Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. Niełatwej. Nieco mniej umiarkowani gogusie tu nie bywają. Hounslow.
  2. tacy sami, a brzuchol miedzy nami... Pozdrawiam!
  3. Wiosna 2008. Wiosna? Niebo ponure, jak przedsionek piekła. Porywisty wiatr, gradobicie, deszcz. Czegoś takiego w Anglii jeszcze nie przeżyłem. Wiele słyszało się o fatalnej, wyspiarskiej pogodzie, myślałem jednak, że to złośliwe legendy tworzone przez turystów z cieplejszych krajów, którzy wpadli sfotografować się z Big Benem i trochę przy tym zmokli. Ile ja miałem radości przez ostatnie lata, gdy w styczniu było szesnaście stopni na plusie i nigdy nie padał śnieg! A teraz trzęsę się zimna i wygrażam brytyjskiemu niebu pięścią, że pewnego dnia wyjadę stąd w cholerę. Polską knajpę w angielskim pubie otworzyliśmy 8-go marca. W sobotę. Przesąd prawi, że należy to zrobić we wtorek lub sobotę, bo wtedy wszystko się układa i dobrze wróży na przyszłość. To coś jak branie ślubu w miesiącu z "r" w nazwie - marzec, sierpień itd. Szkoda, że żaden z badaczy kultury i społeczeństwa, nie zbadał, jaki procent rozwodów następuje mimo magicznego "r", a także ile knajp upada, mimo, iż zostały otwarte we wtorek lub sobotę. Zaczęliśmy więc w sobotę. Podczas ulewy i huraganu. W ciągu kwadransa stojaki reklamowe z napisami: "Obiady domowe" oraz "Polska kuchnia" - zostały roztrzaskane na miazgę. Chwilę potem bardzo drogi baner stracił metalowe okucia, powiewając bezwładnie wzdłuż drzwi, a z kolorowych baloników zostały żałosne strzępy. Moja kampania reklamowa legła w gruzach. Gapiłem się w zalane deszczem okno i wymyślałem pogodzie na wszystkie sposoby. Ulicą przemykały nieliczne auta i porwane parasole. Z rzadka przebiegał samotny desperat. Było jasne, że tego dnia nie pohandlujemy. Od całkowitej klęski uratowali nas stali bywalcy pubu i kilku przypadkowych Polaków, których zainteresowały plakaty w oknach. Sprzedaliśmy 10 obiadów. We trójkę. Ja, Aneta i kucharz. Następnego dnia było jeszcze gorzej, bo bywalcy pubu uznali, że więcej nam się nie należy i spokojnie popijali piwo jak co dzień. A pogoda szalała. Przez cały tydzień wysłuchiwałem pocieszeń kucharza, że na gastronomii jeszcze nikt nie stracił, że już wkrótce się wypogodzi i zaczniemy pracę. Dziękowałem Bogu, że nam go postawił na drodze, ale pustej gadki słychać nie zamierzałem. Oliwy do ognia dolewała na dodatek Aneta, biadoląc bez końca: - To przeze mnie. Zawsze tak mam, że kiedy bardzo czegoś pragnę, idzie jak po grudzie... Milczałem. Dzielnie znosiłem wszelkie próby podkopania mojego niezachwianego morale przyszłego knajpo-restauratora. Udając, że nie słyszę, skutecznie odpierałem nawałę zwątpienia i pesymizmu. Czytałem gazety, gapiłem się w okno lub w telewizor, w skrajnych przypadkach zakładałem na uszy słuchawki i-poda. Nie chciałem przyjmować do wiadomości tego, co się dzieje dookoła. Lśniący sztandar mojego optymizmu hardo powiewał na tle czarnych londyńskich chmur. Punkt krytyczny osiągnąłem w Wielkanoc, kiedy nieoczekiwanie