słuchać rad odnośnie projekcji mojej psyche od kogoś, kto nosi kalesony. Wskazówki dotyczące tańca przyjąłbym bez dwóch zdań, lecz nie wykłady o psyche! Co to, to nie! Zamilkł. Krztusił się tylko nieprzyjazną dla oka architekturą. Słońce prażyło nas z całych sił. Gdy dostrzegło duszącego się w upale psa trochę odpuściło i mogliśmy schronić się w nowo powstałym cieniu. Na straganie występował treser pcheł, które wyrwawszy się z niewoli obskoczyły turystów. Najżałośniejszy facet, jakiego można znaleźć w najżałośniejszym momencie swojego życia wyszedł z ubikacji i wciąż oglądał się na cienie z klozetu. Podczas, gdy świeży mocz nie zdążył jeszcze zniknąć z jego spodni. Woda lała się ze studni. Nad głową zabrzęczała nam mucha. Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co próbowała nam powiedzieć, więc poleciała spytać mężczyznę, który udawał kogoś innego po drugiej stronie ulicy. - Wiesz, jak znaleźć pylony? – próbowałem zainteresować Jegomościa geografią eksperymentalną. - Nylony? Masz na myśli nylon, handlową nazwę włókien poliamidowych; wprowadzoną przez koncern Du Pont de Nemours z USA, który w 1938 roku rozpoczął ich produkcję na skalę przemysłową? - Nie, chodzi mi o pylony, w świątyniach starożytnego Egiptu. Para masywnych budowli kamiennych w formie wież o prostokątnych podstawach, zwężających się ku górze. Myślał przez chwilę. - Mówisz, o tych śmiesznych wieżach? - Dokładnie. - Oczywiście, że nie wiem, gdzie są, ale mogę cię do nich zabrać. Ruszyliśmy przez pustynię. Kreśląc mnóstwo nieregularnych linii na piasku, a także omijając złośliwe żmije dotarliśmy do pylonów. Tabliczka na skraju wykopalisk głosiła: „W tym mieście nie znajdziesz złodziei” Nie wiedziałem, jak to interpretować. Na szczęście spotkaliśmy tam ekspedycję profesora Munchausena. - Moje uszanowanie profesorze – ukłoniłem się. Profesor nie wyglądał ciekawie. Miał w ekipie tylko dwóch ludzi, niewidomych mormonów, więc odkopywanie ruin gołymi rękoma zaznaczyło się u niego zdartą skórą dłoni i amerykańskim potem, czyli w tym wypadku owalną plamą na jedwabnej koszuli. – Może nam profesor powiedzieć, mniej więcej, kiedy ujrzymy pylony? – spytałem grzecznie i niezbyt nachalnie, by nie oderwał swojej uwagi od muchy zaplatanej we włosy. I przypadkiem nie przeniósł frustracji na mnie. Na próżno. - Spytaj liści, po których stąpasz przemądrzała rybo – odparł gruboskórnie. - Jakich liści? – mimo najszczerszych chęci nie dostrzegałem niczego prócz piasku. Przez chwilę, gdy wyostrzyłem swoją percepcję do granic możliwości, byłem w stanie rozróżnić każde, pojedyncze ziarnko. Lecz i to nie pomogło – Żadnych tu nie ma! – stwierdziłem stanowczo. Jegomość próbował mnie uspokoić, ale męczył go irytujący, suchy kaszel przez co, o mały włos nie rzuciłem się na profesora z pięściami. - Skoro nie ma liści, to nie ma także odpowiedzi. Żegnam szanownych panów. Oddalił się do swojego namiotu. Nie miałem mu tego za złe. Profesor Munchausen był dziwakiem. Wiele w swym życiu przeszedł. Od dnia narodzin nie mógł znieść dźwięku domofonu, a przez całe dorosłe życie odrzucał ideę telefonu. Nie wierzył również w kuchenki mikrofalowe. Aż któregoś dnia jego własna żona zamknęła go w domu i uciekła z kochankiem na Białoruś. To nim wstrząsnęło. Wtedy postanowił poświęcić się nauce. Kolekcjonował lunety i nie mógł pogodzić się z tym, że reflektory zajęły ich miejsce w optyce. Przez wiele kolejnych lat walczył, o zniesienie aberracji sferycznej. Bezskutecznie. W