-
Postów
165 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Kasia Koziorowska
- Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- Dalej
-
Strona 4 z 7
-
przepełniona wspomnieniem kołyszę się na tej kryształowej tafli zagubionego lustra skazana na dożywotni bezkres podaję ci bezsenną dłoń wręczam zaprzepaszczoną przyszłość już nic nie będzie takie samo jak w poprzednim świecie nie wskaże drogi pomiędzy pola umarłych snów jestem aby życie wręczyło ci krztynę kryształowego powietrza ponury poranek z którym nie chcę się narodzić przyśnij się mojej rzeczywistości odszukaj we mnie ucieleśnienie łez każdy dzień przynosi coś jeszcze każda noc oswaja spadające gwiazdy a kiedy już przepadnę ucałuj moje serce zamknij pieczołowicie duszę
-
mroczny mesjaszu powracam do ciebie niosąc naręcze kształtnych myśli zbyt pochopnie oddanych w lepsze ręce jestem i wierzę twój łakomy dotyk przygarnie moje wyrzuty sumienia nie dając w zamian pokuty jasnowidzące złudzenia to tylko kolejny pretekst do odliczania czasu co pozostał w tyle twoje łzy łączą się w pary przynosząc samotność zmysłom mroczny mesjaszu oddalam się od drzwi za jakimi wciąż żyje mój chaos przygnieciona ziemią rozmieniam się na pocałunki nigdy nie udekorują moich warg
-
mroczny mesjaszu siła twojej nadziei nie zwalczy potęgi odczłowieczonego świata nadmiar wrażliwości i skruchy nie pojedna przeciwstawnych ciał nie pokona bólu który zadajemy sobie obosiecznym językiem rany pozostają świeże pomimo odległych dekad mroczny mesjaszu twoja przypowieść jest równoznaczna z milczeniem do jakiego wstyd się zwrócić przytul mnie do ciernistego serca wskaż drogę powrotną dla przeszłości nie jesteśmy po to by lśnić zbyt namiętnie nasze dusze potrzebują wolności mroczny mesjaszu zadedykuj mi tę ostatnią bajkę tak boleśnie splagiatowaną niedokończoną
-
próbne uderzenie serca
Kasia Koziorowska opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
niebezpiecznie zaczynać proroctwo od samego końca niepoprawnie jest kochać wbrew wiośnie co nie jest w stanie zastąpić zimy nieprzejrzany smutku połóż się u moich stóp doceń anioła który targa niepoprawny cień zgrzeszyłam zbyt namiętnie zbyt niefrasobliwie żebyś docenił mój żal tęsknotę nie ten świat znów zaczął się jeszcze raz prawdomówność wszechrzeczy zamienia się w pamiątkę jednoczącą urojenia odkąd miłość poczęła zwierciadło dla snu a nieograniczony wstęp pochłonie jutro powstańmy razem z nową nocą z próbnym uderzeniem serca -
Dzień dobry! Chciałabym pochwalić się, że przyjęto mnie do Związku Literatów Polskich (oddział w Olsztynie). Ot... to tyle. :) Pozdrawiam serdecznie, Katarzyna Koziorowska
-
Wspominam ze smakiem ten wieczór, który kochał się w twoich wąskich, nagich nadgarstkach. Pamiętam o zachwycającym ciele, mającym odwagę sprzeciwić się nawet śmierci. Twoje objęcia walczyły z męczeństwem, którego zalążek skrywał się w sprzedanej myśli. Kocham się nieposłusznie w godzinach, kiedy to poranek lśni z całych sił, a gwiezdny pył osadza się na rzęsach i liniach papilarnych. Lubuję się w przejrzystości nieba, które kładzie się drogą do twoich stóp. Nie rozumiem słów, z których wyrasta tutejszy tłum. Nie pojmuję znaczeń, dla jakich usycha skrzętnie naderwana dusza. Ofiarność marzeń, wyklęta na powitanie, nie koliduje ze światłością, nie wyprasza nadziei, by ustąpiła miejsca dla tych, którzy wciąż usiłują czekać. Porzucam chmurę utkaną z bezsensownej krwi. Zrywam okowy, które godzisz się dźwigać, by zaspokoić swoje cierpienie. Stań przede mną taki, jakim cię zapamiętałam - delikatny, silny i podniosły. Udowodnij, że twoje słowa nasiąkają ciemnością. Wiesz, że nie można kochać tak, jakby świat czekał, aż ktoś rzuci kamieniem. Nie można cierpieć dostatecznie głośno, aby Bóg musiał zatykać uszy. Mroczny Mesjaszu, zawiśnij pomiędzy łzami, rozprosz sekundy, aby czas pogodził się z granicą. Dotykam czule twych świeżych ran, zadanych przez tych, dla których niosłeś genezę. Dziś, kiedy dzielimy sens, nie boję się twojej rozpaczy, nie unikam bólu, co skłania do rozrachunku sumienia. Czy to bliskość nieba sprawia, że serdeczny smutek zdobi twoją twarz? Czy cichość płonie