
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
ja pier..., ale jazda
-
Fajnie, że zajrzałeś, Lechu. Pisane w pośpiechu, więc i błędy się wkradły. Wiesz, siedzisz sobie i myślisz jak zbudować zdanie, a tu jeb... telefon i musisz gadać po angielsku. I od razu burza mózgu, problemy, przenikanie języków, błędy. Po prosu koszmar. Wyczytałem gdzieś ostatnio, że im lepszy jest czyjś angielski, tym gorszy staje się polski. Dlatego samo się zaprłem i dużo czytam i dużo piszę, choćby to były największe bzdury. Ale dość już osobistych wycieczek. Poustawiałem rodzinę, przyjaciół i po trosze siebie, więc chyba naprawdę mam więcej czasu na rozwój osobisty. Aha, przygotowujemy powoli z bezetem Szorty 2. Tak dla jaj. W Bieszczadach wyją wilki, w Londku huczą samoloty. Czy to taka wielka różnica? Ważne co my wtedy robimy :)
-
Klimatyczne, choć irytująco krótkie, jak na wagę tych słów. Jeśli to ma być szkic futorologiczny, to jestem bardzo za. Jeśli gotowy utwór, mocno przeciw.
-
Jesienny spacer wśród drzew
asher odpowiedział(a) na Ela Dym utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Sympatyczne. -
Poprawione. Dzięki :) Widzisz, ja sobie nie zazdroszę, choć nieszczęśliwy nie jestem. Ale jak sobie przypomnę Monolog z kaczej dupy, to jednak moja mentalność uległa kolosalnej zmianie. Respect as well!
-
Nie ściemniam. Odpuściłem budowlankę, bo moi lejbrzy chcieli za dużo. Przez jakiś czas zarabiali po 150 funtów dziennie i kieszeń klientów przestała to wytrzymywać. Jest nas tu w bród, dużo więcej niż wróciło z nosem na kwintę :) pozdrawiam PS. Teraz mam hurra frajdę. Wydaję lokalną gazetkę, robię w pubie imprezy dla Polaków - szef się bujnął w Polce - i tu go mam. Mamy pierwsi w Londku Tyskie Lane itd. Łeb 3ba mieć i podstawy języka. Wtedy przeżyjesz, a nawet po roku kupisz auto czy chatę w Polsce...
-
I skończmy już z tą złą propagandą. Nie udało się, znaczy byli źle przygotowani do tej eskapady. Znam tu setki Polaków, którzy sobie świetnie radzą. Właśnie wystartowałem jako manager angielskiego pubu, którego szef zakochał się w Polce i myśli o nas głównie dobrze. Robię polską dyskotekę jako DJack, pokazy filmów i wypożyczam ksiązki. Do tego wydaję lokalną gazetę - Mrówkę. Jestem z Polakami na codzień. Są w świetnej formie, zarabiają po 1000 złotych dziennie! Niektórzy mniej...
-
Piotr, co Ty piszesz? W którymś z odcinków wyjaśniałem, że na squatach mieszkają dyrektorzy, biznesmenim, dziennikarze itp. Przynajmniej na tych, w których ja bywałem. Podobno w północnym Londynie jest inaczej, ale na moim południowym zachodzie jest jak pisałem. Mieszam fikcję i rzeczywistość. Myślę, że tak jest ciekawiej. Dzięki za wgląd.
-
Epistolografia czy jak to tam było w liceum to kwitnący gatunek tutaj. pokonuje nawet bajkologię :)
-
Wzruszająco szorciutkie. Wariatkę chyba?
