Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. Nie zrozumieliśmy się. Żartowałem, ale już nie będę. Nie chciałem kopać przysłowiowego grafomana, bez osobistych ucieczek. Ech życie...
  2. A ja, tradycyjnie już, mam wrażenie, że wierszyk nie wyszedł i trzeba prozę poetycką zrobić. Z reguły jednak wychodzą wtedy fragmenty pięknych zdań, które nie tworzą żadnego utworu. Czytałem takie milion razy :)
  3. Nie kop leżącego. Wystarczy, że leży...
  4. Od rana nic mi się nie układało. Nie wiem, którą wstałem nogą, lecz zdecydowanie nie była to prawa. Dramat rozpoczął się wraz z otwarciem puszki z kawą; jej dno błysnęło złośliwie, a mnie prawie łzy stanęły w oczach. Należę do bezsprzecznej większości ludzi, którzy dzień zaczynają od kawy, najlepiej dwóch. Brak życiodajnej substancji oznaczał poważne ograniczenie funkcjonalności. Niewiele myśląc, przekopałem szafki współlokatorów, daremnie poszukując choć kilku ziarenek. Wszystkie szafki emigrantów zarobkowych wyglądają tak samo. Worek nadgniłego chleba, parę jajek w opakowaniu, resztka oleju, cebula i czosnek. I mnóstwo konserw. Tuszonka, pasztet, śledź, gulasz angielski (sic!), pasztet, przecier pomidorowy... Ani grama kawy. Trzaskając drzwiczkami, kląłem na zmianę po polsku i angielsku. Na koniec trzasnąłem także drzwiami wyjściowymi, aż futryny jęknęły. Londyn o 8 rano można określić tylko jednym słowem – Korkowisko! Miasto dusiło się i dławiło, pęczniejąc od śpieszących się do pracy setek tysięcy ludzi. Władze przekonywały, że aby zapewnić przepustowość ulic, wielu kierowców powinno przesiąść się do środków transportu publicznego. Gówno prawda! Nie ma nic gorszego, niż nie zmieścić się do trzech kolejnych składów metra lub machać białą chusteczką do ignorującego cię kierowcy pełnego do granic możliwości autobusu. Już lepiej postać w korku w przestrzeni własnego auta, przy muzyce czy papierosie. Po trzydziestu minutach przeciskania się przez ciasne ulice wydostałem się wreszcie na obwodnicę. Zjechałem na stację benzynową, by zamówić kawę i pognałem dalej. Po chwili wyrzuciłem kubek przez okno. Ciepła woda o zapachu i wyglądzie kawy to nie było to, czego potrzebowałem. Z goryczą porównałem ją do życia w stolicy Anglii. Byle co do picia, jedzenia, spania. Tymczasowość, jednostajność, bezrefleksyjność. Emigrancka niedola. Współczułem ludziom, którzy postanowili tu zostać. Ja chciałem tylko nachapać się funtów i wrócić do mojego podkarpackiego miasteczka, gdzie nawet woda i powietrze mają smak, zapach, charakter. Dom, który remontowałem od miesiąca, był prawie gotowy do wystawienia na sprzedaż. Pozostało tylko pomalować zewnętrzne ściany na biało. Zaparkowałem przy żywopłocie, póki jeszcze było wolne miejsce i od razu wspiąłem się na drabinę. Planowałem zrobić dwie ściany, skoczyć na lunch i odbębnić pozostałe dwie. A potem: witaj kaso! Miałem do skasowania taką sumę, że mój hinduski szef o angielskim imieniu Bobby, zapewne odchodził od zmysłów. Powszechnie wiadomo, że ludzie wywodzący się z biedy, nigdy nie zapomną traumy jedzenia ryżu, chleba z masłem czy czosnkowej polewki. Dotyczyło to w tej