roku 1970 odwiedził Londyn. Pewnego mglistego wieczora siedząc w pubie usłyszał rozmowę dwóch archeologów. Wspominali oni, o lornetce Kopernika, którą starożytni Grecy ukryli wraz z winogronem wśród egipskich pylonów. Wtedy to absolutnie poświęcił się jej poszukiwaniom. Razem z doktorem Gawinem przekopali pół Afryki i przylądek Canaveral, gdzie Gawin został bezczelnie zastrzelony przez ochronę. Zostawiwszy Egipt za nami kontynuowaliśmy wędrówkę w poszukiwaniu cudów inżynierii. Jegomość zastanawiał się, dlaczego nie rozumie swojego języka? - To dosyć dziwne nie sądzisz? W dodatku nie mam żadnej waluty i słyszę wszelakie dźwięki - nastawił czujne ucho. – Krowie dzwonki na rynku, czy też anioły w architekturze. Wszystkie one wirują z nieskończoną gracją. Rozumiesz coś z tego? Bardzo chciałem wesprzeć go radą, ale nie znałem się wtedy na takich rzeczach. - Trudno powiedzieć - grałem na czas. – Wiem tylko, że Camus upadł pod swoim ciężarem gatunkowym – rzekłem, zabiwszy mu prawdziwego gwoździa na kilka następnych godzin. Tymczasem okazało się, iż to autor lekko się zagapił i wprowadził zbyt wiele wątków pobocznych. Minąwszy Gibraltar doszliśmy na drugi koniec opowieści. Nad Siwym Polem zawitała wiosna. Pogoda była już ewidentnie zbyt zaawansowana na lato. Wiatr przynosił smoliste latawce z płonących łąk. Dzieci na karuzeli łapały je, niczym magiczny pył. Mieliśmy jednak mniej poetyckie sprawy do załatwienia. Pijąc wino w jednej z bram, co jakiś czas wyglądaliśmy na policjantów. Kiedy tylko się zbliżali Jegomość wpadał w kuriozalne ataki sztucznego kaszlu, podczas gdy ja symulowałem ekstatyczne szamotanie pępka. Jednak wiosna, jednowymiarowo chłodna tego roku, nie dawała nam spokoju, zmarznięci nawet nie dokończyliśmy pierwszej butelki. Słońce zachodziło z wolna, niebo cedziło je przez chmury. Wynajęliśmy pokój u starej pani Forlando, która zwykła przeciągle wyrzucać z siebie słowa: - Zapraszaaaaam. Weeeeeeeejdźcie – mówiła. W dodatku oddychała, charcząc na pokaz nowotworowymi płucami, a my z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu, za co miała nas spotkać kara. Położywszy się do łóżka zasnąłem niemal od razu. Jegomość obudził mnie po piętnastu minutach. Uwielbiał to robić, kiedy nie mógł zasnąć. Odruchowo strzeliłem go z otwartej pięści w twarz, tak jak to mam w zwyczaju. - Henryk wstawaj, słyszę jakieś pluski na schodach – oznajmił rozdygotanym falsettem. - I, co z tego? - Jak to co? Pewnie jakaś kropla wody lub innego płynu wspina się po schodach! - Łyknąłeś za dużo powietrza, czy co? Jaka kropla? Na jakich schodach? - Chodź, posłuchaj! – zaciągnął mnie pod drzwi. Faktycznie. Kropla wody wspinała się po schodach. Wyznaczała swą drogę w ciemności. Kap, kap, kap. Zatrzymywała się, by po chwili ponownie ruszyć z jeszcze większym uporem pokonując grawitację i zmieniając los jej podobnych. Nie wierząc własnym uszom, ani uszom kolegi wyjrzałem za drzwi. Noc była nieprzenikniona, a od dłuższego wpatrywania się w ciemność stawała się bordowa w moich oczach. Wyszedłem z pokoju. Zapaliłem światło na korytarzu i ujrzałem człowieka w podartej marynarce pamiętającej połowy wielorybów. - Jegomość przyjdź tu. Cykor wyjrzał nosem z pokoju. - To pan Buzzati, nie jakaś kropla – pan Buzzati, właściciel starego roweru, o zósemkowanych kołach, często wynajmował pokój u pani Forlando. - To, czemu brzmiało, tak dziwnie, jak woda? – spytał przyjaciel. - To pewnie przez wino w jego brzuchu. Bulgotało, gdy