-
Dzięki. Też się cieszę. Póki co piszę sobie duperele do lokalnej gazetki :)
-
Może kiedyś dopiszesz 300 215 odcinek polskiego Dyżuru :)
-
* Harowałem jak wół, by być dla ludzi przykladem człowieka zmotywowanego. Wspólnik co tydzień drukował słupki, pokazując kto ile dokonał. Moje graficzne erekcje zawsze były największe. Wydawało mi się, że wrota do bogactwa i dobrobytu są tuż tuż, aż pewnego dnia zadzwoniła księgowa z zapytaniem dlaczego tyle faktur mamy nie popłaconych. Serce podeszło mi do gardła. Wskoczyłem w taksówkę i pognałem do niej, żeby sprawdzić co jest grane. Tam w oparach tytoniowego dymu, bo paliliśmy oboje na potęgę, wyszo na jaw, że mam w plecy jakieś 40 tysięcy. Dopadłem wspólnika Grzesia w afrykańskiej knajpce za rogiem. Zadowolony z siebie kończył pstrąga w migdałach, popijając whisky. Zrobił wielkie oczy i udawał ,że nie wie o co chodzi. Niemal w tej samej chwili barman zapytał czy zapłacę jego rachunek za bieżący tydzień. - Ile? – spytałem - Jakieś 1200 – odrzekł ze zmartwioną miną. - Nie. Odwróciłem się na pięcie i pobiegłem do banku. Odebrałem Grzesiowi pełnomocnictwa, wypłaciłem wszystkie pieniądze i zaniosłem do naszego głównego kontrahenta – Gazety Wyborczej. Okazały się być kroplą w morzu, ale przynajmniej zaprezentowałem dobrą wolę, zyskując więcej czasu na opanowanie sytuacji. Nagle uświadomiłem sobie grozę mojego położenia i przyczyny, które za tym stały. Kiedy zawieraliśmy przyjacielską umowę, nie wziąłem pod uwagę faktu, że Grześ już kiedyś zbankrutował, ale pozrywał komornicze banderole i wyniósł cały sprzęt z zajętego biura. Tłumaczył się, że załatwił go inny wspólnik, robiąc z niego ofiarę oszustwa. Szybko wyszło na jaw, że jego styl życia i uzależnienie od alkoholu są w stanie położyć każdy biznes. Ile to razy Matuś nabijał się z naszych metod. Pytał na przykład po co kupować bilet na pierwszą klasę, skoro cała drogę pije się w Warsie albo w jakim celu bierzemy na delegację do Warszawy 2000 złotych. Oprócz tych widomych znaków, zdarzyło się coś, co od razu powinno mnie ustawić do pionu. W dniu wypłat Grześ dramatycznym glosem oświadczył, że przegrał w kasynie i zadłużył się u mafii. Musi jeszcze dziś oddać 4 tysiące albo połamią mu nogi. Uległem, zostając sam na sam z pracownikami, którzy musieli odejść z kwitkiem. Straciłem ich wtedy, mimo że stopniowo zapłaciłem każdemu, i zostałem zmuszony budować zespół od nowa. Oczywiście pogoniłem Grzesia, ale było już za późno na ratunek. Walczyłem jeszcze przez trzy lata, zadłużając się jeszcze bardziej w Skarbówce i ZUS-ie, jeździłem do Norwegii, by ciężko zarobioną kasę wpompowywać w studnię bez dna. I w końcu upadłem na pysk. Dziś widzę całą jaskrawość popełnionych błędów. Minęło osiem miesięcy odkąd potknąłem się o własną głupotę i odzyskałem rozum. Październik w Londynie jest bardzo uprzejmy. Mało pada, jest ciepło, wciąż kwitną kwiaty. Klienci zaczęli mnie polecać znajomym i rodzinie. Mam roboty po uszy, a kasę grzecznie zanoszę do banku. Zostawiam sobie drobne na jedzenie, papierosy i piwo. Coraz częściej zerkam na ogłoszenia motoryzacyjne w polskich gazetach. Waham się między Vectrą, Passatem i Volvo. Aha, no i mam oko na „japończyki”. Strasznie ich tu dużo, nawet bardzo stare roczniki – to może oznaczać, że warto w nie inwestować. Obejrzałem nawet ostatnio z Rickiem 10-letnią Toyotę, ale szybko odkrył, że niedługo zacznie się sypać. Postanowiłem się nie napalać i nie popełnić jakiegoś głupstwa. Przecież chcę tym autem skoczyć na święta do Polski. Zapomniałem o najważniejszym. Za tydzień przyjeżdża do mnie Aneta. Wszystko się jej tam sypie. Niebawem straci pracę w hotelowej recepcji, a Mydlarnia