samej mierze obywateli z krajów bengalskich, co Polaków. Byli do przesady oszczędni, a nawet skąpi. W tym przypadku cena była wypadkową kompromisu, który osiągnęliśmy z Bobbym na drodze długich i ciężkich negocjacji. Gdy wziąłem się za wcieranie farby szczotką w chropowatą ścianę, zapomniałem o całym świecie. Także o braku kofeiny we krwi. Malowanie to bardzo hipnotyzujące zajęcie. Wykonujesz je mechanicznie, niemal bezmyślnie, choć tak naprawdę możesz wtedy rozmyślać, marzyć, wspominać. Ja akurat, nie wiadomo czemu, sięgnąłem myślą czasów szkolnych. Do pewnej Marianny, z którą prowadziłem społecznie składzik makulatury. Była wyrośnięta nad wiek i bardzo miła. Czasem, z nudów, całowaliśmy się i dotykając delikatnie, odkrywaliśmy odwieczne tajemnice żywota. Na kartonach, Trybunie Ludu i Perspektywach. Dziwne, nie pamiętałem wcale jej twarzy. Zapamiętałem właściwie tylko jej maleńki, prawy sutek. Dlaczego prawy? Bo twardniał, gdy go dotykałem, a lewy nie chciał ani drgnąć. Jedna ze ścian zmieniła się z buro-szarej w bieluchną, potem druga i trzecia. Zapomniałem o lunchu i wziąłem się za czwartą, tę od ulicy. Było już dobrze po czwartej po południu, a my z Marianną wciąż leżeliśmy na makulaturze, w szkolnej piwnicy, jakieś dwadzieścia lat temu. Wspomnienia były tak miłe, że nie pozwalałem im odejść. Gdzieś za moimi plecami chichotały dzieci. Kopana przez nie piłka raz po raz trafiała w żywopłot malowanej przeze mnie posesji. Marianna uśmiechała się lekko, a włoski na jej ręce uniosły się raptem pod wpływem chłodu piwnicy. Wówczas piłka pacnęła o ścianę na prawo ode mnie, zostawiając brudny ślad. - Hej! – wrzasnąłem, brutalnie wyrwany ze świata, którego już nie było – Jeszcze raz i tam zejdę! Dzieciaki roześmiały się, zapewne za sprawą mojego „funny English”, ale to co robiły wcale nie było funny. Piłka znów trafiła w ścianę. Wydarłem się, niczym wódz Hunów na minutę przed bitwą i pobiegłem za żywopłot. Dzieciaki znikły. Uciekły do jednego z domów, lecz nie wiedziałem do którego. Wróciłem na drabinę i zamalowałem ślady po piłce. Wyjąłem telefon, by dać znać Bobby’emu, że może przyjechać odebrać robotę, gdy piłka trafiła w ścianę ponownie. Tym razem jednak upadła na trawnik obok mnie. Sięgnąłem po nią i schowałem się w domu. - No, i kto tu teraz rządzi? – mruknąłem mściwie. Przez chwilę nic się nie działo. Później trzy małe głowy wychyliły się zza żywopłotu. Zaczekałem aż podejdą bliżej i wyszedłem bez piłki. - Co jest? - Dawaj piłkę! - Nie dam. Niszczycie moją pracę. - To wolny kraj! – krzyknęli chórem. - Wiem. - To dawaj! - Nie. - To wolny kraj!!! - Wolno niszczyć? - Wolno. - To ja zniszczę piłkę. - Co? - To wolny kraj. - Ale nie dla ciebie, ciołku. Krew uderzyła mi do głowy, jednak uzmysłowiłem sobie, że to tylko dzieci. Angielskie bachory są od małego uczone, że są najważniejszym dobrem pod słońcem i żadna dyscyplina ich nie dotyczy. Miałem teraz tego naoczny przykład. - Jak przyjdzie mój szef i mi zapłaci, to wam oddam piłkę. - Teraz! - Nie! Zamknąłem drzwi. No ładnie – pomyślałem – Na koniec tego popieprzonego dnia czeka mnie awantura z ojcami tych