Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marcin Sztelak

Użytkownicy
  • Postów

    248
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Marcin Sztelak

  1. Jako osobnik o nienachalnej urodzie nie posądzam się o nadmiar człowieczeństwa. Obgryzając kości w swojej jaskini zatłuszczonym palcem na brudnej ścianie zapisuję teorie. Między innymi przetrwania. A miało być pięknie od kiedy dinozaury przeniosły się na drugą stronę tęczy. Tymczasem ruja i porubstwo oraz, a może przede wszystkimi, ciągła udręka zapętlonych pytań. Brak odpowiedzi powoduje powstawanie czarnych dziur. Te zmielone na proszek, w odpowiedniej długości ścieżkach, dają kopa. Do innej galaktyki. Pewniki coraz bardziej niepewne, roziskrzone niebo jest sztuczne. Wyłącznik w rękach wariata powoduje pewien dyskomfort. W ogólnym rozrachunku pozostaje przestroga: uważajcie na baobaby. Oraz oczywiście na węże boa.
  2. Zachód wpada we wschód niczym kamień do wody. Głębokiej jak piekło. W nim niebo rozpostarte przegląda się nieco zdziwione swoim upadkiem. To mógłby być początek, ale to zbyt proste, są tylko szyby w oknach. Tak brudne, że nie odbijają światła. Wszędzie matowo, aż oczy bolą od poszukiwań drogi do wyjścia. Prowadzi ku następnym pomieszczeniom pełnym majaczeń i przekłamań. Prawdopodobnie nie ma sensu iść gdziekolwiek i kiedykolwiek. Odwieczna zagadka koła czasu. To mógłby być koniec, ale to zbyt proste.
  3. Malutki, niczym łebek od szpilki, na którym diabły robią grilla, kiełbaski skwierczą, szkoda że bezmięsne, nie pachną nawet w mikroskali. Słabo widocznej, szczególnie w słońcu, które wypala dziury w byle jak skleconej rzeczywistości. A my śpiewamy, na całe gardła, aż do zachrypnięcia. Słowa bez znaczenia, podobnie jak melodia. W tym konkursie i tak dzierżymy puchar przechodni, od kiedy sięgają pamięcią najstarsi. Mieszkańcy kamienicy pod numerem, chyba trzynastym. Ewentualnie trzydziestym pierwszym, całkowicie obojętne w obliczu nadchodzącej zmiany. Pór roku, na ten przykład.
  4. Może damy, pamięć szwankuje, niepołatana. Ucho igielne zbyt małe na przewlekanie zdań współrzędnie i podrzędnie złożonych. To prawdopodobnie oznacza, że nie wejdę do królestwa. Niekoniecznie niebieskiego. Z piekła też nic nie będzie, cięcia budżetowe, miejsca zajęte. Przyjdzie się plątać od strychu po piwnice, oby tylko łańcuch do dzwonienia nie był zbyt ciężki. Zardzewiały będzie, to pewne jak dwa razy dwa. Pięć albo siedem. Znowu problemy wspomniane na początku. Panował chaos, więc i końca nie można się spodziewać innego.
  5. Więcej światła – komu to potrzebne gdy cień wyostrza kontury opowieści. Snutych jak dym z jesiennych ognisk. Palonych nad brzegami zamglonych rzek. Ku rozgrzaniu dłoni zziębniętych od porannej rosy. Szklącej się pomiędzy trawami, miękkimi niczym sen. O ciepłym bochenku chleba, koniecznie ze spieczoną skórką. Świt powoli staje się słowem niewypowiedzianym, tylko żal tej nocy rozgwieżdżonej pocałunkami. Choćby nawet wymyślonymi, z braku chętnych ust. Nic nie szkodzi, będą jeszcze mroki przepełnione szeptami obietnic. Szkoda, dzień uparcie dąży do puenty, nawet jeśli małymi krokami. W końcu i tak wypełni się noc wraz ze wszystkimi tajemnicami.
  6. Statystycznie rzecz biorąc jest gęstsze niż zupa ugotowana pamiętnej niedzieli. Czyli dnia siódmego, licząc od początku kalendarza. Pełnego dziur i przekłamanych datowników. Nic nie szkodzi – szczęśliwi nie liczą, na żaden łut ani dodatkowy miesiąc. W którym się spełnią obietnice, składane w stanie wskazującym na absolutną trzeźwość i zaćmienie księżyca. Co nie zdarza się tak często, jakby wynikało z wyliczeń. Taka mała aberracja, zupełnie bez znaczenia. Szczególnie w obliczu nieubłaganego kurczenia się kosmosu.
