
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
Żywot człowieka poprawnego
asher odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ubawiłem się po pachy. Fajnie, że znów mamy na forum etatowego rozśmieszacza :) -
Asher w Krakowie - spotkanie promocyjne
asher odpowiedział(a) na Bogdan Zdanowicz utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
No, ładnie się atmosfera podgrzała. Całej ekipie współpracującej stawiam, co tam chce - browara albo mydełko. Dodam tylko, że dochód jest przeznaczony na pewien zbożny cel - pewien fundusz emerycki (nie mylić z emerytalnym). Jeśli się Centralwings nie rozbije pod drodze (a lata w kółko codziennie tam i nazad), to do zobaczenia!!! -
Fajnie, że Ci się widzi i dzięki za klikanie. Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, choć wydaje mi się, że skończy się na druku - może nawet antologii. To początkująca firma. Nie wiem, jak tam u nich z kapitałem. Po reklamach widać, że dość spory. Zobaczymy...
-
* Robota na Chelsea wre na całego. Arek okazuje się glazurnikiem z prawdziwego zdarzenia. Przyjemnie się patrzy, jak z uwagą mierzy kolejne płytki do przycięcia, układa i cmoka z zadowoleniem. Fajnie się z nim współpracuje. Jest pracowity, cierpliwy i dokładny. Łazienka oraz kuchnia pięknieją w oczach. Pomagamy sobie nawzajem. On przytrzymuje mi papier, który kleję na suficie, ja kuję mu płytki i stary klej. Cały czas opowiada o tym, jak trafił do Londynu i co go tu spotkało. Zasłuchany robię dwie kawy i siadamy na ganku, by zapalić. Arek nie czekał do 1 maja 2004 roku. Kiedy odeszła dziewczyna, z którą spędził ostatnich kilka lat, w Polsce nie trzymało go już nic. Studia na UJ przerwał na trzecim roku, kolejne próby znalezienia dobrej pracy lub wystartowania z własnym biznesem spełzły na niczym. Handlował używanymi meblami z Niemiec, sprzedawał powierzchnię reklamową do znanych tytułów prasowych, wydał pierwszy i ostatni numer własnego miesięcznika, był nawet prezesem Spółki z o.o. Stanowił dla mnie kolejny dobry przykład człowieka przedsiębiorczego bez szans na sukces w kraju. Pewnego dnia usłyszał o wielokulturowym, ogromnym Londynie, gdzie dla każdego znajdzie się miejsce, o ile tylko zdoła przekroczyć granicę. To coś dla mnie – pomyślał i zaczął pakować plecak. Nie spłacił żadnych długów, sprzedał wszystkie wartościowe rzeczy i wymeldował się z domu rodzinnego, by komornicy dali spokój jego bratu i matce. Pojechał przez Niemcy, gdzie mieszka jego wujostwo. Lecąc z Frankfurtu, przybywał z innego kraju UE, a cała siła urzędników imigracyjnych skupiała się na desperatach, jadących autokarami z Polski. Miał zaproszenie od dalszej rodziny spoza Londynu oraz wielokrotnie przemyślaną bajkę, że przybywa w odwiedziny oraz napisać reportaż do własnego pisma. Akredytację i wizytówkę Redaktora Naczelnego miał w kieszeni bluzy. - Jakiś czas pomieszkałem u rodziny, choć wiesz, lubię być niezależny. Ciągle coś mi przeszkadzało. Któregoś dnia po prostu wyszedłem i już nie wróciłem. - Odważna decyzja. Ja bym takiej nie podjął – przyznaję uczciwie. Niezależność kosztowała go wiele, ale dziś nie żałuje. Spał na ławce w parku, w namiocie, w różnych dziwnych domach. Walczył z początkami szkorbutu i hemoroidami, nieraz głodem. Imał się różnych zajęć. Zakładał okna, segregował odpadki, rozdawał ulotki, pracował jako najemny kelner na weselach i bankietach. Podczas jednego z wystawnych przyjęć w ambasadzie premier Miller poklepał go po ramieniu i powiedział: - Dobra robota, młody człowieku. Wyrzucił frak do kosza i został sprzedawcą powierzchni reklamowej w rodzącym się właśnie polskim tygodniku dla emigrantów. - Paradoks polegał na tym, że nigdy nie cierpiałem telemarketingu. Przejechałem 1500 kilometrów, przespałem tyle nocy pod gołym niebem i znów musiałem robić to, co w Polsce. Chciałem popełnić samobójstwo... Wytrzymał kilka miesięcy. Przez ten czas wynajął pokój, wrócił do normalnej wagi, ustatkował się. Wciąż jednak zarabiał za mało. Ledwie wystarczało na pokój i czikena z frytkami raz na dwa, trzy dni. Niedobór zaspokajał przeterminowanymi kanapkami leżącymi przed drzwiami sklepów. Mieszkał w pokoju nominalnie dwuosobowym, lecz pewnego dnia polska landlordka dostawiła do tej klitki jeszcze jedno łóżko. Tego nie był w stanie znieść. Znów znalazł