gówniarzy. Malcy odeszli. Nagle poczułem się zmęczony i głodny. Wsiadłem do auta i pojechałem do najbliższego sklepu. Od progu zauważyłem, że jest bardzo słabo zaopatrzony. Ze zdziwieniem powiodłem wzrokiem po pustych półkach i zapytałem znudzonego sprzedawcę: - Masz kanapki? - Nie. - A samosy? - Nie. - To może polskie piwo? - Też nie. - Ty, to co z ciebie za Hindus? - Jestem z Bangladeszu. Machnąłem ręką i wziąłem z lodówki trzy ostatnie puszki Fostersa oraz paczkę chipsów. Po powrocie pod dom Bobby’ego okazało się, że dzieciaki stoją pod drzwiami w towarzystwie jakiegoś dorosłego. Był już nieźle podpity, a jego czerwona gęba miała wrogi wyraz. Spojrzał z pogardą na moje słowiańskie rysy i warknął: - Zabrałeś mojemu synowi piłkę. - Przecież to wolny kraj. Mogę robić co zechcę. - Daję ci minutę. Ostentacyjnie spojrzałem na zegarek. Koleś nie wytrzymał. Zamachnął się, ale byłem szybszy. Odepchnąłem go lekko. Wystarczyło, by nakrył się nogami na trawniku. Miałem nadzieję, że wylądował w jakiejś psiej kupie. - Dzwonię po policję! – ryknął. - Czekam... Też rozważałem taką ewentualność, lecz w końcu zamknąłem się w domu i zadzwoniłem do Bobby’ego. Gdy wyjaśniłem o co chodzi, obiecał przyjechać w dziesięć minut. Tymczasem tłumek pod domem zdawał się gęstnieć. Pijany angielski dżentelmen gestykulował, tłumacząc coś sąsiadom i kumplom z pubu. Pożałowałem, że zamalowałem ślady po piłce. I wtedy mnie olśniło. Uchyliłem drzwi i kopnąłem ją w ich kierunku. Nie pomyliłem się. Tłum się rozszedł, zaś dzieciaki natychmiast zaczęły okładać piłką ścianę. Kiedy ujrzałem Audi TT Bobby’ego, natychmiast wybiegłem z domu. On też usłyszał, że to wolny kraj. Uśmiechnął się krzywo i zadzwonił po Policję. Miny kolegów z pubu zrzedły, po czym mniej zaangażowani ulotnili się szybko. - Won do siebie! – wrzeszczał mimo wszystko ten pijany – Obaj. To nasz kraj. Staliśmy z Bobby’m ramię w ramię, gotowi lać w pysk. Pewnie ostatni raz Polak z Hindusem współpracowali tak dzielnie gdzieś na wzgórzach Monte Cassino. Poprawna politycznie, słuszna rasowo policja w osobie pana i pani zajechała bardzo cicho. W tym czasie pijani Angole byli już naprawdę niemili. - Sir, czy mam pana aresztować za rasizm? – zapytała czarnoskóra policjantka. I mój pijaczek przygasł. - Przecież to wolny kraj – szydziłem – Możesz niszczyć moją pracę i mnie obrażać. Nie tak mówiłeś? Facet milczał. Policjanci wysłuchali racji wszystkich stron, spisali notatkę, a nam kazali się rozejść. Szybko przemalowałem plamy i skasowałem Bobby’ego. Parę dni później, kiedy przejeżdżałem obok jego domu na sprzedaż, zauważyłem, że w Audi nie ma szyb, lusterka są pozrywane, a z opon znikło powietrze. Wolny kraj – pomyślałem – Przerażająco wolny.
  5. Patryk, nie jestem hazardzista. Pogadamy po ceremonii.
  6. Trudno ci odmówić wyobraźni i talentu. Pozdrawiam zawsze zainteresowany :)
  7. Uroczy fragmencik młodzieńczego bajania. Krzepiące z rana :)
  8. A dzięki. Ciebie też sto lat nie było :)
  9. Wajda nakręcił duuużo lepsze filmy, ale nie tak nośne tematycznie i łatwe w odbiorze dla amerykanów. Temat na Oskara. 90 % szans....