wtaczał się po schodach. - Niech ci będzie, ale to jakaś podejrzana sprawa! – pogroziwszy palcem wrócił do łóżka. - Zapewne – odparłem nie kryjąc sarkazmu. Zasnęliśmy nie podejrzewając niecnych zamiarów autora. Obudziliśmy się z suchotą w gardłach. Paprocie umarły, a słońce wskakiwało za chmury na sam zapach naszych skarpetek. O poranku zęby Jegomościa były żółte, jak zorze, a mój oddech odpychający, lecz nie mogłem znaleźć na niego metafory. Ironia i szyderstwo wlane do pustych naczyń, stały się mętną cieczą. - Wstajemy? – senne oczy Jegomościa stanowiły odpowiedź. - Wiesz co? – zapalił papierosa. Ten poranny smakował mu najbardziej. – Historię z Beatlesami jeszcze przeżyłem, ale odkąd Edyta Bartosiewicz się rozpadła nie mam motywacji, by wstawać z łóżka. Przynajmniej nie codziennie. - Jak rozpadła? Przecież to nie był zespół! – często mylił daty i pojęcia. - A, czy ktoś twierdzi inaczej? – sprostował moje myśli. - W sumie... Nakryliśmy twarze kołdrami. Przecież odwieczny dzień za opuszczonymi żaluzjami mógł być równie dobrze zafałszowaną nocą. W końcu niebo zmęczyło się błękitem, po czym zapadł wieczór. Pustym ulicom towarzyszyło ich własne odbicie w witrynach, psy odsypiały ciężki dzień, podczas gdy koty rozpoczynały swój. Nigdzie nie słychać syren. Zegar przestał tykać. Bateria wyczerpała się liczeniem gwiazd. Powiadają, że profesor Gawin wiedział, kto był Kubą Rozpruwaczem. Nim umarł na Florydzie przekazał swoją wiedzę pewnemu amerykańskiemu komandosowi, śledziowi imieniem Teodor. Wraz z niebagatelną wiedzą teoretyczną zlecił mu również misję. Misję, której celu nie pozna nikt, chyba że Teodor postanowi inaczej. Cały dzień spędziliśmy z Jegomościem na opróżnianiu butelek z tanim winem, niewątpliwie ulegając magii kolorowych etykiet. Wróciwszy wieczorem planowaliśmy partyjkę egzystencjalnego pokera, lecz zmógł nas sen i ekwilibrystycznie zasnęliśmy w fotelach. Niestety mój przyjaciel nie dał mi się nacieszyć tym stanem, a jak wiadomo pijane sny bywają fantastycznie odrealnione. - Henryk! – wołał przerażony. – Henryk! Tym razem to nie są przelewki. - Co? Znowu co? – bełkotałem. - Ryba. Jakaś ryba wspina się po schodach – mówił szarpiąc mnie za ramię. - Na pewno. Dzisiaj się nie mylę. - Daj mi spokój – odepchnąłem go w kierunku drzwi. Uchylił je robiąc głupią minę, która polegała na tym, iż zamykał oczy i zaciskał zęby, jak gdyby chciał uciszyć trzeszczące zawiasy. Na korytarzu rozbłysły dwa ślepia. - Masz dwie sekundy – oznajmił głos w ciemnościach. Przez chwilę Jegomość przypuszczał, iż to Chuck Norris ukrył się w mroku, lecz odrzucił tę możliwość i jego myśli błyskawicznie wróciły do koncepcji z rybą. - Dwie sekundy do czego? – ledwo zdążył spytać, kiedy dostrzegł łuski połyskujące w blasku księżyca, po czym wylądował na podłodze. Obudziłem się z niesmakiem i ujrzałem powalonego przyjaciela. Chciałem krzyczeć, lecz nie mogłem. Stwór umieścił mojego kumpla na kanapie bez użycia siły fizycznej. Tym samym sposobem posadził mnie obok. Kiedy tylko Jegomość się ocknął ryba przemówiła. - Witam szanownych dżentelmenów – słońce już wschodziło. Ryba okazała się śledziem. Nigdy nie widziałem Teodora, znałem go jedynie z opowieści, ale wszystkie szczegóły pasowały. Spokojna, pociągła twarz, umięśnione płetwy oraz pewne siebie spojrzenie. – Są tacy, którzy twierdzą, że widzieli, jak moje spojrzenie topi asfalt oraz, że czuję zakłopotanie w obliczu schodów. Być może. Nie będę zaprzeczał. Ja wiem tylko