się na bruku. - Uparty z ciebie facet – mówię, kręcąc głową. - Nie wiem. Może. W każdym razie zachowania Polaków na emigracji uważam za niegodne nawet hien. Kiedyś musiałem komuś zapłacić, żeby mi pokazał jak dojść na pocztę. Ta baba też przegięła. Trzecia osoba zmieniała pokój w coś gorszego od więziennej celi. Nie było nawet miejsca, żeby się obrócić. Podczas jakiejś wystawy fotografii przypomniał sobie dawne pasje. Postanowił spróbować sił jako autor zdjęć i reportażysta. Zaczął jeździć po Londynie z aparatem i dyktafonem. Powoli wgryzał się w tkankę miasta, poznając miejsca, ludzi i środowiska, o jakich się żyjącym tu ludziom nawet nie śniło – szestastoletnie alkoholiczki, narkomanów, stręczycieli, prostytutki, squatersów... Ze zdumieniem odkrył, że ludzie mogą mieszkać w starych domach i nic za to nie płacić. - Stary – powiedział ktoś – Znajdź sobie opuszczony dom, upewnij się, że nikt go nie pilnuje i wchodź śmiało. Tylko nie daj się złapać za rękę. Jak już będziesz w środku, zawsze możesz powiedzieć, że było otwarte. Od tej pory nie mógł myśleć o niczym innym. Jadąc autobusem albo na rowerze, uważnie obserwował domy wyglądające na opuszczone, czasem wracał wieczorem, by upewnić się, że nikt tam nie mieszka. Najbardziej spodobała mu się posesja przy obwodnicy północnej na Ealingu. Którejś nocy zdecydował, cytuję: wóz albo... radiowóz. Wziął Romana, którego poznał w redakcji, narzędzia i latarkę. Odkręcenie płyt i wyważenie drzwi zajęło im kilka minut. Parter był kompletnie zdemolowany, ale im wyżej, tym dom wyglądał lepiej. I co najważniejsze, stropy i schody zachowały się w nienaruszonym stanie. Już wiedział, że to będzie jego nowy dom. Krok po kroku remontowali squat, podłączyli prąd i wodę, zaczęli znosić wystawiane przed domy sprzęty. W ciągu trzech miesięcy kompletnie urządził swój pokój, łazienkę i kuchnię. Mijały tygodnie, nikt nie zgłaszał pretensji do tego domu, przybywało dzikich lokatorów. Arek przecierał ze zdumienia oczy, że wszystko układa się tak dobrze. - No, i w maju przyjechałeś ty – kończy opowieść i odstawia pusty kubek po kawie. - Po tym, co mi powiedziałeś, dziwię się, że postanowiłeś mi pomóc – wyznaję po chwili. - Przecież ty mi też kiedyś pomogłeś. Zresztą już nie jestem taki wściekły na ludzi. Było minęło. Londyn jest teraz nasz. Wracamy do pracy. Pozostaje do zrobienia już tylko malowanie sufitu oraz fugowanie płytek. Jutro rano przyjedzie Aneta, by ładnie wszystko posprzątać. Ustawiłem ją na tzw. spring cleaning, który polega na kompletnym sprzątaniu całego mieszkania, z wnętrzami szaf i półek włącznie. Klientka przyjęła stawkę 8 i pół na godzinę bez mrugnięcia okiem. Dzień, dwa sprzątania i Aneta wyciągnie tygodniówkę niejednego Polaka w Anglii. Przyjechała raptem cztery dni temu, a już zdążyła zauroczyć Ciecia Bobbie’go, zostając naszą domową cleanerką oraz pewną Polkę z drugiej fali emigracji, której pięknie odchwaściła ogród i przycięła krzaki. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy wpadła mi w objęcia – zmęczona, ale szczęśliwa i krzyknęła: - Zarobiłam dziś swoją miesięczną wypłatę z hotelu! To po prostu jakaś bajka! - Aniu, to nie bajka. To Londyn ludzi przedsiębiorczych, którzy biorą sprawy w swoje ręce. - Heh, to takie proste, że aż trudno uwierzyć. Chyba tu niedługo wrócę i weźmiemy się do pracy razem. Po co ja się mam tam męczyć? Złożę wypowiedzenie, zamknę sklep i po sprawie. Rozpiera mnie energia. Mogłabym pracować 20 godzin. Z uśmiechem wspominam tę rozmowę, gdy uprzątamy z Arkiem kawałki papieru i płytek. Tak właśnie najnowsze dzieje Polski zmieniają ludzi. Zmęczeni, ogarnięci beznadzieją, bezradni wyjeżdżają z kraju i odkrywają świat wielkich możliwości. Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, w czym biorę udział. Współtworzę nową historię Polski, o której kiedyś dzieciaki będą czytać, jak my czytaliśmy o powstaniach i wojnach. Czas pokaże czy nasza emigracja to zjawisko historyczne, porównywalne z ucieczkami po II wojnie światowej i Stanie Wojennym, czy też o wiele większe, wręcz epokowe. Przecież słyszy się, że w kraju ubyło okolo 20 procent populacji, a to już liczba wyrażana w milionach. Nie za bardzo interesuję się tym, co ma miejsce nad Wisłą, ale wieści nie są najlepsze. Kaczyńscy, Lepper i Giertych u władzy to zapowiedź czegoś bardzo niedobrego. Ilekroć zagajam z kimś rozmowę na ten temat, macha lekceważąco ręką, unikając podjęcia rozmowy. Wychodzimy z Arkiem na tłumną King’s Road. Cała ulica aż po Sloane Square jest już udekorowana Bożonarodzeniowymi ozdobami. W sensie handlowym Święta w Londynie zaczynają się podobno w czerwcu, lecz gorączka zakupów tak naprawdę zaczyna być podgrzewana od października. Restauratorzy kuszą ofertami świątecznego lunchu, handlowcy rozpoczynają wyścig obniżek i promocji. Nam pozostaje uśmiechać się głupkowato i przejść nad tym do porządku dziennego. - Robota skończona – mówię – Zapraszam na piwo. - Eee, nie będziemy pić na ulicy w centrum – mruczy Arek. - Na jakiej ulicy? Do pubu idziemy! - A, chyba że tak... Siadamy w loży, utworzonej za oknem wystawowym i popijamy zimną Stellę. Kosztuje mniej niż zakładałem, bo jedyne 2,80 za szklankę. To bardzo pocieszające. Dotychczas zachowywałem się jak zakompleksiony Polaczek, co z puszką na ławce siedzi, bo w pubie za drogo i zbyt wysokie tam progi. - Coś bym chyba zjadł – zastanawia się na głos Arek, sięgając po kartę – Grill, kurczaki, frytki. Wszędzie to samo. Angole mają tu kuchnie z całego świata, ale ze swoją własną to u nich krucho. Krzywi się i kręci głową. Robię marudną minę, bo też nabrałem apetytu. - Czekaj, czekaj. Serwują english breakfast przez cały dzień. Jesteśmy w domu. Zaufaj mi. To jedyny wynalazek kulinarny jaki im wyszedł. Ja stawiam. - To ja zadbam o piwo. W doskonałych humorach zamawiamy po dwa jajka, bekon, kiełbaski kumberladzkie, pieczarki, pomidory i fasolkę w sosie pomidorowym. Arek dobiera sobie frytki, ja proszę o grzanki z masłem. - Pałaszujemy tę górę żarcia, oglądając przechodniów. Nagle widzę gęstniejący tłumek zarośniętych, brudnych mężczyzn o dziwnie znajomych twarzach. W bramie po drugiej stronie ulicy wielka Murzynka zaczyna wydzielanie ciepłej zupy. - A to, proszę wycieczki, inna strona Londynu – mówi beznamiętnie Arek – Bezdomni Polacy zjedzą zupę i poproszą o łóżko. Jeśli są pijani, zostanie im karton pod mostem lub ławka w parku. Jedzenie staje mi w gardle. Czuję wręcz wyrzuty sumienia, że siedzę w pubie naprzeciwko i jestem taki szczęśliwy. - Jedni popadli w kłopoty przez picie, inni z powodu braku siły przebicia i języka. Krewni myślą, że tu biją ciężką kasę, a ci ludzie po prostu wstydzą się wrócić z pustymi rękami. Pisałem kiedyś reportaż o biedakach spod „Ściany Płaczu” na Hammersmith. Spędziłem z nimi trzy noce. Niestety, tego reportażu nikt nie kupił. - Chodźmy stąd – proszę cicho. - Daj spokój. Jeśli chcesz, możemy zmienić stolik. W duchu przyznaję mu rację. Zapijam kaca moralnego piwem i wracam do jedzenia.
-
W tym sęk. Dziad i pradziad poczekają aż wrócisz z sakiewką i odnowisz ich włości. Przecież nikt nie chce zostawać za granicą na zawsze. Polska to Polska, a politycy przychodzą i odchodzą w niesławie. Nie łam się i nie pożyczaj na hazard gospodarczy :)
-
Ja znam fucking crazy polish people. Raczej pochlebne... bo w sensie, ze jebnięci ale zdrowo i sympatycznie
-
Tylko pamiętaj, że ja mam na uwadze zwykłych ludzi, nie kolesiów spod sklepu za rogiem. Co są paradoksalnie szczęśliwsi, bo już - chcąc nie chcąc - dokonali wyboru i żyjąw zgodzie ze sobą, a frazesy typu: no future, to raczej: odp...się.
-
przegapiłem ten tekst. żałuję. pokazuje mi jak jestem daleeeko - oczywiście w życiu, nie w pisaniu. dzięki za przypomnienie, od czego umknąłem :)
-
Przemyślałem sprawę. Chodzi mi głównie o brak wiary we własne siły, rozczarowanie, zawężający się horyzont możliwości, powolne godzenie się z losem, czyli właściwie oczekiwanie na śmierć. Mentalna przepaść, brak optymizmu, zaściankowość. Ilekroć jadę albo ktoś mnie odwiedza, to się pogłębia i jest naprawdę bardzo smutne. Przywożą mi lustro mojego dawnego ja...
-
Kongenialność. Ale to chyba ja byłem pierwszy. Widmo Anety w parku - rozdział I, maj 2005. W squacie od poczatku pojawia się widmo Anety, przyjaciela, komornika. Niekoniecznie ludzi marwtych. wprowadzam je dla zabawy i utrzymania kontaktu z przeszłością. Dzięki za poprawiny. Zaraz się za nie wezmę. PS. Urazy i zahamowania przewijały się wcześniej, ale niedługo do tego wrócę...
-
Dzięki. Mam tego więcej, ale i tak mało kto czyta, więc nie będę zamęczał objętością....