w żyłach tak jasno, aby dać pokrzepienie jaźni? Nie chcę, aby wieczność czekała na twój kres. Nieprawda, że ból jest silniejszy od rozpaczy. Wiem, nie odgadniesz mojego uśmiechu, nie rozwiążesz zagadki, którą tłamsi rokroczny mrok. Wiesz, że cierpienie jest najlepszym dowodem na to, że życie jest podniosłe, a świat niezapominany? Czy pamiętasz, ile słów pogrzebałeś, aby zadedykować Bogu niepokonaną myśl? Mroczny Mesjaszu, twoja skarga wypełnia blade łzy. Siła, która bawiła się twoim smutkiem, dziś jest bolączką sprzeciwiającą się rozrzutnym słowom modlitwy. Zrozum, że potulność fantazji prowadzi do zaprzeczenia wszelakim ceregielom. Kiedy przyjdzie mi zasnąć przy twoim skrupulatnym sercu, pogodzę się z lękiem, ze łzami, które tak chętnie pocieszam. Wstąp na fundament rychłej przyszłości. Dostrzeż siłę, która powierzy cię zaprzedanemu miłosierdziu, nienawiści bez zbędnych wyjaśnień. Obiecuję, pewnego poranka ockniesz się obok mojego snu. Pożegnasz się tak, jakbyś nigdy nie odnalazł drogi powrotnej. Pod twoimi powiekami przebudzi się melancholia, dla jakiej nie umiesz śnić pomalutku. Mroczny Mesjaszu, oswój przyszłość, czekającą wiernie na moją śmierć. Zgaśnij, jeśli to uśmierzy ból wszechżycia. Wiem jednak, że zostaniesz, by chronić moją tęsknotę, by pilnować łez, aby nie były zbyt głośne. Wkrótce upadnie ostatnie słońce. Zmysły sprzedadzą czas, jaki im pozostał. Rozkochana w biciu twojego serca, przemykam między cieniem a duszą, kołyszę się pod prąd pobliskich planet. Nie narodziła się jeszcze taka gwiazda, która dałaby wszystkim zazdrość i ulgę. Kiedy pomyślisz o mnie, niech twój sen będzie spokojny i kojący. Rozkojarzona lękiem, sprzedana przez dogasającą noc, odszukuję równowagę dla bólu, dla oczekiwania na to, co może nigdy nie powrócić. Rozpościeram nad tobą moją bojaźń, moje nienasycenie. Powierzam dręczącą siłę, która nie może skruszyć skamieniałego oddechu. Witam cię tego samego poranka, kiedy zaczęła się nasza historia. Pielęgnuję niemoc smutku, który obejmuje szkarłatne spojrzenie. Dziwnie jest umierać tak po prostu, bez skarg na doczesność wieczności. Mroczny Mesjaszu, przybądź z pociechą dla moich oczu, dla zmęczonych uszu. Wskaż mi taki czas, który uwiedzie moją przeszłość. Uskrzydlona przez nachalne wspomnienia, próbuję oddać ci życie, na które z pewnością zasługujesz. Mroczny Mesjaszu, będę obok, jeśli ten spokój przyniesie ci ukojenie i sens. W twoich purpurowych oczach widzę resztę czasu. Dostrzegam potulny lęk, zrodzony w zbyt pieczołowitym sercu. Rozkładasz ponad ostatnim człowiekiem swoje braterskie ramiona; patrzysz, jak ból trawi porzucone istnienie. Wiem, że nie pomoże ci to w powrocie do piękniejszego nieba. Zbyt wiele wyznań krzywdzi twoje naderwane smutki. Tak bardzo obawiam się, że życie nie pozwoli ci umrzeć. Nie chcę, aby bezkształt codzienności rozsiadł się na twoich powiekach. Pomijam skrupulatnie zaśniedziałe godziny, sprzeciwiam się kłamstwu, któremu żal nadawać osobne imię. Mroczny Mesjaszu, wznieś w moim imieniu tę skałę, by była opoką dla pierwszego człowieka. Powracasz, bowiem czeka na ciebie każdy skrawek mojego serca. Jesteś, ponieważ lśnienie przepełnia cienistą twarz. Proszę, zdejmij ten jeden raz kaptur skrywający twój lęk. Wiesz dobrze, że piękno bliskości nie wystarczy, aby nasycić pierworodne konstelacje. Sprzedany świt za bardzo boi się mgieł, zmieszanych z twoją czerstwą krwią. Z każdą nocą jestem bliżej zmartwychwstania, twojego pozwolenia, aby uleczyć śmiertelne rany, które człowiek zadał samotności. Dzisiejsze fale strachu nie sprzeciwiają się uległości. To, co pozostało po istnieniu, jest czarną rzeką, pod której słaby prąd wciąż brnę. Nie zgadzam się, aby twój spazmatyczny szept ogarniał całe moje pragnienie. Mroczny Mesjaszu, składam w twoje ramiona mój czas, tak do bólu proroczy. Kocham cię tak, że moje ciało wreszcie współgra z naiwnym pretekstem. Przytulam twarz do twojej rozległej piersi, słyszę uśmierzającą melodię oddechu. Powróci taka godzina, kiedy schowam duszę do kieszeni i udam się ku wyjściu z tej ślepej uliczki. Mroczny Mesjaszu, ciężkie, czarne krople krwi znaczą kroki. Bicie