spadł śnieg. Wielkie jak chipsy białe płatki przesłoniły świat, dając mi do zrozumienia, że skoro nadzieja umiera ostatnia, to właśnie ta chwila nadeszła . Dzień wcześniej sprzedałem trzy obiady, przez większość czasu drzemiąc na sofie. W pewnej chwili wyszedłem na deszczową ulicę. Niebo, gdyby mogło, wzruszyłoby ramionami, a Turcy i Arabowie z naprzeciwka uśmiechali się drwiąco. Oni byli tu od lat. Ich marne, ale tanie kurczaki, hamburgery i kebaby, miały już swoją markę, zaś zarobione wcześniej pieniądze łagodnie amortyzowały skutki złej pogody. Znów zacząłem zastanawiać się co zrobiłem nie tak, znów czułem się zagubiony i zrezygnowany, jak wtedy, na dziesiątym piętrze bloku krakowskiego osiedla, na dzień przed wyjazdem na Wyspy. Tym razem jednak trwało to krótką chwilę i nie znaczyło nic. Po paru minutach dotarło do mnie, że nadal mogę malować mieszkania lub strzyc trawniki, mogę iść do pracy, gdziekolwiek zechcę, a pieniądze wydane na wyposażenie kuchni, to nie były ostatnie zaskórniaki. Królem życia może nie byłem, ale żebrakiem też nie. Zrozumiawszy głęboką różnicę między dołem w Polsce, a dołkiem angielskim, pojąłem, że wcale nie straciłem animuszu ani woli walki. Tak naprawdę tak bardzo to wszystko przeżywałem ze względu na Anetę. Poza zranioną ambicją i paroma tysiącami funtów, nie miałem czego roztrząsać. Z Anetą było inaczej, bo z jakichś powodów przeżywała porażki ze zdwojoną siłą. Nigdy nie zapomnę pośpiesznej ewakuacji Mydlarni, gdy po roku zmagań z gospodarką wolnorynkową, ogłosiliśmy kapitulację. Aneta ze łzami w oczach demontowała półki, regały, stoliki, elementy dekoracyjne i tablice reklamowe, a ja dreptałem obok niej, nie wiedząc, jak ją pocieszyć. - Kiedyś stąd wyjedziemy - powiedziała przez zaciśnięte zęby, a ja tylko uśmiechnąłem się z przekąsem. W szumnie nazwanej "Strefą smaku" knajpce mogło być podobnie, lecz nie było. Mydlarnię zamknęliśmy po roku, knajpa funkcjonowała zaledwie kilka tygodni i to w europejskim mieście, nie w prowincjonalnej mieścinie, gdzie sprzedawać można było jedynie buty, ciuchy i pizzę. Byłem przekonany, że za rok "Strefa smaku" będzie już znana i szanowana, a po dzisiejszych uczuciach nie zostanie nawet cień. Po krótkiej chwili słabości, zebrałem się do kupy i stwierdziłem, że zawaliłem dwie sprawy: nie sprawdziłem długoterminowej prognozy pogody i zaniedbałem kampanię reklamową. Nie miałem rzecz jasna ani określonego budżetu, ani ambicji, by iść do mediów, jednak lokalnie mogłem rozegrać to inaczej. Plakaty to było stanowczo za mało, nie wspominając już o zdruzgotanej tablicy i rozszarpanym banerze. W Wielkanoc, mniej więcej w połowie dnia, śnieg przestał padać, zaś ja, zamiast załamania nerwowego, poczułem twórczą furię. Z łatwością odegnałem od siebie dylematy godne bohaterów serialu "M jak miłość" i wziąłem się do roboty. Przecież już polonizacja pubu Marka pokazała potencjał Polaków z Hounslow. Znalazłem takich, którzy chętnie wpadali na piwo, pograć w bilard czy piłkarzyki, a nawet przetańczyć