-
Fajnie, że zajrzałaś. Dzięki :)
-
* Mógłbym pójść do pierwszej lepszej kafejki internetowej, jednak tak długo nie widziałem Arka, że z chęcią podjąłem się wyprawy na Ealing. Nie wiedzieć czemu, podczas monotonnej podróży metrem, wróciłem myślami do squata. Kiedy byłem tam po raz ostatni, panował piękny sierpniowy dzień. Przeszedłem zatłoczoną ulicę i jak przed kilkoma miesiącami, minąłem wygiętą szynę kolejową, by zniknąć w gąszczu krzewów między dwoma squatami. Wszystko wokół było obce. Zamiast drzwi i okien wstawiono stalowe płyty z napisem: VPS, poza tym przybyło śmieci, chaszcze rozrosły się do gigantycznych rozmiarów. Przez chwilę wydało mi się, że w krzakach widzę bure futerko kotki-squatki, lecz szybko okazało się, że to tylko wróbel. Nagle zza drzewa wyszedł postawny Murzyn w odblaskowej kamizelce, przestraszony i zaskoczony, jak ja. - Co pan tu robi? – zapytał bez wrogości. - Piszę reportaż – skłamałem szybko – A pan? Roześmiał się. Idealnie białe zęby błysnęły w słońcu. - Każdy, kto tu przychodzi, mówi, że pisze o tym domu. - Może squaty to ciekawy temat? Machnał ręką i poprawił Bluetootha, przyklejonego do jego ucha, niczym jakiś futurystyczny pasożyt. - Ja tam do squatersów nic nie mam. To fajni ludzie. Dali mi nawet fotel i stolik – skwitował i skinął, żebym poszedł z nim. Faktycznie, urządził się komfortowo pośród krzaków. Na stoliku stał termos z herbatą, stos gazet i małe radyjko. Murzyn usiadł w wiklinowym fotelu z naszej squatowej palarni i śmiesznym gestem pokazał mi, jak mu wygodnie. - Mam kontrakt do października. Transport for London wynajął naszą firmę do pilnowania tej posesji. Nie chcą, by ktoś ponownie wdarł się do środka. Tego drugiego pilnuje aż dwóch. Siedzą w aucie naprzeciwko. Pokręciłem z niedowierzaniem głową. - Pracuje pan tu codziennie od 17-go lipca? - Tak. - To kraj wariatów... Wkrótce potem zjawili się Arek, Roman i paru innych ludzi, których nie znałem, a pięć minut później ludzie z TFL. Zerwano plomby i zdjęto wielką płytę z drzwi. - Siemano, Archie – powiedziałem ze smutnym uśmiechem. - Pieprzę Archiego – odparł gnewnie – Mam na imię Arek. W ponurej atmosferze zaczęliśmy odkopywać tak misternie poukrywane meble, sofy, sprzęt elektroniczny, książki – wszystko, czego nie daliśmy rady zabrać ze sobą podczas błyskawicznej eksmisji. Załadowaliśmy cały ten majdan do vana i zawieźliśmy do specjalnie wynajętego garażu. Miał tam być przechowywany, dopóki nie znajdą jakiegoś nowego lokum. Niedługo później Arek włamał się do innego squata i został aresztowany. Roman zresztą też. Pojęcia nie mam, jak to się stało, ale Arka uniewinniono, zaś Roman otrzymał wyrok w zawieszeniu. Teraz mieszkają w bloku dwie przecznice od squata. - Nieźle, co? – mówi Arek z nutką dumy, kiedy rozglądam się po jego nowym mieszkaniu. - Pięknie. Gratuluję. Siadam w wielkim fotelu. Magda częstuje mnie piwem i chipsami. Oboje wyglądają na bardzo szczęśliwych. - Ale zachodu z tym było – ciągnie Arek – Nasz angielski był jeszcze za słaby, by samodzielnie telefonować, negocjować, zrozumieć co podpisujemy w kontrakcie. Zwróciliśmy się do jednej z tysiąca agencji pośrednictwa, polsko-angielskiej, żeby nie było problemów z komunikacją. Dokładnie określiliśmy rodzaj mieszkania, okolicę i pułap możliwości finansowych. Poszukiwania trwały prawie miesiąc. Byliśmy bliscy załamania. Malutki pokoik na drugim squacie, nierozpakowane rzeczy, a pośród nich baraszkujące kotki. Przypominam sobie, że przecież eksmitowali nas tuż po narodzinach pięciu maluchów. - Co z nimi? – pytam jako ten, który asystował przy narodzinach. - Poszły po 30-40 funtów od sztuki. Słyszę ciche miauknięcie i squatka ląduje na moich kolanach. Nie widziała mnie kilka miesięcy, a jednak pamięta. Przez chwilę wierci się czule, przytulona do mojego brzucha, po czym wyciąga jak długa. - Jak ty to robisz, że ona cię tak lubi? – pyta zdziwiona Magda. - Nie mam pojęcia. Mile połechtany sączę piwo. Arek kontynuuje swoją opowieść. Zazwyczaj agencje wymagają od potencjalnych lokatorów doskonałych referencji, wyciągów z kona bankowego czy listu od pracodawcy. Robią to, ponieważ to one odpowiadają przed landlordami, jeżeli coś pójdzie nie tak - ktoś będzie zalegał z opłatami, niszczył wyposażenie, urządzał balangi itd. Arek i Magda jako self-employed mieli utrudnione zadanie. Konta w banku i karty kredytowe to był duży plus, ale brakowało referencji od ostatniego landlorda (właściciel squata na pewno by ich nie wystawił) oraz pracowawcy. Polacy z agencji zgodzili się przymrużyć oko na papier z ostatniego miejsca zamieszkania, ale zażądali bardzo dobrych referencji z pracy. Arek wsiadł na rower i odwiedził większość swoich klientów. Jeden z nich wysmarował taki pean na jego cześć, że agencja