  10. Dawaj. I tak rzadko bywam:)
  11. Ty, ale zobacz co pozya może. Jaki tumult, jaki raban, jakie poruszenie. Dzięki. Wiesz za co :)
  12. No tak, ale tam podstawową sprawą jest sprzedaż tomików :) Ale nikt nie jest doskonały, nawet nasz Angel.
  13. No cóż, miły, popołudniowy tekst. Z kobiecym zadęciem :) Wielokropków faktycznie za dużo, bałagan cały.
  14. Dla mnie zbyt krótko, nawet na alegorię, ale ok. Trudno się czepiać. Autor autorowi wilkiem :)
  15. Dzięki UFO za komenta z tej ziemi :) A ty Bezet nie mędrkuj. Ty wiesz ile lat tak można początkować w Anglii??!!
  16. Dzięki Basiu, dzięki Aniu! W początkujących zawsze jest szansa, że ktoś przeczyta :)
  17. Minęły już trzy tygodnie, odkąd nas wywalili z roboty. Niby to nic, bo pracy w Londynie jest od groma, ale najpierw trzeba wytrzeźwieć. Kiedy z samego rana spojrzałem na sinozielonego na gębie, skulonego na materacu pod oknem braciaka, a potem na puszczającego pawia na trawnik przed domem Waldiego, wiedziałem, że dziś to my za robotą nie pójdziemy. Postanowiłem jakoś chłopakom ulżyć i skoczyć po zgrzewkę browarków. Brakło mi parę funtów, jednak Ciap ze sklepu, znając mnie z dobrej strony, dał piwo na zeszyt. Całkiem, jak pani Bronia z GS-u, świeć Panie nad jej dobrotliwą duszyczką. Waldi, na widok piwa, załkał cieniutko. Jedno wypił od razu, drugie tylko napoczął, by delektować się jego smakiem dłużej. - Będę żył – stwierdził z właściwą sobie lekkością – Co z Markiem? Spojrzałem na skulonego na wyrku braciaka i machnąłem ręką. - Też będzie żył. Tylko daj mu pić. Waldi zaśmiał się i pochylił nad moim bratem, by uronić kilka kropel w jego spierzchnięte usta. Marek zerwał się, jakby go pocałowała jakaś szpetna baba i pomknął do kibla w czasie bliskim rekordowi Europy. Przybiliśmy z Waldim „piątkę” i stuknęliśmy się puszkami. Życie jest piękne – pomyślałem i zaraz zmarkotniałem. Z chaty też nas wywalili za chlanie i niepłacenie w terminie. Depozyt odmieszkaliśmy, ale nasze bety zostały w pokoju. Pewnie landlordka wyrzuciła je do najbliższego skipa. A co tam? Śpiwory, jaśki, trochę ciuchów, stary Kasprzak i tego typu szajs. Mogliśmy to wszystko kupić zupełnie nowe za jedną tygodniówkę. Chwilowo zamieszkaliśmy u Waldiego, lecz i tu nikt nas nie chciał. Zawsze podejrzewałem, że wrednych ludzi jest na świecie więcej, teraz miałem to czarno na białym. Dostaliśmy ultimatum, by wypierdalać, zanim nie wrócą z pracy, bo inaczej będzie źle. No i fajnie! Mamy cały dzień! Braciak wynurzył się z kibla trochę mniej zielony na twarzy. - Jedziemy na Mortlake? – zapytał ochrypniętym głosem. - Po cholerę? - Trzeba skończyć robotę. - Jaką? - No ten garaż. Przecież ledwo żeśmy plasterbordy przykręcili. Spojrzeliśmy z Waldim na siebie, niczym dwie przedszkolanki w trakcie edukowania matoła. - Braciak, to było dawno temu. Wyjebali nas, pamiętasz? Podrapał się w tył głowy, poprawiając przy okazji czapkę z daszkiem, której nigdy nie ściągał. - To co my teraz zrobimy? – zapytał. - Walnij browara. My z Waldim coś wymyślimy. Braciak wypił całe piwo, zdetonował dwutlenek węgla głośnym beknięciem i runął z powrotem na wyrko. - Nie jest dobrze, Waldi – zagaiłem. - A komu jest? – odparł z żarliwością katechety – Świat schodzi na psy. Wyobraź sobie, że stoimy na starym moście. Dechy są połamane, strach iść. I nawet nie wiemy co jest po drugiej stronie... Urwał nagle, jak gdyby chciał zastanowić się o co właściwie mu chodzi. Spojrzał na mnie bezradnie i wzruszył ramionami. - I co? – spytałem mimo wszystko. - I to jest najfajniejsze. Uśmiechnął się szeroko i klepnął mnie w ramię. Wybrnął. Skubany, znowu wybrnął. Jeszcze nie było tak, żeby sobie nie poradził w impasie. Trzymałem się blisko niego, bo miał ten rodzaj instynktu przetrwania, który nigdy nie zawodził. - No dobra, ale kasy już nie mamy. Piwo wziąłem na krechę. - Niedobrze – zafrasował się – Jak my teraz wyślemy kartki na święta? Miał też charakterystyczne zapaści świadomości. Jak