Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Agnieszka_Gruszko

Użytkownicy
  • Postów

    685
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Agnieszka_Gruszko

  1. Ależ M.N., wszyscy wiedzą ze anioły rosna na drzewach :/ troche jak komary...
  2. miałam na myśli zupełnie inną Arkę:) anioły jak anioły, ale komary to sie w wodzie rozmnażają...
  3. laboga, "jądro ciemności"? "cmentarze"? brzmi jak wypocina szesnastoletniego, bezmózgiego, mrocznie-różowego zua;) a autor jest zabawny z tym dobijaniem sobie jakbądź komentarzy i odzywkami dzieciaka- tu ma być mowa nie o poezji nagietka i tym że nie jesteś w stanie zrozumieć wyłożonej wybitnie prosto instrukcji obdługi murów, jeno o twoim wierszu- i o tym właśnie mówię- bardzozły.
  4. hmmm... niby dobry kawałek wiersza, ale zgrzyta senor, zgrzyta- "lecz to takie ludzkie." zupełnie niepotrzebnie rozbija całość... nie wezmę do ulubionych, bo zbyt to wszystko oczywiste- wiersze dokumentalne mnie nie bawią wcale:) pozdrawiam.
  5. i uderzyła spadanie było nielekkie rozpadły się uskrzydlone Arkom się oparły oczy a w dłoniach splotły się kamienie fusy się posypały z nieba nie było juz czasu na deszcze i dalej i dalej dalej przegniły jej belki sufit obsunął w ciemię popatrzył na nią poparzył w myśli jakże lubieżnie wygląda anioł co się podźwignąć próbuje na poranionych rękach
  6. racja panie M., tak będzie lepiej:)
  7. zapodziała się zgubiłam wczoraj nad rzeką kłosy pokładły się usta się rozsypały przeleciały stada gawronów a leżałam twarzą do ziemi surowa zimna dłonią się rozpadała na mnie a nie mogłam nie być chmurą nie napłakać na nią przytuliłam się do mokrej trawy może tylko to już zostało z ciemnych maków rozedrganych pszczołą całować ziemię nie jest trudno rozrastać się szumem gałęzi nie chcieć jej szukać- bo za późno prosić boga by pachniał jak jabłka.
  8. no i cóż to ma być? prowokacyjka tania Senor autorze...miało być uroczo erotycznie a wyszło dosć zabawnie- spis zaimków dzierżwaczych, w dodatku kiepski...
  9. nie bardzo powoli się układam wzory z liczmanków rozsypałam sobie nieco bezwładnie wtapiam się w wysiedziany fotel i nie mam ogona uderzam nerwowo skrzydłami o ziemię jestem pomniejszą julią z zapasem tragedii codziennie prozaicznych nie patrzę już nawet kto nas zmienił w świnie
  10. zmierzcham opadają mi ramiona i powieki się bez ciepła potopiły siedzę skulona w bujanym fotelu z nadmuchanym kotem zwiędłą pelargonią i przekornie się błagam o ciszę mówie sobie: nic już nie mów milcz sobie powiadam buteleczki ci się sprzykrzyły zapomniałaś słowa jak to się ciężko śpiewało słowiczo kocham napotkanym drzewom jak to się kochało śpiewnie zdrewniałe słowiki
  11. zmierzch sobie poszedł i zostaliśmy sami a we mnie jest wciąż tyle światła próchnieję stare drzewo tyle czci wymagam tyle troski a ty wciąż jesteś głupszy ode mnie a ty wciąż ostrzysz pazury na mojej pobrużdżonej twarzy oplotłam cię tysiąckroć sękatością ramion karmiłam cierpliwie wypłowiałą piersią z korzeniami spłonęłam za ciebie na stosie rozdzierałam dłońmi skały popielate jak moje usta i tak samo cierpkie ci daję owoce.