przyjeła go bez zająknięcia. Z przedstawicielem agencji odwiedzili kilka mieszkań. Wybrali to z uwagi na bliskość do aż trzech stacji metra oraz zaciszną, jak się wydawało, uliczkę. Roman zdecydował się zagospodarować living room, Arek z Magdą większą sypialnię, a mniejsza, jednoosobowa została przeznaczona pod wynajem. - Jest tylko jedna niedogodność – kończy Arek – A właściwie dwie. Pierwsza to sąsiedztwo torów kolejowych. Co kilka minut przewala się wielki huk, aż ściany drżą. Druga to obecność w kontrakcie podpunktu, że nie wolno trzymać zwierząt domowych. Na razie, odpukać, nikt nie wie o obecności kotki, choć małpa większość czasu spędza poza domem. - Naprawdę się cieszę – mówię z dumą – Było ciężko, ale kto to chce jeszcze pamiętać. Ja już w życiu nie wróciłbym na squat. - My też – śmieje się Arek - Potraktujmy to jako przystanek w podróży naszego życia. - Dobrze powiedziane. Dla mnie to był bardzo ważny przystanek. Rodzaj sanatorium, w którym leczyłem urazy z Polski. Bez tego nie byłbym tym, kim jestem. Kiwają głowami. Doskonale wiemy, o czym mówimy. Całą trójką doświadczyliśmy balsamicznego działania Anglii. Wyleczyliśmy się z kompleksów i zahamowań, staliśmy ludźmi świadomymi swych atutów. - Chodź zapalić – proponuje Arek. - Za chwilkę. Chciałbym załatwić to ubezpieczenie. - A tak, jasne. Zapomniałem. Jeszcze piwka? - Głodnego pytasz? Spędzam nad wypełnianiem formularzy pół godziny. System przyjmuje moje zgłoszenie. Pierwsza wpłata 20%, potem 10 rat. Korzystniej byłoby zapłacić w jednym kawałku, jednak nie mam dość pieniędzy, by sobie na to pozwolić. Uprzedzano mnie, że ubezpieczenie auta w Anglii może kosztować niemal jego równowartość, dlatego euforia po zakupie taniego pojazdu może szybko przejść w zgagę. Za Carismę zapłaciłem 1400 funtów, ubezpieczenie kosztuje mnie dalsze 900. Mimo wszystko niespecjalnie to przeżywam. To wciąż jest taniej, niż musiałbym dać za tego rodzaju auto w Polsce. Nie wspominam też, jak długo musiałbym pracować, by sobie na nie pozwolić. Siadamy z Arkiem na ławce za domem. Nagle przewala się obok wielki huk. Prawie podskakuję. - To był ekspres – mruczy Arek, pykając fajkę – A co u ciebie? - Aneta mnie odwiedziła. Przyjechała sprawdzić, czy w Anglii da się żyć. Jeżeli mam tu mieszkać dłużej lub nawet zostać na stałe, nie chcę związku na odległość. - A jak z robotą? - Prawie nie wyrabiam. Organizuję sobie interwały. Robię trochę w ogrodach, później trochę maluję i tak na zmianę. Teraz kroi mi się duża robota na Chelsea. Cały dom do obdarcia z tapet i pomalowania. Mam tylko jeden problem. Nie mam nikogo, kto położy płytki w łazience. - Hm..., może ja mógłbym... Patrzę na niego z boku. Wygląda na to, że mówi poważnie. - Bez jaj. To poważna robota. Nie możemy jej schrzanić. - Od piętnastego roku życia kładłem płytki z wujkiem. Musze sobie tylko przypomnieć co i jak. Ta argumentacja ma sens. Umawiamy się, że za tydzień pojedziemy razem zrobić wycenę i wtedy podejmiemy decyzję. Czuję się dobrze, że teraz ja mogę dać jakąś robotę jemu. - Przyjemne rozmyślania przerywa mi dzwonek telefonu. - Hallo? Słyszę jakiś dziwny bełkot, który tylko trochę przypomina język angielski. Akcent wskazuje na osobę ze środkowej Azji – Indie, Pakistan, może Sri Lanka. Z trudem wyławiam sens tego, o co ta kobieta pyta. Dzwoni z Norwich Union, by potwierdzić zamówioną przeze mnie polisę. Po długich i żmudnych negocjacjach udaje mi się otrzymać numer ubezepieczenia oraz zapewnienie, że papiery dotrą do mnie w ciągu trzech, czterech dni roboczych. - Cholerne telefonistki! Kto je przyjmuje do roboty? Jaki egzamin zdają? Chyba pisemny... Ledwie zdążyłem na ostatni pociąg metra. Stojąc na peronie z puszką piwa w ręce, zauważyłem, że motorniczy do złudzenia przypomina Osamę Bin Ladena. Długa broda, ciemne oczy, twarz Saudyjczyka. Zmroziło mi krew w żyłach. Więc to tak. Jakiś terrorysta może zatrudnić się jako motorniczy i zamiast kanapek, wziąć do torby semtex. Na szczęście pociąg był pusty i akurat nie był to czwartek. To rozwiało moje wątpliwości. Motorniczy nie miał nic wspólnego z terrorystami, a ja po prostu wypiłem za dużo piwa. Usiadłem w kącie i zamknąłem oczy. Najlepsze w podróżach metrem są właśnie drzemki. Fajnie buja, huczy i stukocze. Nic tylko spać. W Northfields ktoś wsiadł do mojego wagonu. Miałem tego świadomość, ale nie otwierałem oczu. To musiał być ktoś starszy, bo okropnie szurał nogami. Uchyliłem powieki dopiero w chwili, gdy zrozumiałem, że idzie w moją stronę. - Tato? Co ty tu robisz?! Wyglądał jakoś tak niewyraźnie, jak z reklamy Rutinoscorbinu. - Synu, udało ci się. Jestem taki dumny. - Z czego? - Pojechałeś do Londynu! Pamietasz jak ci opowiadałem, że pewnego dnia to zrobimy? Moja kuzynka wciąż gdzieś tu mieszka. Obiecała