całą piątkową noc. Teraz należało jakoś dotrzeć do amatorów dobrego jedzenia. Tuż po świętach zleciłem druk ulotek i plakatów oraz zrobienie nowych, lepszych tablic reklamowych. Byłem dziwnie spokojny, bo gorzej być nie mogło. I tak minęły następne cztery tygodnie. Stoimy z kucharzem twarzą w twarz i patrzymy sobie w oczy. Atmosfera jest gęsta, jak przed burzą. - Nie zaniosę klientowi tego placka - mówię z napięciem - Jest spalony. - Moim zdaniem jest dobry - odpowiada pobłażliwym tonem, jakby mówił do niesfornego dziecka, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. - Usmaż następny. - Jacek, ja to cię nawet lubię - głos kucharza staje się coraz bardziej bełkotliwy; nie mam pojęcia ile zdążył już wypić, ale jestem pewien, że niemało - Nie pouczaj mnie, co mam podawać, a czego nie. - Ja decyduję co podajemy, do cholery! Podałeś już na pół surowe gołąbki i całkiem surowe pierogi. Teraz, kiedy zaczął się ruch, nie pozwolę, byś to zepsuł. Widzę, jak czerwienieje na twarzy i czeka na pretekst, by pokazać do czego jest zdolny. To kawał chłopa, więc robię krok do tyłu i nerwowo rozglądam się za czymś, co mogłoby mnie wspomóc w nierównej walce. - Jacek, bo sobie pójdę - mówi w końcu przez zaciśnięte zęby. Nagle wchodzi Aneta i widząc, co się święci, wyrzuca zwęglony placek po zbójnicku do kosza. - Cezary, tak dłużej być nie może. - Pewnie, że nie... Kucharz podchodzi chwiejnym krokiem do jednej z szafek i ostentacyjnym ruchem wyciąga butelkę lokalnej whisky. Obserwujemy go czujnie, gdy pakuje swoje rzeczy i bez słowa wychodzi z kuchni. Przez chwilę stoimy bez ruchu. Kilkunastu klientów siedzących na sali nie ma pojęcia, że awantura w kuchni może pozbawić ich długo wyczekiwanego obiadu. - Co robimy? - pyta Aneta drżącym głosem. - Rzucamy monetą? - śmieję się głupkowato, by trochę rozładować napięcie. - Nie pójdę na salę! Obiecałam sobie, że już nigdy nie będę kelnerką. - Lepiej myć kible? - Pewnie, że lepiej. Kibel nie bywa chamski. Co najwyżej brudny. Wzdycham ciężko. Jest jeszcze Kasia, która przez całe lata gotowała dla starszych osób gdzieś na austriackiej prowincji, a teraz przyjechała do Anglii, przejąć klientów Anety, ale problem tkwi w tym, że jest akurat zajęta. - Stajesz za kuchnią czy zwijamy interes? - pytam grobowym głosem - Klient od piętnastu minut czeka na "zbója". Bez wahania zrzuca kurtkę i sięga po miskę z utartymi ziemniakami. Moja bohaterka! Biegnę na salę przeprosić klienta za opóźnienie. Na szczęście trafiam na wyrozumiałą osobę. Nikt zresztą nie ma jeszcze u nas wielkich oczekiwań.Przeważa raczej ciekawość, co też ci ludzie wymyślili i czy da się to porównać z kuchnią z Hammersmith czy Ealingu. Jeśli o mnie chodzi, takie porównania trochę mnie obrażają. Bywałem w tak zwanych polskich restauracjach, które de facto są podrzędnymi knajpkami z paskudnym lub ledwo jadalnym pożywieniem, a funkcjonują tylko dlatego, że mają stałą, sentymentalną klientelę. Nazw nie wymienię, bo nie zwykłem kopać leżących. Moim założeniem było