serca, wystawione na pośmiewisko, nie wywiera dziś na nikim wrażenia. Twoja dusza, ulotna jak płochliwe westchnienie, jest skąpana w blasku, który przynosi ci upokorzenie. Pochwycona w okowy nocy, wzywam szeptem twoje imię, aby czas choć raz zaniemówił ze strachu. Twoje ukochane łzy staną się idyllą dla przyszłości, którą tak bezboleśnie można utracić. Zapoznana z niedoskonałym ciałem, powierzam się myślom, jakich ziarno obumarło w twoich dłoniach. Proszę, obiecaj na zakończenie, że będą nas dzielić wyłącznie splecione ręce. Przysięgnij, że księżyc zwróci wykradziony blask. Kiedy ból na nowo stanie się przyczyną ufności, a byle jak przyszyte gwiazdy runą poza płachtę horyzontu - powierz mi swą sprzedaną czułość, twój cień, jakim pragniesz karmić mnie z ręki. I będzie tak, jak za dawnych lat - wbrew samotności, wbrew czarno-białym fotografiom. Wierzę, że pewnego bezsennego poranka odrodzi się niebo, wskrzesi się ziemia - tak, aby Bóg mógł podać nam swoje serce. W twoją szatę wsiąknie moja ostatnia, popękana łza. Będzie to chwila, kiedy czas nie pasuje do kroju naszych myśli. Nie, nie pocieszaj dziś mojego uśmiechu. Nie jednocz się z mrokiem, który obejmuje spojrzenie w duszę. Mroczny Mesjaszu, odzyskamy wiarę w lepszy raj. Odnajdziemy skrupuły, które pozwolą nam tańczyć, choć nie gra muzyka, choć nie mamy poczucia rytmu. Pokochaj moją wieczność, rozgość się między marzeniami, do jakich wstyd się przyznać, które trudno sobie wyobrazić. W duszy popłynie ostatnia modlitwa - mam odwagę nie znać słów. W sercu zagra ballada, której poczciwych wyznań nie rozumiem. Obudzę się w kłamstwie, jakie nie pasuje do koloru moich oczu.
-
zagmatwane są złudzenia które wypełniają szczelnie zakątki mojego uśmiechu zagubione są sny gromadzące się pod opadającymi powiekami jutro nie zalicza się do miejscowego kalendarza nie współgra z marazmem przepełniającym czas chodź poczuj na sercu delikatność mojego oddechu poczuj tę martwotę jakiej wciąż się przeciwstawiasz samotność zmieszana z oddaleniem przywodzi na myśl tęsknotę przez którą nie potrafię zgodnie kochać no przyjdź do moich cichych imaginacji wtul się w oddech przytknij serce do duszy moje myśli usiłują poderwać się do lotu ale zapominają obawiam się nieba pragnę zapłakać tak aby zrozumiał mnie niedokończony świat chciałabym uwolnić się od pamięci twoich wędrówek w głąb zmierzchu od wspomnienia teraźniejszości z którą mogłabym zamienić się na ciała pewnego razu pęknie we mnie nocne niebo ktoś złoży kwiaty u wezgłowia kołyski zrozumiem nigdy mi się to nie wydawało
-
z okazji trzydziestej trzeciej rocznicy dzieciństwa ofiarowałam ci moją niepewność wręczyłam wyszukany żal ubrałam nagie myśli w światło za jakim również tęsknisz sprawdzam czy twoje dłonie wciąż pamiętają dotyk pilnuję żeby najuboższe sny przynosiły uśmierzenie nadziei pretekst dla subtelnej wiary nie umiem kochać gdy milczy niebo nie potrafię nienawidzić gdy Bóg jest tak blisko przyśniła mi się przeszłość łzy nie zasługują na szacunek jestem abyś mógł pokornie wołać o odrobinę teraźniejszości nie chcę upodabniać się do zgubionych godzin do wyrzutów które nie obawiają się zmartwychwstania nie pozwól by moja dusza doczekała się pierwszej zmarszczki zgódź się żebym odszukała namiętną myśl pośród zbyt prędkich słów
-
świt dla moich marzeń
Kasia Koziorowska opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
gdy zaczęłam cię łagodnie kochać cały świat wstrzymał oddech gwiazdy nie mogły uwierzyć własnym oczom gdy po raz pierwszy napotkałam cię w moim śnie moje łzy stały się łaskawsze łagodniejsze nie wiedziałam dotąd gdzie szukać ciepła wśród ciemności gdzie wypatrywać nadziei smutnej i podniosłej mój doczesny wszechświat bolał jak czerstwa rana jak słowo szyte na miarę szłam przez to piekło jak niewidomy przez noc ograbioną z gwiazd dostrzegłam w tobie świt dla moich marzeń wniebowzięcie dla natarczywych zmysłów lęk przeobraził się w ciszę zbyt łagodną aby zostawić ją na pastwę losu moja wiara wyjrzała z mroku nadzieja przystanęła w pół kroku aby przekonać się że wierzy w drogę u swych stóp -
Zbyt wiele literówek