nam nocleg. Poprawiłem się na siedzeniu. - To ty nic nie wiesz? A Unia? - Jaka Unia? - Europejska. Granice są dawno otwarte. Długo milczał. Jego dłonie lekko dygotały, sygnalizując postępującego Parkinsona. I był tak strasznie stary. Skurczony. Siwy. - Nieważne. Twój dziadek stacjonował w Northolt. Nie był pilotem, ale swoje zrobił. Kwatermistrzowie też byli potrzebni. Wstałem. Byłem o głowę wyższy od niego. - Tato. Skąd ty nadajesz? - Nie rozumiem. - No, gdzie jesteś? - Jak to gdzie jestem? - Odpowiedz na proste pytanie. Popatrzył na mnie dziwnie – trochę smutno, trochę ze zdumieniem. - Nie wiem – odparł po dłuższej chwili – Rozwiązywaliśmy krzyżówkę. Nie pamiętasz? Zawsze ci mówiłem, że „Rozrywka” jest najlepsza. - Co ty bredzisz? Od 10 lat tego nie robię. Wkułem wszystkie słowniki i encyklopedie na pamięć. Wpisuję hasła w rubryki z taką łatwością, że przestało mnie to bawić. - Taki się zrobiłeś mądry? - Nie. Wytworzyłem pewną powtarzalność, która cechuje także autorów krzyżówek. Czasami jeszcze kręcą mnie Jolki... - Jestem pod wrażeniem. Mam mądrego syna. - Zdolność szybkiego myślenia nie daje gwarancji na dobre życie. Powinieneś o tym wiedzieć... Podniosłem głowę, a jego już nie było. Pociąg zajechał na Hounslow Central i trzeba było wysiadać. Na peronie dostałem smsa od mamy. „Synku, twój ojciec nie żyje. Pogrzeb w przytułku za trzy dni. Tak mi przykro”. Powlokłem się powoli peronem i wyszedłem na opustoszałą ulicę. Usiadłem na przystanku autobusowym. Ciemne niebo było obojętne, jak dekoracje w telenoweli. Właściwie niewiele mnie z ojcem łączyło. Najbliższy mi był w dzieciństwie, kiedy naprawdę potrzebowałem jego obecności. Wydawał się taki mądry, silny, interesujący. Marzył o dalekich podróżach, to i ja marzyłem. Wsiadał w pociąg i jechał na drugi koniec Polski, to ja z nim. Szedł w niedzielę na piwo, zamiast do kościoła, towarzyszyłem mu z ochotą. Rozwiązywał łamigłówki, czytał dużo książek, posiadał ogromną wiedzę. Imponował mi. Z biegiem czasu, ja dorastałem i coraz więcej rozumiałem, on coraz więcej pił. I oddalał się. Zamykał w swoim świecie, a raczej małym, zagraconym pokoiku, do którego przegnała go mama. Snuł w nim swoje wyimaginowane życie, aż do rozwodu. Pewnego dnia zapakowałem z kolegami resztki jego rzeczy do wynajętego Żuka i tyle go widziałem. Ponoć różni ludzie spotykali go później jako bezdomnego, ale umykał przed nimi ze wstydem. Kiedy opuściły go siły, trafił do przytułku ojców Bonifratrów w Kalwarii Zebrzydowskiej i tam dokonał żywota. Co za idiotyczna puenta – pomyślałem z goryczą i ruszyłem w stronę domu. W nocy Hounslow nie jest miejscem bezpiecznym, choć i tak podobno w północnym londynie bywa gorzej. Co rusz jakieś grupki Murzynów lub Pakistańczyków ganiają się po zaułkach, próbując oddać przeciwnikowi jak najwięcej ciosów i uciec. Policja ma z nimi sto światów. Urodzili się tu, są obywatelami angielskimi, jednak z obyczajowością Wyspiarzy mają tyle wspólnego, co warkocz z korkociągiem. Czasem dopadała mnie obawa, że w końcu i ja oberwę. Traktowali mnie z obojętnością, ale kto wie, co tam w tych zaułkach popalają i jak to na nich działa. Aneta wyskoczyła z łóżka, jak sprężyna. - Gdzie ty byłeś tyle czasu?! - Rozmyślałem. - Jadę do ciebie przez pół Europy, a ty rozmyślasz do 3 nad ranem?!!! - Przepraszam. Umarł mój ojciec. Westchnęła i przytuliła mnie. Nie potrzebowałem tego, nie było mi przykro. Chciałem po prostu pobyć sam i pomyśleć. Zawsze tak robiłem, kiedy działo się coś złego. Zazwyczaj pomagało.
-
Krotka przypowiesc o zlomiarzach
asher odpowiedział(a) na Kaspar Hauser utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
punkt wyjścia ok, ale w sumie krótko jakoś, szkicowato. -
„Nie walajcie się pod płotem w Batumi"
asher odpowiedział(a) na M._Krzywak utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Baw się, baw, ale z głową. Są przebłyski absurdu, który lubię :) -
krotka notka biograficzna
asher odpowiedział(a) na Kaspar Hauser utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zainteresowanym dodam, że cały tekst jest tu http://www.polishbooks.co.uk/konkurs/hauser.doc a przyznać trzeba, że forma niespotykana, ciekawa dla ludzi obytych z piórem :) Londyn pozdrawia Edynburg! -
krotka notka biograficzna
asher odpowiedział(a) na Kaspar Hauser utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Skąd piszesz bohaterze Herzoga? Zauważyłem, że też się bawisz w londyński konkurs... -
Bo to chyba jest dokument. Tylko wcześniej więcej było we mnie entuzjazmu do zabawy i zabarwiania. Powiem Wam, co z mojej perspektywy jest najwazniejsze, a o czym wspomniał Jimmy - pogoda ducha i optymizm. Czytam dużo tekstów ludzi na emigracji i przeważnie dotyczą rzeczy smutnych i ciężkiego życia. Pozdrawiam.
