Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

_M_arianna_

Użytkownicy
  • Postów

    19 319
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    19

Treść opublikowana przez _M_arianna_

  1. Kaja- maja28; -tak odczytałam twój komentarz; Sięgniesz po białego kruka, czas drogę ci wskaże, biały obrus upierzesz, żeby plam na nim nie było. -co ty na to?
  2. _M_arianna_

    Jest tu kto?

    Ja z kogutem? -kutkudakać? Oj, nie będę ja tu gdakać.
  3. _M_arianna_

    Bufon

    A czemu tam zaraz zmarł? -chyba tutaj błąd się wdarł; jak spadł z piedestału wziął go atak szału i w tym nagłym amoku uciekał aż do zmroku.
  4. _M_arianna_

    Jest tu kto?

    Gdzie tu rola dla koguta, bawikurka bałamuta?
  5. Więc wynika morał taki; chociaż ryby to nie raki, nie dotykaj piły rybiej wypasiony wielorybie.
  6. Może dopadł go i zjada, choć to miała być parada z lisią kitą na motorze; ponoć ruszyć nic nie może.
  7. Albo go na boju pole pogna,o...to...wielkie dzięki, bo to żadne tam swawole, straszne tylko z tego męki.
  8. ...kat po LO- baju- ja bolo ptak.
  9. Baju, baju w Duillagaju, bo to ponoć taki ptaszek woli wygrać kilka flaszek, potem oczy nie czytają.
  10. Wygrywałam na konkursach książki rozmaite, były w sam raz do czytania lub na nieużytek, uczyłam się więc wytrwale niektórych nie czytać wcale, więc teraz na jednej półce mam niejeden zbytek.
  11. Wypogodziło się aż miło, wróciły tu znowu i w pośpiechu, na podłodze, zaczęły budować nowe gniazdo. W południe rozłożyłam na balkonie parasol przeciwsłoneczny i to nie podobało się ptakom. Usiadły na barierce, na wyciągnięcie ręki, po obu moich stronach i prowadziły swoją ptasią naradę. Czekam, co z tego wyniknie, a one to gniazdo zaczęły do sąsiadki przenosić, ponieważ parasol nie przypadł im do gustu. U sąsiadki stał koszyk wiklinowy i donica, w której gołębie porządnie się wypierzyły i jakoś tak wycierały się na tej podłodze. Gdy rozejrzałam się pod wieczór, wszystko było już sprzątnięte, u mnie też ich na razie nie było, więc wróciłam do właściwych zajęć domowych. Piłam herbatę na balkonie, gdy nadleciały, usiadły na chwilę na barierce, gruchając przy tym nieprzerwanie,aż w pewnej chwili wzbiły się jednocześnie w powietrze i odleciały. Śledziłam wzrokiem tor ich lotu; przefrunęły nad ulicą, później nad ogrodami pomiędzy ziemią a obłokami na dużej wysokości i wylądowały na zielonej łące, daleko obok pojedyńczego siedliska, nieopodal stada pasących się tam krów. Jednak wolne...Kończyła się pierwsza dekada lipca, gdy cała sytuacja z ptakami powtórzyła się. Wyjrzałam rano na balkon i było tam nowe gniazdo pod bluszczem w donicy, w kąciku wypoczynkowym, jak na starych makatkach. Ja jednak miałam do załatwienia kilka ważnych spraw dotyczących egzystencji i bez sentymentów zrobiłam porządek, po czym wyszłam z domu. Wracam po pewnym czasie i wyglądam ,co to tam się dzieje, patrzę i oczom nie wierzę; pod bluszczem, leży jajo...całkiem spore, białe jajo, a obok samiczka. Był dziesiąty lipca, machnęłam na to ręką i zabrałam