Kasia Koziorowska opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Moje myśli mieszkają w lśnieniu gwiazd. Słowa, spisane zbyt prędko, stanowią świadectwo dla pragnień. Nie rozumiem, skąd w tobie tyle marzeń, skąd się wzięło aż tyle pięknych nocy. Miłość, sprzedana po okazyjnie wysokiej cenie, jest tylko wyobrażeniem martwego. Odkąd zobaczyłam ciebie w moim lustrze, dusza stała się podłym skojarzeniem, zdaniem bez znaków interpunkcyjnych. Na mojej napiętej skórze szeleści twój wciąż żywy oddech, karmisz mnie przeidealizowanym czasem. Uśmiech, przyszyty byle jak do twarzy, to tylko kilka chwiejnych skrupułów, lepszy świat, po którym każdy wciąż płacze. Moje zmysły, boleśnie przekrwione, są tylko bajką bez szczęśliwego rozwiązania, autobiografią, w której popełniłam zbyt wiele literówek. W gąszczu odpowiedzi retorycznych wciąż szukamy pytań, za jakimi wciąż się odwracamy, niezmiennie pragniemy, by niebo stoczyło się nam do nagich stóp. Sprzedany pośpiesznie los nie powróci, dopóki nie pęknie ostatnia myśl, nie zapadną ciemności. -
płynie we mnie kolejna podekscytowana noc rozebrana do naga z igliwia konstelacji odradza się wiara w to na co nie zasługuję nie jestem pewna moich dłoni złożonych do czułej prośby o łyk świeżego wiatru o nieposłuszne kroki na terytorium serca dziś jesteśmy podzieleni odległością światła od pustki dziś dźwigamy ciała o wiele za duże duszę się w objęciach godzin które dzielą mnie od twojego zmartwychwstania nie chcę do bólu nie chcę kochać się w twojej czułości w nadmiernych wyrzeczeniach na złość przyszłości na moim podniebieniu lśni gwiazda strącona z cyferblatu westchnieniem dziś jestem tak bliska światu że nie pojmuję przesłania życia nie nie syć mnie nadmiarem fantazji nie drażnij mojego poczucia rytmu zgódź się na powrót rzeczywistości na odnalezienie życia które utraciłam gdzieś po drodze
-
uwalniam się od czasu który zalągł się ostatnio na poddaszu mojego człowieczeństwa i nie zamierza się wyprowadzić pozbywam się światła co upodabnia się do najczulszej pasji przywiera do podniebienia kradnie oddech miłości która nie zasłużyłaś na kilka skąpych łez uciekaj przed początkiem wszechświata unikaj gwiazd wgryzających się w twoje bose pięty nigdy więcej nie będę należała do twoich ramion nie obudzę się wtulona w łakomy ból kąśliwy jest dzisiejszy zmierzch jeszcze gorszy poranek kiedy to budzę się z zeszłorocznych westchnień utyskiwań na zbyt rozległy los wybacz mi kolejne jutro odpuść zatraconą w sobie przepaść przebudzi mnie ta sama mantra która nauczyła mnie kochać po omacku
-
mroczny mesjaszu szukam cię pośród martwych kwiatów rachitycznych jabłoni twoje serce nie może rozgorzeć łzy przelane nienadaremno kołyszą do smutnego snu moje ciche myśli zostawiają ślady na chłodnych nadgarstkach znów straciłam drogę wiodącą za ten zbyt wysoki mur zaginęłam pośród przeterminowanych marzeń wskrzesiłam ból z niedokończonych modlitw mroczny mesjaszu boję się bardzo się boję żyć obok innych ludzi zaryglowana w klatce obłędu pozbawiona wiary w przeszłość spijam odległość z twoich roznegliżowanych słów pogrążam się w pustce pozostawionej przez moje życie nie ufam tutejszym czarnym łąkom nie liczę na nowy świt by objawił mi pobocze wiodące na drugą stronę tej ściany mroczny mesjaszu kiedy podzielą nas splecione ręce a następna noc okaże się podróbką wydostaniemy się z tej wieczności spomiędzy wyjałowionych spojrzeń w czas wzruszeń bez wstępu i zakończenia
-
Byłam najurodziwszym kwiatem w twoim ogrodzie. Byłam najpiękniejszym powietrzem, które wdychałeś z rozkoszą. Tak, przypominałam gwiazdę na piedestale samotności. Wiedziałam jednak, nie wystarczy myśli, nie wygram walki z życiem. Kwiat zwiądł od nadmiaru łez, powietrze stało się nagle ciężkie, gwiazda runęła w przepaść. Nie pozostało nic, co pozwoliłoby mi pielęgnować wieczność, dbać o czas, troszczyć się o czarnooką nadzieję. Znienacka zabrakło mi przeszłości, zbrakło słów, którymi mogłabym sycić ciało, karmić wiarę, że pewnego poranka wszystkie pory roku rozpoczną się jednocześnie, że zjednoczą strony świata. Na własne oczy zobaczę smutek przyklejony do twoich ust, ujrzę maleńką samotność w twoich ojcowskich ramionach.