teraz. Była połowa września, a on o Bożym Narodzeniu. - Musimy jakoś zarabiać – ciągnąłem – Jestem tu od roku. Wszyscy na osiedlu myślą, że przyjadę Mercedesem. - Przyjedziesz. Ślubnym albo pogrzebowym. Pozostało mi się roześmiać razem z nim, lecz w głębi duszy byłem naprawdę przestraszony. Otworzyliśmy po piwie. Waldi wyjął zmiętą paczkę papierosów. - Wolno tu palić? – zapytałem głupio. - Pewnie, że nie. Zwisa mi to. Braciak przewrócił się na wyrku, mrucząc coś w rodzaju: dajcie zajarać, i prawie natychmiast zaczął chrapać. - Martwię się o młodego – powiedziałem łamliwym głosem – Mama by mi nie wybaczyła. - Będzie dobrze. Daj mi chwilę. Wymyślę kilka alternatyw. Zastanowiło mnie to. Postanowiłem zaryzykować i mruknąłem: - Słyszałem, że alternatywa może być tylko jedna. - Może w Polsce. Tu jest Londek. Pokiwałem głową. Waldi zawsze ma rację. Spotkaliśmy go rok temu w ręcznej myjni samochodowej. On już tam pracował od kilku miesięcy, my dopiero zaczynaliśmy. Młody Pakistańczyk, niejaki Khan, zapewniał nam trzydzieści funtów za dziesięć godzin plus napiwki. Sprawdziło się tylko to pierwsze, bo żaden z tych mniej lub bardziej ciemnych na skórze typów nie zostawił nam nawet na zapałki. Biegaliśmy wokół ich wypacykowanych autek, niczym banda lokajów, potrącając się nawzajem w ogromnym pośpiechu, mającym świadczyć o naszym zaangażowaniu. I czas sobie płynął. Któregoś dnia poszliśmy po robocie na piwo. Rozsiedliśmy się na ławce w jakimś przytulnym parku, a ja zapytałem: - Jak ty to znosisz przez tak długi czas? Waldi zesztywniał. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz da mi w pysk, lecz tylko uśmiechnął się smutno. - Uważasz, że nie mam ambicji? - Nie wiem. Nie... - Masz rację. Jestem jedynym gościem, który wytrzymał tam tak długo. Witam i żegnam, ale sam nie odchodzę. Prawdą jest, że nie lubię zmian. Do wyjazdu na Wyspy przygotowywałem się rok, a jak już poszedłem na autokar, mój plecak ważył z piętnaście kilo. Braciak pociągnął charakterystycznie nosem. W powietrzu zawisła aura domorosłej filozofii. - Myjka zabija w człowieku ducha kariery – stwierdził stoickim głosem, jeżąc mi włos na głowie – Usługujemy gościom, którzy u nas na osiedlu nie przeszliby od Supersamu do klatki schodowej Lewandowskich... - Ty, młody, pij browara, nie mędrkuj – skarciłem go szybko, żeby przyhamował, zanim naprawdę się rozkręci. Wtedy Waldi, zwalisty chłop z krzywym nosem i rzadką grzywką, objął braciaka, jak najlepszego kumpla z podstawówki. - Święta racja. Cieszę się, że was spotkałem. Londek daje tyle możliwości, a my się marnujemy. Ten kop od was był mi potrzebny. Dajcie mi trochę czasu. Coś wymyślę. Teraz chodźmy dokupić piwka... Od tego czasu trzymaliśmy się Waldiego. Jeszcze kilka tygodni męczyliśmy się na myjni, a on myślał. Codziennie zasiadaliśmy na naszej ławeczce i przy piwie konsultowaliśmy jego pomysły. Spółka rikszarzy, bramkarze w nocnych klubach, sprzątacze biurowców, pracownicy farmy, wyprowadzacze psów... On proponował, my szukaliśmy słabych stron i najczęściej pomysł upadał. Ale Waldi nie rezygnował. - A co wy umiecie? – zapytał w końcu wyraźnie poirytowany. Podrapaliśmy się po głowach. - Trochę malowałem – przyznałem nieśmiało. - Płytki – mruknął braciak - Jakie płytki?! – wrzasnąłem – Pomocnikiem byłeś! - Ty też. Malarza. Waldi wskoczył między nas, niczym zawodowy sędzia bokserski, - Jest cienka granica między pomocnikiem, a wykonawcą. Tyle, że pomocnik odwala najgorszą robotę. – wtrącił pojednawczo – Ja trochę kładłem tapety. Czyli z grubsza podpadamy pod dekoratorkę. Znakomicie. Słyszy się na lewo i prawo, że Polacy odnawiają Londyn. My też możemy. Poczułem jak wypełnia mnie światło. Brygada remontowa to było to. Uściskaliśmy się radośnie i poszliśmy dokupić piwa. Praca na myjni nie dawała żadnych perspektyw, ale pozwalała nowym przetrwać pierwsze miesiące w Londynie. No bo co można było zrobić za trzydzieści funtów dziennie? Za sześć dni to