Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ewan_mcteagle

Użytkownicy
  • Postów

    246
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez ewan_mcteagle

  1. skoro szukasz przyjaciół znajdź takich z brzydkimi żonami jeśli pytasz o przyjaźń odpowiem w nocy gdy nie słychać nawet wody ta cisza to głos Boga odpowiem gdy mnie zapytasz o moją wiarę ściany wciąż będą stały odpowiem jak cię znam pewnie spytasz o wieczność mimo iż nigdy nie widziałem jej oczu ale muszą to być najczarowniejsze źrenice przecież dostrzegły ciebie odpowiem jeśli spytasz o miłość
  2. „O pstrągu, który wyszedł na spacer i wrócił bez nogi” Prolog Zima zastała nas w podróży. Opowiadaliśmy sobie z Jegomościem bajki, piliśmy piwo imbirowe, a w wolnych chwilach zaczepialiśmy nieznajome dziewczyny. Było wspaniale. Stanowiliśmy centrum galaktyki. Oczy mego kompana były wielkie, niczym latarnie. Gdy jego źrenice się rozszerzały czułem, jak gdzieś we wszechświecie powstaje nowa galaktyka. Z kolei, gdy powieki zajmowały swoje miejsca nad policzkami słychać było wybuchy z odległych zakątków nieba. Sami zwiedziwszy odległe zakamarki Ameryki, wracaliśmy niespiesznie do domu. Na Siwe Pole. Z czasem mój towarzysz stawał się coraz bardziej rozmarzony. Chwilami nawet nieobecny - Już nie mogę się doczekać – oznajmił pewnego popołudnia. - Czego? – spytałem odruchowo, nie odrywając wzroku od asfaltowej drogi. - Domu – odparł. - Aha – musiałem się jakoś ustosunkować, ale nie miałem pojęcia, o naszym położeniu. - Jeszcze kawałek – rzekłem pragnąc go pocieszyć. - W porządku – zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie kłamię, ale wolał, o tym nie myśleć. Dalej w ciągu dnia raczej nie rozmawialiśmy. Zima była jesienna w swej barwie. Przed nami, na całej linii horyzontu rysowały się szczyty i faliste kształty wzniesień. Po obu stronach drogi rozlane były listopadowe pola. Pustynne barwy zbóż wygładzały lekko nierówny teren. Kilkanaście kroków przed nami, samotny w swej bezużyteczności, stał znak: „ustąp pierwszeństwa”. - Chyba przed wiatrem – zażartowałem. Jegomość nie podchwycił tematu. - Słyszałeś, że znaleźli mózg JFK? – zagaiłem. - Nie – powiedział to takim tonem, jakby go krab uszczypnął w tyłek. - Gdzie, o tym słyszałeś? - Już dawno temu. W tej gazecie „Takt”. - Serio? Tam piszą, o takich pierdołach? Jegomość miał stopień magistra na wydziale Sprzątania i Utylizacji Uniwersytetu na Siwym Polu. Zawsze było mi trochę głupio. Byłem marnym profesorem prawa. Zawód bez przyszłości. - Tak – odparłem. - Nie każdy jest na tyle elokwentny, by cały czas czytać „Gazetę przepiórczą”. - Widzisz, dlatego nie słyszałeś, że Britney Spears jest w ciąży z bananem! Zatkało mnie. - Naprawdę? Jak to możliwe? - Już nie ma tabu na tym świecie – Jegomość uwielbiał narzekać na konsumpcyjny tryb życia. Doskonale znał prawo Tomchaka odnośnie praw ekonomicznych. Słynna zasada „307”. Dać każdemu 307 pesos miesięcznie, a ten kupi sobie nowego Peugota 307. Ale to była jego utopia. – Jeśli tylko masz pieniądze możesz kupić Rolls Royce’a swojemu psu – psioczył dalej – nie ma tabu. - Niesamowite. Z bananem... A nie wiesz kiedy ślub? - Niestety – odparł niepocieszony. Następną stroną musiałem...no wiesz – zaczął wydawać dziwne, suche, chwilami świszczące dźwięki ze swoich papierosowych płuc. W młodości nazywano go Marlboro Man, ale nie lubił tej ksywki. - Nie wiem – odparłem. – W tym rzecz! Powiedz, co musiałeś? Co było ważniejsze od wiadomości roku!? - Musiałem się wysrać – wykrzyczał. - A nie było już papieru. - Rozumiem – takich tematów lepiej nie drążyć. - A, co z tym mózgiem JFK? – przeglądał stan podszewki w kapeluszu. - Co? - Ten mózg – wycedził tonem zniecierpliwienia. - Tak, mózg. Przepraszam - zamyśliłem się. - Wśród wykopalisk na Retkini znaleźli ruiny McDonald’s. I tam ten mózg, w skamieniałej kanapce, Big Macu bodajże. Odkrycia dokonał ten słynny antropolog, retkinista Gawin – próbowałem przywołać, jak najwięcej szczegółów. – Szukał tego przez 20 lat. Najpierw na retkiniarskich forach dyskusyjnych. Potrafił przetrząsnąć każdego, w celu zdobycia informacji. Jest strasznie nadpobudliwy, nawet, jak na antropologa. - Aha – odparł Jegomość. To nie były jego klimaty. Z czasem zacząłem zdawać sobie sprawę, iż odkąd go poznałem, również nie moje. Jego słowa na długo utknęły mi w głowie. - Britney. Taka młoda, piękna i zdolna, a zadaje się z bananami – nie mogłem się z tym pogodzić. Była moim idolem. Legenda, mimo młodego wieku. Na liście artystów wszechczasów magazynu „Sankovsky” wyprzedziła Boba Dylana i kapelę O-Zone. Rozdział I Ale dość, o polityce. Mimo, iż dni bywały pochmurne nie traciliśmy dobrych nastrojów. Wszystko byłoby w kompletnym porządku, gdyby nie jeden wieczór. Pewnej nocy, gdy opowiadałem mojemu koledze bajkę o Nieistniejącym Rycerzu przerwał mi niespodziewanie w trakcie pointy. - Henryk, przecież to tak, jak ze mną – nerwowo ugniatał w dłoniach krawędź płaszcza. Zachłysnąłem się suchym powietrzem. - To znaczy? Co masz na myśli? - W tym sensie, że ja także nie istnieję. Spojrzałem na jego znoszony płaszcz, stary kapelusz, obdarty szalik i faktycznie, Jegomość nie istniał. W każdym razie nie pod tym płaszczem, ani pod kapeluszem, ani tym bardziej pod szalikiem. Po prostu go tam nie było. Para nie wydobywała się z jego ust, lecz z pustki za kołnierzem. Nie pamiętam czy zauważyłem to wcześniej. Możliwe, że tak, ale po prostu odpędzałem od siebie tę myśl. Często rozmawialiśmy i już czułem jak nadchodzi. Już bym mu powiedział, ale wtedy coś się blokowało. Takie dziwne uczucie. Na przykład, gdy znacie jakąś płytę na wylot, każdy takt, nuta po nucie. I słuchacie jej na imprezie. Dźwięki waszej ukochanej piosenki wypełniają każdą myśl, każdy oddech. Już ma wchodzić genialna solówka, gdy nagle ktoś przełącza na radio. I jest to uczucie zawodu, pustki, niespełnienia. Tak mógłbym najprościej i najtrafniej opisać moje wrażenie, gdy spodziewana przez wszystkich myśl nie nadchodziła. A skoro nie nadchodziła nie było sensu niepotrzebnie martwić przyjaciela. Teraz jednakże było już po herbacie. Dowiedział się. Co więcej, problemu nie stanowiła sama informacja, lecz kłopot jaki ona stwarzała. Problem ten należało rozwiązać, by Jegomość mógł normalnie funkcjonować. Tak to już jest, że szlag trafia wszystkie rzeczy jednocześnie. Rozdział II Gdy znajdowaliśmy się kilkanaście kilometrów od Siwego Pola zacząłem wypatrywać, niewidzialnej na pierwszy rzut oka, drogi ukrytej w wysokiej trawie. Słyszałem niegdyś od wujka Starego Suma, o lesie ukrytym wśród łąk. Nie można go dostrzec z głównego szlaku, dlatego tak trudno tam trafić. Fakt, iż droga do niego prowadząca jest zakamuflowana, niczym Chińczyk w Chinatown, nie ułatwia sprawy. W lesie tym, opowiadał wujek, rośnie gigantyczny dąb. Nazywa się Baron Drzewogłaz. Jest królem wszystkich drzew i zna odpowiedź na prawie każde pytanie jakie można wymyślić. Oczywiście z racji wieku nie jest zorientowany, w sposób zadowalający, w literaturze współczesnej oraz nowoczesnych technologiach. Na szczęście pytania z tych dziedzin nie znajdowały się w obszarze naszych zainteresowań. Wujek opowiadał mi o tym miejscu wielokrotnie, przy każdej rodzinnej uroczystości. Także czułem się na siłach, by odnaleźć Barona. Idąc na krawędzi asfaltowej nawierzchni wypatrywałem czegoś, co mogło być ścieżką ukrytą w polu. Jegomość przez cały czas przyglądał mi się bacznie. - Później ci wyjaśnię – odparłem zdenerwowany przeciągającymi się poszukiwaniami. Wymamrotał coś pod nosem. To jego nieistnienie było niezwykle