się do pilnych zajęć. Na balkonie uspokoiło się, rzecz cała działa się teraz w kąciku. Młode gołębie nie przejawiały zbytniej troski, dopiero po kilku dniach gołębica siadła na tym jajku konsekwentnie, teraz nastał spokój. Bluszczu podlewać nie mogę, bo to jajko leży na ziemi. Siedzę sobie na balkonie, zażywam kąpieli słonecznej i patrzę, jak bluszcz przedwcześnie mieni się kolorami czerwieni, a pod liśćmi siedzi ta gołębica i przyglądamy się sobie z ciekawością. Ja po chwili odchodzę do swoich zajęć, ona tam wysiaduje i już. Właściwie to jest spokojnie i zwyczajnie aż do trzeciego sierpnia, kiedy to zaglądam do donicy, a tam; skorupka pęknięta na pół a pomiędzy jej łupinami ni mniej, ni więcej, tylko ptaszek. Niesamowicie nieporadne pisklę; nagie, wiotkie ciałko i długa szyja. Wyjęłam z szafki stary aparat fotograficzny i całe zdarzenie zatrzymałam w kadrze. cdn. Teraz oto mogłam zaobserwować, jak dorosłe gołębie doglądają pisklęcia. Zajmują się oba na zmianę ale częściej na gnieździe przebywa gołębica a samiec jest bardziej płochliwy. Gołębica to co innego; napuszyła piórka i siedzi stanowczo ogrzewając nagie maleństwo. Kupiłam paczuszkę grochu i dokarmiałam tę gołębicę, bo młode było ślepe i zupełnie bezbronne przez kilka dni, poza tym w porze karmienia wkładało swój dziób do dzioba gołębicy i ten pokarm gdzieś tam z głębi wyjadało. To karmienie przebiegało coraz bardziej żywiołowo, wraz ze wzrostem malca. Oczy pisklę otworzyło po kilku dniach życia. Z czasem po karmieniu ptaki pozostawiały pisklę, które zasypiało wspierając łepek na coraz większym dziobie. Rosło, jak na drożdżach, obrastało w puszek, a później w piórka. Mdlało w upale, więc spryskałam je wodą i poiłam maczając mu dzióbek, a ono otrząsało się i nie było już takie wiotkie, nabierało sił. W połowie sierpnia młode było już w dużym stopniu upierzone w pstrym kolorze, ze sporą ilością bieli, ogonek był jakby równo przycięty, a dzióbek mocny. Głośno dopominało się..pi, pi, pi...pokarmu od rodziców, którymi teraz przy karmieniu nieomal rzucało o podłogę, zmuszając do karmienia dzióbkiem i skrzydłami, jak tokujący cietrzew. Ze względu na wygląd nazywałam go małym pteromarabutem. Tłukł mnie dziobem przy sprzątaniu, szczególnie na początku, a później złagodniał z czasem. W ciekawszych momentach wykonywałam fotografie, żeby tą ciekawostkę utrwalić. A jak pisklę wypadło z donicy, to okazało się, że całkiem dobrze porusza się na tych niezdarnych nogach. Wkrótce ptaszek zaczął podfruwać, siadać na barierce i już nie dawał się złapać. Próbował pokarmu swoim dziobkiem ale nadal wdzierał się rodzicom do gardeł. Pod koniec miesiąca z trudem złapałam pisklę i wyniosłam do ogrodu. Pisklę furgnęło wysoko na choinkę i nie dało się już złapać. Myślę, że to skalniak. Po pewnym czasie wróciłam do domu; w donicy pod bluszczem leżało jajko, mniejsze troszkę od uprzedniego, tak przynajmniej mi się zdaje. Po dwóch dniach siadła na nim gołębica i jest spokój na balkonie ale poranki i wieczory są już chłodne i nie obserwuję już tak