  12. Autorka nie jest bardzo młoda, złociutka :) Zero zrozumienia- nie wymagam go- patrzysz na tekst przez pryzmat starzenia sie, a to zupełnie nie w tą stronę, oboje mogliby mieć równie dobrze po 20 lat, ale chciałam im dać czas na popadniecie głębiej w paranoję. Nie twierdzę ze tekst jest szczególnie udany... a jako prozaik stawiam drugie kroki.. chwiejne, ale jednak... i nadal wszystko przede mną, niezależnie od tego jak na mnie nakraczesz kochaniutka:)
  13. zamiast oczu masz guziki skarlałe węgielki nie chce mi się patrzeć w mrok gdy moje dwa ze szkła oddalamy się od siebie w cichą noc gdy barć piołunem uśmiech zdobi gdy się miesza śmiech i śmierć powoli spęczniały jak larwa od łez od słonej wody pochowałeś w rękawiczki krzywo zszyte dłonie rozpostarłabym na niebie ciepłe letnie gwiazdy i pod dębem diabłom obrzezała rogi
  14. Zapach tanich papierosów wypłukiwany z pończoch co rano przyprawiał ją o mdłości. Miała dobrze po 40 i była przerażona tym, że tu i ówdzie pojawiały się zmarszczki głębsze niż chciałaby mieć, że skóra posmutniała o opadła jej z ciała, obciągając teraz kanciaste, przerażająco białe kości. Widziała je w lustrze tego ranka- bezmięsne gałęzie ramion osłaniały przed jej własnym wzrokiem sflaczałe piersi i brzuch który zdobiła biaława pręga wytartej przez niezliczonych kochanków skóry. Wtedy płakała po raz pierwszy- skulona w kącie miedzy wanną a kiblem wyła jak zwierze, jak dziecko- śliniąc się, pozwalając by makijaż spłynął jej w potoku łez i smarków. Kiedy przerażenie zmieniło się we wściekłość, a poczucie straty w kolejną butelkę słodkiego, lepkiego likieru w kieliszku, który mógłby być kryształowy, ale był wyrznięty ze szkła- H. wpadła na cudowny pomysł. Ugrzęzła w łazience na kolejne godziny, układając resztki włosów tak, żeby osłaniały łysiejącą czaszkę, nacierała skórę wszystkim, co miała pod ręką, rozpaczliwie czepiając się nadziei, ze zostało jej jeszcze kilka lat Życia- opinała brzuch gorsetem mocniej niż mogła znieść, wypychała obwisłe piersi wyżej, niż kiedykolwiek były, szczypała boleśnie sutki, żeby odznaczały się spod wydekoltowanej bluzki. Żeby nie było widać żylaków- założyła ciemne, matowe pończochy i buty na tak wysokiej szpilce, że dobre pół godziny musiała uczyć się jak w nich chodzić. Ostrą żyletką zgoliła krzywe brwi i odrysowała tłustą, czarna kreską dwa cienkie, jaskółcze skrzydła. Skropiła się piżmowymi perfumami przekonana ze i tak czuć od niej pleśnią. Wąskie usta narysowała na nowo wspaniałym, karminowym kolorem, mając nadzieję, że posunięcie się poza granice sztuczności pozwoli jej coś jeszcze odzyskać. Mąż odszedł od niej sześć miesięcy wcześniej- nigdy nie ukrywał, że oczekuje od niej tylko jednego- jako wysoko postawiony oficer wlókł ją ze sobą z przyjęcia na przyjęcie- niemą, piękna kobietę o pustych oczach- dodatek do munduru. Nie tłumaczył, dlaczego odchodzi, a ona nie chciała rozumieć. Przysyłał jej pieniądze na dzieci, które żyły we własnym świecie, gdzieś poza granicą jej postrzegania- z początku małe, czerwone, wrzeszczące potwory, później dwie porcelanowe laleczki, które istnieją tylko w niedzielne popołudnia, kiedy przebrane w falbaniaste sukienki spacerują z nią po parku. Nie bała się samotności- lekarstwem na nią byli mężczyźni, którzy zostawali czasem miesiąc, czasem tylko jedną noc, zostawiając po