od początku gotowanie obiadów domowych, czyli tego, co sami w przeszłości robiliśmy w domu lub pamiętaliśmy z kuchni naszych mam. Domowe, czyli nie z mrożonek ani żadnych połproduktów. Mieliśmy wydawać tylko to, co sami zrobimy. Dlatego nasza kuchnia przypomina trochę manufakturę, gdzie lepi się pierogi czy kluski śląskie, uciera ziemniaki i tak dalej. Nasz największy przebój, czyli pierś z pieczarkami i serem to nic innego, jak mój pomysł kulinarny jeszcze z Krakowa. Świadomie natomiast zrezygnowałem z De volaie'a, kotleta szwajcarskiego, fasolki po bretońsku, śledzia po japońsku i innych tego typu pułapek. Oczyma wyobraźni widziałem te zjadliwe uśmieszki i pytania, co to za polska kuchnia, w której dominują same obco brzmiące potrawy. Zostawiłem pierogi ruskie, a kotleta po parysku, zamieniłem na po warszawsku. Na cześć kucharza Cezarego: pijaka-warszawiaka. Tego, co dzisiaj odszedł, bo nie pozwoliliśmy mu upijać się i niszczyć naszej wątłej reputacji. Od poczatku mialem obawy co do jego dyscypliny zawodowej, ale nie było żadnej alternatywy. Chcieliśmy mieć kuchnię w pubie, lecz żadne z nas nie chciało gotować. Cezary pojawił się przypadkiem jako znajomy znajomego i zgodził się z nami zostać. Niedawno stracił pracę w nowootwartej polskiej restauracji, którą podobno zorganizował od zera. A teraz ci niewdzięczni ludzie wyrzucili go na bruk. Niestety, nie przyszło nam do głowy, by zastanowić się, dlaczego tak się stało. Naszą znajomość rozpoczął od delikatnego wybadania gruntu. - Wszyscy kucharze piją - zagaił, wydmuchując kwaśniawe powietrze w moją stronę. Zastanawialiśmy się właśnie gdzie umieścić kuchenkę, stoły pomocnicze, lodówki i zamrażarki. Kuchnia była jeszcze pusta, a kafelki lśniły. - Ja piję głównie piwo - dodał po chwili. Spojrzałem rozbawiony w jego stronę. - Ja też. Byle nie za dużo i nie w pracy. Przygasł na moment, lecz szybko odzyskał rezon. - Święta racja - przyznał - Jeszcze nie zaczęliśmy, więc... Śmiałym ruchem wyjął dwa piwa i podał mi jedno. Przepiliśmy za pomyślność przyszłego interesu. - Będzie się nam fajnie pracowało - stwierdził. Muszę przyznać, że trzymał się dzielnie przez sześć tygodni. Pił codziennie, ale umiarkowanie. Mówił składnie, obiady wydawał pewną ręką. Ilość wpadek zapewne nie odstawała od średniej wszystkich kuchni tego świata. Prawie uwierzyłem, że jest z tych nielicznych, którzy pijąc codziennie, nie wpadają w ciąg, zakończony kłopotami w pracy czy w domu.
  4. Nie wiem czy to kogos zainteresuje, ale ukazala sie w koncu ksiazka "Na koncu swiata napisane" autorstwa kilkunastu "zdrajcow zlotego", ktorzy wyjechali ciulac funty, dolary i euro. W sumie ladnie wydane i nieglupie dzielko. Jest w nim pare perelek. Polecam! Sorki za brak polskich znakow. Pisze z cudzego laptopa... PS. Jak ktos bedzie w londku, zapraszam na schabowego. Ruch mam jak w ulu :)))
  5. Bywam. Niestety. Jak każdy. Z góry przepraszam. Dlatego zresztą porzuciłem tzw. wierszoklectwo :) Pozdrowienia dla pogniewanych beneficjentów dyskusji!!!