-
Przymierzam zwiewną sukienkę, utkaną z gwiazd najwyższej jakości. Zakładam srebrny uśmiech, dostatecznie wypielęgnowany i zadbany. Lecz cóż z tego, skoro w przepaść runęła ostatnia martwa gwiazda? Cóż, jeśli przepełnia mnie trujący smutek, pragnący odrobiny ukojenia pod postacią zmyślonych łez? Moje ciało, porzucone przez duszę, wciąż wypatruje odrobiny świeżego nieba, wciąż ugania się za światłem, którego jeszcze wczoraj było tutaj pod dostatkiem. Tęskniłam, tak boleśnie brakowało mi gwiazd w twoim spojrzeniu, tak potrzebowałam złudzenia, by zastąpiło mi ciszę po tobie. Spętana własnym cieniem, obezwładniona niczym krępy czas, usiłuję odgadnąć ciąg dalszy mojej przeszłości. Wznoszę się ponad słońce, by zobaczyć, jak wiele łez potrzeba, by wskrzesić Boga, by pocałować życie na powitanie.
-
wydzieram sobie pióra jestem twoim aniołem marnotrawnym pozbawiam się nadziei nie martwię o blizny w mojej głowie krzątają się nieznane myśli wypełnia mnie pustka zadana twoim oddechem odkąd zalęgła się we mnie twoja obecność od kiedy przychodzą mi do głowy same wynaturzone myśli marnuję łzy na przypadkowe westchnienia odblask zbyt trudnych kłamstw rozdziera wieczność na mniejsze porcje zadurzyłam się w twoim jutrze którego odprysk pozostał na moich ustach uważaj na nieznajome słowa na zbyteczne prawdy noszące twoje ciało
-
Zanim się obudzę, przyśnij mi się ten jedyny raz, kiedy płoną gwiazdy, kiedy myśl przemija bez echa. Dopóki trwa we mnie czysta noc, moje zmysły pozostaną szeroko otwarte. Odkąd zakochałam się w twoim westchnieniu, miłość przybrała prostsze imię. Mroczny Mesjaszu, powrócę do raju, jeśli samotność stanie się jedynym pretekstem, aby zasnąć dobrowolnie. Odnajdę twoją bujną pustkę, odszukam pozbawione żalu łzy. W naszych sercach, złączonych jak do modlitwy, guzdra się światło, dla jakiego mogłabym zginąć na miejscu. W moim dzisiejszym świecie płonie bolesny uśmiech, tak bezkresny, że ciało odmawia posłuszeństwa. Mroczny Mesjaszu, dzielimy się dziś tym samym smutkiem, tą samą krwią, która spala się w naszych tęsknych słowach. Odnalazłam pośród niewypełnionych stuleci krztynę wiary, odrobinę ufności, że to, co nagłe, zazwyczaj jest przepełnione nostalgią i nienasyconym błąkaniem się od drzwi do okna, od okna do drzwi... Trwa długi, zimowy wieczór. Radosny płomień hasa na palenisku, dając uśmierzające ciepło. W palcach trzymamy kieliszki z winem, wznosząc toast za to, co stało się odległym, lecz niedokończonym wstępem do niezbyt naiwnej bajki. W naszych żyłach płynie alkohol, przynosząc ulgę dla przerysowanych myśli, dla jątrzących się ran po pocałunku. Mroczny Mesjaszu, jesteś tak bliski, że przez moją duszę przetacza się spazm namiętności. Opieram policzek o twoje masywne ramię; jest tak cudownie cicho, że słyszę spokojne, ostrożne kroki twojego snu. Przymykam powieki, twój szept wypełnia kąty mojej głowy. Delektuję się zapachem cynamonu i pomarańczy... Wiem, że pewnego razu zabraknie nam powietrza, aby dalej żyć. Zachłyśniemy się haustem nieba, towarzyszącego nam tego bezkresnego wieczora. Chciałabym nauczyć się języka ludzi, ale zdaje się, że tylko ty mnie rozumiesz. Jedynie ty pojmujesz, co miałam na myśli w kolejnym liście. W naszych skroniach buzuje wino, coraz odważniej spoglądam w twoją pogodną twarz. Tobie też udzielił się spokój i szeroki uśmiech. Purpurowe oczy lśnią z radości, przepastny kaptur zsunął się z wysokiego czoła. Ubywa wina, ale wypiliśmy dostatecznie dużo, żeby zasnąć pośród wyczerpanych fantazji, między słowami, którym nikt nie nadał