tyle, iż nazywam się Teodor Kuby Rozpruwacza. Obserwowałem was od jakiegoś czasu. Jesteście zadufani w sobie, chamscy oraz ordynarni. W dodatku posiadacie denerwującą manierę kończenia nawzajem własnych myśli. Za dużo pijecie i nie potraficie się powstrzymać od kąśliwych uwag pod względem innych. Dlatego też was uciszyłem. Ale najpierw kilka formalności – podał nam jakieś dokumenty. – Wypełnijcie je proszę. Byle szybko. Zajęło nam to kilka sekund. Wręczyliśmy mu formularze. Spojrzał na nie zszokowany. - „Ulubiony zespół – De Bitels”? Co to ma do cholery znaczyć? – spojrzał na Jegomościa. Próbowałem się odezwać. Teodor machnął ręką i słowa nieoczekiwanie ze mnie wypłynęły. - Przepraszam, ale on jest słuchowcem stąd pisze, że mówi. - Wy chyba jesteście bardziej popaprani niż przypuszczałem. Wyjaśnię wam zasady; nakładam na was ciszę chyba, że zaczarujecie mnie kwiecistą mową. To wam zdecydowanie nie wyszło. - Nie mogliśmy tego wiedzieć! Jegomość był recytatorskim mistrzem swojej szkoły! Nie zauważył Pan? – próbowałem ratować się słusznym oburzeniem. - Czego? - Przecież to cytat z „Kupca weneckiego”! Nie dał się nabrać. Tylko zaśmiał się okrutnie. - Wobec despoty wszyscy są równi, równi zeru mianowicie. Dobrze przejdźmy do meritum. Zraniliście wiele osób, dlatego jako zadośćuczynienie musicie uszczęśliwić kobietę. - Zrozumieć kobietę!? – czułem, że to koniec. Jegomość wciąż musiał milczeć. - Głusi też jesteście? Uszczęśliwić, nie zrozumieć. Próbować zrozumieć kobietę, to jak depilować sobie jądra po pijaku! Jestem sadystą, ale bez przesady nie jestem nienormalny. - Proszę wybaczyć – rzekłem – ale przypadkowo musiał Pan nałożyć częściową ciszę na nasze uszy. - Faktycznie, pardon – skinął głową i wszystko wróciło do normy. Może poza tym, że w mgnieniu oka znaleźliśmy się w centrum jakiejś metropolii. - Spójrzcie na tę dziewczynę - Teodor wskazał na brunetkę. Choć wyglądała bardziej, jak hemoroid z rzęsami. – Macie ją uszczęśliwić. Ty, – wskazał na mnie – ty to zrobisz. Mieliśmy przekichane. – Zabierz ją do tej restauracji, a ja schowam się w truskawkowym deserze tego faceta, żeby mnie nikt nie poznał. Może nie jestem stary, ale całkiem sławny – po czym zniknął. Zrobiłem, jak kazał. Podszedłem, po czym grzecznie zaprosiłem ją na drinka. Rozmowa zbytnio się nie kleiła. Była brzydka, ale miała inteligencję tych ładnych. Paranoja. Nie szło z nią normalnie porozmawiać, a w menu nie mieli żadnych awaryjnych tematów. Zauważyłem oczy Teodora obserwujące mnie spomiędzy truskawek i moreli. - To jest nie wykonalne! – wydarłem się w niebogłosy. - Nie marudź! To wasza ostatnia szansa! – pogroził jakimś świstkiem papieru. Kelner chyba pomyślał, że to do niego albo liczył na napiwek. Podszedł do mnie z uśmiechem Ronalda McDonalda na twarzy. - Mam na imię Manuel. W czym mogę pomóc? - Nie dziękuję – odparłem. W tym samym momencie spojrzałem na Teodora w sosie truskawkowym. Zrobił kwaśną minę i poczuł nadchodzącą zgagę. - Jest inny sos? – spytał kelnera krztusząc się powietrzem i nadmiarem glukozy. - Nie – uciął Manuel. – Ale są inne śledzie. Teodor poczuł się trochę zmieszany. Dziewczyna wracała z toalety. Była tam ze dwadzieścia minut. Widocznie przycinała sobie nos. - Nie dam rady – próbowałem się ratować. - Rozumiem deszcz, częściowo Salvadora Dalego i metafory Andrzeja Strejlaua, ale to jest niewykonalne! - Turlaj dropsa! – Teodor zagrzewał mnie do walki. Westchnąłem zrezygnowany. - Prędzej znajdę przód pomarańczy.