bacznie, co tam się dzieje. cdn Z drugiego jajka też wylągł się ptaszek i wszystko powtórzyło się, jak za pierwszym razem po wykluciu pisklęcia. Za dwa tygodnie wyrosną mu lotki i nauczy się fruwać, jak starsze pisklę, które wróciło na dach już wydoroślałe i zagląda tu na balkon do młodszego rodzeństwa. Lata jeszcze niewprawnie, jak młody ptak ale samodzielnie i nie domaga się karmienia od rodziców zajętych intensywnie młodszym pisklęciem. *** Dziś jest jedenasty października, taki szary, jesienny dzień. I cóż wobec tego chciałam dopowiedzieć? Ano wyszłam na balkon i znowu zafrasował mnie ten bałagan, jaki robi gołąb, gdy już porusza się po całym balkonie ale jeszcze nie odleciał i wyczekuje w doniczce lub pod barierką na rodziców, od których oczekuje pokarmu. Tym razem poczułam, że muszę wymyślić jakieś nowe, rozsądne rozwiązanie. Czy mam tłumaczyć, dlaczego w tym przypadku zdałam się na swoje pomysły? Chyba nie potrzeba. A więc zaczęłam od polowania na ptaszka. Nałożyłam rękawice gospodarcze- bo ptaszyna dziobie- jak się wypłoszy i po kilku podejściach chwyciłam młodego, po czym umieściłam w pustym akwarium i zabrałam się za sprzątanie balkonu. Wymiotłam, umyłam itd. i myślę, co dalej począć. Zauważyłam, że wróciła gołębica, siedzi na barierce i obserwuje całą sytuację, więc pomysł muszę mieć natychmiast albo wkrótce czeka mnie następne sprzątanie balkonu. Wzięłam takie białe, plastikowe krzesło balkonowe, wyjęłam ptaszka z akwarium, weszłam na to krzesło i przez chwilę ważyłam każdy następny ruch do przodu. Musiałam wyliczyć go idealnie dla siebie i dla młodego. W odpowiednim momencie trzymając gołębia w obydwu dłoniach- jak na okładce książki Arno Holza- powoli otworzyłam dłonie i precyzyjnie przewidzianym ruchem podrzuciłam ptaka do góry. Zatrzepotał skrzydłami i chociaż niewprawnie, ale podołał. Frunął na zadaszenie balkonu, a to przecież dachowiec. Początkowo widocznie nie pojął sytuacji, bo usiadł na brzeżku zadaszenia i po prostu miał mnie na podglądzie. Tak sobie tam gaworzyliśmy: ti, ti ptaszku itd. Wyszłam z domu, po powrocie stwierdziłam, że już nie obserwuje balkonu, myślę więc, że samodzielność skończy się happy endem i odzyska swą wolność...wolność dachowca. Tam są jego rodzice i to starsze pisklę, już wydorślałe, a na balkonie porządek. cdn... żartowałam z tym porządkiem... ;) de finito; 2011 - ptaszki czasem jeszcze przysiadają na barierce balkonu, ale gnieżdżą się poza zasięgiem wzroku i to właśnie cieszy :)
  12. Więc był płetwonurek leszczem i do tego chuć miał jeszcze, wyciągnął piłę z dna wody lecz przywłaszczył jej dowody.
  13. A w Szczecinku na śmietanie i bekonie jest śniadanie, dziurek w serze odrobinka i domowa, świeża szynka.
  14. Miejsca wskazać nie potrafię lecz na koralowej rafie odpoczywa ryba piła, choć nikomu nie mówila.
  15. I wyruszył z lisią kitą z wieścią tą niesamowitą, że zaczyna oto łowy, i róg zagrał Hubertowy.
  16. Perspektywę tę ogarnę; tuczy konia nie na marne, bo przewidział już dla niego żywot woła roboczego.
  17. _M_arianna_