myśli. Nabieram pewności siebie, chcę zdjąć z twojej głowy tej paskudny kaptur... Lecz ty chwytasz w ostatniej chwili mój nadgarstek. Czynisz to łagodnie, ale zdecydowanie. Zaglądasz mi w oczy, rozumiem wszystko z wyrazu twojej twarzy. Nie wypowiadasz ani jednego słowa, milczenie jest zbyt upojne, aby je dobrowolnie zburzyć. I kiedy tak patrzę w te zachwycające oczy, dociera do mnie, jak wiele snów zaprzepaściłam, zanim ciebie spotkałam. Pojęłam, że znalazłam się tak blisko twojego serca, że światło pękło na pół, cień zgubił właściciela... Tak... Rozumiemy się bez zbędnych słów, wystarcza ballada, która płonie w naszych sercach. W pewnej chwili pragnę otworzyć usta, ale przykładasz do nich swój smukły, chłodny palec. Kręcisz przy tym nieznacznie głową, jakbyś odpowiadał moim myślom... I wszystko wraca do równowagi, znów skupiamy się na swojej bliskości. Jesteś dostatecznie niedaleko, żebym mogła słuchać twojego oddechu, jak sentymentalnej ballady... W pewnym momencie zaczynam mówić. Pierwsze wypowiedziane przeze mnie słowa dotyczą ziemi i nieba, miłości i samotności, kobiety i mężczyzny, człowieka i Boga... Mówię odważnie o namiętności, na którą oboje zasłużyliśmy, jakiej się spodziewaliśmy. W pewnym momencie łza przecina mój blady policzek; zgarniasz tę życiodajną perłę swoim palcem... Czekam, aż przestanę szlochać, po czym mówię dalej. Wspominam wieczność, która dziś nie należy do nikogo. Ubieram w słowa myśli o samotności i piękniejszej przyszłości. Nic, co obce i znikome, dziś mnie nie dotyczy. Odnajduję pośród skał tę trawę, tak niewinną w porównaniu z rozłożystymi kamieniami... Opowiadam ci spokojnie historię mojego życia, wspominam lukę, która w niej zieje. Mówiąc, śledzę mowę twojego ciała. Widzę, jak boisz się tego, co słyszysz. Miętosisz w palcach rąbek czarnej szaty. Nieprzytomny wzrok masz utkwiony w pustce. Wiem jednak, że słuchasz mnie uważnie, że spijasz z moich ust każdą nazwaną myśl... Kiedy kończę szeptać, przez chwilę nie reagujesz. W końcu jednak otwierasz na oścież serce. Zaczynasz przydługi monolog o tym, co ludzkie, a tak nam wszystkim odległe i nieogarnięte. Usiłujesz naiwnie odszukać człowieczeństwa na tym ubogim, usychającym świecie. Mówisz, że życie nie zawsze musi być pustą zagadką, której rozwiązania nie znamy nawet my. Nawet najlichsze wspomnienia sprawiają, że człowiek zaczyna marzyć o powrocie do przyszłości... Milkniesz. Odstawiamy na stolik puste kieliszki. Zwracasz się w moją stronę i przykładasz dłoń do miejsca, w którym bredzi moje serce. Stwierdzasz, że twój cały wszechświat ma dom właśnie tutaj. Wszystkie twoje myśli są skupione na świetle wypełniającym moją duszę. Przyznajesz się bez bicia, że jedynym zwierciadłem, w którym się przeglądasz, są moje oczy. Oczy pełne serdecznych łez. Po chwili milczenia kontynuujesz. Nawiązujesz do naszych marzeń, które przybywają wtedy, gdy ich już nie potrzebujemy. Masz na myśli pragnienia, z jakimi nie warto walczyć, którym warto czasem się poddać. Kiedy mówisz tak pięknie, że słucha cię z uwagą całe moje życie, spod twojej powieki uwalnia się szkarłatna łza. Ocieram ją. W ramach wdzięczności ujmujesz mnie za nadgarstek i całujesz grzbiet mojej dłoni. Szepcę, że jestem tutaj tylko po to, aby zasnęła nasza wspólna teraźniejszość. Wszystko, co ulega złudzeniom, jest smutną wyprawą w te strony, których nie zdążyliśmy jeszcze poznać, jakie wciąż pozostają nieznajome i dalekie. Wiem, że nie kłamiesz. Wiem, że jesteś objawieniem, które powierzył mi sam Demiurg. Słucham, gdy szepcesz o samotnych