  5. Apolityczna notka na łóżku oznajmiała: „Tu spoczywa on oraz implementacja każdej jego myśli.” Leżał na wznak. Nieprzemyślany. (Przecież jutro przyjdą ze spółdzielni spisywać liczniki.) Z ręką wykraczającą poza pudełko zapałek nie sięgnąl papierosa. Rześki zapach życia powoli wybiera się na wieś. Mucha ginie na tle zachodzącego słońca. Marzenie, o domu we Włoszech odpoczywa na kanapie. Godność zbudowałaby mur, gdyby miała cegłę. Osamotnione lustro tworzy autoportret, zanim punkt widzenia zupełnie się załamie. Serce szuka miejsca, gdzie odpoczywają wszystkie niedziele, a czas marnuje się garściami. Pewnego dnia wybierzemy się na spacer po linie i sięgniemy wzrokiem za wzgórze. Jedynie po to, by przekornie spojrzeć przez ramię na wnętrze oraz popołudnia niekończącej się zimy. I nigdy nie zwątpić w inne pory roku, gdy pokocham jabłko kochankę uśmiech Ciebie.
  6. wypełniając powietrze oczekiwaniem - lekko banalne:) Na plus klimat, szczególnie od 2 zwrotki, który kojarzy mi się z atmosferą "Tortilla Flat" Steinbecka. zerwałeś mnie wiśnią - takie zabiegi także już były. Dwa ostatnie wersy ciekawe. Ogólnie mieszane mam doczucia. Gdyby pozbyć się zbyt oczywistych banałów byłoby dobrze. Na razie jest nie źle:) Best regards.
  7. Jakośnie bardzo. Moim zdnaiem niedopracowany językowo: zdecydowany w bok skręt głowy Ten fragment zupełnie niepłynny. Kanciasty, że tak powiem:) Natomiast w jednym miejscu ten zabieg moim zdaniem sie udał: godzę się gdy tylko ciało i gdy topisz w innej Radziłbym napisać jeszcze raz wokół tego wersu. Best regards.
  8. Przykro mi Espenka, ale rozczarowałem się. Po pierwsze cuda się nie zdarzają. Przeznaczenie zawsze nazywamy po fakcie układając sobie wszystkie cegiełki. Ale nie o tym chciałem. Zgodzę się z jednym z przedmówców, iż mało tu liryzmu. Wszystko jakby wyjętę z pamiętnika...kogoś średnio dojrzałego. Napisane prosto, ale w negatywnym sensie. Wiem, że masz ciekawsze przemyślenia, które przelewasz na papier. I na nie właśnie czekam:) Best regards.
  9. Fajny kawałek. Pasuje to mojego obecnego nastroju, raczej jego braku:). Tyle, że w przeciwieństwie do tego co ze mnie ostatnio wypływa tutaj jest bardziej dowcipnie. Jedynie ostatnia zwrotka z puentą jakby źle napisane. Zbyt prostacko według mnie. Wysil sie bardziej bo wiersz jest ciekawy. Best regards.