nie przynosi spodziewanych zysków. Czyli same dołujące rzeczy. Nawet na odległość Polska sprawia mi ból. Strasznie się cieszę, że wreszcie zobaczę Anetę. Ile to już miesięcy? Chyba z pięć, a jakby to była cała wieczność. Jadę odwiedzić Jarka i Justynę w nowym lokum na Ruislip. To kawał drogi na północ. Autobus grzęźnie w korkach, rozwrzeszczane murzyńskie bachory licytują się ilością produkowanych decybeli, w czym wydatnie pomagają im telefony komórkowe. Puszczają z nich kiepskie kawałki w tandetnym konkursie, który zagra głośniej. Staram się skupić na widoku za oknem. Wszystkie londyńskie ulice zdają się wyglądać tak samo. Niska zabudowa, sklepiki, agencje nieruchomości, fryzjerzy, arabskie„chickeny”, knajpki tandoori... A jednak żadna z tych ulic nie jest taka sama. To przedziwne, niewytłumaczalne zjawisko. Nagle okazuje się, że grupka czarnych dzieci nie tworzy jednolitej grupy. Dwóch podrostków wyraźnie dogaduje dwóm dziewczynkom w chustach. - Ty pier... somalijski beneficie! – udaje mi się zrozumieć ostatnie zdanie. Wtedy nieduża w sumie dziewczynka podrywa się z siedzenia, wiesza na poręczy i z całej siły wali chłopaka podeszwami grubych Martensów. Zaczyna się regularna zadyma. Kierowca reaguje natychmiast. Zatrzymuje autobus i każde wszystkim wyjść. Dzieciaki tłuką się zawzięcie aż do drzwi. Bojowe Somalijki w niczym nie ustępują silniejszym chłopakom - zapewne urodzonym już Londynie. Wsiadam do następnego autobusu i jadę dalej. W Northolt ze zdziwieniem widzę, że przystanek nazywa się Polish War Memorial. Pięknie ukwiecony pomnik polskich lotników! Szybko kojarzę. Przecież to Northolt. Tu mieści się baza RAF-u. Gdzieś w sercu czuję dumę, mam nawet idiotyczną ochotę, by zasalutować. Ruislip, jak się okazuje, mieści się tuż za wojskowym lotniskiem. Jarek już czeka na przystanku z obowiązkową reklamówką w ręce. Kiedy się witamy, dostrzegam, że ma podbite oko. - Baba cię leje? – próbuję żartować. - Jasne! – krzywi się – Dostałem w ryj z powodów patriotycznych. Siedziałem sobie w pubie, rozmawiając z barmanką o naszych lotnikach, których w czasie wojny było tu pełno. Jeden z nich nawet romansował z jej matką. Gadamy, gadamy, tłumaczę, że nasi uratowali Londyn przed Hitlerem, aż tu nagle jakiś pijany Angol zaczyna mi przygadywać, że bredzę, bo Polacy głównie za robotą przyjechali. Tłumaczę gnojowi, że jestem magistrem historii i wiem co mówię, ale próżna gadka. Daliśmy sobie po razie i nas rozdzielili. - Kup dziadowi „Sprawę honoru”. Wyszła także po angielsku. - Nie jestem pewien, czy umie czytać... Z rechotem znikamy w przytulnej uliczce. Jarek częstuje mnie Fostersem. - Jeju, czemu kupujesz tego australijskiego sikacza? – pytam z niesmakiem. - Bo ma 4 procent. Nie chcę się upijać. Chcę czuć smak piwa. Justyna się uwzięła i ciągle mam o to awantury. - No cóż, związki z kobietami poważnie komplikują nasze kawalerskie sprawy – przyznaję i pstrykamy puszkami – Okolica wygląda na spokojną. - Bo jest! – mówi z dumą Jarek – Sami Angole. Cicho, czysto, spokojnie. Tylko te wojskowe samoloty... - W całym Londynie niebo huczy. Nie ma od tego ucieczki. - No wiem. Justynka zaprasza na rosół i mielone z kapustą. W żołądku natychmiast robi mi się ciepło. Sto lat nie jadłem polskiego, domowego obiadu. Ciągle w biegu, żywię się publiczną karmą dla emigrantów – kurczakami z frytkami, hamburgerami i pizzą. Czasami po wypłacie potrafię zaszaleć i zjeść hinduską cormę, tortillę albo kebab. Dochodzimy do furtki miłego domku z ogrodem. Jarek przystaje i patrzy na mnie z powagą. - Poza tym jesteśmy z Justynką w ciąży...
-
Dzięk iza wsparcie. Wiara może góry przenosi, ale natchnieniem nie podsyca.