kłopotliwe. Gdy temperatura przekraczała zero stopni nie było wiadomo, gdzie patrzy. Kapelusz wskazywał północ, więc najpewniej Jegomość zakotwiczył spojrzenie w horyzoncie przed nami. W zasadzie miałem to gdzieś. Bóg chyba malował krajobraz wokół nas według jednej kalki. Po paru godzinach wpatrywania się w nieprzerwane pasmo łąk wydawało mi się, iż pływam pośród nich. Jestem wiatrem. Łodygi traw uginają się pod ciężarem mojej płetwy. A ja czeszę je, niczym włosy ukochanej o poranku. Niestety mój przyjaciel wyrwał mnie z objęć tych wspaniałych złudzeń. - Czy to ci nie wygląda na drogę? – wskazał kapeluszem. - Co? Gdzie? – nie wiedziałem, czy patrzeć na jego nieistniejącą rękę, czy na betonowy monolit łąki dokoła? - O tutaj, gdzie trawa jest trochę niższa – faktycznie było miejsce, w którym czubki roślin jakby się zapadły. Podszedłem bliżej. Łodygi ugięły się i ukazały fragment wydeptanej ścieżki. Przy każdym kolejnym kroku ukazywały się kolejne jej fragmenty. Była, niczym mozaika ukryta pośród traw. Zabawa w układanie ścieżki z puzzli trawa na tyle długo, iż straciliśmy z oczu drogę, którą szliśmy do tej pory. Nie było już odwrotu. Wieczór zbliżał się nieubłaganie, a my wciąż nie mogliśmy znaleźć lasu. Wieczorna mgła gęstniała wokół nas. Zbliżyła się do chwili, gdy miała przybrać formę stałą. Czułem jej ciężar na ramionach. W pewnym momencie poczęła rzednąć. Naszym oczom ukazał się las. Stwierdziliśmy, iż nie będziemy ryzykować wędrówki po omacku i zaczekamy do jutra. Tym bardziej, że drogi do Barona pilnuje wielki żubr. Rozłożywszy śpiwory podziwialiśmy niebo oraz księżyc lśniący na północy. Rozdział III Nazajutrz odważnie wkroczyliśmy do lasu. Pokonawszy zaporę, w postaci wielkich paproci, trafiliśmy na wąską ścieżkę. Przypominała korytarz wśród wysokich drzew. Z racji swego wzrostu szedłem pierwszy. Szliśmy przez cały, smętny, mroczny i głuchy las. Chmury wlokły się nisko na niebie. Zdawały się być zaplątane w koronach drzew. Powoli traciłem zmysły i nadzieję. Krajobraz był potwornie monotonny. Na tyle, iż odniosłem wrażenie, jako byśmy nie przeszli ani centymetra. Wyglądało to, jak sztuczka ze starego filmu. Staliśmy w miejscu, a za nami puszczano film ze zdjęciami lasu. Gdy sądziłem, że padliśmy ofiarą pułapki, monotonii zrządzonej przez los ujrzałem światło na końcu tunelu. Poczułem niesamowitą ulgę. Chwila ta nie była spowita poezją, lecz zwierzęcym, pierwotnym, wręcz ordynarnym uczuciem. - Więc jednak ten las się kiedyś kończy – powiedziałem, wypluwając przy okazji resztki zeszłorocznego przeziębienia. Spojrzałem na Jegomościa oczekując oratorskiej uczty z jego strony. Niestety uraczył mnie jedynie świszczącym oddechem, przez który i tak nie przedostałoby się żadne słowo. Machnąłem na niego płetwą. Dalej, czając się na palcach, zbliżaliśmy się do wyjścia. Las kończył się, ale tylko po prawej stronie, na której to rozciągała się niewielka polana. Cała ta przestrzeń zgromadzona była nad strumykiem. Po lewej stronie, wśród drzew znajdował się otwór. Mały, niczym dziura w płocie. To musiało być przejście do Barona. I gdy wszystko zaczynało się układać po naszej myśli usłyszałem, jak mój przyjaciel wstrzymuje oddech. Spojrzałem na niego. Następnie przed siebie. Najprawdopodobniej obydwaj w tamtej chwili doświadczyliśmy stanu przedzawałowego. Chociaż jemu to już niczym nie groziło. Nad strumykiem stał największy żubr, jakiego w życiu widziałem. Na szczęście zwrócony był do nas tyłem, co dawało nam pewne szanse. Powoli wyszliśmy zza drzew. W jednej chwili przestrzeń dokoła zmalała nieproporcjonalnie. Żubr zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Na szczęście był zajęty przeglądaniem się w tafli wody. Wykorzystując jego nieuwagę błyskawicznie wskoczyliśmy do dziury. Sturlaliśmy się po niewielkim zboczu zahaczając po drodze kilkanaście korzeni. Zatrzymaliśmy się na wielkim drzewie. Podniosłem się lekko oszołomiony. Świat jeszcze trochę wirował. W dodatku drzewo się poruszyło. - Boże ono naprawdę się rusza – rzekł Jegomość, wsparty o pień. Liście zaczęły spadać, niczym spadochroniarze w czasie alianckich desantów. Przyjaciel zerwał się na równe nogi. - To pewnie Baron Drzewogłaz – wyszeptałem i ukłoniłem się. Jegomość nie zrozumiał, więc musiałem go szarpnąć za płaszcz. Kora drzewa zaczęła pękać. Uniosły się ciężkie powieki, ukazując zielone źrenice. Rozwarły się wielkie, bezzębne usta. - Kto ośmiela się przerywać mój odpoczynek? – głos brzmiał, niczym tętent pędzących bizonów. - My, drogi Baronie – napięcie było niesamowite. W każdej chwili spodziewałem się wstęgi piorunów. – Bardzo przepraszamy za to najście, lecz przychodzimy w bardzo ważnej sprawie. Baron spojrzał na nas. Zdawało się, że nasze słowa potraktował dość nonszalancko. - To chyba oczywiste – podrapał się małą gałązką w prawy policzek. – Nikt nie przychodzi do mnie w sprawach błahych – parsknął rubasznym, sarmackim śmiechem. – Przynajmniej tak im się wszystkim wydaje. Odczekałem chwilę, aż łomot jego głosu ustanie. - Właśnie, chcieliśmy prosić... - A ten żubr co tam wyprawia?! – wrzasnął tak, że chyba w całym lesie liście pospadały z drzew. - Przeglądał się w tafli wody – odparłem mając nadzieję, iż tym zakończymy grę wstępną. - Jak on dał się na to nabrać? Przecież w tej rzece nie ma kamienia filozoficznego! – zacząłem się śmiać. Uwielbiam się śmiać, gdy nie wiem, o co chodzi. – Chciałem, by przestał ciągle przychodzić na kawkę i zawracać mi głowę – kontynuował. - Kurde, filozof się znalazł. Najwyższy czas poszukać kogoś młodszego do tej roboty. Znacie przypadkiem kogoś takiego? - Bolec, by się nadawał – rzekł Jegomość. - Co ty chrzanisz chłopcze? – oburzył się Baron. – Bolec pracuje teraz dla Gandolfa ze Szczecina. Widzę, że nic nie wiecie. Muszę was sprawdzić, nim udzielę wam jakiejś rady. Myślał przez chwilę, w końcu wiatr wyszeptał mu coś do ucha. - Już mam – zaśmiał się szyderczo. – Powiedzcie mi, jaki jest wasz ulubiony wiersz? Tu nas załatwił. Jegomość nie czytywał poezji. Więc ukrył nieistniejącą twarz w kołnierzu. Ja natomiast nie czytałem nic od niepamiętnych czasów. Musiałem zaryzykować i postawić na coś z klasyki. - „Wykorzenienie hałasowania” Markoniusa Zielonego! – wykrzyczałem na bezdechu. Baron spojrzał na nas. Myślałem, że to koniec. Wtem uśmiechnął się, chyba najbardziej szczerze w swym życiu. - Też go uwielbiam – zaczął gestykulować gałęźmi. - Taki przewrotny panegiryk z lekką nutką dekadencji. Markonius wyprzedził swoje pokolenia o lata świetlne - opamiętał się i uspokoił wiatr wokół. - W porządku. Mówcie - spojrzał na nas dokładnie mierząc Jegomościa wzrokiem. – W czym sprawa? Chwyciłem przyjaciela za rękaw, by nie zdążył nic powiedzieć. Nie miał talentu dyplomatycznego. - Tak więc... - Nie zaczyna się zdania od „tak więc”! – poczułem się, jak w przyrzecznej szkółce. – Wiele rzeczy mnie irytuje z racji na wiek, ale olewanie zasad gramatycznych przyprawiało mnie o mdłości od niepamiętnych czasów. - Przepraszam najmocniej. To z emocji – ukłoniłem się nisko. Płetwy dygotały mi paralitycznie. – Mój przyjaciel, jak szanowny Baron zapewne widzi, nie istnieje. - Faktycznie ciekawe. Jak to się mogło stać? - Prawdopodobnie od strzału w głowę z broni dużego kalibru. Chociaż przez jakiś czas miał po prostu dziurę w głowie - wyciągnąłem zdjęcie z naszej wycieczki do Middletown. Na zdjęciu byliśmy my z Jegomościem i pewną śliczną kelnereczką, która to siedziała na kolanach mojego przyjaciela. Pokazałem zdjęcie Baronowi. - Całkiem fajna cizia – rzekł z rozmarzonym wzrokiem, po czym lekko zmieszany spojrzał na