sobie zapach potu, spermy i gorzki posmak w ustach. Wystarczało jej to- chwilowy błysk w oku, które nie znało ciepła, zwierzęcość- nigdy nie czuła się skrzywdzona pożądaniem, przeciwnie- to dla niego żyła. Zawsze była dumna ze swoich paznokci. Szponiaste, czerwone, drapieżne- utwierdzały ją w przekonaniu, że to ona panuje nad sytuacją, kiedy w szale łamała je na ciałach kolejnych kochanków. Kiedy ci sami kochankowie bili ją po twarzy i krew z nosa mieszała się w jej ustach z krwią zlizaną z ich pleców i piersi. Nawet, kiedy rzygała krwią skrzepłą w jej przełyku w ciemne szkarłatne grudki- była z siebie zadowolona. Zmieniona godzinami ciężkiej, gorączkowej pracy w niemal idealna imitację piękna, jeszcze raz spojrzała w lustro i uśmiechnęła się do siebie. Narzuciła czerwony wełniany płaszcz i pod wielką parasolką o mahoniowej rączce wyszła w deszcz. Nie była pewna, gdzie mieszka. Nigdy nie spytała, ale strzępki informacji, które chciwie łowiła w salonach dawnych przyjaciółek- ciepłych gniazdach z ogniem w kominku, wielkim psem cierpliwie znoszącym wrzaski roześmianych dzieci i dzwoniący w uszach śmiech, którego w jej domu nigdy nie było- musiały wystarczyć. Zabłocona ulica rozmywała jej się przed oczami, kiedy brnęła przez noc. Nic z jej pracy nie zostało zniszczone- skorupa włosów była tak twarda, kreski imitujące twarz tak tłuste, a gorset zaciśnięty tak mocno, że choćby leżała pod wodą miesiąc nie zmieniłaby się. Chciała znów poczuć się jak drapieżny kot i udało jej się to- na palcach omijała kałuże, stukając obcasami płoszyła zimno, które chciało wkraść się pod przemoczony płaszcz. W końcu znalazła. Dom stał na końcu ulicy obsadzonej starymi, rozłożystymi kasztanowcami- był niewielki, z ogrodem pełnym jeszcze umierających kwiatów i sękata jabłonią, na której wisiała huśtawka. Otworzyła furtkę, przeszła ścieżką wyłożoną kamieniami o mało co nie łamiąc sobie nóg, kiedy wysokie obcasy zamiast stukać kusząco grzęzły w rozmokłej ziemi. Zapukała do drzwi. Otworzył i rozdziawił usta ze zdziwienia. Nie wierzył, że kiedykolwiek przyjdzie. Z początku czekał- nie z tęsknoty za nią, ale z przyzwyczajenia. Przez lata nauczyli się siebie tak dobrze, że wystarczało mu kilka minut na podłodze w kuchni, żeby przestał odczuwać fizyczność i mógł spokojnie iść do pracy. Odszedł, bo fizyczność zaczęła go mierzić, też odwiedzał cudze gniazda i w żadnym nie było mu tak zimno jak w swoim własnym. Budził się z koszmarnych snów przesiąknięty zapachem rozkładu i przerażony jak mały chłopczyk. I tak jak chłopczyk- szedł tam, gdzie była ona- jeszcze zimniejsza niż on i brał ją, wszystko jedno jak i gdzie- żeby nie czuć zimna. Z początku pomagało. Wydawało mu się, że widuje słońce, ze jego uśmiechy są szczere, zdobył się nawet na rozmowę z jednym z tych dzieci, które podobno były jego i był zdziwiony, że zna aż tyle słów. Powiedział dziewczynce ze ja kocha i nawet nie zauważył, ze skłamał. Był pewien ze został uleczony z zimna. Jego żona przestała odwiedzać kochanków- tak, wiedział, że z nimi sypia, tak jak ona wiedziała, że zostawia swój zapach na ciele pewnej młodej krawcowej z ulicy obok, płacąc jej nadzieją, że odejdzie od H. i weźmie ja do siebie. Zostawił dziewczynę w jej zakurzonej szwalni pewnego popołudnia, kiedy był już pewien ze nie odejdzie od żony- zapłakaną, koślawą, owiniętą wokół