-
Postów
268 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Florian Konrad
-
"Kaszel, charkot, rozmyty obraz, charkot, charkot, noc, charkot, noc, noc." Marek Krajewski "Śmierć w Breslau" rzućcie się, przechodnie, wykopcie spod jego żeber wszystkie kolorowe piłki, z których wytoczy się zmięty w kulkę biały, mąkpodobny papier. wydrzyjcie też coś z niego. tak na szydził-trafił. jest pełen dychotomii, yin mu nacieka w yang, aż z brody skapuje, więc i mała sakralność się znajdzie, i garbiący się przy drodze w pozie tribhanga, szmaciarz na wróble. a ty, przed którą klękał w myślach, aby być uniżony i uległy, pozwól mu pisać książki, a zobaczysz, co się stanie. jedna dziennie będzie wychodzić spod rozzygzakowanego pióra: raz Mesjasz krzyżowany w Smoleńsku, raz Stomia premiera. Powieść patriotyczna. daj mu na moment zgubić się na wewnętrznych rozstajach. by wracał w kamiennej skórze pożyczonej od napotkanego po drodze pomnika, w okularach z polaryzacją, przez które będzie widzieć lepiej niż bez nich, gołym okiem. niech zrywa tektury, którymi zabite są okna jego domu, robi z nich transparenty, by wznieść jedno, najświetlistsze hasło. przekaz cały w jaśminach.
-
może i coś kiedyś było, ale dawno i nie na temat. liczy się tylko bieżączka, sekowanie tych wciąż zacierających się w pamięci dziewczyn-drzewiczyn, których pędy zdążyły uschnąć, liście – pożółknąć. jeśli kiedyś, dajmy na to, żyłem – to wyłącznie po to, by dziś mieć dojrzalszy i bardziej wyrobiony język (no dobrze, masz rację: haczykowaty ozorzec, fakt: takim tylko Marchosjasa i Renowe przywoływać, kreślić zawiłe sigile na podbrzuszu wybranki!). niech resztki pamięci będą jak nieszczęsne, połamane w ubiegłym roku słuchawki od dawno nieistniejącego walkmana, które postanowiłem wreszcie wyrzucić. niech uśmiechnięty duch o imieniu Aktualia (kobieta wyjątkowej urody uwidaczniająca się przed oczami takiego ślepca jak ja) rozszarpuje i pożera zaprzeszłości, coraz bardziej cudze listy zakupów, notatniki o przezroczystych kartkach, zapiski na papierze z mgły. była przeszłość, była. przejeżdżają po niej mlecznobiałe streamlinery, toczą się cysterny pełne ciepłych słów.
-
tyle tu korytarzy, arteryjek, bocznych odnóg, że naprawdę można zabłądzić na śmierć, skonać z głodu i pragnienia w zapajęczynionej i spowitej kurzem alejczynie, po której nie szedł nikt od czasów Mieszka I Plątonogiego. mimo wszystko – podjęłaś ryzyko. im dłużej przemierzasz labirynty korytarzy, tym gmach zdaje się (pozornie?) maleć, okazuje się bardziej przytulny i niehorrorystyczny. dotąd siwe ściany nabierają pastelowych barw, plafoniery świecą jaśniej. robi się cieplej i milej. aż tu nagle – dysonans, kontrapunkt: jedna z bocznych odnóg okazuje się być... nadziemną (sic!) sztolnią. w dodatku coś ci mówi, że to tam, właśnie tam! idziesz. im dalej, tym śpiewniej, słychać zapijaczone głosy, zgięte i wyżęte nuty piosenek o sokołach, omijaniu gór, dołów, o tym, co zrobi doskonale morskim opowieściom. biesiada w teatrze kopalnianym! na widowni, pośród hałdek zwiercin – suto zastawione stoły! za nimi - czerwoni zatłuszczeńcy o brodziskach uwalanych majonezem, ich szkaradne i niskobudżetowe panie. skrępowany jak diabli, niemal skulony stoję na środku sceny i tak szalenie nie pasuję do reszty obrazka, wizualnie odcinam się od rozpasanej czeredy. skromniś, myszoludek-sztafarzyk, postać niczym radio jednozakresowe odbierające tylko tę stację, która nadaje wyłącznie sprawdzone wiadomości. mówię swój monodram, częściowo z pamięci, czasem jednak zerkając na zadziubdziane maczkiem mankiety białej koszuli. lecą puszki, puste kieliszki, w głowę trafia mnie szczeroniezłoty puchar. zniżam głos aż do szeptu. ma być tajniej i ciszej, mniej scenicznie. wzmaga się buczenie. schodzę, nim mnie całkiem zatłuką. zaraz na scenę tanecznym krokiem wbiegają klauni: ten z małpą na sznurku, ten z niedźwiedziem na patyku. teraz to ja się gubię w meandrach kulis. pewien nieprzebrzmiały gwiazdor rozdaje autografy na wylinkach, naganiacze – zaproszenia na roast eks-prezydenta, długo wyczekiwaną koronację Korwin-Mikkego, zaproszenia na stypę w klimacie rave. odnajdujemy się po paru godzinach błądzenia. zderzają się nasze, tyleż mroczne, co bajkowe światy, wnikają w siebie. połączone kolory nie tworzą, na szczęście, szarości.