nas. – Znaczy...no...zgadza się. Dziura w głowie była. - No właśnie. I wszystko było w porządku, a teraz? – wskazałem na mego druha. - No tak, ale czy to ci w czymś przeszkadza synu? – zwrócił się do Jegomościa. Mój przyjaciel wziął głęboki oddech. - Jestem uwięziony w skórze – rzekł z takim smutkiem w głosie, że byłbym stanie oddać mu ostanie oszczędności i wysłać na konto w Szwajcarii. - Czuję ją. Lecz nie mogę dostrzec. Jakby jej barwa zamknęła się pigmencie. Baron westchnął ciężko. - Przykro mi chłopaki, ale nic nie poradzę. Co prawda w zeszłym roku zabrali z mojego lasu jedną sosnę i dwa świerki, więc gdyby cię przywrócili mielibyśmy, w dużym uproszczeniu, status quo ante. Ale niestety to sprawa dla kogoś z wyższego szczebla. Musicie iść wzdłuż tych brzóz, a potem skręcić w prawo przy topolach. Niedaleko będzie mała chatka z napisem „kino”. Tam wam powiedzą, co zrobić. To wszystko, co mogę w tej sprawie - Serdecznie dziękujemy, Baronie. - Nie ma sprawy. Przyjemnie się z wami gawędziło. Odchodziliśmy smutni, lecz z iskierką nadziei w sercach. - Ale gdybyście mieli problem z dziką lamą lub chcielibyście zagrać partyjkę utylitarnego pokera to zapraszam! – Baron wołał za nami. Rozdział IV Opuściwszy Drzewogłaza udaliśmy się drogą, która miała zaprowadzić mego przyjaciela po potrzebne odpowiedzi. Z początku zdawała się prowadzić podróżnych na koniec świata, lecz wkrótce w oddali ujrzeliśmy wielki napis na dachu malutkiej chatki. „Kino”. - Oby tutaj coś wiedzieli – Jegomość popędził przed siebie. Widziałem odcisk jego dłoni trzymającej kapelusz. Płaszcz zostawiał za nim złudzenie ponaddźwiękowej prędkości. Kasa kina była zamknięta. Dobiegłszy do drzwi zaczął pięściami sprawdzać ich upór. - Już, już – z daleka dobiegał sędziwy głos. Drzwi się otwarły. Miły staruszek, o niesamowitych, hipnotyzujących i bardzo młodych oczach powitał nas najszerszym uśmiechem jaki widzieliśmy. - Henryk i Jegomość, jak mniemam? – spojrzał na nas po ojcowsku. - Zgadza się – potwierdziliśmy. - Poproszę bilety – powiedział przyjaznym, lecz zdradzającym irytację głosem. - Jakie bilety? – zaczęliśmy grzebać w kieszeniach. Nagle Jegomość wyjął mały, zielony skrawek papieru. Spojrzałem z niedowierzaniem, po czym wyciągnąłem taki sam. Wcześniej nawet nie miałem kieszeni. Podaliśmy mu bilety i weszliśmy na niewielką salkę ze starym, pożółkłym ekranem. Światła zgasły. Projektor poszedł w ruch. Na ekranie ujrzeliśmy tytuł: „Jegomość; życie i śmierć” oraz ten dziwnie znajomy głos. Basowy z niezwykłym rezonansem. „Tego lata. Jegomość niechcący strzelił sobie w twarz z dubeltówki. Teraz nie istnieje i musi walczyć o swój byt” - Przecież to ten koleś ze zwiastunów! – zwróciłem się do przyjaciela. – Don La... – poczułem czyjąś rękę na ramieniu. To był bileter. - Cii... – uśmiechał się szeroko. - Czy to Bóg? – spytał Jegomość. Facet nie odpowiedział. Jedynie pokiwał znacząco głową. - Wiedziałem! To nawet ma sens – po raz kolejny zostałem przywołany do porządku. Skoncentrowaliśmy się na filmie. „Ma jedną szansę, by odzyskać siebie. Ale, czy na nią zasługuje?” Nagle na ekranie pojawiły się filmy, jakby domowej roboty, pokazujące dzieciństwo mojego przyjaciela. Było sporo drastycznych scen, na przykład męczenie pszczoły złapanej na sznurówkę, w wieku 7 lat. Baton ukradziony ze sklepu w wieku lat 12. Lecz po tych wszystkich scenach ukazujących czyny co najmniej haniebne nadszedł fragment filmu, życia, w którym Jegomość oddaje ostatniego papierosa, jakiemuś menelkowi na Siwym Polu. Co prawda tamten umarł w miesiąc później na raka płuc, ale wydźwięk tego gestu był przeogromny. „Nasz bohater... dostaje kolejną szansę” oznajmił głos. Podskoczyliśmy z radości. Przy wyjściu starszy facet dał Jegomościowi małą saszetkę z nieokreślonym białym proszkiem. - Zażywaj codziennie – pogroził stetryczałym palcem. – Rano i wieczorem przez najbliższy tydzień - po czym pomachał nam na do widzenia. Epilog Uradowani wróciliśmy na Siwe Pole. Nie byłem nawet w stanie oddać swego szczęścia. Chyba jedynie cisi posiedli tę umiejętność przeżywania prawdziwego zachwytu. Nie mogłem nacieszyć oczu ćpunami wylewającymi się z rynsztoka w czasie deszczu. Widok, który nie jeden sanitariusz Czerwonego Krzyża skwitowałby soczystym pawiem. Ale to był mój świat. Mój nowy dom. Zapach pomarańczy ze straganów pomieszany z wonią zużytych prezerwatyw na chodnikach. Mozaika gazet unoszących się w kałużach. Z czasem Jegomość zaczął odzyskiwać siebie. W końcu nadszedł dzień, w którym miał mi się ukazać pierwszy raz odkąd się poznaliśmy. Przyszedł do mnie chowając twarz w dłoniach. - Nigdy nie przypuszczałem, że odzyskam siebie. Cielesność i byt. Wszystko! – drżał podekscytowany. – Zawsze sądziłem, że prawdopodobieństwo wydarzenia jest odwrotnie proporcjonalne do życzenia. - Widzisz, nie ma rzeczy niemożliwych dla kogoś, kto nie musi ich zrobić sam. No, ale już. Pokaż się. Odsłonił twarz. Oniemiałem. Dziura w głowie znikła, skóra nabrała sprężystości. Trzy-dniowy zarost wyglądał aksamitnie i dostojnie. Odniosłem wrażenie, jakby wszechświat zatracił właśnie swą delikatną równowagę. - I jak wygladam? – spytał. Przyjrzałem mu się jeszcze dokładnie, po czym odparłem. - Mniej więcej tak, jak ja z nogami – odparłem dyplomatycznie. - Czyli...? – nalegał. - Niesymetrycznie. 22 XI 2005 © 2005
  3. Odszedł ostatni smętny głuchy dzień jesienny. Przeszedł obok ciepłych jeszcze promieni. Żaby uciekły policzywszy wszystkie gwiazdy I jest słońce. Nie ma już lata. Ptaki śpiewają. Nie ma jeszcze wiosny. Mróz wspina się na ramiona wpleciony w tkaninę niczym półmrok w popołudnie Drzewa zamiast poezji wrażeniem stoją spowite pierwszym śniegiem. Jedynie cisi posiedli zdolność kontemplowania. Oddechy nasze zawisły bezgłośnie obejmując się w powietrzu Nic. Jedynie śnieg i nasze imiona.
  4. Zazwyczaj jestem na poły zadowolony około 10.30 w nocy gdy nocne listy są już w drodze. Napisane rozplątane rozpadają się w listopadowy przymrozek. Ułożone wzdłuż chodnika w rzadkiej nocy gęstych gestów. Nie chcą słów nie pragną łez. Nie marzą o powrocie jedynie fascynują naszą wyobraźnię. Tracąc gesty i aparycję. Zazwyczaj się garbię gdy wspominam łapanie dmuchawców w podbierak ojca. Zbieranie puchu i tony powietrza pod paznokciami. W głębi uwielbiam wstydliwą prostotę tamtych dni. Swoją wybiórczą ślepotę na kolory. Czarną kawę białe jajko i niewidzialny dym z papierosa między palcami. Bezgardłowo połykany przez nos. Najcieplejsze zimą brązowe oczy pełne nagich drzew oraz fontann pustych w swym śmiechu. Pamiętasz? Zazwyczaj myśleliśmy o tym przez chwilę. Jakoś na miesiąc przed świętami.
  5. Słoneczny wrzesień, zepsuł ulubioną parasolkę mamy. Zamknął deszczowe wspomnienia w słoiku razem z gruszkami na ciasto, na grudniowe imieniny cioci. Nikt nie oczekiwał od niego kwitnących tulipanów, dlatego też ulice tamtego wieczora, smutne przeganiały wiatr. Pogrzeb jakiegoś wielkiego faceta. Trumna przesłoniła księżyc i żałobników rozmowy o komunizmie i futbolu. Teraz wszyscy spoczywają na małym cmentarzyku, gdzie kwiaty wyrastają wprost z marmuru, a sen odpoczywa oparty o kościelne drzwi. Kradnę kilka róż, które już tu nie wrócą. Zasadzę je w parku z dedykacją dla skrawka ziemi. I całą noc będę marznąć w zachwycie nad swym czynem. Patrząc ci w oczy spytam; „komu teraz marzysz swoją przyszłość?” A ty powiesz, święcie przekonany; „Jeśli oprócz sarkazmu nie masz jakiegoś wiersza godnego chwili lepiej zabierz swój żal i odejdź. Gdyż w życiu nie raz jeszcze zabraknie ci wad.”
  6. wielkie dzieki za koment i rady. Best regards.