stołka z twarzą spuchniętą od płaczu i rany ropiejącego dziąsła. Jakiś czas później, kiedy leżał z H. w rozgrzebanej pościeli i udawał, ze nie słyszy szlochania zza ściany, zauważył długą, głęboką jak wąwóz zmarszczkę za szyi żony. Dotknął jej palcem, próbował rozciągnąć, wygładzić, ale nadal tam była- jak rana poderżniętego gardła raziła jego oczy. Starał się na nią nie patrzeć, pewien ze to wystarczy, żeby nie widzieć powolnego więdnięcia, żeby móc się z nią kochać, żeby nie było mu zimno, ale szybko przekonał się ze im bardziej zamyka oczy, tym wyraźniej widzi trupio zapadnięte policzki, rozlewające się bezwładnie piersi, pierwsze siwe włosy i prześwitującą przez nie miejscami gładką czaszkę. H. wyglądała coraz bardziej jak trup, nocami, leżąc pełen obrzydzenia widział jak jego żona rozkłada się, jak z jej wyschniętych ust wypełzają białe, tłuste larwy. Czuł się wtedy jakby sam leżał w zimnym, przerażającym grobie- wszystko pachniało pleśnią i rozkładem. Pewnej nocy wstał, ubrał się i wyszedł, żeby nigdy więcej nie musieć na nią patrzeć. A teraz stała tu, taka jak kiedyś, cudownie żywa, barwna wśród szarej ciemności, z piękną twarzą, z szyją bez skazy, z tymi swoimi szponami, które w młodości łamała na jego ciele. Przyciągnął ja do siebie i było jak kiedyś- było zwierzęco, ciepło jak jeszcze nigdy- nie rozebrał jej nawet- wziął ją po prostu, jak rzecz, tak jak lubiła, ostre krawędzie połamanych paznokci poraniły mu twarz i plecy, ale czuł się znów żywy, czuł się tak jak zawsze chciał się czuć- potrzebny, silny. Kiedy się rozpletli nadal wyglądała tak samo- nieruchoma twarz, nienagannie ułożone włosy- jak u lalki. Przesunął palcem po jej ustach, po przymkniętych powiekach i odskoczył jak oparzony. Czerwień ust rozmazała się kreską aż na policzek, brwi spłynęły z trupiobladej twarzy do pustych oczodołów przykrytych sinozielonymi powiekami. Kiedy otworzyła oczy były zimniejsze niż kiedykolwiek. Rozciągnęła usta w drapieżnym, przerażającym uśmiechu, wstała i podeszła do niego. Obcasy stukały po kamiennej posadzce. A. sięgnął po pistolet i strzelił. Kobieta upadła z głuchym odgłosem na podłogę, plamiąc ją strużką sczerniałej krwi, rozkładając ramiona jak męczennica. A. stał i patrzył przerażony, jak krew wypływa i krzepnie wokół niej jak ciemniejąca aureola, jak włosy spięte dotąd klamrą rozpływają się w niej, jak ciało zastyga w biały, marmurowy pomnik świętej rozpiętej na niewidocznym krzyżu, z raną po włóczni pod żebrem. Patrzył zesztywniały ze strachu jak białe gołębie jej dłoni drgają w skurczach i jak usta wyginają się w ciepłym uśmiechu, którego nie znały nigdy wcześniej. Wdychał z dziwną euforią piżmowy zapach swojego osobistego mesjasza, podczas gdy jego obłąkane dłonie pełzły ku podłodze. Położył pistolet obok głowy H. i zaczął nimi pożerać jej sztywne lekko ciało. Była teraz taka niewinna- nigdy nie widział jej takiej czystej i nieśmiałej- wstydziła się nawet otworzyć oczy, uda musiał jej rozchylić siłą. Kochała się z nim bez zwykłych udawanych jęków, czuł się jakby odbierał jej dziewictwo- trzewia rozdzierały mu jednocześnie pożądanie i strach przed zbrukaniem tej nieziemskiej, jaśniejącej istoty. Kiedy po raz pierwszy poczuł się z nią naprawdę blisko, rozlewając się w jej duszy, piękniejszej niż kiedykolwiek, podniósł pistolet i strzelił sobie w głowę.