-
1
-
Recital
Florian Konrad odpowiedział(a) na Laura Alszer utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Laura Alszer Proszę :) -
nie miej za złe tego określenia. naprawdę tak cię widzę: jako uzdrowicielkę z zimna, podziemności, z tego, co przyrodzone i właściwe niedojrzałym szczylom (nie walnę przecież wymyślonym właśnie słowem Odsamotnicielka, bo jest co najmniej grafomańskie i kuriozalne). oto mały ja, wygrzebany do celów anatomicznych z dziecięco- i wczesnonastoletniej nory, wydarty na powierzchnię z ukrytego państwa Pustka, we dnie proklamuję świetlistą republikę, by nocami restytuować monarchię. bo zaiste samotność jest bezkierunkowym i bezdennie głupim złem, a cieszyć się z wynikającego z niej braku problemów, to jakby w wariacki i odrażający sposób dążyć do pozornego źródła, dajmy na to zamiast kupić i delektować się smakiem mlecznej wedlowskiej czekolady... rozkopać grób założyciela fabryki, Karla Ernsta Heinricha Wedla – i ssać jego nadpróchniałe kości rozkoszując się kontaktem z materią, którą w szaleńczym oczadzeniu uzna się za Esencję, Świętą Pierwotność. albo jakby uważać, że na przykład wyłącznie pierwsze modele aut są "oryginałami", że liczą się jedynie golfy czy astry "jedynki", a następne generacje, "trójki", czy inne "stadia rozwojowe", choćby i powstawały na tej samej linii montażowej – to jedynie jakieś wariacje-mutacje, tyleż brzydkie, co niewarte uwagi (wiesz, do czego piję. opowiadałem, jak mając kilka lat i jedynie dwa kanały w telewizji naoglądałem się siakichś durnych telenowel, których tytułów nie pamiętam, Żar młodości albo co – i uznałem, że dramaty, jakie przeżywają dorośli przez te obrzydliwe związki, absolutnie nie są mi potrzebne, że skórka niewarta wyprawki i co jak co, ale ja, spokojnoluby prowolnościowiec oszczędzę sobie wszelakich dramatów, absolutnie nie będę się ładować w żadne tego typu bagna, dla pokoju serca i umysłu do końca życia będę sam, czytaj: wolny od uczuciowych gehenn). właśnie tak widzę nasz związek: jako najgłębsze dopełnienie. bo jestem papużką złączką, która jedyne czego pragnie, to latać jak najwyżej, najdalej od ziemi.
-
Recital
Florian Konrad odpowiedział(a) na Laura Alszer utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Bardzo obrazowe i fajne pisanie. -
Gruzły, pecyny
Florian Konrad odpowiedział(a) na Florian Konrad utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@aff Mam :) -
ty – uroczo zwyciężane miasto, pod mury którego zakrada się nieco bezczelny wielbiciel, obdarowywacz udający złodzieja podpełza na kolanach. mówię ci o tonięciu pośród odbłysków, nocą i w fosie, o przekradaniu się pomiędzy rozrzedzonymi promieniami księżycowego światła, o praktykach dokonywanych cichaczem i w drżeniu. słuchaj tych nielegend. obrośnij nimi od wewnątrz, niech każda arteria metropolci biegnie, linią przerywaną, w kierunku zamku. na szczyt. ...ale gdy poczuję, że nadmiernie się rozdrabniam, rozmieniam na drobne miłosne wykwitki, wypryski liryczne, kiedy sam będę mieć dość skrzydlatych żołnierzyków w fiołkowych zbrojach, którzy wirować ci będą nad głową bzycząc serenady – powiedz. bym za żadne skarby nie przestawał, łagodnie, ale stanowczo rzuć: "weź się nie zestal".