  7. Mycie prawego ucha lewą ręką, o ile nikt nie przerzucił stron na nice. Co mogło się zdarzyć z uwagi na plamy na skórze słońca, niezbyt czytelnego o poranku. Zresztą oczy zasnute mgłą uczuć, ambiwalentnych. Choćby z powodu krótkich dni i temperaty wskazującej na nieubłagany upływ czasu. Przynajmniej w tym momencie, kiedy dromader wpada w filozoficzny nastrój. Przeklina nadmiar piachu oraz karawany błąkające się bez celu. Za to oazy są przepełnione spokojem, prawie że świętym. Niestety brakuje modlitw, ewentualnie są niedostrzegalne. Chociaż u źródła postawiono budkę bezpośredniego dostępu do raju. Albo piekła, tak samo męcząca droga, szczególnie przez ucho igielne.
  8. Jak powszechnie wiadomo niedźwiedzie lubią miodek, koniecznie doprawiony świeżą krwią. Ta uderza do głowy, zmiany ciśnienia wywołują zamęt w porozrzucanych kartkach, zapisanych, a jakże, pismem klinowym. Zgodnie z przysłowiem: czym się strułeś, tym się lecz. Na stole wegetuje wczorajsza kolacja, czyli czarny chleb i woda. Nie zjedzona z braku odruchu łaknienia, w gardle kość niezgody. A i kubki smakowe wypełnione po brzegi goryczą i gorczycą. W lustrze te same oczy, pełne dezaprobaty, więc lepiej nie wyglądać. Przez okno, też jest ze szkła. Z dużą dozą prawdopodobieństwa nic się nie dzieje na tak zwanym dworze. Oprócz codziennych dantejskich scen. Tymczasem kanarki na najniższych pokładach ogłaszają alarm. Trzeba uciekać, niestety łóżko tylko dwa centymetry od podłogi. Przyjedzie zbudować schron z płyt wiórowych. Wciąż są dostępne w okolicy śmietników, gdzie ludzie składają rzeczy i ręce. To już pewien znak zagłady oraz przedświątecznych wyprzedaży.
  9. W tle Har - magedon w pełnym rozkwicie i nieodzowna mgła, od zaśnieżania. Zresztą źrenice permanentnie zmęczone od ciągłego mrugania figlarnymi powiekami. Te ostatecznie kojarzą się z wiekiem, do niego nieodzowny gwóźdź. Trzeba być człowiek, pochylić głowę, choćby na wargach błąkał się ironiczny uśmieszek. W końcu cud może się zdarzyć, nawet w tak niesprzyjających okolicznościach przyrody. I przeklęta niepewność co do godzin urzędowania niebios.
  10. Po północy przemówiły kwiaty, niestety w tylko sobie znanym języku. Być może o nieuniknionym końcu czasu, ale to tylko domysły, bez pokrycia. Zresztą byłem zbyt zajęty obliczaniem punktu podparcia aby ustać przy ciągłych obrotach planety i bezustannych zmianach pór roku. Pierwsza gwiazdka zgasła niezauważona, może wtedy gdy Mikołaj upadł poraz kolejny, zapewne pod ciężarem obietnic lepszego życia. Połamany opłatek z trzaskiem wbił się w martwe oko karpia, siana zabrakło, konie apokalipsy były zbyt głodne. Wyruszyły do pustej i zimnej stajenki, gdzie pasterz fałszywie nucił kołysanki. Na kolędy zabrakło miejsca, trzej królowie popadli w obłęd, z powodów topograficznych. Dlatego zacząłem pisać kronikę środka świata, streściła się w słowach: Rozdział pierwszy.
  11. Najlepsze na zupę, idealnie wymrożone próżnią, szczególnie w miejscu skąd dokładniej widać szczegóły drogi mlecznej. To właściwie byłoby wszystko, nie licząc pieprzu i chlorku sodu. W odpowiednich proporcjach, nazywanych złotymi. W odcieniu gwiazd, tych widocznych z zapyziałej planetki, gdzieś na krańcach stworzenia. A ogórki giną w milczeniu, jak przystało na eksploatatorów Odważnych do szaleństwa. Nadto w kolorze nadziei, prawdopodobnie wbrew wszystkiemu.