  7. „Mistrz i tajemnica Siwego Pola” Noc przyniosła ze sobą złowrogi deszcz. Letni, pastelowy zmierzch zmienił się w wytatuowaną czerń. Mistrz siedział w swoim gabinecie, sam jak gołąb na poddaszu. Studiował tajemne księgi na marginesie odosobnienia. Był w nienajlepszym humorze. Przed chwilą otrzymał list od wujka Gonzaleza. Wujek nigdy nie potrafił napisać jak mogłoby być. Zawsze pisał tak, jak w rzeczywistości było. I ten brak pola do interpretacji wybił Mistrza z właściwych mu torów względnego optymizmu. Zamyślony i pochłonięty przez księgi i manuskrypty Mistrz, sięgnął do kubka. Jakże nieskończenie wielkie musiało być jego rozczarowanie, gdy zamiast kwaskowego smaku earl greya usta zaśmieciła mu sterta fusów. Odruchem bezwarunkowym wypluł zawartość jamy ustnej na podłogę. Rozejrzał się wkoło bezradny, szukając osoby winnej całemu nieszczęściu. Asystentka zachorowała na mysią grypę i Mistrz wydawał się lekko bezradny. Rozejrzał się jeszcze raz, by upewnić swój umysł, że w pobliżu nie ma ani mnie ani Drugiego. - Drugi! – wrzasnął. Odpowiedziało mu tylko szczekanie psa, który wbiegł do pokoju. – Zamknij się gównożerco! – biedna psina skuliła ogon. - Nie do ciebie mówiłem! Zresztą pogadamy później o tym czymś na podłodze w łazience. Ile razy można ci pokazywać, jak się korzysta z sedesu? – Mistrz z irytacją kręcił głową – zwierzak tymczasem wrócił na swoje posłanie. Staruszek wsparł się na lasce. Westchnął ciężko i udał się do kuchni, trzymając w dłoni kubek, jak gdyby był to łańcuch krępujący jego ruchy. Oparłszy się o kuchenny blat, nastawił wodę na herbatę. Tymczasem z Drugim wróciliśmy właśnie z egzystencjalnego spaceru. Mistrz spojrzał na nas. - Gdzie byliście?! Przerzuciłem swój bezradny wzrok na Drugiego. - Na spacerze, tak jak Mistrz kazał – gdyby jego wzrok miał właściwości fizyczne zapewne wytargałby nas za uszy. - Tak, tak. Zapomniałem. Niech wam będzie. – zalał esencję wrzątkiem. – Słuchajcie, mamy zadanie. - Znowu pośle nas Mistrz w maliny? – zażartował Drugi. Na szczęście w porę dostrzegł karcące spojrzenia i przeprosił milczeniem. - Nie, ty durniu! – Mistrz wyjął z kieszeni płaszcza list. – Oto wiadomość od wujka Gonzaleza. Pisze, że musimy natychmiast przyjechać. Podał nam list, a my czytaliśmy go z zapartym tchem, niczym powieść Stephena Kinga. Choć bez zwrotów akcji. ”Siostrzeńcu. Ciemne chmury oraz złe moce przybyły nad, spokojne dotychczas, Siwe Pole. Dzieją się rzeczy nielogiczne i jak do tej pory niewytłumaczalne. Nieszczęsne fatum spadło na nas, niczym straszna egipska klątwa. Krowy nie dają mleka, zającom opadły uszy, zwierzyna domowa rozpierzchła się gdzieś w popłochu. Dzieci płaczą, kobiety mdleją, a mężczyźni piją na umór. Z tym ostatnim nic się oczywiście nie zmieniło. Chciałem to jednak podkreślić, gdyż tym razem mają ku temu niepodważalny powód. Otóż, teraz radzę ci usiąść, wszyscy mieszkańcy Siwego Pola ŁYSIEJĄ! Tak! Nie przewidziałeś się. Wszyscy ŁYSIEJĄ. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starzy oraz młodzi. Wszyscy bez wyjątku. Nie wiem już co zrobić. Próbowałem wszystkich znanych mi środków. Jako, że jesteś najbardziej utalentowanym z mych siostrzeńców, to do ciebie właśnie zwracam się z prośbą o pomoc. Odłóżmy w niepamięć nasze zaszłości. Proszę. Nie, błagam. Przybądź. Obawiam się o swoje wąsy, które pielęgnowałem od czasów odsieczy wiedeńskiej. W Tobie nasz los.” Z poważaniem Mistrz lewitacji i sztuk pochodnych Jose Ramirez Gonzalez, Mr. Mistrz zaprowadził nas do gabinetu. Otworzył starą szafkę ze zdjęciami. Sięgnął w głąb jej wnętrza i wyciągnął zdjęcie w kamiennej ramce. Fotografia przedstawiała Mistrza, jeszcze małego szkraba siedzącego na kolanach wujka. W tle widać było ruiny, cieszących się ludzi w śmiesznych zbrojach i wielkiego drewnianego konia. - To były czasy – łza spłynęła po obliczu staruszka. – Musimy do niego jechać – stwierdził jakby chciał się upewnić w tym przekonaniu. - Oczywiście, że pojedziemy – próbowałem go wesprzeć. - To jasne, że się podlizuje, stary lis. „Jesteś najbardziej utalentowanym z mych kuzynów”. Zawsze potrafił mnie załatwić jakąś psychologiczną zagrywką – na jego twarzy zagościł wreszcie szczery uśmiech. Rozchmurzył się odrobinę i zaczął nam opowiadać o wujku Gonzalezie. - Musicie wiedzieć moi drodzy, że J.R. Gonzalez to wielce światły umysł. Niestety wielce niedoceniony, a co za tym idzie posępny, pragmatyczny i oschły w wyrażaniu uczuć – po raz kolejny spojrzał na zdjęcie. Odpalił fajkę. Siwy dym powoli wypełniał przestrzeń wokół jego postaci. – Jose był pierwszym prawdziwym człowiekiem renesansu. Nigdy nie zapomnę jak w 1504 roku, na długo zanim Kopernik napisał swoje dzieło o ciałach niebieskich, Gonzalez zmierzył słońce i obciął ziemię. Opublikował swoją pracę, ale nikt tego nie dostrzegł. Następne wielkie odkrycie miało miejsce w 1830 roku. W czasach, gdy nikt jeszcze nie śnił o telefonach, tym bardziej komórkowych wujek za pomocą łodyg bambusa, świetlików i amazońskich mrówek skonstruował pierwszy telefon komórkowy. – Mistrz wyjął z szuflady pudełko z napisem „Erykus 830”. Wysypał zawartość, z której dało się wyróżnić jedynie zeschnięte łodygi i martwe robaki. – Zrobił takie dwa – kontynuował – dla mnie i dla siebie. Wysłał mi wtedy pierwszego w historii smsa. Pamiętam, sms wyszedł mu idealny, jak gdyby stworzono go na tę właśnie wiadomość. Bez żadnego zbędnego znaku. To była magiczna chwila. Potem zwyczajowo w każdym telefonie było tyle miejsca na wiadomości tekstowe – poskładał telefon i schował do pudełka. – Tyle miejsca, ile potrzebne jest na słowa, których nigdy nie zapomnę: „Młody, ktoś nam gwizdnął czajnik. Leć do Mollerów zrobić herbaty! Z poważaniem, J.R. Gonzalez”. Później oczywiście zwiększono pojemność. A wujek nigdy nie doznał zaszczytów, na jakie zasłużył. Wtedy coś w nim pękło. Mistrz skupił się na fajce, by powstrzymać łzy. Regularnie wydobywający się z niej dym trochę go uspokoił. Tymczasem Drugi począł okazywać zdenerwowanie. Przeprosiłem Mistrza, po czym wyszedłem ciągnąc za sobą Drugiego. - Co ci jest? – szarpałem nim nie wiedząc czemu. To podwoiło jego obawy i potroiło wrodzoną nieśmiałość. Zaczął nerwowo gryźć paznokcie. Spoliczkowałem go oburzony. - Co ci jest? Twoje ciało jest święte. Co ty wyrabiasz? Gdyby Mistrz to zobaczył... – na samą myśl zadrżały mi powieki. „Brak magnezu” - pomyślałem. Ale nie było teraz czasu na uzupełnianie jego braków. Drugi uspokoił oddech, zawstydzone palce wsunął do kieszeni i spojrzał na mnie gotów wreszcie wyjawić swe myśli. - Mistrz każe nam jechać ze sobą – patrzył za siebie bacznie obserwując drzwi gabinetu. - Zapewne – odparłem. – Przecież to...chyba się cieszysz, co? Spuścił wzrok tak, bym nie mógł go sięgnąć. - Poznałem pewną dziewczynę i chciałem ją zabrać na przyjęcie w barze epikurejczyków. Już miałem nawet kupić nam wejściówki... Spoliczkowałem go po raz kolejny, zmieniając rzecz jasna atakowany policzek. - Oszalałeś? - ...ale nie kupiłem tych wejściówek. - Masz szczęście – poklepałem go po ramieniu i starałem się przywołać w sobie to pouczające spojrzenie starszego brata. - Już myślałem, że twój ptaszek ci się wtrącił do procesu myślowego! - Pokręcił przecząco. - To bardzo niebezpieczne – groziłem mu palcem – można stracić dużo przy relatywnie małych zyskach. - Wiem. Nie powinienem był tak myśleć. - No już dobra. Nic się na szczęście nie stało. Następnym razem natychmiast przychodź do mnie w takich sprawach. A teraz idź się spakować. Potwierdził, otarł łzy i ruszył do swojego pokoju. Niecałą chwilę później Mistrz wysunął głowę z gabinetu. - Bardzo dobrze to rozegrałeś – uśmiechnął się – nauka nie poszła w las. Zawsze jest coś, czym pragniemy dręczyć samych siebie. Uchroniłeś go przed tym. Drzwi się zamknęły, a ja, podbudowany słowami Mistrza, udałem się do swojego pokoju spakować potrzebne rzeczy. Rankiem, załadowani bagażami po uszy, ruszyliśmy na Siwe Pole. Podróż nie trwała długo, dzięki specjalnym, przyspieszającym metabolizm duszy ziołom Mistrza. Ku wielkiej radości Mistrza wreszcie ujrzeliśmy Siwe Pole. Rozciągało się od obrzeży Hamaku do wzgórz Corewoods. W geograficznym centrum znajdowało się wzgórze Lebowskiego ze słynnym drzewem „23”. Sam środek Siwego Pola zdawał się być owinięty wokół drzewa na jego szczycie i schodzić spiralnie po wzgórzu, by rozlewać się na całą dolinę poniżej. Jakkolwiek poetycko wyglądały fauna i flora, tak same zabudowania nie wzbudzały entuzjazmu. Ale czemuż się dziwić? Przyjeżdżali tu mędrcy wraz z rodzinami, a nie artyści. Budynki były wysokie na siedem pięter. Kształtem przypominały krzyżówkę banana z cytryną. Z przewagą cytrusa. W każdym mieszkały trzy rodziny. Wujek Gonzalez żył na Schrypfenstrasse nr 85. Gdy nasz powóz zajechał na niewielki osiedlowy parking, wujek oczekiwał nas, sądząc po długości kawowej cygaretki w jego ustach, już od dobrych kilku minut. Pod nogami talia kart układała się w empatycznego pasjansa. Wujek miał niezwykłe zdolności manualne, szczególnie w nogach. Jako nastolatek dorabiał u zegarmistrza naprawiając zegarki stopą. Krążyły legendy o szermierczych pojedynkach ze wściekłymi kangurami morawskimi. Mistrz wysiadł z bryczki. Wujek zbliżył się do niego powolnym krokiem. W miejscu, gdzie spotkały się ich spojrzenia poczęły się sypać iskry. Padli w swoje ramiona. Iskrzenie ustało. Przywitaliśmy się z całą rodziną wuja. W domu, przy herbacie Jose jeszcze raz objaśnił nam całą