-
rozmyślnie i z radością, zapamiętale staję się miłosnym arywistą, za wszelką cenę dążącym do osiągnięcia Celu. a jest nim odnalezienie tajemnej i niewidzialnej dla niemal nikogo świątyni (jest ukryta pomiędzy cząsteczkami powietrza, ale nie rozrzedzona, przeciwnie - to najtwardszy róż, budynek wyrzeźbiony w diamencie). chcę tam paść kornie na kolana przed satynową poduszką, w którą powbijane są wota: srebrne usta, oczy i nóżki, złożone w podziękowaniu za odzyskanie mowy, wzroku, zdolności chodzenia. i... niech przewróci się na mnie ołtarzowa poducha, zostanę pokaleczony srebrem. bo dzięki tobie widzę i mówię wyraźniej, jestem w stanie iść we właściwym kierunku: na spotkanie mało grzecznej przygodzie. chcę igieł, przyjemnych w dotyku i przytulnie (sic!) ostrych. niech wreszcie będzie koniec z religijnym deserciarstwem, wyznawaniem pustyni. chcę być konwertytą, pozornie ślepym wyznawcą przeorientowanym na inny rodzaj widzenia (ten, o który pisał Antoine de Saint-Exupéry, że sercem, że nie dla gałów). pragnę znarowień. werbalnych. wierzgnięć w każdym trudnym do okiełznania zdaniu (wiem, że brzmię, jakbym próbował połknąć słownik, zadławił się i wycharkiwał co trudniejsze wyrazy, ale to kolejny objaw mojej potrzeby modlitwy), jakie będą się nieść aż pod kopułę jasnej, niepostrzegalnej świątyni, którą ci tworzy wierny panegirysta, wolny mularz sklejający śliną przezroczyste cegły.
-
...bo i po co bawić się w ćwierćśrodki, półdotyczki? o ileż lepiej jest wleźć pełną gębą, rozgościć się ozorem w dorodnych słowach: "lepkie", "oleiście", rozlać swój mokry i meandryzujący liniami papilarnymi ogień na powierzchni nie swojej skóry! bo jeśli już pozwolić się unieść – to wyłącznie po to, by zahaczyć, rozmyślnie, bokiem o dziobate kinole łypiących zewsząd wiedźm, dać się rozedrzeć (widzieć ich oburzone miny, grymasy potępienia – równie bezcenne to, co bezecne!). chcę wkrzyczeć się w ciebie, raz a dobrze, dosadnym tonem opowiedzieć słodki sen o katafalczkach lalek zanurzanych przez dzieci w strumyku, o wyciąganych potem śrubach i kluczach imbusowych, pofałdowanych od wilgoci dokumentach, o zakończonym raz na zawsze i na szczęście, czasie dzieciństwa. chcę wszeptać na cały głos (sic!) diabelnie oznajmujące zdania. że warto pobyć niegrzeczną. bo to takie urocze i, summa summarum, niewinne.
-
my w otoczeniu płyt wiórowych, uwypuklający się na biało i czarno, rozrysowywani ogniem na półkolistym brzuchu olbrzymiej, drapieżnej ryby, nieco dzicy, wywilczeni (zapomniałem nazwiska autora sagi fantasy, z której mnie, na siłę i nieco boleśnie, wydarto), ale i pełni Teleranków, kreskówek o źle przetłumaczonych listach dialogowych. w zabawowo-martytologicznym nastroju obserwujemy, jak chemicznym światłem iskrzą się baretki na mundurze generała (nie sposób dociec, w jakim naprawdę są kolorze). znów ogłosił Stan Podwyższonego Ryzyka, zbliża się Szum, już nacieka na dwa sąsiednie kanały. aż drżą kosmate ostańce, jeden obleśnie owłosiony menhir na Discovery Chanel, aż przewrócił się parawan w Randce w ciemno, odciął głowę żałosnemu napaleńcowi i pozostałym fatygantom. zima, płatki ożywionego śniegu niemrawo przewalają się pomiędzy krwinkami. część nadziewa się na pseudo-azbestowe igiełki. lampy się palą, płoną ulotki w kozach i koksownikach. dzielimy się prądem, by na trochę odpędzić, by obronić się. aby choć przez małe teraz nie dać się zakłóceniom.