snach, w których nikt już nie mieszka, w których roi się od bezbolesnych przewinień. Spijam z twoich warg każde słowo, nawet to najdrobniejsze, najmilsze... Kiedy przestajesz mówić o wiośnie w ludzkich duszach, otwieram nieznacznie drzwi do mojego zmyślonego świata. Przykładam dłoń do twojej klatki piersiowej i słyszę ten dobrotliwy stukot serca... Mówię, że tutaj zamieszkała cała moja przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Mówię, że brakuje mi takich łez, które udźwignęłyby całą radość mojej powszedniości. Płaczę. Zaczynam płakać, wtulając twarz w twój tors. Głaskasz mnie czule po głowie i usiłujesz uspokoić łagodnym szeptem. Moje łkanie stopniowo przemienia się w kojący spokój. W materiał twojej szaty wsiąka ostatnia łza. W końcu przełykam ostatni smutek i wracam na miejsce u twojego boku. Ujmujesz moją dłoń i składasz na swoim kościstym kolanie. Wybija znienacka północ, ale my się tym nie martwimy. Ani ty, ani ja nie uciekamy przed bezgwiezdną nocą. Na czarnej płachcie nie ma choćby nadgryzionego księżyca. Wino się skończyło, ale nie brakuje nam odwagi, aby mówić o Bogu i miłości. Dzisiejszej nocy popłynęło jeszcze wiele łez. Bardzo, bardzo smutnych i zimnych. Nienasycona ustawicznym żalem i melancholią, co rusz sprawdzam, czy jesteś tuż obok. Tak jakbym się bała, czy nikt mi cię znienacka nie odbierze... Na moich wargach wciąż trwa piętno twoich urodziwych pocałunków. Na skórze błąka się burzliwy dotyk. Nie istnieje taka moc, taka rzeczywistość, która mogłaby nas dziś rozdzielić. Mijają kolejne niezaspokojone godziny, następne uśmiechy prosto w twarz. I choć zaczyna się pomału nowy dzień, my się tego nie boimy. Wciąż siedzimy przed kominkiem, na którym już nie bryka radosny płomień. Nieśmiała jutrzenka puka spokojnie do okna, jakby wstydziła się swojej obecności. Na ściany pokoju wpełza powolutku pierworodne światło. I wiem... Powrócą takie dni, kiedy człowiek marzył o lepszym świecie. Powrócą sny, w których nie boimy się rodzić. Z naszych zespolonych serc umyka ostatni podryg bólu. Nasze myśli przepełnia cisza i urodzajna radość. Spokojne są dziś nasze łzy. Choć nie ma ratunku dla melancholii, to szczęście napełnia naszą przyszłość. Przyszłość z reguły bezbolesną i niecierpliwą. Kołyszemy w ramionach nowo narodzony świt. Od niechcenia siorbiemy sobie gorącą czekoladę z kubków. I choć wiemy doskonale, że prawdomówność do niczego dobrego nie prowadzi, wciąż tłamsimy w sobie zalążek spełnienia, odrobinkę wiecznej jasności... Nie pozostanie w nas ani trochę przestrzeni czy wolności - Bóg obiecał nam ciekawszy los... Tak. Bogu oddajemy nasze życie, Jemu powierzamy naszą wiarę. I choć modlitwa nie zdobi naszych warg, nie rozjaśnia serca - zrozumiemy dzisiejszą jawę, dzisiejszy sens dalszej egzystencji. Z uśmiechem wtargniemy do kolejnego dnia. I rozumiemy dobrze: światło powróci, dopóki w naszych sercach tkwią urodzajne cienie, pozbawione blasku łzy.
-
Od świtu do zmierzchu, od światła do cienia, od uśmiechu do łez - zewsząd lgnie smutek, gromadząc się pod powiekami, spływając po policzkach jak niemądre krople deszczu. Przykrywam się niby kocem twoim uśmiechem, lecz pocałunek, co mi pozostał, gaśnie powoli w sercu księżyca. Nie warto oszukiwać bólu, skoro jego towarzystwo chroni przed milknącą miłością. Nie chcę kpić sobie z czasu, bowiem moim snom pozostało niewiele lat. Zapatrzona w dal, oddana serdecznym modlitwom o promień szczęścia - faluję na wietrze, oddaję się bezmiarowi strachu. Dotyk drażni zmęczoną skórę; przysięgam Bogu, to ostatni raz.