  6. Czytam toto??? Tyci szacunku, droga pani, choćby za lata spędzone na tym forum. Kłaniam się.
  7. Dzięki. Knjapina działa, czasu na nic nie ma...
  8. Ło matko, ile komentów. Wymęczyłem to jakoś z rana, a tu taka niespodzianka. Poprawi się. Dzięki :)
  9. Skończyłem z ogrodami. Siedzę teraz we własnym i podziwiam wiosenne efekty jesiennych działań Anety. Ja uprawiałem ogrodnictwo zachowawcze, ona zaczęła tworzyć. Piękne żonkile, tulipany i inne kwiaty, zapamiętane przeze mnie jako upychane w ziemi cebulki, eksplodowały parę dni temu pięknem i obfitością. Są tak duże, że niektóre nie wytrzymały własnego ciężaru i zwiesiły głowy, a innym wręcz popękały zielone kręgosłupy. Siedzę i popalam przemycane Marlboro. Służby celne dwoją się i troją, używają psów i rentgenów, tropią i śledzą, a polskie fajki wciąż docierają do Anglii, czerniąc sterane płuca emigrantów zarobkowych. Człowiek człowiekowi funtem. Nie mam już przyjaciół. Wszystkich nas wykończył Londyn, pogoń za pieniądzem i przerost ambicji. Chcieliśmy w bardzo krótkim czasie nadrobić lata stracone na pogoni za pracą i szczęściem w rodzinnym kraju, która zakończyła się rozczarowaniem, biedą, nierzadko długami. Brnąc przez bagno interesowności, obdarliśmy się ze wszystkiego, co czyniło nas tym, kim byliśmy – studentami, intelektualistami, romantykami, także nieudacznikami. Kondensujemy i konsumujemy. Umiemy walczyć o każdego pensa, prężyć muskuły, nawet dać w pysk, jeśli zajdzie potrzeba. Jesteśmy tak absurdalnie asertywni, że bylibyśmy pewnie zdolni kopnąć żebraka, by usunąć go z drogi i sprawić, by nie śmiał o cokolwiek prosić. Mamy świetną pracę, domy, samochody, inwestycje, ale w środku jesteśmy puści, jak konserwa po śniadaniu. Nie wiem, czy nadajemy się do recyklingu. Ja postanowiłem spróbować. Ku rozpaczy Anety uczę się rezygnować z profitów, ponosić straty, pierdzieć fortunie prosto w nos. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny zawiodła mnie moja brygada budowlana, zostawiłem narzędzia i poszedłem w cholerę. I nie wróciłem. Ani po narzędzia, ani po pieniądze za pracę. Innym razem porzuciłem malowanie płotu w połowie, bo klient ośmielił się renegocjować ustaloną stawkę. Powiedziałem, że to, co zrobiłem dotychczas, to prezent dla niego, i już mnie nie było. Zrezygnowałem również z wielu roszczeń co do zaległości, jakie niektórzy klienci mieli wobec mnie. Anetę pewnie też kiedyś stracę. Bywa, że nie odzywamy się do siebie przez kilka dni. Ona ogląda telewizor w sypialni, ja w salonie albo siedzę w ogrodzie i próbuję skreślić parę słów. Powodem naszych nieporozumień jest mój brak komercyjnego zdyscyplinowania, niesubordynacja wobec nakazu zarabiania więcej i więcej. Śpimy odwróceni plecami do siebie, mamy odrębne kółka zainteresowań, mijamy się w drzwiach. Nie wiem co mam z tym zrobić. Nie chcę jej krzywdzić, lecz nie chcę też krzywdzić siebie. Walczymy w jednej drużynie, ale nie tworzymy zespołu. Moim ostatnim ukłonem w stronę mamony był biznesplan otwieranej przez nas restauracji. Mark, któremu pomogłem uratować pub, obiecał wynająć i opłacić robotników, ja muszę kupić materiały oraz wyposażenie kuchni i wyremontować salę. Wciąż gnębią mnie wątpliwości, czy Hounslow to dobra lokalizacja dla takiej inwestycji. Wprawdzie bliskość Heathrow i jednej z głównych londyńskich arterii przemawia za, ale sort mieszkających tu Polaków nieco różni się od tych z Ealingu, Hammersmith czy Shepherds Bush. Nie umiem określić ilu z nich to tradycyjni londyńscy „puszkożercy”, ilu zaś potencjalni amatorzy świeżo ugotowanych obiadów. W każdym razie to moja ostatnia inwestycja, ostatni zryw, łabędzi śpiew ambicji posiadania czegokolwiek. Niedługo kończę 35 lat. Zafunduję sobie prezent na urodziny, a czas pokaże czy zrobiłem dobrze. Plan idealny zakłada rok, dwa ciężkiej pracy, dochowanie się grona stałych klientów, dobrego personelu i przyzwoitych obrotów. Potem już tylko Mauritius, Kajmany, Barbados... Pisząc te słowa, umieram ze śmiechu. Czymże jednak byłby człowiek bez marzeń? Tym, czym bez autoironii.