-
Niello
Florian Konrad odpowiedział(a) na Florian Konrad utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@Leszczym Dziękuję! -
wydostać się z użebrowanej klatki? pewnie, ale tylko po to, by wniknąć, energicznie, w inną. wstrzelić się siłą rozpędu, ledwie wypowiedzianym słowem "wieczność". a dookolni? ledwie plankton egzekucyjny,* żałośni potępiacze gotowi rozszarpać szpalerzyną nie najbielszych klisk za samo tylko bycie obok; pyłki poniewierające się między kałużami. niech cudownie razi je nasza krucha i delikatna jak lukier, równie mistyczna, co konwencjonalna, wolność, ten skromny bukiecik złożony u stóp pomnika przedstawiającego Władcę Bez Głowy, niech bawią imiona, jakie sobie nawzajem nadaliśmy (żadnego nie znajdziecie, opluwacze, w Centralnym Rejestrze Pseudonimów!). ty również wzleć. mój okopcony sufit od biedy będzie robić za niebo, ornamenty kasetonów – za strzałki warunkowego skrętu w lewo. i w dół, pod serce. widzisz ten kryty słomą stupiętrowy apartamentowiec? ma tylko jednego lokatora. rozbij którąkolwiek z nieprzeliczonych szyb, uwolnij bezludną istotę. *tak jakoś postanowiłem ponawiązywać do tytułu "Ogród koncentracyjny" Marcina Świetlickiego, pobawić się nim.
-
4
-
nie chcę, by w moich słowach wybrzmiała nieumyślna groteskowość, ani – o zgrozo – niezamierzona drwina. jestem jak najdalszy od jakiejkolwiek szydery. chcę się rozmarzyć, puścić wodze fantazji – i niech, wyprzęgnięta, by nie rzec: wyuzdana, cwałuje przez skute lodem grudy pól! ani trochę nie dostrzegam w tobie rysów semickich, kochanie, ale nie w tym rzecz. wyobraźmy sobie, że okazujesz się być daleką i nie w linii prostej, a w jakiejś szalenie menadrycznej linii, potomkinią... pewnego cieśli z Nazaretu; dziesiątą, ba – pięćset osiemdziesiątą szóstą wodą po kisielu, daleką prawnuczką zmarłego na krzyżu wędrownego kaznodziei, jakby to rzec, by nie zabrzmiało kuriozalnie... Jezusoidką. w jaki sposób wpłynęłoby to na nasze relacje, na miłość? czy widziałbym w tobie więcej chmur, słońc, nowe kosmosy, wymiary, skompresowane niebiosa, odchłanie.zip? skądże! jaśniałabyś tak samo, jak teraz, w równym stopniu chciałbym wyczarowywać... sama wiesz, co. takie małe, niegrzeczne, pozabiblijne cuś, na czym osadza się sól. wiesz... aż boję się przyznać, że teraz twoja krew to refugium nieskażone koszmarami lat terroru i wojen, ostoja, w której pragnę znaleźć schronienie. ale to prawda. i taką bądź. niech niewidzialny desakralizator pracuje na pełnych obrotach, kusząca czerń, która jawi się tylko przed moimi oczami, skrzy się, pełna wewnętrznych złoceń.