  10. E.V.P. - Electronic Voice Phenomena Wystarczy wpisać w Google:) Dzięki za komentarze. Best regards.
  11. Zdawał się pusty, w tym sensie, że dostrzegał wszystko. Gwiazdy, nową fryzurę ukochanej, czy też błękitne niebo na zapleczu czyichś myśli. Swój deszcz chował głęboko i nie raz w słoneczny dzień pojawiał się w pubie w przemoczonych skarpetkach. Gdy początkowe zdziwienie otoczenia ustępowało wymykał się do ubikacji, wykręcał do sucha i spokojnie dopijał piwo. Chwilami przerażała go świadomość tego, ile zjawisk atmosferycznych może pomieścić umysł i serce jednego człowieka. Wokół tyle do obejrzenia, iż nie mógł do tego przywyknąć. Zachłystywał się tym, tak jak inni zachłystywali się własnym sukcesem, samochodem czy kolejną, zaliczoną dupą, która była za głupia, by dostrzec, iż w tym wszystkim nie ma miłości prócz deszczu. Jednak dla niego wszystko było nowe, świeże, ekscytujące i gaszące pragnienie, niczym słodka pomarańcza. Z drugiej jednak strony zaczął dostrzegać, że w zasadzie wszystko to już zna. Zapach powietrza przypominał dzieciństwo u dziadków, kontury drzew na tle nieba niewątpliwie odzwierciedlały miłość, którą utracił. Smak papierosa ulotny, jak rozmowa ze zmarłym ojcem. Zbyt wiele dla 5 zmysłów. Stał przed budynkiem i nie mógł dostrzec piękna oczywistego nawet dla laika. Kontury zlewały się w niewyraźną papkę, kanty zaokrąglały, a ściany drżały w delirium. Zastanawiał się jak to wspomnienie będzie wyglądało za pięć lat? Czy cokolwiek pozostanie? Zielona trawa, alejki pomiędzy i charakterystyczne wykończenie jego strony ulicy? Gdyby tylko mógł zrobić zdjęcie tej ulicy i powiedzieć, o niej wszystko. Zwykle nie mówimy wszystkiego, co powinniśmy byli powiedzieć i to nas dusi, niczym astma. Święcie przekonany wierzył, iż powinno być więcej miejsca, więcej okien, pokoi i przestrzeni. By potem, po latach chwila upadku była pełna, spójna. Wszystko dopasowane wedle uznania; muzyka, napięcie, zwroty akcji, emocje, łzy i uśmiechy na twarzach znajomych powracające, niczym ulubiony refren. Ostatnio pojawiło się zbyt wiele trudności i komplikacji. W zasadzie we wszystkim. Chwile przemijały szybko zmuszając niejako, by naprędce dostrzec ich znaczenie i pointę. I dać sobie spokój. On tak nie chciał. Czuł, że za tym kryje się coś więcej. A jeśli nie to jednak powinna być w tym tajemnica, która łaskotałaby podniebienie, niczym zimne piwo. Wiedział, że inni także to czują. Nawet jeśli nie chcieli się przyznać. Jednak ktoś zawsze jest pierwszy, ktoś zaczyna działać zanim pozostali do tego dojrzeją. Pewnego dnia postanowił. Bez specjalnych przemyśleń. To po prostu przyszło. Zaraz po śniadaniu. Kilka minut przed serwisem informacyjnym. Cały łańcuch prawdopodobieństwa. Rozejrzał się uprzednio na cztery strony i ruszył z kącika oczu. Z wiatrem w żaglach, pełny przekonania i nadziei. Przeciwko mikrobom, przeciwko wysokim kosztom życia, przeciwko ograniczonej ilości dobrych pomysłów, za sto dziewięćdziesiąt dwie postawy i kolory w zależności od płci. W imię przyszłości, w imię miłości oraz w imię absurdu.
  12. Mam dziwne przeczucie, że już tu byłem. Czemu? Gdyż jestem bosy. Czemu? Bo mam oczy z tyłu głowy. Czemu? Porozmawiamy później. Podobno E.V.P. naprawdę działa. I jak drzewa dotkniemy sedna. Miłość, odpowiedź, imię, które kiedyś ci nadam. Helena Trojańska, Amfitryta, Laodamia? Nieważne. Byłaś ze mną, a dzień mijał wzdłuż ulic. Dotyk wyzwalał refren uśmiechów i pętle pomiędzy słowami. Jednak to nie my odkryliśmy ciszę poniżej westchnienia. Nie przejmuj się. W kontakcie ze łzami czerwone widmo zniknie pierwsze.
  13. mulcz to ściółka do przykrywania krzewów i małych drzew na zimę Dziękuję i pozdrawiam.
  14. Dzięki M.Krzywak i Espenko. Tak Bartku, był tu inny wiersz, ale mi się nie podobał:) Best regards
  15. Śpij dalej na południe, gdzie szepczą cykady. Codziennie mulcz daje ciepło drzewom, liściom i kijankom przy autostradzie. Chłodnej, gęstniejącej nocą, niczym krew z nieoczekiwanej rany. Zapukaj dalej na północ nim ciało i kości pojawią się w drzwiach. Głuche na wiosnę ślepe na lato, gdy słońce zachodzi. Biegnę bez noża w dłoni. Czuję, jak blizny ustępują. Milczące, skoncentrowane na własnej, zanikającej rzeczywistości.