sytuację. Mistrz dokładnie obejrzał wszystkich okolicznych mieszkańców. Wnioski były nieuchronne i jednoznaczne. Wszyscy dawali oznaki powolnego, stopniowego, aczkolwiek bezwzględnie progresywnego łysienia. Mistrz wziął miejscową gazetę i na cały dzień zamknął się w ubikacji. Wieczorem przedstawił wszystkim swój plan. Podejrzewał, iż sprawcą całego zamieszania może być potwór molowy. Poprosił, by wujek wraz z rodziną zamienili się z nami pokojami. Mistrz położył się w łóżku Jose Ramireza, ja w łożu jego żony Lucyferii, a Drugi w małym kojcu ich synka Laudrupiego. O dziwo Drugi zasnął od razu, nie czekając nawet na zmierzch. Gdy sądziłem, iż jako jedyny nie jestem w stanie zmrużyć choćby oka dostrzegłem blask źrenic Mistrza. Puszczał sobie zwierzątka na suficie odgrywając sceny z „Króla lwa”. Wydawał przy tym odgłos donośnego chrapania, który miał zmylić przeciwnika. Mijały kolejne godziny. Księżyc wtoczył się na dwunastą. Wtem coś zaszurało w szafie znajdującej się w nogach mojego tapczanu. Poczułem każdy prężący się mieszek włosowy na mym ciele. Mistrz ze zwinnością kobry wysunął się spod kołdry. Wygrzebał latarkę z plecaka i z rękoma przygotowanymi do rzucenia najpotężniejszych zaklęć znanych ludzkości, począł zbliżać się do szafy. Hałas z niej dochodzący narastał z każdą chwilą. Po cichu zbudziłem Drugiego. Ubezpieczając Mistrza, ustawiliśmy się tuż za jego plecami. Uniósł trzy palce i zginając je do środka dłoni rozpoczął odliczanie oraz trzy najbardziej przerażające sekundy mego życia. Gdy pozostała już tylko goła pięść szarpnął stanowczo za drzwiczki. Światło latarki znalazło odbicie w wielkich ślepiach. Sądząc po ich położeniu przeciwnik był od nas wyższy o głowę. Rozległ się krzyk. Włosy na głowie Mistrza zjeżyły się, jak gdyby salutowały postaci przed nami. Włosy na brodzie nie pozostawały w tyle, przez co Mistrz był przez chwilę oślepiony. Zachowując resztki zimnej krwi skierował latarkę na ścianę. Drugi doskoczył do włącznika światła. Te kilka chwil, nim źrenice przywykły do nowych warunków było śmiertelnie niebezpiecznych. Mistrza wygładził brodę, po czym z niedowierzaniem spojrzał na monstrum w szafie. Był to owłosiony, fioletowo - czerwony potwór. Oczy miał wielkie, ale jakby dziecięce. Pazury długie, zakończone łagodnie. Patrzył na nas skulony i roztrzęsiony. Krzyk najwyraźniej obudził mieszkańców. Cały tłum wpadł w jednej chwili do pokoju. - To on! Ten potwór! Zapłaci nam za wszystko! – rozbrzmiewały głosy. Wydawało się, iż ludzie rozniosą go na strzępy razem z nami i całym budynkiem. Jednakże wydarzyło się coś najmniej spodziewanego. Mistrz zasłonił monstrum własnym ciałem. - Co ty wyrabiasz! – wrzeszczał wujek Gonzalez, a tłum skandował za nim. - To nie on – Mistrz stwierdził sucho. - Jak to nie on!? Innego potwora tu nie widzę – wrzeszczała Lucferia. - To nie on – tym razem słowa Mistrza uspokoiły ludzi. Chwycił on łapę potwora i delikatnie, niczym małe dziecko wyprowadził go z szafy. – To nie jest sprawca waszego nieszczęścia. Nie jest to potwór złośliwy. Musiał znaleźć się tu przypadkiem. Pech chciał, że w nieodpowiednim czasie. Kim jesteś? – zwrócił się do futrzanej istoty. – Możesz nam powiedzieć? Wszystkie oczy wpatrzone były w stworzenie z szafy. - Jestem... – rozglądał się przerażony po obecnych – nazywam się Powtorek. - Witaj Powtorku, nazywam się Mistrz – wyjął z kieszeni cukierka. Wręczył mu go i spytał. – Jak się tu znalazłeś? - To dość dziwna historia – mówił przez lepiącą mu usta żelatynę. – Zostałem stworzony, by grać główną rolę w nowej powieści Stephena Kinga. Ale okazałem się niewystarczająco straszny, więc poszedłem na bezrobocie. Gdy się skończyło zaaranżowali mnie, by straszyć małe dzieci w bajkach, opowieściach i tym podobnych. Niestety dzieci się nie bały. Z wieloma się zaprzyjaźniłem. Oczywistym było, iż stracę posadę. Tak też się stało. Równo pół roku temu. Od tamtej chwili błąkam się bez celu po kartach literatury. Zadomowiłem się tutaj, gdyż zdawało się to miłym miejscem. Wszystkich wzruszyła historia Powtorka. W dodatku czuli się głupio po tym, jak go potraktowali. Dlatego też przez całą noc i cały poranek usługiwali mu jak tylko mogli. Przynosili ciasteczka, szarlotki, pierniki, kakao i herbatę. Powtorek był już bezpieczny. Jednak pozostał główny problem i powód, dla którego się tu znajdowaliśmy. Mistrz spędził całe popołudnie maszerując po Siwym Polu, szukając odpowiedzi wśród drzew i śpiewu ptaków. Obserwował jak ślimaki wspinają się na skały Santa Aga, utrzymują równowagę i łapią niczym nieskrępowane promienie słońca. Idąc podmiejskimi uliczkami przyglądał się staruszkom grającym w szachy przy Del Justini. Kłócili się o każdy ruch, zapisując wyniki na wymiętych starych gazetach. Wieczorem wrócił i oznajmił, iż rozwiązał zagadkę. Zabrał wszystkich za Wzgórze Lebowskiego. Za ostatnimi uliczkami Siwego Pola rozciągała się ogromna, blaszana konstrukcja. Tablice na ścianach informowały: „Asbestos Ltd. Zakaz wstępu” - Co to jest? - spytał zaniepokojony wujek Gonzalez. - Fabryka azbestu mój drogi – odparł Mistrz. Na jego twarzy widniała zarówno duma, po tym jak rozwikłał tajemnicę Siwego Pola, ale także troska. Troska o mieszkańców. – Chyba czas się przeprowadzić – zasugerował. Ale w tej chwili niewiele docierało do Jose Ramireza. - A my winiliśmy ciebie Powtorku – ze łzami w oczach wtulił się w futerkowe stworzenie. – Przepraszam, przepraszam – powtarzał szlochając. Mistrz położył mu dłoń na ramieniu. - No tak... – westchnął. - Jeżeli coś poszło źle, to na pewno był ktoś, kto mówił, że tak będzie. 7 XI 2005
  8. Uśmiech zatracił swe kontury słysząc „ale” w każdej myśli. Elektryczna łasica czai się w kieszeni, niczym urzędnik niższego szczebla przełącza język na hebrajski. Chmury przytulają się do siebie. Zaczyna padać wraz z upływem godzin powinieneś mówić wyraźniej, ale myśli odbijają się od pulsu, niczym muzyka. Piszesz genialne wiersze, a jąkasz się na widok pierwszej lepszej szatynki w tłumie brunetek. Jesteś dłużej martwy niż żywy. Muchy jeszcze wrócą, ale zapach już przepadł. Potrzebujesz spokoju tylko, że kiedyś szlag cię trafiał na samo wspomnienie zwietrzałego polityka. Teraz musiałeś pomyśleć o niej 5, 6 razy nim wreszcie dostałeś zawału.
  9. Moja marcepanowa dziewczyno jak wysoko potrafisz się unieść ponad tę cekinową sukienkę? Podczas gdy drepczę w kolejce między słoniem a różowym wężem na twych stringach. Dziecko z kataraktą w oczach obudzi się akurat na szach i mat i usta bez miętowego zapachu. Po czym spyta „który tele-tubiś był bitnikiem?” Gdyby nie ty przeoczyłbym prawdę w całym wulgaryzmie sytuacji. Moja marcepanowa dziewczyno przetaczasz się nade mną robiąc piruety w czerwonych szpilkach. Jeśli chcesz być babcią mogę być dziadkiem i pytać po każdych wiadomościach „czy bomby powstrzymały Lecha?” Gdy chcąc się poddać omyłkowo zasnę będziesz trzymać mnie za ręce a twoje dłonie rozkwitną niczym tulipany w naszym ogródku. Miła pielęgniarka uśmiechnie się szczerze choć nieświadomie powie cichutko „17.42”. A na epitafium spytam cię moja marcepanowa dziewczyno kiedy przestawiamy zegarki?
  10. tym razem, gdy wróci i zapyta „czemu donice są w kawałkach i paprocie krwawią?” odpowiesz, że stepowałeś, a po drodze spotkałeś panią, która ślini listy na poczcie, faceta rozwiązującego rękawice Gołocie, komiwojażera z sarmackim wąsem, poskramiacza pcheł, kogoś, kto zawsze nosi białe skarpetki do czarnych sandałów, mężczyznę z chałwą na kamaszach, brzozy kołyszące się przy swingu, kobietę w sztucznym futrze unikającą spojrzeń na Pietrynie, węża z jednym okiem, zbyt duży silikon w za małym biuście, kroki zgubione w tańcu, kogoś, kto nigdy nie obgryzał paznokci na meczu reprezentacji, zjedzone samogłoski, głos w twojej głowie i wszyscy oni zgodnie rzekli; spytaj lawinę, która zna tę irytację, gdy już nie można wyhamować, co robi deszcz, gdy nie pada? gdzie jest melodia w rapie? czy kochałeś przez chwilę, czy przez wiele lat? czemu w liściu jest barwa, a w łodydze zapach? czemu spacer ulicą małego miasta jest zawsze zbyt krótki? jak zgasić światło nie rozniecając mroku? i co to wszystko w ogóle ma do rzeczy?!
  11. nie chce sie wywyzszac:) poza tym tutaj mozna liczyc chyba na wiecej komentarzy. dziekuje i pozdrawiam.
  12. Pamiętam, gdy jedynym celem istnienia dziewcząt była możliwość targania ich za włosy. Terroryzowanie starszych chłopców zabójczymi przezwiskami. Na boisku, korytarzu każdy sposób ubliżenia czyjejś matce był na wagę złota. Nieco później odeszła odporność na zakochiwanie, które przychodziło z każdym oddechem i ½ puszki Żywca jej dotyk stawał się coraz cieplejszy. Wzrok zapraszał do taniego hotelu, gdzie stary recepcjonista o rysach Bukowskiego olewał mnie już na tyle bym mógł wejść. Napierając na szybę Doktorem Martens'em bez obicia. Byłem uparty, ale ochroniarz posłuchał zmęczonego szkła i wezwał policję. Zostawiłem zamglone, piwne spojrzenie i uciekłem w siedemnastkę. Mój ojciec po raz setny (i setny) naprawiał sprzęgło w tym cholernym vanie, że nie wspomnę o hamulcu. W brudnych od smaru rękawiczkach, a włosy wciąż mu rosły i rosły tak aż do końca Nie pojąłem jaki to przywilej leżeć tak w trawie, na marginesie odosobnienia. Zostawiam miejsce na wszystkie maksymy, aforyzmy, drzewa, psy, koty za drzwiami są z innej epoki. Aparat, którym nie umiem wyostrzyć. Nie robię już zdjęć. Kawa, której nie mogę wypić bez kilograma cukru i radio się popsuło.