sto osiemdziesiąt, a przecież samo mieszkanie kosztuje pięćdziesiąt pięć, żarcie powiedzmy dwadzieścia pięć, no i alkohol trzydzieści-pięćdziesiąt – w zależności od humoru, okazji, ochoty. Zostawały człowiekowi żałosne resztki, choć przecież nie po to wyjeżdżał z kraju. Od tamtego, pełnego euforii wieczoru minęło sporo czasu. Kupiliśmy narzędzia, zbudowaliśmy sieć kontaktów, nabraliśmy szacunku do samych siebie i własnych możliwości. A potem wszystko straciliśmy. Klientom najbardziej nie podobał się nasz wygląd i zapach, jak gdyby to miało jakiś wpływ na jakość roboty. Spojrzałem na Waldiego. Miotał się po pokoju, niczym nagi niedołęga w pokrzywach. - Nie mogę jasno myśleć! – wykrzyknął teatralnie i pobiegł do kuchni. Tam wspiął się na wysokie krzesło i sięgnął ręką pomiędzy butelki stojące na szafce obok okapu nad piecykiem. - Co ty robisz? - Kombinuję której jeszcze nie wypełniłem wodą... - Co??? - Oni i tak tego nie piją. To dekoracja. O, wiem! Gin jest cały. Zeskoczył z promiennym uśmiechem oraz pękatą butlą w ręce. - Smakuje jak Brutal z kiosku, ale powinien gdzieś być tonik... Wypiliśmy po dużej szklance. Waldi zaciągnął się dymem ze skręta i nagle spojrzał na mnie wzrokiem szaleńca, któremu wydało się, że wreszcie zrozumiał Wszechświat. - Jakie to banalne! Jakie proste! Spokojnie czekałem na wyjaśnienia. - Zesquatujemy flat na dole! Mieszkam tu pół roku i nigdy nie widziałem właściciela. Nie słyszałem ani jednego dźwięku. Tam nikt nawet nie zaświecił światła. Rozumiesz co mówię? - Co to jest squatowanie? – spytałem cienkim głosem. - Zajmujemy chatę i jest nasza. - To legalne? - Nie do końca. Przestępstwem jest tylko włamanie. - No więc jak wejść do czyjejś chaty bez włamu? - Einstein też potrzebował czasu. Minutka! Też popadłem w zadumę. Ten dziwny budynek miał dwoje drzwi. Te po prawej wiodły do mieszkania na górze, w którym akurat byliśmy, a więc te po lewej musiały prowadzić do mieszkania, które zajmowało całą powierzchnię parteru. Były nieźle odrapane. I ta zadymiona zasłonka. Może faktycznie od dawna nikt tam nie mieszkał... - Ok. Musimy zrobić dziurę w podłodze – zdecydował Waldi - Te klepki i tak nie trzymają się kupy. Później załatamy sufit, a klepki ułożymy na miejsce. Z dziecinną łatwością oderwał jedną z nich i naszym oczom ukazał się beton. - Potrzebujemy narzędzi. Jeden z lokatorów jest budowlańcem. Ma w cholerę dupereli w garażu. Chodź! Znaleźliśmy młotki, dłuta, a nawet wiertarkę z udarem i kompletem profesjonalnych wierteł. Ogarnął mnie dziwny szał połączony z zawziętością, jakiej nie zaznałem od czasu, gdy pewien gość postanowił odbić mi dziewczynę. Wybiłem mu zęba i wlokłem za pasek po całym parkiecie, dopóki ochroniarze nie wyrzucili nas z dyskoteki na pysk. A Gośka i tak odeszła. Wierciliśmy jak szaleni. Kuliśmy jak wariaci. Gin szybko się skończył, ale Waldi znalazł na półce jeszcze jakieś winko. Byłem niesamowicie szczęśliwy. Zwątpiłem tylko raz, gdy wielki kawał betonu i cegieł runął w dół, czyniąc potworny rumor. Zamarliśmy w bezruchu, ale najwyraźniej na dole nie miał kto zareagować. - Schodzimy – zarządził Waldi. - Zaraz. A powrót? - Racja. Skręćmy coś z prześcieradeł. Nie musieliśmy. W garażu był zwój solidnej liny, na której zacząłem spuszczać Waldiego ku naszej przyszłości. Trzymał się nieźle do czasu, gdy jego głowa nie dotarła do krawędzi dziury. Wtedy dłonie zaczęły mu drżeć, a on oblewać potem. Spojrzał na mnie błagalnie, jak ostatni majtek na Titanicu i puścił linę. Huk był strasznie donośny. Przez kilka minut nasłuchiwałem czy nie słychać wycia syreny, ale okazało się, żę nawet braciak się nie obudził. Odetchnąłem. - Waldi, żyjesz? - Jeszcze nie wiem... - Jak tam jest? - Niezła chatka, choć nieco zakurzona. Kichnął i roześmiał się wesoło. - Mamy dom! Czujesz te oszczędności. Żadnego czynszu, depozytu... Coś tu dziwnie śmierdzi... - Idę do ciebie! - Dobra. Byłem w lepszej formie, niż on. Zsunięcie się na dół zajęło mi