  10. Ja liczę na sławę po 70-tce. Nie łam się małymi liczbami...
  11. Pomysł może i fajny, ale sądząc po błędach i literówkach, autor był pijany. Dajmy mu otrzeźwieć :)
  12. Kobiety są najlepszymi korektorkami! Sprawdzone!!! Jaka era, taka objętość tekstów :)
  13. Ciziowata cizia. Ona ciągle swoje. Skrótowaty skrót skrócony :)
  14. Ja tam wolę tutaj. Ciśnienie mniejsze, frajda też. Dzięki wszystkim za chwilę uwagi :)
  15. Mijał trzeci grudzień mojego pobytu w londyńskim maglu. Dwa poprzednie dały mi nieźle popalić, lecz ten obecny dokuczał jakby bardziej. Był trochę, jak trzeci rok studiów, kiedy człowiek ma wrażenie, że tematy na zajęciach powtarzają się, że nic więcej już nie da rady się nauczyć i najchętniej by zrezygnował. A może samotność i tęsknota dokuczały bardziej, bo było zimniej, a nocą łapał tęgi mróz, bo niebo przypominało sufit zadymionego baru, a ja dawno nie miałem kobiety. Nie wiem. Kiedy każdego ranka skrobałem szyby mojego BMW domową łopatką odłączoną od zmiotki, mimochodem myślałem o Polsce, w której nic mnie nie trzymało. Nie wiem dlaczego wyjechałem akurat do Londynu. Pewnie dlatego, że było można. Do Nowego Jorku też chciałbym pojechać, ale skoro tyle z tym trudności, trzeba dawać odciski wszelkich części ciała i jeszcze czekać łaski, to ja dziękuję. Gdy nadeszła Wigilia, najbardziej magiczny dzień w roku, okazało się, że wcale nie jestem na nią przygotowany. Zaskoczony, niczym polscy drogowcy, pobiegłem do sklepu po coś gotowego. Nie było z tym problemów. W Rose Superstore czekało wszystko, czego potrzebowałem: porcje karpia, śledzie na 1001 sposobów, barszcz, pierogi, makowce, serniki, nawet bakalie i orzechy. Zaryzykowałem i zapytałem sprzedawcę o kompot z suszu. - Nie ma – pokręcił głową z autentycznym smutkiem na twarzy – Ale za rok będzie. Napisz mi tu pełną nazwę... Podobał mi się hindusko-pakistański stosunek do klienta. Dla nich to nie był tylko biznes, lecz filozofia życia oparta na takim handlu, by klient zawsze był zadowolony. A przy okazji zarabiali na tym wcale nieźle. Kupiłem barszcz w kartoniku, porcję pierogów z kapustą i grzybami oraz parę piw. - Polska wódka tania – mrugnął do mnie sprzedawca. - Dziękuję. - Jak to? Wszyscy kupują. - Ja lubię tradycję. Pokiwał głową, jednak nie wyglądał na przekonanego. - Może za rok – rzekł filozoficznie. - Może... Wyszedłem na ulicę. Ruszyłem wolnym krokiem w stronę domu, choć wcale mi się nie spieszyło do pustego pokoiku na piętrze, leżącego obok toalety i składzika na środki czystości. Dusznego, ciasnego, mrocznego. Na co dzień uwielbiałem w nim być, lecz przecież była Wigilia. Nawet nie zauważyłem, kiedy z naprzeciwka nadeszła jakaś długonoga piękność w biało-czerwonym stroju. Nad głową trzymała tablicę z