    sto cudów

    -to mus, a kraba ta barka, sum...ot.
  18. _M_arianna_

    sto cudów

    czary prysły;- a loda i sok o, to kosi, a dola...
  19. Gdy troszeczkę się postara uda się w ślady Ikara...
  20. _M_arianna_

    Jest tu kto?

    Ady, kiedy to w kulturze nie wymawia jajo- kurze.
  21. A krokodyl w swoim błocie po wyżerce odpoczywa, jakość skóry wzrasta właśnie, bo w dostatki tu opływa.
  22. A czy piła dużo piła i czy później była miła, jak pływała kiedy piła, i słodziła,czy soliła?
  23. _M_arianna_

    sto cudów

    Z wyjazdu tego ciekawy szczegół; Henryk pokaże cudny obrazek.
  24. część 1. Oczy... niebieskoszare oczy Mariki zapadły się, resztę dopełniły zaciśnięte, opuchnięte powieki. Budziła się powoli, jej ciało kąsał nieznośny ból. Dookoła łóżka krzątały się nieomal bez przerwy troskliwe pielęgniarki mierząc ciśnienie, a to znowu podłączając kroplówki. - Proszę poruszyć palcami rąk i nóg - polecił lekarz, który nagle pojawił się przy łóżku. - Słyszy mnie pani? Marika skinęła głową. Zdziwiło ją dziecinnie proste polecenie. Oczywiście, że poruszy palcami rąk i nóg, ale w tej chwili chodzi wyłącznie o ten nieznośnie kąsający ból. - Boli, boli... - jęczała tylko. Jej ciało - wychłodzone na stole operacyjnym - drżało, jak osika. Czuwająca na taboreciku obok łóżka siostra Irminka położyła na kołdrę koc, który leżał poskładany na łóżku. - Zaraz przestanie boleć, już nie będzie bolało - zapewniała pielęgniarka przygotowując jednorazowo dawkę morfiny. W żyle grzbietu lewej dłoni tkwił wenflon, obok poduszki leżał zupełnie nieprzydatny woreczek foliowy, cewnik znajdował się na właściwym dla siebie miejscu. Marika leżała we wgłębieniu łóżka na wznak, jak długa, ponieważ tak było najwygodniej. Do wenflonu spływały kroplówki; butelka za butelką. O zawartości każdej z nich pacjentka była informowana na bieżąco. Leżąc zauważyła, że w pewnej chwili na salę weszła pielęgniarka, której dotąd tu nie widziała i nic nie mówiąc wstrzyknęła coś do wenflonu. Po chwili ciałem Mariki wstrząsnęły torsje i przydał się ów woreczek leżący obok poduszki. To było okropne przy tej niemożności poruszania się. Zauważyła jednak podobieństwo pielęgniarki do dziewczyny z fotografii, z przedmałżeńskich pamiątek; twarz tamtej Wisi, z którą nie wyszło; jej krótkie, beżowe włosy i beżowa skóra. Tylko co tu miałaby robić Wisia, przecież ostatnio pracowała w Telekomunikacji, a przynajmniej taka wiadomość w dziwny sposób dotarła do uszu Mariki. Czyżby zmieniła miejsce pracy, w końcu to nic dziwnego. Rzecz w tym, że nie poinformowała, co wstrzykuje do tego wenflonu, a Marika zaraz zwymiotowała. - Ktoś tu był - pożaliła się, gdy wróciła właściwa pielęgniarka, znana już z widzenia. Więcej mówić na ten temat nie było sensu. Nie jeść, nie pić, nie wstawać i te piekące oczy. Bezsenna noc - sprzed - dała się we znaki. Potrzebowała dużo snu, spać. Wydawało jej się, że spała całe wieki, ale tak nie było. Przed jej oczami przesuwały się coraz to nowe postacie. Było tu wygodnie, zadbała o to przed operacją mając możliwość wyboru i wybrała łóżko pierwsze po lewej stronie, przez otwarte drzwi napływało tu dość powietrza. Syn był tu wieczorem, a tuż przed rozpoczęciem operacji poprosiła go, aby teraz zawiadomił bliską rodzinę i dlatego bliscy byli przy niej od razu po wszystkim. część 2. Syn zarwał studia i zastępował ją teraz w domu. Przyniósł na oddział wszystko, co było potrzebne; na dole, przy szatni, jest sklepik spożywczy. Tak więc po odwiedzinach członków rodziny powstały zapasy. Pożaliła się wcześniej na te piekące oczy, ale poza prośbą o cierpliwość niczego nie dostała. Do tej skargi nie przywiązano tu wagi. Dopiero, gdy przyszedł syn i powiedziała o co chodzi, poszedł do apteki i kupił krople do oczu, dobrze już znanego świetlika. Pomogły od razu przynosząc ulgę oczom - i po dwóch tygodniach ich stosowania oczy wróciły do dawnego