  13. dzięki. Pozdrawiam.
  14. zachłysnąłem się suchym powietrzem chcąc policzyć gwiazdy właśnie tu pająk z oczami niczym latarnie wpadł mi do koktajlu i już nie mam ci ofiarować pieniędzy ani nawet kości Bukowskiego na obiad schodźmy więc dalej dalej dalej bardzo nam szkoda nas wielka szkoda że powietrze znikło we mnie gdy paliłem ostatniego papierosa myślałem o Chopinie z garstką polskiej ziemi i o wakacjach na Syberii a ty śmiałaś się piękniej niż ja używając więcej siły niż to konieczne gram główną rolę faceta #5 który wyszedł ale ty i tak wolisz innych i niech ci będzie.
  15. Dziekuje wszystkim za komentarze. Hombre: cytaty, wiec tak, pierwszy to parafraza z Bukowksiego a drugi jest zupelnie wymyslony. Jeszcze raz dzieki za komentarze. Pozdrawiam.
  16. „Wiatr w zegarze” Są historie, które za wszelką cenę nie dają się opowiedzieć. Są ludzie, którzy za nic w świecie nie pragną stać się ich bohaterami. Ale tak jak pies nie chce ginąć pod kołami samochodu, z wybałuszonymi oczami, bebechami na wilgotnym asfalcie, tak też ludzie nie mają chwilami wyjścia i zrządzeniem losu zapisują karty tych strasznych, a zarazem fascynujących historii. Oto jedna z nich. Doznał tego uczucia w żołądku, które człowiek odnosi, gdy zamierając w bezruchu na klatce schodowej słyszy zbliżające się do niego kroki. Żaden Bethoveen, Bach ani Chopin. Tylko te odgłosy właśnie. Odgłosy bulgotania i wywracających się flaków, to dźwięki ludzkiego życia, ścieżka dźwiękowa do nienakręconego jeszcze filmu o homo sapiens. - Frank – zwrócił się do niego delikatny, niski głos. Zmysły wyostrzyły się automatycznie i przystosowały do półmroku. Cienie uciekły spod drzwi. Z umiarkowaną cierpliwością czekał na śmierć znosząc wydłużającą się ciszę. Czekał przez mrugnięcie oka, po czym wzruszył ramionami wyrzucając w powietrze tumany mroku. Zbiegał mierząc słuchem każdy szelest. Wyszedłszy na ulicę starał się zyskać anonimowość wśród setek twarzy bez głów. Ale wyróżniał się jak siodło na świni. Chciał zniknąć, lecz w Szanghaju nie ma latających rykszy. Jest pełno facetów z cichymi, dobrze ułożonymi żonami, ale nie ma takich jak on. Zaginionych dzieci lat 70tych, z ich mentalnością, anarchią myślenia i głęboką empatią. Wszedł do pierwszej lepszej knajpy. Zamówił kawę i próbując dostroić myśli włączył małe radio stojące na blacie. - Frank! – rozległ się paniczny pisk. Odwrócił się powoli. Mały facet w koszulce Manchesteru United patrzył na niego rozpalonym wzrokiem. - „Strangers In The Night”. Mógłby Pan zrobić głośniej!? – błagał. Podkręcił radio. Podnosząc filiżankę ujrzał małą zwiniętą karteczkę. „Siwe kelnerki w nocnych restauracjach już się poddały. Urok minął.” „Co jest do cholery?!” – pomyślał. Rozejrzał się dokoła. Szybko wlał w siebie resztkę kawy, po czym pospiesznie opuścił lokal. Doszedł do logicznego wniosku, iż powrót do mieszkania byłby nierozsądny. Deszcz rozpanoszył się na ulicach, w każdym, nawet najmniejszym załuku. Noc na świeżym powietrzu nie wchodziła w rachubę. Wynajął więc pokój w motelu, w obcym mieście, opłacony tylko do rana miał być przystanią. Rozgościł się w malutkim pomieszczeniu, nieprzyjemnie jasnym od żarówek bez kloszy. Włączył telewizor, gdzie jakiś kabaret opanował ramówkę i wymuszał na społeczeństwie swoje poczucie humoru. Frank śmiejąc się z beznadziejnych dowcipów skręcał tytoń. Jeśli ktoś wiedział jak siedzieć doskonale groteskowo, to był właśnie on w tamtej chwili. Obserwując muchę na deszczowej firance kątem oka szukał niejednoznacznych cieni za oknem, które dałyby mu pretekst. Żaden się jednak nie pojawił i Frank usnął wraz z telewizorem. Obudziwszy się ze swoich zwyczajnych snów spostrzegł kolejną małą karteczkę, tym razem pod drzwiami. Trzymając ją nerwowo czytał: „Nie oczekuj współczucia i nie okazuj żadnego w zamian” Chwycił płaszcz i wybiegł z pokoju. Przemoczone buty niosły stopy, którym było już wszystko jedno. Błądząc ulicami starał się unikać dziwek, by nie ulec pokusie. Zdawał sobie sprawę, że bohaterowie takich historii giną w najmniej oczekiwanym momencie rozkoszując się zakazanym owocem. Wolał tego uniknąć. Byłby w stanie połknąć wieloryba, byle tylko przeżyć tę noc. Przetrząsał najbardziej obskurne zakamarki w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Ostatecznie ukrył się za smażalnią ryb. Wpełzł pod karton i ostentacyjnie położył dupą ku niebu. Kaszląc wypluł to, co pozostało mu ze szczęścia: trochę flegmy, resztki tytoniu i mikroskopijne kawałeczki płuc. Uspokoiwszy oddech nasłuchiwał tupotu szpilek o nierówne chodnikowe płyty. Wtem usłyszał kroki, które wyróżniały się z tłumu; niespieszne, pewne swojego celu. Przekonane o słuszności powierzonego im zadania. Nadchodziły z dwóch przeciwległych stron. Mięśnie całego ciała naprężyły się jak guma w majtkach. Użył całej energii, by zamknąć się w sobie lub zniknąć raz na zawsze. Stać się niewidzialnym jak pierdnięcie w zatłoczonym metrze. Naciągnął pudło aż na głowę, a twarz wcisnął w resztki ryb rozkładające się na ziemi. Powstrzymując wymiociny czekał na wyrok. Kroki zamilkły. Kątem oka zahaczył o zadbane, skórzane buty. Dwie postacie w długich, ciemnych płaszczach stały przy nim. Spojrzały na siebie, po czym chwyciły go za ramiona i w mgnieniu oka przywróciły do pionu. Śmierdzący rybami, z ich resztkami we włosach i na twarzy chciał spojrzeć im w oczy, ale nie miał odwagi. Zakotwiczył spojrzenie w ich olśniewających butach. Zdawał sobie sprawę, że zabawa się skończyła. Przegrał z kretesem schwytany jak rechoczący o poranku budzik. - Frank Meeler? – spytała postać po jego prawej. Druga rozpięła dwa guziki płaszcza i sięgnęła do wewnętrznej kieszeni. - Tak, to ja – odparł. Oczy od jakichś kilkunastu sekund miał już zamknięte. Mężczyzna wyciągnął z płaszcza kopertę. - To dla Pana – Frank odebrał kopertę ze wzrokiem jelenia, którego mając już na muszce oszczędziło się w przypływie miłosierdzia. – Dziękujemy. Miłego życia. Obrócili się na piętach i znikli w mieszance dymu, pary i mgły zawieszonej w powietrzu. Frank usiadł, a właściwie upadł na swój karton. Rozglądał się dokoła niczym wystraszony zając. Obejrzał kopertę. Była biała z wyjątkiem złotych liter podpisu. „Jay Weh.” „Przecież nawet gościa nie znam!” – pomyślał, łudząc się, iż być może zaszła pomyłka. Ignorując to przekonanie rozdarł pieczęć. Odkrył kolejną białą karteczkę. Rozwinął ją i czytał w myślach: „Naciśnij książkę, a runą mury. Lecz następny nieszczęśliwy romans będzie twoim ostatnim.”
  17. slowo "nieprzyzwoity" uzyte jest z przymruzeniem oka. slowo "seks" nie wywoluje u mnie dreszczyka. natomiast czynnosc kryjaca sie za nim jak najbardziej:) Pozdrawiam
  18. Nie kołysz się ze mną a jeśli już chcesz to bądź niepoprawna niczym młoda dziewczyna wysiadająca zgrabnymi nogami z samochodu. Podwiewa jej sukienkę wzrokiem poprawia swoje łaszki włosy niebieskie oczy i umysłem kołysze mnie i jestem szalony szczęśliwy że jednak jest te kilka promili miłości w naszym seksie.