  15. Hmm... wierszysko byłoby ładne, gdyby cokolwiek z niego wynikało- w sumie widzę opis jeno- nic nadzwyczajnego... a jednak Staruszek Pies wywołuje u mnie ciepły uśmiech. A brak odpowiedzi... cóż, nie mieszkasz pewnie w Fangornie:) Pozdrawiam:)
  16. Obraz piękny i chociaż pejzaże wydają mi się rzemiosłem raczej niż sztuką- doceniam. Świetnie zachowany rytm- podoba mi się :) Pozdrawiam:)
  17. nie to, że rozrywa ma przejrzyste palce przenikające ciepłe ciało białym rozkładem szarpiące neurony się uśmiecham- patrz patrz na baczność bacznie patrz i połykaj rozstrojone usta jękiem pożeraj nie okiem bo oko odkroi wolność spuchniętą dręczeniem grzbietu topielca w kiblu drżyjmy razem ślepi nie zmieścimy nigdy tych kojących jakoś zwiniętych w zaciśniętej pięści bezskrzydłej ciszy
  18. Panie Adamie, tyle lat.. :) Miło znów widzieć Twoje słowa, jakoś tak je splatasz że robi mi sie tęskno... znowu blisko... i te żyły kręgle w sercu patyczki nóg padną łamiąc podłoże Pozdrawiam.
  19. nie mam się już siły mścić na sobie bez tchu splotu kościstych kręgosłupów bezsprzecznie wybieram z dywanu liście łuskam pojrzenia odzierając z powiek przerażone oczy a kiedy mnie odwiedza niewdzięcznik pręgowany kiedy pazury drapią beton rozpadają się ściany chodzę po wodzie
  20. zimno od miesiąca od zawsze zimno mi od ciebie nieprzespane filiżanki niewidome śmierci zlizane z nadgarstków tak ja cię widziałam widziałam noc we mgle gwiazdy z parapetu owinięta skrzydłami których nie ma przecież widziałam drzewo w którym bóg zamieszkał na chwilę by móc płakać i śnić rozdwojone gałęzie połamane włosy ukryte w prześcieradłach raniły jak noże odsłonięte wiatrem spalone pół twarzy własne umiłowanie do drugiej połowy rozszarpane w strzępy niepodzielne słowa oprócz jedynego którego się bałam ostatnie śpiewanie rozcinanych żywcem dwóch bezdomnych kotów zrośniętych duszami
  21. tak mi spokojnie cię widzieć jakoś pokłoniłabym się w pas o Pani, z którą zaklinałam gwiazdy w ptasie kształty tak mi tęskno było twoich chyba dłoni leczących bezoką głowę co zna świat ze słyszenia spokorniałabym i piła herbatę z kobietą jak drzewiej kochała sobie po cichu a tak mi zdrewniale cię widzieć dzisiaj kiedy sprzedałyśmy się obie kiedy resztki ciepła splecione wystygły tylko po to cię widzieć? po co?
  22. patrz- czekam ciało mi się rozlewa powoli rozsypują myśli czasem śni mi się uskrzydlona ściana kiedy mam papierki modlitw wetknięte w usta kiedy mam wbite ich paznokcie czy oczy mam jeszcze pozamykane zawsze po 23 kiedy mi twoje dłonie zamarzają w moich
  23. powab powabem się pobawię czasem chciałoby się mi by się nie chciało ale tylko usta zanurzyć w obcych włosach kłosach późnoletnich a jednak milczenie ma swoją własną cenę milczenie ma gałęzie sękate ramiona owocują piersią a jednak oczy przesiąkają światłem jakby mogły pozarażać śmiercią spadające ptaki i słone paznokcie a jednak usta się układają na nich w przedramiona ran cierpkie pomarańcze rozsypane zrastają się w dłonie
  24. skrzywione strzaskane przestrzenie przestrogi przepadłe wrzaw oczy nie szczerzcie nieszczerze uśmieszków dzieciątka a od nich odchylone w ramionach tych co vis a vis błyszczących bezsenne zaprzęgi stukonne madonn bryki bez siodeł, bez pieśni głos pogłaszcze ostrzegawcze skurcze serc głos ukoi, upieści spokorniałe czoła
×
×
  • Dodaj nową pozycję...