napisem: Polska Wigilia/Polish Christmas Eve’s Supper and Party. - Gdzie ta Wigilia? – spytałem - O tu, w pubie. Pan z listy czy prywatnie? - Jaka to różnica? - Z listy ludzie robili coś do jedzenia, piekli ciasta. Prywatnie wstęp osiem funtów. Zaintrygowało mnie to, a przede wszystkim oddaliło od samotnego powrotu do domu i spędzenia tej nocy przed ekranem komputera. - Wstąpię na chwilę. Prywatnie. Minąłem okno z neonem Tyskie (kiedy oni to powiesili?) i pchnąłem odrapane drzwi. Wąsaty jegomość bez włosów na głowie zrobił na mój widok srogą minę i machnął pieczątką przed nosem. - Prywatnie – uprzedziłem jego pytanie i położyłem na stoliku dziesięciofuntowy banknot. Wydał mi resztę, po czym pacnął tuszem w nadgarstek. „Zapłacono gotówką” - Dobre – uśmiechnąłem się krzywo. - Jemy w barze, sala taneczna na prawo. - Taneczna? - A jak. Nieśmiało wszedłem między ucztujących ludzi. Jakaś podpita panna zerwała się na mój widok i podbiegła wymachując opłatkiem. - Wszystkiego najlepszego! - Nie mam dziś urodzin. - No to co? Inny, łysy i wąsaty jegomość pod pięćdziesiątkę kiwnął, bym usiadł obok niego. - Czym chata bogata! Zająłem miejsce na stołku bez oparcia, naprzeciw talerza ze stertą schabowych. Zdumiony powiodłem wzrokiem po całym stole. Kotlety mielone, udka z kurczaka, plastry pieczeni, różne szynki, pęta kiełbasy. Misy z sałatkami, śledzie, stosy pierogów, jajka w majonezie... I morze smukłych butelek wódki. - Kto się żeni? – zapytałem głupio. - Nie podoba się? – mruknął łysy z lewej. - Super jest. Tylko czy to wigilia? - A co? Facet w białej sukience kazał inaczej? - Post już zniesiono – dodał ktoś z boku. Zawrzało wokół. Wszyscy patrzyli na mnie spod byka. - Mówi tu który po angielsku? – odezwał się ktoś z głębi sali. Zapadła krępująca cisza. - Ja mówię – powiedziałem w końcu. - Fajnie, bo tu kolesie mają parę pytań. Generalnie im smakuje, ale chcą wiedzieć, co to jest. Ten czarny z okrągłą gębą pyta się czy to wieprzowina. Pork no nie? Dopiero teraz zauważyłem, że po drugiej stronie stołu siedzą sami nie Polacy. Podszedłem się przywitać. Szkot, Hindus, Somalijczyk, paru Anglików i Rosjanin byli już nieźle podchmieleni. Pokrótce objaśniłem co to za potrawy, a muzułamanom kazałem nie tykać schabowych ani szynki. Polacy patrzyli na mnie z podziwem. Ktoś nagle zaintonował „Wśród nocnej ciszy”, ale że nie pamiętał co dalej od trzeciej zwrotki, a nikt mu nie pomógł, znów zapadła cisza. - To po maluchu... - Gdzie jest didżej? Dawać didżeja! Zostałem zmuszony do połknięcia trzech kieliszków z rzędu. Poczułem wielkie gorąco na policzkach i nagle przyszło rozluźnienie. Z drugiej sali dobiegły mnie dźwięki „Daddy cool” BoneyM oraz piski stęsknionych za tańcem kobiet. Zostałem zdybany przy barze przez