-
coś czuję, że tym razem muszę być pełen małpowanej zadziorności tekstów Miguela Piñero (on określał się jako Nowrykanin, no to ze mnie będzie Nowodańcowiec!). i... przejeżdżać przez wiejską poczciwość i nudę kolczastym, zardzewiałym językiem, tą podtępioną brzytwą, wywoływać z lasu narkomańskich partyzantów, uzależniać stare babiny, rozpitych rolników, ciskać im w nozdrza pył z białych gwiazdek! niech aż przewraca się garczek na fajerkach, cieknie mamałygowata zupina, z której wywróży się nowy, gęstszy wieczór. chcę walczyć ze wszystkim, co półprądowe, podmiłosne i ledwo letnie! narzygać w jakieś Hawaje i sprawić tym, by stały się Radzyniem Podlaskim albo Włodawą! niech ktoś wymyśli dyskotekę, na którą wstęp będą miały włącznie uzależnienia i patomechanizmy! porobię tam charytatywnie za didżeja, choć jestem w tym kompletnie zielony, postaram się skreczować talerzami pełnymi rozmaitych grzybków i suszów. ale... niech ta moja hedonistyczna zatrata trwa wyłącznie sekundę, absolutnie nie więcej. niech skończą się we mnie brudne ulice pełne dilerów i kloszardów, starych amerykańskich krążowników szos, zanim się na dobre zaczęły. bo tak naprawdę chcę być po właściwej stronie plastikowego lusterka. niech lecą "Bajki pana Bałagana" zamiast "Trainspotting", kwitną maki na rozrzutnikach, porastają pryzmy nieroztrzęsionego gnoju.
-
dokładnie ta, o której myślisz, głęboko ukryta w podbrzuszu. ach, jak chcę wstrzelić w nią (by nie powiedzieć: wpluć) wszystko, co przeszłe, a więc niewłaściwe i zasługujące na potraktowanie płomykami. by wszelkie zaszłości poszły na rozkurz, zostały zdeponowane w ogniu, potem – nocnym dymie. czasami potrafię jedynie podtruwać. nie wiem, ile razy w życiu uprawiałem seks. wiem, ile brałem narkotyki. jakie to znamienne, owo wybrzuszenie na plastikowej figurce przedstawiającej chłopca. aż chciałoby się je przekłuć, co nie? by sprawdzić, czy rzeczywiście jest pełne kredek ołówkowych i flamastrów, lub, jak głosi inna legenda – skamieniałych kosmyków. i korci, by przekonać się, czy jeśli w mojej okolicy doszłoby do wypadku dostawczaka przewożącego karmę dla ptaków, rozwaliłby się samochód jakiejś, kurczę, firmy Ptaszevita, to naprawdę zleciałyby się same gołąbki pokoju, by żreć rozsypane granulki – i zadziobywać się w walce o towar? ech, spalarenka, ta, o której myślimy. wiem, że jest głodna nawet moich pocieszności.
-
śnijmy niedorzeczną śmiesznostkę o Morzu Balowym, na środek którego, tuż przed północą, spływają się drakkary, karawele, brzuchate galeony. na pokładzie każdego – fioki, dystynkcje, tiurniury, pośród nich – mości państwo śmiertelnie zakochani we własnych odbiciach. i gra muzyka, w takt której ślepi egoiści tańczą, wirują nierozważnie. wpadają do wody. a gdzież my? tulimy się na ubożuchnej i stareńkiej krypie ledwie widząc siebie nawzajem w porannych mgłach. przepływamy bezszelestnie pomiędzy ziejącymi pustką olbrzymami. niedługo zjawią się odprowadzacze statków. kolejni ślepcy, baronessy i lejtnanci, właśnie szykują się, zakładają stroje. dziel też ze mną psi sen o strażniku komnat Pani, który, gdy nikt nie widzi, zakrada się, by mieć choć szczątkowy kontakt – z atłasem i jedwabiem, jaki dotykał ciała Zakazanej Mu. o resztkach ciepła przenikających na wargi, o języku na zaschniętych kropelkach. uśmiechnij się na wspomnienie snu o mężczyźnie stojącym przy bryle soli. i jego usilnych próbach odlizania z (przyznaj – nieprzyjemnej) przestrzeni krągłych kształtów. o radości, jaka zwieńczyła dzieło.