wyglądu - przykre objawy ustąpiły. Bodajże po kolacji można było trochę się napić, na śniadanie zjeść smaczny kleik, a także na obiad smaczny kleik, i normalną kolację, ażeby wstać - nie pomyślała nawet, chociaż telefon dzwonił na stoliku, i tak nie zdążyłaby. - Chodziła już pani do łazienki, do umywalki, wstawała pani? - Z tym? - zdziwiła się patrząc na cewnik. - Proszę usiąść, proszę wstać, proszę przejść się po sali. - Dobrze, dobrze - zgodziła się próbując usiąść, wstać i pójść. Tylko po co, myślała sobie po cichutku, wolałabym najpierw nabrać sił, marzył się obiad, gotowane potrawy. Na szafce stał sok, w szufladzie bułeczki, pączki, mandarynki. Mandarynki łagodziły wszelkie drapanie w gardle i powstrzymywały kaszel. Halutka odwiedzała ją tu najczęściej, Daniela też była, a i Beata znalazła chwilę czasu na wizytę u... ciotki ;) Kto mógł, to i był, a syn przychodził tu codziennie nawet po dwa razy. Spodziewano się kryzysu w drugiej dobie - jak zdołała zrozumieć z przeprowadzonej tuż obok rozmowy sióstr - ale Marika w ogóle nie przeczuwała kryzysu, z każdą godziną czuła się lepiej, zwłaszcza po obiedzie i po odłączeniu cewnika. Trzeciego dnia przed obiadem zarządzono przeprowadzkę z sali operacyjnej na czwórkę. Wydawało się, że to nie najlepsze miejsce, ale nie było tak źle; było ciasno, ale nawet miło, a Marika zajęła łóżko przy oknie :) Jak patrzyła na tę pogodę, a lało jak z cebrai wiało, to nie taki wielki był ten smutek; wypogodzi się i wszystko będzie dobrze - myślała sobie. Musiała jak najszybciej zwolnić syna od obowiązków przeszkadzających w nauce. Wszyscy o tym wiedzieli, zresztą nikogo nie trzyma się tu dłużej niż potrzeba, a i święta za pasem. część 3. Na razie trzeba było trochę się rozruszać, więc Marika odważyła się pójść do łazienki pod prysznic i włosy umyła, i zaraz poczuła się lepiej. Na sali pacjentki rozmawiały właśnie o malowaniu włosów i z tej rozmowy wynikało, że nie zawsze są zadowolone z uzyskanego koloru, gdyż wychodził zbyt ciemny lub zbyt intensywny. - A ja też chyba umyłam włosy nieodpowiednim szamponem, ponieważ normalnie, to mam taki złocisto - żółtawo/rudawy blond, a teraz są takie ciemne... kasztanowe - stwierdziła. - Ależ pani ma właśnie taki jasny kolor, jak mówi - zdziwiła się jedna z kobiet. Marika spojrzała z niedowierzaniem; - Tak? - a ja widzę takie ciemne, kasztanowe - zauważyła zdumiona, po czym zrezygnowała z dalszej dyskusji. Opuchnięte powieki zasłaniała zwykłymi, przeciwsłonecznymi okularami, dzięki temu nie piekły tak przy włączaniu światła. Powoli przypomniała sobie, że piętro niżej obok szatni jest sklepik z artykułami spożywczymi i higienicznymi. W sklepiku są mandarynki, które łagodzą suchość w gardle. Marika podeszła do schodów: czy podoła już pierwszy raz po operacji zejść do sklepiku i wrócić o własnych siłach. Zastanawiała się przez chwilę i zeszła po te mandarynki. Zadowolona z siebie wróciła na salę i odpięła z ręki nylonową tasiemkę; identyfikator z imieniem, nazwiskiem, datą urodzenia. Wrzuciła tę pamiątkę do swoich rzeczy, ponieważ przy wypisie ze szpitala ponoć trzeba zabrać ze sobą wszystkie rzeczy i niczego nie wolno zostawiać, bynajmiej tak powiadały pacjentki z sali. Posiłki przeszły już do normy szpitalnej, ale ta pierwsza rybka, to był prawdziwy twardziel do strawienia. Dokoła szwa coś zaczynało ciągnąć ,ale i pora na zdejmowanie już się przybliżała. Na sali pojawiali się różni ludzie, każdy odwiedzał bliską sobie osobę, jedna z odwiedzających kobiet wpatrywała się natrętnie, więc Marika zasłoniła się gazetą. Zadzwonił telefon, to siostra Irminka, ale mówiła coś mało ważnego. Marika straciła cierpliwość, ponieważ to miejsce na długie rozmowy o drobiazgach było zbyt niewygodne, miała przecież w szufladzie komórkę i chciała ogarnąć się przed zdejmowaniem szwów. Ta kobieta znajdowała się teraz tuż obok za plecami, rzuciła więc słuchawkę na