człowieka, który pytał o angielski. Był niski, krępy i śmierdział potem. Machnął do mnie flaszką i kieliszkiem. - Walnij, bracie. Tak świątecznie. Nie odmówiłem. Raz, drugi i trzeci. Zajrzałem na salę. Grupka kobiet podrygiwała w świetle laserów. Jedna z nich uśmiechnęła się ponętnie i pomachała do mnie ręką. Udałem, że nie widzę, więc pofatygowała się osobiście. - Zatańczymy? Wódka mnie otępiła do tego stopnia, że nie mogłem oderwać wzroku od szczeliny między piersiami tej dziewczyny. Byłem spragniony takich widoków. Wyciągnąłem ręce, by dotknąć, poczuć, przeżyć tę ulotną chwilę. - Ej, gościu, kurwa! Odskoczyła, niczym robotnik od zepsutej betoniarki. - Co jest? - spytałem głupio. - Spadaj, fagasie! - Dobra. Spadam. - Wiesiek! Ten chuj dotykał moich cycków!! Zasraniec jebany!!! Zmieszany cofnąłem się w stronę baru, licząc że Wiesiek mnie nie zauważy. Zauważył! - Panie Wieśku. Ona tak sama... Dukałem jak przedszkolak, ale ta kupa zbitego mięcha zbliżała się do mnie bez litości. Gdy było już naprawdę blisko, ten wielki facet spojrzał na mnie ironicznie i machnął ręką. Odwrócił się na pięcie i tyle go widziałem. Odetchnąłem z ulgą. Oparłem się o tłustawą ścianę i długo łapałem oddech. Kiedy wreszcie doszedłem do siebie i ośmieliłem się wystawić głowę z kąta, w którym się ukryłem, od razu jakaś niska, grubawa pannica rzuciła się w moim kierunku, wyciągając ręce. Wtedy dałem nogę. Naprawdę. Uciekłem od wódki, schabowych i BoneyM. Uciekłem, zapominając mojej wigilijnej siatki z zakupami. Dochodziła północ. Cała Anglia szalała na imprezach. A ja cieszyłem się, że nadchodzi Boże Narodzenie. I cisza.
  16. Trzeba korzystać z koniunktury. Dublin publikuje na potęgę. Czas na Londyn. Może coś z tego będzie... A potem wracam do Krakowa pisać metafizyczne dyrdymały.
  17. No dobra, jesteś w fazie postmoderny. Uwodzicielskie prawda? Tylko czym jest ten utwór? Felietonem? Jeśli tak, pierwsze akapity nie leżą. Opowiadaniem? Pozostałe nie leżą. Mam trochę zawrót głowy i niepokój czytania po omacku :) Poza tym trudno się czepiać.
  18. To ok. Nie ma sprawy. Nic osobistego :)
  19. Ostatnio to wiele ludzi przeplata tutaj ile wlezie. To bodaj czwarty taki przemiał, jaki widzę w ciągu siedmiu dni. Hybrydziasto się zrobiło, bo ani poety, ani prozaku nie jedzą... Ale emocje doceniam i wcale z nich nie drwię.
  20. Jeju, cięższy kaliber. Przedmówczyni ładnie i według płci wykazała, co nie tak,a co owszem. Ja westchnę jeno, honor oddam i bezrozumnie po męsku pójdę do wyra:) A miałem nie żartować... ech...
  21. Bardzo cenne czepialstwo. Dzięki. Się poprawi :)
  22. Nie wiem. Opisujemy trochę inny kraj, czyż nie? Zadziwiłeś mnie Koterskim. Nigdy bym się nie podejrzewał :)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...