  19. Tamtego dnia Mistrz przyszedł po mnie do mojego pokoju. Cały dzień szukał Drugiego, lecz nie mógł go odnaleźć i potrzebował pomocy. Nie było już zbyt wiele czasu do roztrwonienia. Wszak niedługo mieliśmy wspólnie towarzyszyć Mistrzowi w kolejnym niezwykłym dniu. Ale o tym później. Drugiego zastaliśmy w ogrodzie. Przy stoliku. Pod parasolem. Niczym umęczony filozof spał w dziwacznej pozycji z głową na książce. Mistrz popatrzył na niego z litościwym uśmieszkiem, po czym zwrócił się do mnie; - Ten to usnąłby nawet na połamanym krześle. – wskazał na śpiącego filozofa, z trudem powstrzymując śmiech. Miał wyjątkowo dobry humor. Zważywszy na to, że przed nim stało nie lada wyzwanie. Ale o tym później. Stłamszonym śmiechem zgodziłem się z jego słowami. W tym czasie przybliżył się do Drugiego. – Drugi! – żadnej reakcji. – Drugi! – krzyknął ponownie. Uniosła się jedna powieka. Gdy oko dojrzało twarz Mistrza, a mózg połączył ją z konkretną osobą na efekt nie trzeba było długo czekać. Drugi zerwał się na równe nogi zahaczając głową o parasol. - Witam Mistrzu – rozcierał miejsce kontaktu głowy z parasolem. - Jak mija dzień? – wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu próbując załagodzić sytuację, ale że uśmiech miał okropny, na nic się to zdało. Mistrz położył obydwie dłonie na swej drewnianej lasce. Przez chwilę postukiwał nią w czubek swego sandała spoglądając w niebo i pogwizdując jazzowo. W końcu się odezwał. - Wiesz Drugi, jakoś tam leci. Jedni muszą pracować. – spojrzał na mnie. - By inni mogli odpoczywać. Roześmiał się, a my wraz z nim. Miał wyjątkowo dobry humor. Wziął każdego z nas pod ramię i spytał: - Gotowi na swój pierwszy Turniej Mistrzów? – zadziwiające, iż mówił o tym ze stoickim spokojem. Obaj przytaknęliśmy. Turniej Mistrzów odbywa się co pięć lat. Najprawdopodobniej gdzieś na południu Szwajcarii, ale nie wiadomo dokładnie, gdyż każdy z uczestników dowożony jest na miejsce specjalna karetą. Ponadto przez całą drogę oczy przesłonięte ma przepaską. Uczestnicy przez dokładnie dwadzieścia jeden dni, dwadzieścia jeden nocy, dwadzieścia jeden godzin, dwadzieścia jeden minut i piętnaście sekund mieszkają w malowniczo położonym zamku. Zmagania odbywają się w najróżniejszych konkurencjach, tj.: spirytystyczne szachy, telepatyczne pojedynki na hipnozę, czytanie z żołądka kaszalota i wiele innych. Ostatniego dnia ma miejsce nie tyle konkurencja, co właściwie pokaz. Każdy uczestnik przedstawia swój unikatowy, oryginalny wynalazek. Ten dzień i ta impreza mają decydujący wpływ na wyniki Turnieju. Mistrz wygrywał już pięć razy z rzędu i w tym roku miał zamiar pobić rekord sześciu wygranych dawnego Mistrza Von Ubernauera. Teraz Ubernauer zasiadał w Radzie Mistrzów, czyli jury i był serdecznym przyjacielem naszego Mistrza. Największym zaś rywalem miał być, jak co roku, Fun Shui, który jako jedyny miał realne szanse na nawiązanie z nim równorzędnej walki. Emocji nie mogło zabraknąć. W dodatku wraz z Drugim mieliśmy szansę, po raz pierwszy, zobaczyć wszystko na własne oczy. Czuliśmy wielka presję. Mistrz nie mógł się skupić. Wzrokiem ciągle zmieniał punkt odniesienia. Gdy zmęczyła go filiżanka herbaty jego piwne oczy kierowały się na nas, co tylko wzmagało rosnący niepokój i podniecenie. Ledwie zdążyliśmy dopić wieczornego earl greya, a rozległ się dzwonek do drzwi. Cisza. - Mistrzu! To do Pana! – zabrzmiał niebiański głos asystentki. Mistrz zachłysnął się ostatkiem herbaty. - Już idę. Niech poczeka! – odparł lekko podenerwowany. Jakby ta chwila nadeszła znienacka. A przecież oczekiwał jej od wielu miesięcy. Niedbale narzucił płaszcz i wyszedł na korytarz. Wraz z drugim wyjrzeliśmy nieśmiało wychylając głowy z gabinetu. W drzwiach stał ciemnoskóry goniec w eleganckim fraku. Wręczył Mistrzowi zapieczętowaną kopertę z symbolem smoka. Ukłonił się nisko. - Czekam – na jego twarzy nie było żadnych emocji. Jedynie wymuszony uśmiech. Mistrz przylizał grzywkę i zaczął otwierać kopertę. - Tak wiem – ręce trzęsły mu się jak portki nastolatka na randce – piętnaście minut. Wiem. Panowie, bagaże! – krzyknął na nas. Potykając się o własne nogi i zahaczając o wszystkie dywany w domu pobiegliśmy z Drugim po bagaże. Mistrz w tym czasie udał się do swojego gabinetu. Medytował i nałożył specjalny strój wymagany na Turnieju. Strój barwy złotej (barwa ubiegłorocznego triumfatora) był hybrydą eleganckiego smokingu i sportowego dresu. Mistrz odszykowany i pełen bojowego optymizmu pojawił się na korytarzu. Aparycją zrobił olśniewające wrażenie na wszystkich obecnych. Asystentka pisnęła w wysokiej tonacji, czarnoskóry goniec patrzył na Mistrza, niczym na bożyszcze. Z Drugim w międzyczasie załadowaliśmy bagaże na powóz. Mistrz pożegnał się z asystentką. Wręczył gońcowi przełamaną kopertę. Czarnoskóry chłopak odebrawszy potwierdzenie odebrania wiadomości uchylił drzwiczki karety. Założył wszystkim przepaski na oczy. Mistrz wsiadł pierwszy, a my tuż za nim. Ruszyliśmy. Mistrz wyciągnął fajkę i zaczął rytmicznie pykać. Zapach waniliowego tytoniu wypełnił wnętrze. Drugi wyjął książkę filozoficzną. Uniosłem lekko opaskę, by dojrzeć tytuł: „Dendrologia, a zachowania godowe samicy komara andaluzyjskiego”. Miał wszystkie klasyki filozofii elitarnej w wydaniu dla niewidomych. Jako, że znał Braille’a nie miał problemów z wypełnieniem sobie czasu. Mistrz wyczuł, że moja przepaska nie jest na swym miejscu i natychmiast zganił mnie zostawiając drewniany zapach swojej laski na mojej ręce. Przesłoniłem oczy i zasnąłem. Sądząc po charakterystycznym ujadaniu wilków obudziłem się, gdzieś w okolicach Transylwanii. Mistrz wciąż pykał fajkę, Drugi zasnął z ręką na dwunastym rozdziale. Powóz gnał na złamanie karku po niezbyt równej, kamienistej drodze. - Już niedługo – rzekł Mistrz. Jego zęby coraz mocniej wbijały się w ustnik fajki. Dym wypełniał powietrze z narastającą częstotliwością. Nerwowo przebierałem nogami. Mistrz poklepał mnie po ramieniu. - Nie przejmuj się. Będzie dobrze – pocieszał mnie nadaremno. Położył dłoń na mojej twarzy i po raz kolejny pogrążyłem się we śnie. Na miejscu obudził mnie Drugi. Odsłoniłem oczy. Na szczęście przybyliśmy późnym wieczorem, co zmniejszyło cierpienie źrenic. Wyładowaliśmy bagaże, a przed naszymi oczyma zarysował się zamek, bajeczny w swym kształcie i wyglądzie. Wyjęty z innej epoki, zdobił wzgórze gęsto zalesionego szczytu. Najbardziej jednak zastanawiało nas, jak dostaliśmy się na górę karetą, skoro w zasięgu wzroku nie było śladu żadnej drogi, która by tu prowadziła. Wrota zamku rozwarły trzaskiem kilkusetletnich zawiasów. Mistrz witał się ze znajomymi, a my staliśmy u jego boku i kłanialiśmy się nisko każdemu. Mimo ogólnej sympatii i miłych słów atmosfera była gęsta. Jak dowiedzieliśmy się od Oktawiana Pióropusza kilku uczestników nie wytrzymało presji i doszło do wzajemnego obrzucania się czarami i zaklęciami, co podczas Turnieju było zabronione. Odpadli głównie początkujący: Calvinius Romus, Eryk z Roztropii, ale także weterani, w tym żywa legenda Hrobak z Silesii. Z jednej strony trochę to Mistrza zmartwiło, zapowiadało bowiem wyjątkowo ostrą konkurencję, z drugiej jednak konkurencja ta znacząco się już wykruszyła. Nazajutrz Turniej ruszył pełną parą. Prowadzący Charles Strassenburger wypuścił Sowę Mądrości, co oznaczało oficjalną inaugurację rozgrywek. Szare komórki uczestników działały na granicy wytrzymałości neuronów. Sporadyczne błyskawice wydostające się z uszu graczy nikogo nie dziwiły. Mistrz szedł jak burza. Wygrywał kolejne konkurencje: spirytystyczne szachy, telepatyczny pojedynek na hipnozę, wbijanie gwoździ wzrokiem. Jednak Fun Shui cały czas był tuż za nim. W klasyfikacji generalnej zajmował drugie miejsce. Wygrana w decydującej „konkurencji wynalazków” dałaby mu ostateczne zwycięstwo. Mistrz nie mógł do tego dopuścić. Atmosfera była bliska temperatury wrzenia. Komentujący zawody celtycki wróżbita Daryll Starlingate raz po raz wpadał w konwulsyjne spazmy o lekkim zabarwieniu erotycznym. Emocje sięgały wierzchołków drzew, a przypuszczalnie miały jeszcze wzrosnąć. Ostatniego, dwudziestego pierwszego dnia Turnieju zaczął się konkurs wynalazków. Rywalizacja była zacięta i wielce wyrównana. Każdy z uczestników zasiadał na swoim stanowisku. Jako asystenci wraz z Drugim zajmowaliśmy miejsce za plecami Mistrza, by pomagać mu w prezentacji. Wraz z Fun Shui nie odrywali od siebie oczu. Uśmiechali się jedynie na zasadzie niekontrolowanych tików. - Zetrę mu z gęby ten miły uśmieszek – wycedził przez zęby nasz Mistrz. – Strzeż się! Bóg wyjechał dzisiaj w interesach. Zostaliśmy tylko my – był gotów sprzedać serce ćpunowi, byle tylko wygrać. Roland Lutoński zaprezentował swój wspaniały „Odejmator bólu”. Wygrał nim zaściankowy konkurs w zachodniej Burgundii. Na pewno nie można było go lekceważyć. Mistrz zaprezentował swój „Rower na ryby”, który wzbudził, trwającą trzy kwadranse, owację na stojąco. Jednak Fun Shui nie powiedział dotychczas ostatniego słowa. Zaszokował wszystkich „Transcendentalną żniwiarką”. Aplauz był nie mniejszy jak w przypadku naszego