kilka sekund. Wylądowałem na zakurzonym stole otoczonym przez cztery zdobione krzesła. W całym domu unosił się niepokojący zapach, jak gdyby mięsa zapomnianego w wyłączonej lodówce miesiąc temu. - Waldi? - Jestem w kuchni. Mamy co pić!!! Rozejrzałem się po mrocznym wnętrzu pokoju, w którym wylądowałem. Kominek, sofa, przetarty dywan, niewielki stoliczek pełen fotografii w antyramach, kryształowa karafka z jakimś płynem... - Hu! Waldi wpadł na mnie z butelką whisky w ręce. - Mamy zapasy, że hej! Pociągnął spory łyk i podał ją mnie. Też sobie nie pożałowałem z tej całej radości, że po dniach chudych nadchodzą naprawdę tłuste. - Musimy sprawdzić, czy drzwi się otwierają – zakomenderowałem – Zwłaszcza te z tyłu domu. Poszliśmy najpierw zbadać wejściowe. W holu powitała nas wielka góra papieru, która broniła dostępu do drzwi. Ulotki, foldery, książki telefoniczne, gazety, listy, awiza. Może tona papieru, sięgająca metra wysokości. - Prawdziwy skład makulatury – zaśmiał się Waldi – Masz pojęcie jak długo trwało jego zbieranie? - Ile tu płacą za kilogram? – spytałem przytomnie. - Tu płacą tylko za metale kolorowe. Makulatury chyba nie skupują. Rany, tutaj poległ cały las. Brzózki, świerczki, buczki... - Waldi, nie rozkręcaj się. To tylko drzewa. - Ale jak wiele! Ruszył papierowym szlakiem, raz po raz grzęznąc w jakiejś szczelinie i tracąc równowagę. Mamrotał pod nosem typowo polskie zwroty typu: udręka, gehenna, los wraży, porażka z potężnym frontem itp. Nagle pisnął tak cienko, że pomyślałem, iż nadepnął na dziecięcą zabawkę. - Co jest?! - Widzę rękę! - Czyją? - A ja wiem! Zrobiło mi się słabo, lecz nadludzkim wysiłkiem woli ruszyłem przez morze papieru na ratunek Waldiemu. Pochylał się nad sino-brunatną dłonią, która wystawała spomiędzy ulotek pizzerii i biura ubezpieczeniowego. - Może to proteza. Sprawdzałeś? - Zgłupiałeś?! Wyrwałem mu z ręki flaszkę i pociągnąłem łyk stulecia. Potrząsnąłem głową, dodając sobie odwagi, ale ostatecznie nie ośmieliłem się dotknąć tej dłoni. - Jezus Maria! To trup! – krzyknął Waldi – Już wiem, dlaczego gość się nie pokazywał. - Chuj z nim! – wrzasnąłem – Co MY teraz zrobimy?! Waldi nie wyglądał już na dawnego Waldiego, tylko na spietranego nastolatka, któremu ktoś splątał sznurówki. Uznałem, że czas najwyższy przejąć dowodzeniem, bo taka gratka, jak ten dom może nam się już nie przydarzyć. - Waldi, leć na górę po braciaka. Musicie załatać tę dziurę. - A trup? - Jest martwy czy nie? Pytał ktoś o niego? Weź się w garść. To nasz dom. Wielki, zwalisty Waldi długo patrzył na mnie swoimi przekrwionymi ślepiami, po czym zwyczajnie zasalutował i już go nie było. Zostałem z butelką, stosem papieru, nieboszczykiem i wieloma sprawami do przemyślenia. Przede wszystkim było mi głupio, ale tłumaczyłem sobie, że to Waldi nawalił pierwszy. Nie mogłem pozwolić, by nasza paczka rozpadła się z powodu kryzysu na górze. Porządzę trochę, wyprowadzę sprawy na prostą i oddam mu władzę – pomyślałem. Kiedy w polu widzenia pojawił się braciak, zrobiło mi się lżej. Niejedną mordę razem obiliśmy, więc można było na nim polegać. - Co wyście namącili? – zapytał. - Murowałeś trochę z braćmi Wymiot. Przypomnij sobie co i jak. Musimy załatać tę dziurę w suficie. Dasz radę? - A co z górą? - Klepki położymy i po sprawie. - Ale ktoś musi tam zostać. - Waldi zostanie. W końcu tam mieszka. W nocy wpuścimy go przez ogród. - Zrobimy szalunek od dołu i będziemy murować od góry – stwierdził Waldi, wystawiając głowę przez dziurę. - Idź, młody... Spojrzeli na mnie filmowo. Oto wojna. Pośrodku dżungli bohater musi zostać sam. Jest skazany na zagładę, ale ratuje resztę. Nic nie da się zrobić. - Miło było z tobą współpracować – zagaił dramatycznie Waldi. - Mama będzie dumna – dodał braciak i obaj znikli mi z oczu. Zastanowiłem się co zrobić z taką ilością papieru. Spalić? Chyba razem z domem. Przenieść do sąsiedniego pokoju. Oto myśl. Znalazłem jakąś skrzynkę po owocach i dzięki