  12. Dzielnie machając tomahawkiem tłuczka do mięsa przedzieram się przez dżunglę, nie wiedzieć czemu wyrosłą na drodze do lodówki. Tam trzymam wiersze na jutro, podawane pod beszamelem są kwintesencją śniadania. Oraz innych posiłków, wchłanianych bez namaszczenia. Olej został zużyty do smarowania zawiasów prowadzących, a jakże, w czeluście. Nad którym nie warto się rozwodzić. A mamuty nie chcą pić kawy bez eklerków. Niegrzeczne, za karę nie zostaną uwiecznione na ścianach jaskini. Ewentualnie w najciemniejszym miejscu. Poskutkowało, rezygnują z ciastek. Pora na toasty i inne czynności osnute mgłą tajemnicy najprostszych sekretów życia łowców nietuzinkowych metafor i banalnych porównań.
  13. Frazesy – powiada zmęczony człowieczek z pudełka, o zawartości zdecydowanie nieznanej. Nieco to dziwne, ale światło tak zakurzone, że wszystko jest możliwe. Z pominięciem szczęśliwych przypadków. Co woła o pomstę, niestety niebo ogłuchło od dymu odrzutowców i ptaków skarżących się na kiepską jakość. chleba. Niezdrowego dla żołądka. Jednak jeść trzeba, tak twierdzą znawcy materii i innych aspektów widzialnego. Reszta ukryta, nawet przed oczyma wsystkowiedów. Banialuki – mruczy człowieczek ocierając pot z języka. Chusteczką haftowaną w rogi, o niepewnej liczbie czterech.
  14. Z braku znaczeń rozbijamy latarnie, zepsute od niepamiętnych lat w wózku spacerowym. Zresztą czy istniał wtedy świat wciąż wzbudza uzasadnione wątpliwości. Niby to potwierdzone przez metryki, ale papier zniesie oszustwo, szczególnie gdy ręka wprawna i odpowiednie oświetlenie. W tej sytuacji pozostaje gaworzenie, przecież co było na początku, więc przez noc się niesie wesołe: ga, ga, ga, gul, gul, gul i dalej w ten sam deseń. To chyba dostateczne wyjaśnia tytuł oraz marną puntę.
  15. Zwroty dookoła własnej osi na nic i tak nas rozdziobą kruki i wróble, jak wyliczono statystycznie dokładnie w niedzielne popołudnie. W pustym oczodołach będą gasnąć gwiazdy, jedną po drugiej znikać z nieboskłonu. To nie takie straszne, lepiej będzie widać tablicę z napisem: Koniec kosmosu. The end. Mocno zardzewiałą, odwieczny brak chętnych na stanowisko konserwatora. Męczący dojazd do pracy i godziny zupełnie poza czasem. Aktualnie siódmy dzień tygodnia, około dwunastej, pora na ostatni rosół. Oczywiście z nieodzowną przypaloną cebulą w dogasającym blasku słońca. A głowy wesoło się toczą, wprost pod nogi zmęczonego kąta. Ten wzdycha: Orka na ugorze, ludziska wciąż nie pojmują co dla nich dobre.
  16. Jaroszami ale nie z wyboru, grzyba łatwiej upolować niż np. łosia. A tofu z mięsa oczywiście nie ma prawa bytu, to tylko ironia, może nawet szyderstwo.
  17. Człowiek jest wszystkożerny a weganinem nie był, zwyczajny brak wyboru. A już na 100 procent weganinem nie był homo sapiens sapiens.
  18. Tofu z mięsa świeżo ubitego zwierza smakuje powrotem do korzeni. Czysto profesjonalna jatka i niezbyt dokładnie wyprawione skóry. Stojąc na szczycie drabiny ewolucyjnej możemy sobie pozwolić na odstępstwa od zasad. Przyjętych w społeczeństwie. Czyli zbieraninie o, podobno, takich samych celach. Lub celownikach optycznych oraz suchy trzask pocisku wprowadzanego na schludne salony. Trofeum nad kominkiem, z pamiętnej zimy, wtedy też drwa wesoło trzaskały, byliśmy jeszcze wśród żywych. Obecnie duchem silni ruszamy w las, ogary już poszły, róg wybrzmiewa w ostępach. Tuż za domem, nogi bolą a i hamburgery w lodówce wzywają. Najwyraźniej stęsknione.