roweru. Charles Strassenburger ogłosił przerwę. Rada Mistrzów udała się na obrady. Daryll Starlingate poprosił uczestników, by udali się do swoich pokoi. Odrywając myśli od Turnieju Mistrz położył się na swym łóżku i medytował. Wraz z Drugim próbowaliśmy skupić się na partyjce utylitarnego pokera, który nie dał nam szczęścia, gdyż temat Turnieju wypłynął od razu. - Jak myślisz? Mamy szansę? – Drugi najwyraźniej obawiał się o wynik. - Żartujesz? – podzielałem jego obawy, ale chciałem podbudować morale zespołu. Tak jak i Mistrz zdawałem sobie sprawę z technologicznej doskonałości żniwiarki Funa. – Oczywiście, że wygramy. Nasz „Rower na ryby” jest bezkonkurencyjny. - Skoro tak mówisz – Drugi przyjął moje słowa jako prawdę objawioną. - Tu nie ma co gadać. Wygramy bezdyskusyjnie! – zamknąłem temat. Rozległo się pukanie do potężnych, dębowych drzwi apartamentu. Drugi otworzył. Goniec, tym razem o latynoskich rysach, zapraszał nas na dół. Zapadł werdykt! Pomogliśmy Mistrzowi nałożyć smoking, po czym udaliśmy się na nasze stanowisko. Salę wypełniały szepty publiczności i harmider domysłów. Charles Strassenburger, z mikrofonem w ręku, wyszedł na środek sali. Bardziej od mikrofonu uwagę wszystkich absorbowała jednak wielka koperta z wynikami. Rada zajęła swoje miejsca na loży. Mistrz Von Ubernauera zajmował w niej centralne miejsce. Spojrzał na Mistrza. Wymienili się koleżeńskimi uśmiechami. - Proszę o ciszę – apelował Strassenburger. Rozległ się gong oznajmiający decydujący moment. Jego mosiężny dźwięk zasiał grobową ciszę na sali. - Decyzją szacownej Rady Mistrzów – kontynuował prowadzący – trzecia nagroda w konkursie wynalazków pozostaje nierozstrzygnięta – rozległa się konsternacja. To mogło oznaczać, iż Mistrz i Fun podzielą się pierwszym miejscem. Choć nie było to po myśli Mistrza dałoby mu jednak rekord. - Spokojnie. Proszę zachować spokój. – Strassenburger tracił kontrolę nad tłumem. - Drugą nagrodę, a zarazem Srebrną Sowę Turnieju Mistrzów zdobywają, ex equo, mój serdeczny przyjaciel, Mistrz oraz Fun Shui! Sala zamarła. Burzliwa owacja przemieszana z konsternacją zaczęła nieśmiało przebijać się przez ciszę. Te słowa były jak kopniak w brzuch. Mistrz ukrył twarz w dłoniach. Mnie zakręciło się w głowie, a potem w żołądku. Drugiemu brakowało rękawów, by ocierać łzy z policzków. Jednak przegraliśmy. Mistrz odetchnął głęboko, uniósł głowę. W drodze na podium uśmiechał się, ale tak naprawdę chciał teraz dorwać Funa, Strassenburgera i Ubernauera, by się z nimi rozprawić. Odebrał nagrodę, wymienił się uściskami ze Strassenburgerem oraz Funem. Konferansjer wręczył im medale i pamiątkowe dyplomy, po czym wielcy przegrani tej edycji zajęli swoje miejsca na podium. Pozostała już tylko formalność w postaci wręczenia Złotej Sowy Rolandowi. Strassenburger nabrał w płuca tyle powietrza, ile był stanie tam zmieścić i zaczął wydzierać się do mikrofonu, który wkrótce był cały opluty. - Pierwsze miejsce w konkurencji wynalazków jak i zwycięstwo w Turnieju Mistrzów odniósł...Rooooland Luuuuutoński i jego „Odejmator bólu”! - Roooland Luuuuuuutoński zwycięzcą! – wtórował mu w brazylijskim stylu Starlingate. – Awans z trzeciego na pierwsze miejsce! Roland wygrywa rzutem na taśmę! Proszę Państwa. Cóż to był za Turniej! Nie mieliśmy takich emocji od czasów Emmerycha Wileńskiego, który to w 1878 wygrał pierwsze miejsce swoim niezapomnianym „Szybkowarem jajecznym” – w tej chwili Starlingate nie znał granic ekstazy – a przypomnę Państwu, iż miał do odrobienia tylko jedną pozycję. Tym większe brawa dla Mistrza Rolanda! Te słowa, prawie godzinne owacje i gratulacje dla zwycięzcy niemal odebrały Mistrzowi chęć życia. Droga powrotna była niezmiernie długa i niemiłosiernie milcząca. Myśli kotłowały się w naszych głowach. Mistrz wydawał się już pogodzony z porażką, choć niedawno był gotów rzucić na wszystkich jakąś straszliwą klątwę. Ja też w miarę możliwości uporałem się z werdyktem Rady. Drugi był jednak młody i żywiołowy. - Jak to się mogło stać? – siorbał nosem połykając łzy. Mistrz odłożył fajkę. Zdjął przepaskę z oczu, po czym wyjął z kieszeni kaszubskie cygaro, które zamierzał zapalić po zwycięstwie. Złamał je i wyrzucił przez okno. - To tylko życie, nie pomogą reklamacje i gęsto siane tłumaczenia. Cudowne barwy i uroki należą jedynie do trywialnych, wrażeń wizualnych. Być może właśnie turniej ten symbolizuje jedynie taką iluzję, głębsze marzenie? A czyż marzenia nie są najpiękniejsze, gdy są niespełnione? Nic nie odpowiedzieliśmy. Na subiektywne pytania są tylko subiektywne odpowiedzi, a takie rzadko kiedy bywają prawidłowe.
  20. Trzecia w nocy godzina hałasów pod oknem. Grzebania w śmietnikach i trzaskania stalowymi drzwiami. Gdzieś w Ameryce zaskoczonej październikowym chłodem dźwiękami zardzewiałej blachy i sarkastycznymi docinkami księżyca. Gdzieś tam w Ameryce te same zapachy krwi potu uryny i żalu. Ludzie w dżinsach drogich futrach i perfumach. Gdzieś w Ameryce jakiś facet w podkoszulku czyta teraz; Październik nadszedł dziś uważajcie na egzotyczne bestie i tych którzy przeżyli spotkanie z UFO krążą gdzieś nad Ameryką a ich światełka kłócą się jak płomyki w prześcieradłach.
  21. Jesli wyczuwasz arogancje to twoje prawo interpretacji mojej wypowiedzi. Nie wiem czemu sie uczepiles tych bruzd. Jesli ktos bierze udzial w bojkach to ma zazwyczaj i jedno i drugie. Since znikaja, bruzdy pozostaja. Dla mnie sprawa nie jest skomplikowana. Nieszczesna czerwien- chodzilo mi o slonce, a dokladnie o zachody, jesli nie daje ci to spac;) Ja swoich tajemnic nie chowam do szuflady, a piszac przemycam je czasem w tekscie. Czytelnicy maja zazwyczaj swoja interpretacje, a ja nie zwyklem tlumaczyc sie z kazdego slowa, bo to nie kampania wyborcza. Lubie troche fantazji i polotu w utworze. Pisze troche przemycajac elementy prozy poetyckiej. Ty preferujesz inny styl, jak dla mnie chwilami troche toporny, ale to nie moja sprawa. Kazdy psize jak mu odpowiada. Wylapales mi bledy z Prologu i dziekuje ci za to, jednak mam prawo sie z Toba nie zgodzic, co tez czynie, gdyz mam taka, a nie inna wizje tego utworu. Bez arogancji ani podtekstow. Słowo honoru. Pozdrawiam.
  22. Dzieki za komentarz. Co do Waltzing Matilda to nie mialem na mysli nieoficjalnego hymnu Australii autorstwa 'Banjo' Patersona, lecz utwór Tom Waitsa "Tom Traubert's Blues (Waltzing Matilda)". Oczywiscie nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Chciałem tylko wyjaśnić. Pozdrawiam serdecznie
  23. Piętnaście po wschodzie słońca. Stoimy oniemiali pod parkanami rozbijają się długie dźwięki klaksonów. Pogwizdujesz wietrznie na nutę Waltzing Matilda już nie dajesz się kochać z ulicznym feelingiem weźmiesz mnie tańcząc nie wspomnisz o moich skłonnościach do nekrofilskich uśmieszków.
  24. z kilkoma punktami sie nie zgodzę gdyz są celowe i dobrze odbierane (na ogół), w zwiazku z tym pozwole sobie przedstawic moj punkt widzenia: "wyrzucony przez wojnę" - może lepiej wygnany Jednak wolę wyrzycony. Tak jak wyrzuca sie kogos na margines lub prosciej, pilka jest wyrzucona na aut. "Kraj trzeba było zurbanizować" - chyba okolicę, bo mówi się o zburzeniu konkretnego domku. Urbanizacja kraju to wlasnie budowanie takich domkow. Jeden po drugim:) "...zaczął pić, a cechy te przekazał niestety swym dzieciom i wnukom..." - jak można przekazać cechy żyjącym ludziom? - dziadek mógł byc złym wzorcem, czy coś w tym rodzaju. chodzi o geny. zaczal pic pod koniec zycia, ale geny przekazal przy poczeciu potomkow. to chyba dosc jasne. "Żadnych kontrastów, żadnej czerwieni lub choćby czerni" - nie wiem o co w tym zdaniu chodzi, o jaką czerwień? moja tajemnica:) nie obraz sie "Na przestrzeni lat w powietrzu było już więcej białego pyłu niż tlenu" - doprawdy? - szkoda, że nie napisałe(a)ś ile procent powietrza zajmował biały pył, bo tlen stanowi 20,8% atmosfery . Gdyby pył stanowił 20.9% to chyba byśmy już nic nie mogli zobaczyć, a i mam wątpliwości czy w ogóle dałoby się tam wytrzymać 10 minut bez maski tlenowej. troche zbyt doslownie wszystko traktujesz:) "Dziadek uwielbiał przebywać na świeżym powietrzu, więc dość szybko nabawił się raka płuc" - z tego zdania wynika, że dziadek nabawił się raka płuc ponieważ uwielbiał świeże powietrze, a tu - cholera go nie ma (wkurzył się i postanowił zachorować). Wystarczyło napisać, że dziadek nabawił się raka płuc. masz racje. uwielbial swieze powietrze, wktorym byl pyl i nabawil sie raka. a ze mial dosc zycia z rakiem sie nie klocil. Najpierw piszesz, cyt. "Jego twarz często zdobiły siniaki..." a później kontynuując myśl, coś takiego "Dotykanie i oglądanie tych bruzd " - pytam: były to tylko siniaki, czy bruzdy? zalozmy, ze to i to. zalozmy ze to nie ksiazka medyczna:) Jednakże dziekuję za wytkniecie wszystkiego . Nikt nie jest doskonały ani żadne dzieło takie nie jest. Zamieszczając tu utwór nigdy nie traktuje go jak zamknietej księgi. To oczywiste, że trudno z perspektywy autora dostrzec wszystkie błędy i niedociągnięcia. Dziekuje raz jeszcze za rzetelna opinię.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...