-
Ja w tym widzę całkiem zajefajny felieton. Ale tak też może być :)
-
Po prostu brak czasu, ochoty i wiara. ale to pewnie minie. dzieki za wsparcie w zaparciu :)
-
Dzięki wszystkim. Ja tylko niezgrabnie próbuję wrócić do pisania, w które zwątpiłem...
-
Mam wierciawko-migawkowość, czyli kompletny brak skupienia, więc może poczytam kiedy indziej. Początek obiecująco-rokujący.
-
* Jest nic. Ale jak to? Nic to coś, czego nie ma. Jak zatem może być? Lecz faktem jest, że jest. Racją jego bytu jest bowiem paradoks. Paradoks był na początku i będzie na końcu. I wówczas wszystko stanie się jasne. Paradoksalność jest najlepszym dowodem na istnienie, a przy tym inspiruje i zaciekawia. Nic. Albo może ciemność. Tak jest łatwiej, bo nie trzeba posługiwać się obecnością paradoksu. Zatem ciemność. Gęsta, nieprzerwana, nieskończona, obca, chłodna, lepka, obojętna, czarna, mechaniczna, trudna, mdła, archetypowa. To doskonałe odbicie ciemności pierwotnej, która jest prymarna w stosunku do wszystkiego, co zaszło potem. Towarzyszą jej bezruch i cisza. Całą trójką stanowią preludium wszelkich form - nawet jeżeli owe formy ostatecznie okażą się jedynie zmyśleniem. Najprostszą i wyjątkowo upowszechnioną metodą oswajania rzeczywistości oraz podstawowym warunkiem jej czytelności jest dwoistość, biegunowość, logika przeciwstawności. Zresztą to nie tylko metoda oswajania, lecz przede wszystkim warunek unaocznienia się świata. Być może istniał on w ciemności, bezruchu i ciszy, jednakże w żaden sposób nie można było tego stwierdzić. Dopiero światło ruch i dźwięk scharakteryzowały jego obecność, nadając mu określoną zmysłowość. Pierwsze trzy składniki prymarnej opozycji mogły istnieć bez niczyjego wkładu czy wysiłku (choć przecież świadomość domaga się przyczynowości), ale ich biegunowe odpowiedniki musiały i muszą mieć dysponenta, siłę sprawczą. Ktoś musi posyłać światło, nadawać ruch i wywoływać dźwięk - tu: światło literackiego opisu, charakterystykę ruchu i słowne odpowiedniki dźwięków. Bez wątpienia czyni to Autor. Czy Autor to ja, czy jestem tylko autorem? Siedzę w wygodnym fotelu, pykam z fajki i zerkam co jakiś czas w okno, z którym raz po raz migają samotne głowy przechodniów. Wodzę za nimi oczami, usiłując dopatrzyć się w nich czegoś ciekawego, interesującego, innego. Co więc robi we mnie świat, który starał się będę napocząć? Przecież w nim nie ma większego znaczenia, jakiej jestem rasy, ile mam lat, w jakich czasach żyję, z kim śpię, czy się upijam, czy jestem neurotykiem, czy egoistą, co jem, kim w ogóle jestem... Świat, który się wyłania z ciemność mojej głowy, jawi się, bo jest mi to niezbędnie potrzebne. Jego zaistnienie poprawia mi samopoczucie, reguluje mój stan psychiczny, zaspokaja zagrożone długim milczeniem ego. Skubię siwą brodę i poprawiam niezbyt dobrze dopasowane okulary. Zacząłem - to dobry znak. Ale po dobrym początku zawsze przychodzi refleksja, czy warto to pisać dalej. Staram się w być w kontakcie z literaturą, jej trendami i przemianami, a co za tym idzie próbuję nadążyć za tym, co się dzieje. Zyskałem świadomość niezwykłych możliwości tworzywa, lecz utraciłem niewinność. Z jednej strony obmyślam strategię tekstu, narracji oraz prezentacji świata przedstawionego, z drugiej czuję dyskomfort z powodu przerywania strumienia świadomości, stosowania dygresji i zabaw formalnych. I tak sobie myślę, drodzy panowie i panie, że może my nie potrafimy pisać inaczej. Może tak daleko odbiegliśmy w poszukiwaniu i eksperymentach od elementarnych zasad literatury, że