-
tekturostwo bez ciebie, tak zwany świat? – swego rodzaju Piekło, gdzie wszystko jest Ameryką czy innym mocarstwem atomowo-elizejskim gdzie wszystko urokliwie skrzy się lekko unosząc nad ziemią i na odwrót: krajek lat dziecinnych przebiedowanych pod okiem strzelistych mord, kopulastych posągów, połatana Arkadia, gdzie każdy z mieszkańców nosi nazwisko Ratoń albo bardziej z polska – Szczuroń, i nie da się załatwić prostych spraw, na przykład kupić masła. zamiast tego otrzyma się tułów do samokroczącego posągu, czy zaproszenie na żniwowanie z Moabitami, którzy jednak za żadne skarby świata nie będą chcieli pożyczyć snopowiązałki. gdzie każda muzyka, nawet disco polo, wywołuje, niczym dźwięki czarodziejskiego fletu, wypełzanie z uszu warczących manuli. a chromolić taką groteskę – zamykam oczy, by ujrzeć kontury skryte w podświetle. i dzieje się dzikie, ma miejsce visio beatifica, jakiej doświadcza potępieniec. błysk w jego oku, przepełzający między zębami (nie posiada wszystkich, więc zbłąkana iskra wystrzela jak z procy i, zakosami, płynie sobie w noc).
-
3
-
syndrom masy upadłościowej: leży przeziębiedak poskładany gorączką w czternaścioro albo i lepiej i pragnie zasłużyć na najwyższy wymiar nagrody: dotyk na parującej powierzchni. poparz się o promieniującą skórę a stanę się państwem opiekuńczym o często niepewnych granicach (tu się wylewa, tam przerasta, tutaj zaś – trzeba dobić gwoździkiem, by całkiem się nie urwało), którego czasami to ty będziesz musiała strzec (słodki obowiązek). będę jak ten dobrze znany szelest za oknem (to tylko kiciul-obrońca jak co noc chroni nas przed wilkołakami, odgania zjawidła, czy też czarnoskrzydłe nieloty podskakują, by z uporem maniaka roztrzaskiwać się o szyby?) albo niczym mój niedawny, jakże "udany" żart o zakonnicy, która to, krótko po zrobieniu sobie depilacji intymnej skończyła pijana w burdelu, bo razem z kłaczkami usunęła z siebie Ducha Świętego, lub też budynek w kształcie lamerstwa, co wyrasta z permanentnej niedojrzałości (trudne do wyobrażenia), którego ściany są pomazane świecówkami (niedźwiedzie strzelający z blasterów do latającego spodka – to najpoważniejsze, co tam widnieje). wejdź w tę chorobę.
-
witaj na kartach książki Moje Przygody w Krainie Plot Twistów, gdzie ciągle mieszają się formy, po bohaterów przylatują ptaszyskokształtne idee, by schwycić w szponiaste grabska, zatargać na wiece i pola walk. tu zachodzą cudowne łamane na cudaczne wypadki, dajmy na to okazuje się, że laska, która przyniosła do naprawy smartfona, czy przylazła do salonu, w którym pracuję, by kupić kolczyki do nauki języka tigrinia, zestaw designerskich maczet-thermomixów lub cokolwiek innego i zaczyna wydzierać się na mnie, pracującego w usługach biedaczynę z wiecznie doklejonym, służbowym uśmiechem, że co to za porządki, jak to: "nie ma" albo "czemu, kurwa, tak drogo", ta samonakręcająca się sprężyna, co krzyczy że jak śmiem jej nie znać, ona jest przecież Fagata, co ja, pod kamieniem żyję, ta andydama, która po ledwie chwili od wejścia już nie tyle pulta się, co zapluwa jadem, wpada we wściekłość dziką i nie do okiełznania, po czym, chcąc mi wymierzyć siarczysty policzek za samo tylko nieodzywanie się i niereagowanie na wrzask, traci równowagę, wpada na szklany stolik, roztrzaskuje głową jego blat, po czym wstaje z rozoranym policzkiem i jeszcze głośniej wyje, że została oszpecona, okazuje się nie być żadną Fagatą (ktokolwiek to jest), tylko otyłym pięćdziesięcioośmiolatkiem spod Małkini, Grzegorzem Dragstoriewem, bezrobotnym frustratem, którego za notoryczne pijaństwo wylano z huty szkła "Cementeks". zabawnie w mojej książce, prawda? co rozdział to jak nie ucieczka wartburgiem przed hordami snycerzy zombie, to smok z lechowałęsowskim wąsem, który wygłasza odczyt o partenogenezie Hatifnatów. powieki nasuwające się na gałki zamykanych oczu nie są kartkami. jest nimi czysta czerń, która dzięki temu powstaje. czytaj dalej. nie chcę spoilerować, ale za dwa rozdziały z rozharatanego policzka pseufoFagaty zaczną wychodzić światłowodowe robale. oblezą cię, oplotą. zacznie się transmisja danych o szczególnym znaczeniu.