  16. Dzięki za komenty i sugestie. Best regards.
  17. Dzięki serdeczne. Pozdrawiam.
  18. pajęczyna na korytarzu podkreśla otwarte pokoje zamknięte drzwi papier jak suchy pocałunek niewymagającą pustką wskazuje plaże Normandii bardziej poetyckie niż Hirosima jako przygasająca namiętność list i lato wróciły do nadawcy
  19. czyta się OK, ale bez fajerwerków. Proponowałbym jeszcze pokombinować. Przedstawiam swoją wersję; w rozlanej kawie obmyślam plan kolejnej nocy na startej planszy sen gra w szachy z moim cieniem nawet życie przyspiesza między pionkami gdzie się podział czas? ukryty pod pierzyną grzechów stracił znaczenie relatywności i ze wstydu postanowił zniknąć plan upadł zdruzgotany klęską czasu
  20. Dla mnie byłaś gałązką wierzby sinusoidą brzozy okamgnieniem o zachodzie słońca. Spoglądam w kalendarz odraczając piękne sny. Aż zwiędną w miejscu w którym dawno wyschła rosa. Łzy płyną ze zdziwionych oczu. Zwisa księżyc. Zbieram muszle na plażach Peschici a w myślach wymawiam nasze imiona lecz wiem że listy nie znikną z szuflady. Nigdy im tego nie wybaczę.
  21. Thank you all:) Best regards
  22. Mój ojciec nie był księdzem. Czytał Biblię i Ludluma z takim samym zapałem. Jego ostatni czerwiec był wyjątkowy; z dwoma pełniami księżyca i godzinnymi partiami Scrabble. Ze lśniącym, szwajcarskim scyzorykiem, którego nie zdążył wyjąć z kieszeni. Wspomniał wtedy, iż tylko dwie sprawy w życiu poszły dokładnie po jego myśli; pierwsza, gdy był dzieckiem, a druga już nie ma znaczenia. Teraz widzę jego skórzany pantofel przewrócony w szafie a wrzątek wylewający się na dłoń czuję aż do łokcia.
  23. Dziękuję Espena. Zamieszczam drugą wersję: Jest czarna kawa i biała pościel. Ponadczasowy krawat i chwilowy trend. Wiatr nad rzeką i włosy na głowie. Buty dewianci i ksiądz heteryk. Fortepiany milczą i sny się nie spieszą. Jest prawdopodobieństwo i gwiazdy i atomy jeden po drugim. I zlizałbym wszystko niczym kofeinę z twych ust, gdyż słowa, z którymi mieszkam już mnie nie śmieszą. Bo jest seks i jest miłość. Błędy i przeznaczenie. Wyraziste burzowe chmury i błękitne niebo bez metafor. Ból i wszystkie absurdalne założenia. Jest szczypta lenistwa i resztki chleba dla ptaków rozkładają się w trawie. Bezimienny, zdechły pies i jutrzejsza gazeta. Lecz czym dla nastroju jest mucha na oknie? Niczym dziury w zębach i pauza na płycie. Ty i ja. Nie jesteśmy. I nie widzę kolorów. Tak jak chciałaś. Rozwijam się.
  24. Jest czarna kawa i biała pościel. Ponadczasowy krawat i chwilowy trend. Wiatr nad rzeką i włosy na głowie. Fortepiany ucichły i sny się nie spieszą. Jest wpół do pierwszej i pięć minut za późno. Myśli zamknięte w pudełku zwalniają tempo. Słowa, z którymi mieszkam już mnie nie śmieszą. Czymże dla nastroju jest mucha na oknie? Niczym luka w ramówce i pauza na płycie. Jest prawdopodobieństwo i gwiazdy i atomy jeden po drugim. Strach mieni się barwami i muzyka w radiu, co gra nie tylko dla mnie. Jest szczypta lenistwa i resztki chleba dla ptaków rozkładają się w trawie. Nie widzę już kolorów, tak jak chciałaś. Jestem gotowy. Rozwijam się.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...