jesteśmy w stanie tworzyć wyłącznie w ten sposób. Powieść klasyczna, klasyczne opowiadanie to dla nas zadanie ponad siły. Zaczynamy regularnym strumieniem, ale już po paru chwilach męczy nas to i sięgamy po zestaw zapasowych narzędzi - żonglowanie, zabawę, autotematyzm i metajęzykowość. Może to nie literatura, lecz my doświadczamy zjawiska wyczerpania ciągłym poszukiwaniem źródeł wyczerpania w jej łonie. Siedzę sobie wygodnie. Herbatka z sokiem malinowym smakuje, jak rarytas. Miesza się z zapachem dymu, który jeszcze niedawno pykał z mojej fajki, tworząc ciekawą mieszankę smakowo-zapachową. Mój mały pokoik jest, niczym wszechświat. Nie bardzo potrafię to wytłumaczyć, jednak nie opuszcza mnie to przekonanie. Matylda ( jest dla mnie gospodynią, kochanką i najlepszym przyjacielem) wyszła jakieś pół godziny temu, pozwalając mi wrócić do rozkosznego leniuchowania, czyli pracy intelektualnej. Czyste myślenie niczemu tak naprawdę nie służy. Jest hedonistyczną przyjemnością. Dopiero myślenie twórcze, do którego musimy się zmuszać, przyjemnością nie jest, chociaż czasami bywa i nią. A gdyby tak nie notować, nie pozwalać wywierać myślom presji na sobie, puszczać myśli na wiatr. Niech przepadną. Tak naprawdę nikogo to nie obejdzie, czy któryś z nas napisze daną książkę, opowiadanie, wiersz, czy esej. Piszemy je przede wszystkim dla siebie i tylko to się liczy. Drapię się w głowę. Zmęczyło mnie to rozmyślanie. Niech pióro pracuje samo. Ciemność. Jakaś postać poruszyła się w mroku. Informacja ta nie nadeszła jednak w postaci wizualnej, lecz w formie zrazu rzadkiego, później coraz częstszego szurania. W dźwięku tym nie sposób było usłyszeć niczego charakterystycznego poza tym, że niewątpliwie zaistniał. Przez chwilę mogło się wydawać, że to duch albo upiór i dopiero, gdy rozległo się ochrypłe mruknięcie, teza o gościu z zaświatów przestała być prawomocna. Tak mogła chrypieć tylko istota ludzka - żywa, tętniąca pracą białka i wody, osamotniona w swej biologicznej strukturze przez zdolność do abstrakcyjnego myślenia. Wszechobecna ciemność nie pozwalała jednak stwierdzić, jak wygląda i kim jest. Człowiek ów po prostu tam był, okryty całunem anonimowości i drapał się w pokąsaną przez komary łydkę. Nie sposób również było stwierdzić, gdzie się znajdował, albowiem wszystko wokół zdominowane było przez ciemność. Zgrzytnął stary zamek, zajęczały dawno nie oliwione zawiasy i do środka wdarł się snop jasnego światła, odsłaniając fragment zakurzonej podłogi. Zbudowano ją ze świeżych, pachnących desek, lecz czas poddał ją ciężkiej próbie, której nie zniosła najlepiej. Próchnica i korniki nie miały dla niej litości, toteż, kiedy ktoś postawił na niej stopę, ugięła się z żałosnym westchnieniem. Pomieszczenie okazało się magazynem, pełnym wieszaków ze starymi, dziwacznymi strojami oraz zdezelowanych mebli - od zydelka do trzydzrzwiowej szafy. - Zaświeć - mruknął mężczyzna w kraciastej koszuli z zakasanymi rękawami, który spowodował skrzypienie podłogi. - Niby jak - odparł jego towarzysz, stary mężczyzna w pobrudzonym fartuchu - Tu nie ma światła. Stanęli na środku składziku i rozejrzeli się uważnie. - Biurko tam, a stolik pod ścianę - zakomenderował pierwszy. Najpierw wnieśli wielkie, obite skórą biurko, potem wrócili po stolik, którego śmiesznie powykrzywiane nogi czyniły podobizną pokracznego owada. Nie zauważyli leżącego na drewnianej ławie mężczyzny, bo nie przewidywali, że ktokolwiek mógłby tam przebywać. Miał bladą, zapadniętą twarz i był przeraźliwie chudy: garnitur wisiał na jego