-
Constat de non supernaturalitate*
Florian Konrad opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
ambiwalencja, z jednej strony – wściekły romantyzm plus muślinowość męskiej skóry, doznawanie komplementów, fantazje na otwartym sercu, z drugiej zaś mańki – łagodność modlitwy adwentowej albo pawia na kacu, samą śliną. nic tu nadnaturalnego, ot: jedynie węzełek zaplatany na samym sobie, ja – prosty jak budowa ENIAC'a. nawet w przeszłość nie przeskakuję, choć doskonale umiem. takiego mnie kochaj i opierniczaj, gdy zasłużę (para-indiańskie tańce rytualne wokół flaszki to chyba jedyne, czego się wstydzę i chcę zdusić w sobie, odpetować). przyjmij te lewackie patriotyzmy, godła z kotami w koronach, jakimi cię raczę. nadpisz mój jedyny plik. ** wyrażenie kościelne używane po zbadaniu rzekomych objawień i nieuznaniu ich przez KRK, dosł. "jest pewne, że to nie jest nadprzyrodzone"-
3
-
Zniszowiały
Florian Konrad odpowiedział(a) na Florian Konrad utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
@aff Dziękuję i również pozdrawiam. @FaLcorN Trudno się mówi. Również pozdrawiam. -
gdy się spotkamy udowodnię, że najwięksi fajterzy to de facto frajerzy, bo jedyna sensowna walka, jaką trzeba podejmować, to ta o szczęście. przytulaski zamiast referendów i partii politycznych, nagość wzniesiona na barykady, lizanie zamiast papierów wartościowych! tak, kochana, tylko to się liczy: mizianie. każdy, kto twierdzi inaczej, jest ciężkim idiotą. no dobrze, jeszcze neologizmy są istotne, grzebanie językiem we własnym języku, te wszystkie cudaczne wygrzebiny typu wychucić, minetransport, łechtango. ty w moich ramionach. i niech płoną miasta, walą się w gruzy Ukrainy i Kremle, krwiożercze ogry Putina gwałcą co się da, nawet telewizory i fotele biurowe! nic nie ma znaczenia, poza rozkosznie zdrowym hedonizmem, chwilami wykrojenia siebie z entropijnej, wszystkoniszczącej pustyni arktycznej. nie chcę pieniędzy, forda bronco, nawet Mony Lisy na rykowisku. ty jesteś dziełem... tfu - całą sztuką. jej najwłaściwszą odmianą. ups, chyba przepanegirykowałem. ale co zrobić, jak tak czuję, w moim sercu zagnieździły się piksele twoich selficząt. niewydzieralna jesteś, nieodsklepialna. jakie to piękne.
-
Darkslide
Florian Konrad odpowiedział(a) na Florian Konrad utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Uwielbiam Kaczmarskiego -
książka jest czytana we mnie. nie mam najbledszego pojęcia, kto może być lektorem, co do autorstwa – również brak podejrzeń. ale liczy się treść, nasze spotkanie w gęstwie, pomiędzy setkami palców, milionem włosów mijających ludzi. my okrążani przez ople i hundaie, w otoczeniu cegieł i pustaków z suporeksu, popadający w stany nieważkie i ponadkosmiczne (dziś jestem ledwie sterowiną, skup się, postaraj nie rozdronić porcelanowego mechanizmu o pierwszy lepszy budynek). niech na kartkach ma miejsce zderzenie światów! wiesz, jak marzy mi się, by przejechać czarną i szorstką powierzchnią mojej niepokornawej natury po delikatnym i tak czule unerwionym, jak śnią mi się martwe kryjówki w oceanie żywego zła i przeciwnie: oazki dobroci pośród spalonej ziemi, labirynty pełne kryjówek, i by kapitulować przed majestatem, odrzucać precz pistolecik z patyka, katapultować się w głąb innych rozdzialąt. z solnej pustyni – w twoją, łagodnie porośniętą płatkami.