niej udało mi się przetransportować większość makulatury do sąsiedniego pomieszczenia. W końcu dotarłem do podeszwy czyjegoś buta. Zawahałem się. Miałem do wyboru – jedzenie z puszki, długie dniówki, konieczność wręczania kasy jakiejś nadętej lafiryndzie, ciszę nocną itd., kontra święty spokój, oszczędność, samodzielność. Nie mogłem się poddać. Pomyślałem, że jemu i tak wszystko jedno i złapałem tę łydkę. - Stasiu!!! – usłyszałem i serce wypełniło mi cały przełyk – Musisz przybić ostatnią dechę, bo od góry nie damy rady. - Idę! Dali mi młotek i parę gwoździ. Spojrzałem im w twarze po raz ostatni. Byli uśmiechnięci, rozluźnieni, dalecy od przyziemnych spraw, jak pochówek zmarłych, sprzątanie zwłok... - Przyjdziemy przez ogród. Do miłego! Potem światło znikło, a ja zostałem w półmroku z młotkiem w ręce. Wróciłem do korytarza i dalej nosiłem te przeklęte papierzyska. Nie mam pojęcia ile mi to zajęło, ale w końcu odkryłem obie nogi nieboszczyka. Byłem przekonany, że gość padł na zawał, wylew czy coś w tym guście i z biegiem czasu został przysypany całym tym chłamem, wpadającym przez pocztową szparę w drzwiach. Przypomniała mi się mama czytająca nam Klechdy Polskie, ksiądz recytujący ostatnie pożegnanie i parę scen z filmów. Wstąpił we mnie natchniony duch. - Panie, zmiłuj się nad duszą tego biednego człowieka, który upadł przy tych drzwiach. I przebacz mi, że wezmę go teraz spod tych drzwi, pod którymi kalają jego ciało ulotki różnych przyziemnych interesów. Czymże bowiem jest pizza z 3-ma składnikami albo auto na raty przy możliwości przebywania w Królestwie Niebieskim. Wezmę go, ok? Nic się nie działo, więc złapałem faceta za łydki i pociągnąłem. Tandetne, przykrótkie portki, flanelowa koszula – tyle widziałem, reszty nie chciałem oglądać. Zaciągnąłem go do ogrodu i zakopałem jak należy. No może ciut płyciej, bo siły za bardzo nie miałem. Wróciłem do domu i właśnie wtedy przeżyłem najstraszliwszą chwilę grozy w moim życiu. W kilkanaście sekund po pochowaniu umarlaka usłyszałem od drzwi hałas, który zatrzymał we mnie oddech. Byłem przekonany, że mój trud poszedł na darmo, stracimy dom, a ja zostanę aresztowany. Wrócił dawno nie widziany kuzyn albo sąsiadce zabrakło soli... Cisza jednak przedłużała się. Zerknąłem zza futryny. Drzwi były w nienaruszonym stanie. Za to na podłodze leżała świeża broszura, którą ktoś przed momentem wrzucił, omal nie wyprawiając mnie na tamten świat za gościem z ogrodu. Coś przyciągnęło mój wzrok. Coś o Polish. Wziąłem folder do ręki i obejrzałem z bliska. Polish Professional Workers.... Ale jaja – pomyślałem nie kryjąc dumy.- Rodacy kontratakują. W środku było mnóstwo ofert od naszych budowlańców, sprzątaczek, ogrodników, kurierów, nawet dziwek. Przez drzwi balkonowe weszli Waldi i braciak. - Witam w domu – powiedziałem z ulgą.
  18. A ja mam wrażenie, że już nie tworzysz utworów, tylko piszesz co ślina niesie. Jak większość forumowych prozaków, którzy wrzucają tu tysiące nieskładnych myśli. Poza tym nie mam się do czego przyczepić :)
  19. Gratuluję, przede wszystkim inspiracji. Tak trzymaj.
  20. No, nie wiem. Uczono mnie dawno temu, że jeśli nie ma szans na realizację scenariusza, lepiej sobie odpuścić. Tobie też to doradzam... Pisz to jako prozę, a może kiedyś... :)
  21. Nie lubię, jak jest zero. Za często tego doświadczałem. Pozdrawiam :)
  22. Ano wpadli jakos w sobote przy okazji meczu z portugalia w lizbonie. 200 chlopa w pubie a oni z kamera. cos tam bajdurzylem o zakazie palenia i konsekwencjach... ale nie dali mi znac, kiedy to pojdzie. to nie widzialem :) pozdrowka
  23. Mój najwierniejszy promotor dziaa na calego, a ja znow bez netu. Juz wolalem problemy z neostrada, niz angielskimi dostawcami. Pozdrawiam wszystkich protagonistow tego watku :)
  24. Nikt nie lubi, choć wizerunku angielskiej królowej pragną jak matki zdrowia. Zresztą prawdziwych Anglików już nie ma...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...