  19. No ostrym wkurwieniu tłukę kamienie do układania drogi na trzecią stronę drugiej strony. Gdzie podobno panuje spokój, niemalże święty, uśmiechnięci tuziemcy podają ci dłoń, bez absolutnie żadnych podtekstów. Jednak do czasu ukończenia budowy klnę w żywą kostkę brukową, z każdym metrem coraz żywiołowiej. Bo dopiero gdy walniesz się młotkiem w palec pojmujesz głęboki sens inwektyw rzucanych przed perły. Lub wieprze, zależy od bólu i skali głosowej przekleństw dobitnie brzmiących na wietrze.
  20. Witraże wściekle krwawią słońcem, refleksy na ołtarzu układają się w niedobre wróżby i pogruchotane krzyże. Dym kadzideł zasnuwa mozaikową posadzkę uwidaczniając ślady stóp umarłych, wciąż drepczą pomiędzy nawami, opierają się o kolumny. Dach u sklepienia trzeszczy szeptami, to na pewno nie modlitwy. Głośny huk zatrzaskiwanych wrót kurzem zasypuje i tak wytarte inwokacje. Chłód gasi ogień, aż do jutrzni.
  21. @aff Ha, mam taką liryczną pralkę, inne sprzęta zresztą też, pewnie im się tak porobiło na starość...
  22. Wstał dzień, nie krzyczę z radości, ostatni papieros wpadł do ostatniej kawy, była jak kromka chleba. Pada, w dziurawych skarpetach nie znajdę szczęścia. Nawet o namiastkę nie będzie łatwo w szarym mieście. Gdzie podobno mieszkam, ale niekoniecznie jestem. Promyk światła sączy się leniwie spod drzwi łazienki, wygodnie ułożę się w wannie. Przykryty ulotnymi drukami wycenię światłość żarówki. Jakoś to będzie wymamrota pralka nastawiona na ciągłe płukanie złota. Bez sensu – pobór mocy rośnie, czynnej i biernej. Nieważne i tak kiedyś zapłacę za niedokonane. Tym bardziej za tak zwane wszystko.
  23. @iwonaroma od razu z góry, zwyczajnie cierpię na brak czasu, permanentny niestety
  24. Cholerny ekshibicjonista – zrzędzi pani Stefa, od lat czterdziestu z tą samą flegmą obsługująca lokalnych klientów. Przewinęło się ich więcej niż drzew i krzaków na podwórku. Wszystkie pamięta, kiedyś nadawała im imiona, do czasu gdy poczęły umierać. Bez skargi. Nawet jest wdzięczna za ciężkie życie i dłonie pokryte niebieską siateczką. Od czasu do czasu segreguje zdjęcia, w ciszy zapadającej coraz głośniej. Co rano drepcze, nie wierząc w wieczór, nadzieją porzuciła ją już dawno jak każda wyrodna matka. Wybija szósta, czas otwierać, przed drzwiami kolejka spragnionych chleba, jaki by nie był. Na pogrzebie było niewielu, większość czekała przed zamkniętym sklepem. Nagi król płakał i tańczył ostatniego walca na wietrze.
  25. Wszyscy mamy alzheimera, ewentualnie schizofrenie – zapomniałem. Jednak biorę cudowne środki, rośnie mi potencjał i serce. Jak na drożdżach. Wybieram więc deszczowe noce by biegać omijając krople, trudna sztuka do opanowania, trzeba trzymać nerwy na wodzy i nieznajomych na dystans. Ci ostatni są grożni mogąc zaproponować wspólną przebieżkę lub, co gorsza, kawę oraz wymianę poglądów. Na tematy przeróżne, nie daj boże aktualne. Trzeba zmykać w ten pędy, schować się w szafce, przeczekać. Chociaż to nie ma sensu skoro i tak spotkamy się w aptece. Lub u wróżki, ta przepowie pewniki. Takie jak: śmierć, podatki oraz wszystkie następujące po sobie dni tygodnia.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...