-
Głosu nie zabiorę, wadliwe elementy poprawię. Dzięki.
-
Płuca niech zawsze będą zielone
asher odpowiedział(a) na MARCEPAN 30 utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ja bym bukietów bronił. Niezłe sformułowanie. Mam wrażenie, że opowiadanko wyrosło z nieudanego wiersza, ale nie mam nic przeciwko. Ot, proza poetycka z celną puentą. -
"Słodka kawa i inne nieszczęścia"
asher odpowiedział(a) na M._Krzywak utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jak na postmodernizm trochę niedopracowane, ale do zabawy może być. -
Szklane źródło (część I)
asher odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tak, Panie Michale. Nikt nie chce nawet otworzyć, a co dopiero poczytać... Niestety, tym razem nie wysiliłeś się. Tchnie liceum. Podróż to bardzo wdzięczny temat do pisania, ale chyba źle przyjąłeś punkt wyjścia i potem ugrzązłeś w banale. Ale są momenty... Pozdrówka! -
* - Marcin, opuściłbyś coś – poprosiłem po raz kolejny rumianego chłopaka w dżinsowym ubraniu, ale uparcie kręcił głową. - Mogę wam zostawić odtwarzacz CD. To moje ostatnie słowo. Zerknąłem na Anetę. Wyraz niezadowolenia na jej twarzy przeszkadzał mi zakończyć wreszcie tę transakcję. Srebrna Carisma kusiła mnie z całych sił, stojąc na parkingu przed naszym domem. Miała trochę duży przebieg i za niskie obroty, lecz poza tym nie było się do czego przyczepić. Pięć lat na drogach, wspomaganie, ABS, dwie poduszki powietrzne, centralny zamek, pełna elektryka, szyberdach... - Macie M.O.T. ważne do marca i cztery miesiące podatku drogowego – mówił z przekonaniem Marcin. Uniesiony w górę kciuk Ricka przekonał mnie, że niczego nie znalazł i auto jest w porządku. - Cheers, mate – powiedziałem, wspominając chwilę, gdy pierwszy raz usłyszałem ten zwrot. „Zdrówko, koleżko”, śmiałem się w duchu, dopóki nie dowiedziałem się, że tak wyraża się w londyńskiej nowomowie podziękowanie. Pal licho – pomyślałem – Biorę. Wyciągnąłem rękę, a Marcin uścisnął ją swoją szorstką, niczym papier ścierny, dłonią. Utargowałem pięćdziesiąt funtów zniżki i odtwarzacz. Wypełnilismy druk umowy, który dotychczasowy właściciel musiał przesłać do DVLA, centrali obsługującej numery rejestracyjne i wtedy okazało się, że trzeba odwieźć go do podlondyńskiego Slough. I samemu wrócić! - Mówiłeś, że mieszkasz we wschodnim Londynie – zdziwiła się Aneta. - Śpię w domu, który remontujemy. Codzienne dojazdy nie wchodzą w grę. Patrzymy na siebie z Anetą, nie kryjąc przerażenia. To jakieś dwadzieścia mil w tę i z powrotem. Kto ma jechać? Jak znajdziemy drogę? Lewostronny ruch, kierownica po prawej stronie, auto dużo większe, niż Polonez czy Fabia, którymi jeździliśmy po Polsce. - Cóż, jedźmy – mówię bez przekonania i siadam obok kierowcy. Marcin prowadzi sprawną ręką, lewostronny ruch nie sprawia mu najmniejszego kłopotu. Suniemy A4, mijamy Heathrow. Wielkie, stalowe ptaki szumią nam nad głowami, podchodząc do lądowania. Jeden za drugim, co minutę, jak po sznurku. Teren lotniska zdaje się nie mieć końca. Hangary, budynki gospodarcze, dziesiątki hoteli, parkingów, ronda, obwodnice, tunele. To prawdziwe miasto. Na autostradzie Marcin zajmuje środkowy pas, potem przyspiesza i zjeżdża na prawy. W całej Europie jest to pas to jazdy wolniejszej, na Wyspach służy do rozwijania dużych szybkości. - Zobacz, biegi wchodzą jednym palcem – popisuje się nasz kierowca, ale my nie zwracamy na to uwagi. Dla nas najważniejsze jest obserwowanie drogi, by ją potem w miarę możliwości odtworzyć. Slough wita nas sennymi uliczkami, dyskretnie oświetlanymi przez latarnie. Aż trudno uwierzyć, że to tu działał słynny „Gang Krystyny”. Dla Polaków to najbardziej znane miasteczko w Anglii, lecz jego sława jest dość ponura. Setki rodaków przyjeżdżało tutaj skuszone ofertą dobrej pracy i taniego mieszkania. Na miejscu okazało się, że czeka na nich kilku osiłków, łóżko lub podłoga w ciasnym pokoiku i konieczność zapłacenia haraczu. Kto się buntował, był zastraszany, a nawet bity. Kilka miesięcy wcześniej czytałem w gazecie dramatyczny list jednego z tych, co stawili twardy opór. Nie dało się siłą, to załatwili go sposobem. Krystyna współrządziła gangiem z jakimiś Pakistańczykami, którzy zgodnie