ramionach, niczym u stracha na wróble. Zaciskał mocno powieki, jak gdyby nie był w stanie znieść bijącego od drzwi blasku. Dopiero, kiedy mężczyźni wyszli, otworzył oczy i ziewnął przeciągle. Znów panowały wokół niego egipskie ciemności, toteż położył się, jak przedtem. Przez następny kwadrans nic się nie działo, ale potem mężczyzna ponownie usiadł. Kolejne pół godziny spędził w tej pozycji, by wreszcie wstać. Ledwie trzymał się na niepewnych, jak u niemowlaka nogach. Kości trzeszczały mu niemiłosiernie, więc wykonał kilka podstawowych ćwiczeń, żeby się rozruszać. Kiedy w dostateczny sposób opanował sztukę chodzenia, podszedł do drzwi i szarpnął klamkę. Okazało się, że mężczyźni, którzy go obudzili, zapomnieli zamknąć je na klucz, bo gdy natarł na nie siłą, ustąpiły bez większego oporu. Zapobiegawczo zacisnął powieki, lecz światło nie uderzyło w nie po raz drugi. Za drzwiami panował bowiem półmrok, łagodnie cieniowany przez ścienne lampki. Zza na pół zasuniętej kurtyny widział rząd pustych foteli. Deski sceny skrzypiały, protestując przeciwko jego krokom, ale nie zwracał na to uwagi i sunął w kierunku przerwy w kurtynie, której płótno wyglądało na bardzo zużyte. Pociągnął nosem. W powietrzu unosił się skwaśniały zapach potu, nikotyny oraz skwaśniałych perfum. Od razu pojął, że niedawno byli tam inni. Wychylił się nieśmiało przez szparę w kotarze i ku swemu zaskoczeniu, ujrzał jakiegoś bosego człowieka w rozchełstanej koszuli. Osobnik ów stał na skraju sceny i wpatrywał się w sobie tylko znany punkt widowni. Scena wyglądała, niczym zapuszczony magazyn. Walały się po niej papiery, puste butelki i szczątki jedzenia. Tuż za zgarbionym mężczyzną stało krzesło z wyściełanym suknem siedzeniem i wysokim oparciem. Mężczyzna nagle odwrócił się i rozejrzał nieobecnym wzrokiem po całej scenie. - Pytam o siebie... - odezwał się nagle chropowatym głosem - Pytam siebie i pytam każde napotkane stworzenie. Żywe, martwe i nieożywione. Nie pytam o świat. Widzę go, czuję go, ale częściowo, w przejawach, wyglądach, fragmentach... Nie mogę powiedzieć, że jest, nie mogę powiedzieć, że go nie ma. Nie pytam o innych. Jawią się, lecz czy istnieją. Mówią: jestem. Wiedzą na pewno. Dlaczego ja nie mogę zrobić tego samego? Dowiedziałem się, że jest ktoś, kto zna odpowiedź na wszystkie pytania. Tyle że on jest na zewnątrz, poza horyzontem moich myśli i kontekstem moich rozważań. Jego kontekst przerasta mój, choć go warunkuje... Nie mamy do siebie dostępu, więc nie mogę powiedzieć, że jestem. Nie tutaj. Nie na podstawie tego, czym dysponuję. Nie wiem nawet czego mi brakuje do określenia mojej pełni. Muszę szukać... Powiedziawszy to wszystko, pochylił głowę, skurczył się i zastygł bez ruchu. - Czuję się dokładnie tak samo - nasz bohater podbiegł do niego i chwycił go za ramiona - Bez przeszłości, bez historii... Śniło mi się, że mnie nie było. Nie, że mnie już nie było, tylko, że mnie jeszcze nie było. To dziwne. Była chyba przestrzeń i był czas. A ja nie powstawałem powoli, w mozolnym procesie wyłaniania się z chaosu. Powstałem gotowy. I oto jestem: uformowany, skończony, w pełni władz fizycznych i umysłowych. - wyciągnął do tego człowieka rękę, on jednak nie zareagował w żaden sposób - Nazywam się... nazywam się... no, jak się nazywam? Hieronim. Mężczyzna, który uraczył go swoim dziwacznym monologiem, odwrócił się raptownie i odszedł za kurtynę. - Hej! - zawołał za nim Hieronim - To nieładnie tak traktować innych. Zagadnął mnie pan. Halo? Ruszył za nim zdecydowanym krokiem. Za kurtyną znajdowały się małe drzwi, ale okazało się, że są zamknięte. Zagniewany Hieronim odwrócił się na pięcie i wrócił na scenę, na której tymczasem wygaszono resztę świateł. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej, postanowił jednak nie wybuchać zbyt wcześnie złością, bo nie był pewien, czy nie czeka go coś bardziej stresującego. Nie wiedział gdzie się znajduje, nie widział skąd się tam wziął, ba, nie wiedział nawet kim jest. Jego wiedza z konieczności ograniczała się do konstatacji tego, czego nie wie, co zaczynało go bezbrzeżnie irytować. Zeskoczył ze sceny i ruszył wzdłuż rzędów foteli. Żadne z drzwi prowadzących do foyer nie dały się otworzyć, toteż w pewnym momencie stracił cierpliwość i jął walić w nie pięściami. Potem, kiedy rozharatał sobie kostki palców, poczęstował drzwi nogą, nic jednakże sensownego nie osiągnął. Poza tym, że sobie ulżył i że niespodziewanie ktoś się pojawił po drugiej stronie. Słysząc chrobotanie klucza w zamku, podskoczył, jak porażony prądem, po czym rzucił się do panicznej ucieczki. Światło latarki dopadło go, kiedy zdążył wspiąć się na scenę. Całkowicie oślepiony, zakrył oczy rękami i odwrócił głowę. - Ja wszystko rozumiem, proszę pana, byle w granicach rozsądku - wymamrotał zgięty w pół, siwowłosy staruszek w uniformie portiera - Już trzy godziny po spektaklu. Umawialiśmy się ostatnio, że nie ma buszowania po teatrze w nocy, tak czy nie? Hieronim powoli odwrócił się w jego stronę. Staruszek opuścił nieco strumień światła, aby nie razić go w oczy. Spotkali się w połowie drogi. - Nie przypominam sobie - bąknął zawstydzony Hieronim i asekuracyjnie wyciągnął ku niemu dłoń. - Aaa... - staruszek uścisnął mu rękę z serdecznym uśmiechem - Pan statysta. Zamknęli pana przez przypadek. Zaraz pana wypuszczę. Strasznie mnie irytują bohaterowie sztuk. Jeszcze długo po spektaklu biegają po teatrze i hałasują. - Żyją własnym życiem? - zapytał zdziwiony Hieronim. - Właśnie - przytaknął w zacietrzewieniu portier - Niektórym udało się wydostać i teraz mamy na zewnątrz istne szaleństwo. We foyer panował zupełnie inny klimat. Było przewietrzone, a poza tym na planowanych białą emulsją ścianach wisiały portrety artystów sceny. Minęli pustą szatnię i dyżurkę portiera, zatrzymując się dopiero przed wielkimi drzwiami wyjściowymi. Staruszek spojrzał na Hieronima łagodnymi, wodnistymi oczami i uśmiechnął się przyjaźnie. - Pan tutejszy? I nagle Hieronim przestraszył nieludzko. Przerażał go nieznany świat na zewnątrz, własna nieświadomość i zagubienie. Wolał zostać. Cofnął się o krok i zatrzymał rękę portiera, która zamierzała wsunąć wielki klucz do zamka. - Ciągu dalszego nie będzie - powiedział grobowym głosem.
-
sześć trefli, kontra , rekontra, pas pas pas
asher odpowiedział(a) na Piotr Rutkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
No, Piotruś. Tym razem cienko, ale będzie lepiej. -
Ubawiłem się. EKSPERYMENT nawet się udał. Tylko, że okolicznościowe happeningi (dobrze napisałem? Pankrac czuwa :) ) nie zawsze są zrozumiałe dla innych. Objaśnicie trochę?
-
I co tu napisać? Przeczytałem z... przyjemnością :)))
-
Chyba jedyny tekst, który tu ostatnio pasuje (no, może z powyższym), ale komentarzy od groma. Cóż, życie jest smutne.
-
Wczoraj wieczorem
asher odpowiedział(a) na Adam Trojańczyk utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Moderatorow bylo wielu, tera jest...demokracja. Oj ciezki jest los prozakow... -
Duzo tu ostatnio poezji. Na dodatek ludziska komentuja je. Sprobujcie wrzucic proze do poezji. Ale bedzie lament :))