widełki przerywając - ble ble - rozmowę. Przecież po chorym można się tego spodziewać (?) - pa, pa. Kolacja była pomyłkowa, każdy woli bułkę od chleba, ale miała swoje bułki z serem, później jadła mandarynki. Trochę się denerwowała, chociaż na temat przebiegu zdejmowania szwów rozpytała się już na innej sali. Nie podawano już kroplówek, ani antybiotyków, ale w ręku ciągle tkwił wenflon. Przed obiadem zdziwiła się, ponieważ nikt nie przyszedł odłączyć ostatniej kroplówki. Chwyciła wiec pałąk dłonią powyżej i poszła z tym wieszakiem do zabiegowego. - Można się tego już pozbyć? - spytała anielsko zamyśloną pielęgniarkę z oczyma wzniesionymi ku górze, która dotąd była bardzo miła i staranna. Naprzeciw, na korytarzu, siedział młody jeszcze mężczyzna. Pomyślała, że to może być ochroniarz. Ale teraz było już po kolacji, a sala opustoszała nieco, ponieważ to już weekend i jedna z pacjentek wyszła do domu, a druga poszła na badania. Wtem na sali pojawiła się specjalistka od zdejmowania szwów, kazała położyć się, wzięła jakieś narzędzie chirurgiczne i zabrała się do dzieła. Uchwyciła nitkę tym narzędziem i wyciągała wprawnie nawijając ją na to narzędzie. Był to moment, kiedy Marika przytrzymała się rękami brzegów łóżka, bo wydawało jej się, że na tej nitce uniesie się do góry, ale to było tylko takie wrażenie. Miejsce zabiegu nie było bolesne, było odrętwiałe. Szew został zdjęty, a Marika poczuła, jak dwa brzegi blizny spotykają się ze sobą. Nie miała ochoty wstawać jak na razie, poprawiła więc koszulę i zamknęła oczy słuchając, jak jej ciało się zrasta. Teraz myślała tylko o tym, że wkrótce pójdzie do domu, bo trzeba jak najszybciej. część 4. Nagle zauważyła nóż na zlewozmywaku;duży, kuchenny nóż, który nie ma w tej sytuacji racji bytu, bo to różne osoby przychodzą do szpitala. Leżąc tam zakłócał poczucie bezpieczeństwa. Czasem na górze słychać większe natężenie odgłosów i różnie to przecież bywa. - Przepraszam, czyj to nóż? - spytała zwracając się do współtowarzyszek. Okazało się, że nóż był pacjentki - tej pierwszej, zaraz przy drzwiach. - To mój, do wędliny- powiedziała kobieta. - Proszę, niech go pani schowa - poprosiła Marika i tak też się stało, chociaż nie w mgnieniu oka. Jeszcze drugiego dnia leżąc na sali pooperacyjnej Marika zauważyła w holu osobę, z którą za żadne skarby świata nie chciałaby się spotkać w tej sytuacji, ponieważ tak bezbronna czuła się fatalnie. Te osoby, a były to kobiety, przechodziły tym korytarzem na prawo, na inny oddział i spotykało się je wychodząc do łazienki, a nawet zatrzymywały pytając o to przejście. Ale teraz Marika leżała na czwórce i co godzinę była zdrowsza, uspokojona zasnęła. Krzątanina w szpitalu zaczyna się o szóstej rano, jest trochę czasu między mierzeniem temperatury i śniadaniem. Marika myślała o powrocie do domu. Wczoraj przed obiadem dostała ostatnią dawkę antybiotyku, a wenflon ciągle jeszcze tkwił w grzbiecie dłoni. Po pierwszym obchodzie poprosiła o zdjęcie wenflonu. O wypisie jakoś nie było jeszcze słychać, a tu już godziny wchodziły w rachubę. W pewnym momencie usłyszała, że w pobliżu jest lekarz, zajrzała tam, odczekała aż doktor skończy rozmowę i spytała przymilnie; - Panie doktorze, przyjdzie pan do nas? Przyszedł i wtedy zapytała o wypis. Doktor zbadał Marikę raz jeszcze i zgodził się - zwłaszcza, że to tylko o dwie ulice od szpitala. Krótko powiedział co i jak. Ucieszona podziękowała i zaraz zawiadomiła syna, miał przyjechać o dziewiątej. Spakowała wszystko dokładnie, bo przecież niczego nie można zostawiać i pożegnała się z pacjentkami. Reklamówki nie brała, zabrał ją syn, a ubranie było tak ciężkie, że zrezygnowała z nałożenia kurtki. To nic takiego, bo do domu syn zabrał Marikę taksówką.
  25. Co do tego ichtiologa, to niech powie; jaka droga rybę piłę w tarło wiedzie i czy ten leszcz ją uwiedzie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...