poświadczyli, że buntujący się Polak molestował seksualnie czternastoletnią córkę jednego z nich. Chłopak wylądował w więzieniu i było prawdopodobne, że spędzi w nim kilkanaście lat. Nikt się tym listem nie przejął, choć zapadł głęboko w moją pamięć. Wkrótce potem brytyjska policja zaczęła robić naloty na polskie domy w Slough i ślad po „Gangu Krystyny” zaginął. Podobno grasowała teraz w Szkocji albo Walii, jednak ja byłem przekonany, że zaprzestała tego procederu. Wszelkie przesłanki wskazywały na zwykłą polską cwaniarę, która na pierwszą wzmiankę o policji, uciekła na koniec świata, a Pakistańczycy zajęli się tym, co robią najlepiej – handlem. Marcin ostro skręca w prawo i zajeżdża na parking przed obudowanym rusztowaniem domkiem, jakich w Londynie wiele. Naprzeciw nam wychodzi kilku podpitych budowlańców. Przystają, ćmiąc skręty, i bez żenady przyglądają się lekko spłoszonej Anecie - Teraz kupię vana – chwali się Marcin i wręcza mi kluczyki – Mam tylko jedną parę, więc pilnuj ich dobrze. Na moim ubezpieczeniu możesz chyba dojechać do domu, ale wykup swoje najszybciej jak się da. Dzięki za podwózkę. Cała grupa znika w domu. Zostajemy na parkingu sami z autem, które boimy się prowadzić. - Kto jedzie? – pytam dziarsko. - Ja. Ty masz lepszą orientację. Będziesz pilnował drogi. Ta argumentacja ma sens. Bez namysłu zajmuję z powrotem miejsce pasażera, zaś Aneta z wahaniem siada za kierownicą. Zachowuje się zupełnie, jakby była w trakcie robienia kursu na prawo jazdy. Poprawia lusterka, siedzenie, sprawdza czy działają światła... - Nie pękaj – mruczę – To nie może być takie trudne. Kiedy zapala silnik, wzdycham ukradkiem, próbując ukryć zdenerwowanie. Długo nie dzieje się nic, potem Aneta maca ręką po szybie. - Jezu, nie umiem zmieniać biegów lewą ręką! - Powoli. Spróbuj – szeptam, głaszcząc jej rękę. Wrzuca w końcu wsteczny i bardzo wolno wyjeżdża na ulicę. Ruszamy niezgrabnie, jak podczas pierwszej jazdy na kursie. - Popieprzone są te lusterka – panikuje Aneta – I nie umiem wrzucać tych cholernych biegów!!! Zatrzymuje się na środku drogi. - Nie pojadę! – mówi płaczliwie. Cały drżę. Na samą myśl, że mam jechać, staje mi serce. - Dobrze, ja pojadę. - Nie!!! - To co robimy? - Nie wiem. Ta chwila zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Aneta opuszcza głowę i zastyga w bezruchu. Nie przeszkadzam jej w skoncentrowaniu się. Milczymy. W końcu zaczyna zmieniać biegi „na sucho”. Dobrze, że zapada wieczór i nie ma ruchu. Sięgam ręką i zapobiegawczo przekręcam gałkę świateł pozycyjnych. Aneta przekręca kluczyk. - Dam radę – mówi z zaciętym wyrazem twarzy. Tym razem idzie jej dużo płynniej. Pozwalam sobie na głęboki oddech ulgi i zaczynam pilotaż: - Na rondzie w prawo, potem cały czas prosto aż do wiaduktu i na autostradę. Pamiętaj, że rondo bierzemy z lewej. - O, matko. Rzeczywiście! Wybuchamy śmiechem i zaczynam wierzyć, że jakoś dojedziemy do domu. Wspólnymi siłami dostajemy się na autostradę, gdzie można zająć lewy pas i spokojnie sunąć przed siebie. Z satysfakcją odnotowuję fakt, że angielskie drogi są świetnie opisane i wprost nie sposób się zgubić. Wcześniej tego nie wiedziałem, bo nie miałem potrzeby. Bez problemu dojeżdzamy do Heathrow i odnajdujemy drogowskaz informujący, którędy do Hounslow. Po kwadransie triumfujemy na parkingu przed domem. Zachowujemy się tak głośno, że upalony marihuaną Rick wychodzi zobaczyć co się stało. - Radocha, co? - Jeszcze jaka! Walniesz piwo? - Jasne. - Skoczę załatwić ubezpieczenie i zapukam do ciebie z browarem. Robię telefonem zdjęcie naszego nowego nabytku i posyłam Arkowi, squatowemu Archiemu, z zapytaniem czy mogę skorzystać z Internetu. Odpowiedź przychodzi natychmiast: Szczęściarzu! Pewnie, że możesz. Dopiero wtedy dopada mnie refleksja. Jestem w Londynie nieco ponad pół roku, a już stać mnie na własny samochód. I to nie na jakiegoś trupa, co się lada dzień rozsypie, ale porządną furę, którą pojadę nawet do Polski. Tak, w moim przypadku emigracja oznacza prawdziwy skok tygrysa.
-
Ha!Art! Mam sentyment, zakładałem... W chwili obecnej pismo dość wysokich lotów:)
-
Moderacja przysypia. Możesz sobie prosić. Ja ciągle proszę o usuwanie poezji z prozy...