-
Czy to, co potrzebujące, zawsze musi kojarzyć się z bezdennym snem, przepełnionym szlochaniem najwierniejszych? Rodzi się świeży czas, powraca do nas zadurzona w niebie gwiazda, której tak okrutnie brakuje rozmysłu, jaka wciąż wspina się na szczyt góry lodowej. Odnajdźmy w sobie tę pustkę, dla jakiej nie opłaca się nieposłusznie marzyć, śnić o pieleszach, w których roi się od zranionych szeptów, od echa, co przetacza się ponad granicą blasku i oczywistej nicości. Czy obudzisz się w mojej rzeczywistości, jeśli spłonie ostatnia łza? Zakazany owoc wciąż dojrzewa w twoich szerokokątnych dłoniach, skórka jest wciąż twarda, a miąższ zielony i kwaśny. Odszukam pośród martwych wzgórz tę jedną dolinę, gdzie pozostały moje dziecięce wspomnienia, gdzie zalęgła się przyszłość, do jakiej wstyd się przyznać. Proszę, przynieś mi błękitny dzban świeżo zebranych pragnień - będę z niego zachłannie pić, rozpieszczać zmysł smaku. Czy wczorajsza strata nie przypomina chełpliwej pogardy, zakotwiczonej w tafli horyzontu? Zmartwychwstaje w nas niedokończony wieczór, ze śpiączki budzi się twój ślad na cienkiej skórze nadgarstków. Nie, nie próbuję odszukać tych paru nienawistnych słów - pęknie ostatnia sekunda, rozproszą się konstelacje, wzniesione twoją niedostatecznie czystą modlitwą. Zdejmujesz z mojej duszy spowszedniałą kroplę deszczu, porównujesz do życia, które zaginęło nagle pośród wzruszeń, między przepalonymi łzami. Nie chcę, aby miłość wtargnęła do mojego otwartego na oścież serca. Nie zgadzam się, aby złowrogi taniec zabetonowanych śladów powiódł nas za zbyt cienką linię między śmiercią a błogosławieństwem. Rachityczne jabłonie obejmują wątłymi ramionami nasze popołudniowe sny, cień rzucany przez drzewo na nasze sumienia przynosi światło, którego większość się zwyczajnie brzydzi. Leżymy, wsparci plecami o masywny pień, dzielą nas jedynie splecione dłonie. Jesteśmy tak blisko siebie, że słyszymy, jak powietrze wypełnia nasze płuca, jak serca nucą balladę, której słów nie zna tutaj nikt. Co rusz ściskasz moją rękę, zapewne na dowód tego, że rzeczywistość jest tak daleka, że życie bawi się z nami w nadzieję. Nad naszymi głowami przemykają smutne obłoki, które od czasu do czasu rozgarnia dłoń słońca. Czy to, co do bólu ubogie, należy tym razem także do nas, ofiarodawców? Czy wciąż nie pojmujesz zamroczonych lęków, skrzywdzonych okrutnie marzeń? Nie, nie. Choć moje myśli są wyjątkowo płodne tego poranka, wybieram milczenie, które ukoi rozległą ranę moich ust. Co rusz zerkam, by sprawdzić, czy cię nie utraciłam, czy śnisz w pobliżu moich smutnych łez. Nie, nie chcę, abyś cierpiał tylko dlatego, że moje złudzenia wypełniają szczelnie szparę w pamięci. Błogosławiona jest północ, przepoławiająca nasze zmysły, sklejone jeszcze jednym zrywem namiętności, zjednoczone kłamstwem, co wyziera spod powiek. Nie zbliżaj się do bramy, to tam na świt czekają miłość z nadzieją z objęciach. Nie przyznawaj się do bólu przed wspomnieniem, które nie chce wypuścić cię ze swoich oków. Cierpię. Pozostałości po zmyślonej przeszłości usiłują wedrzeć się pod skórę. Nie warto oddychać zbyt głęboko - teraźniejszość wyrzeka się pamiątki po wieczności, wciąż płynie pod powierzchnią. W dalszym ciągu nie mogę powstrzymać się od bicia serca, nie potrafię wysnuć kolejnych planów na samotność. Moja droga pustelnio, czy odwzajemnisz się, gdy postanowię uciec przed samą sobą? Czy wyrzekniesz się prawdy tylko dlatego, że boli mnie wczorajsza zadra? Na duszy rozkwitła pierwsza zmarszczka - czy wystarczy, żebym nauczyła się tańczyć pomalutku, bez zbędnych słów, przeciwko ogołoconej wątpliwości? Popraw swój nowy uśmiech, trochę się przekrzywił. Sprawdź, czy masz w kieszeni wszystkie łzy. Dorysuj Bogu wąsy i okulary. Nagle, niespodziewanie spada na nas popołudnie - słońce kontynuuje wycieczkę po z lekka pochmurnym niebie. Nie chcę witać się z następnym wyrzeczeniem, naszej przyszłości brakuje kilku guzików. Przepraszam, ktoś dokładny i wierny zdjął smutek z naszych czół, wyłuskał myśl, która zaczęła niedorzecznie rosnąć. Płynie w nas krew wspólnego wszechświata. Jesteśmy rozczarowani piekłem, które dobrowolnie wznieśliśmy na tym wysypisku. Nie chcę uczyć się od brata nienawiści - przyjdzie pora, kiedy zderzą się nasze łzy, kiedy połączą się nasze wołania o sens. Boli mnie, dokucza mantra, która runęła z twoich ust i roztrzaskała o parapet. Nie widzę przyszłości, czas odebrał mi dalekowzroczność. Wciąż współczujesz płaczącemu Lucyferowi, wciąż nie ufasz do końca własnym palcom. Zakrzywiony sufit grozi upadkiem, twoje sny śpieszą ku wyjściu. Nie, nie chcę, aby zmierzch przyniósł ci same najroztropniejsze konstelacje; gwiazdozbiory, w których objęciach się zanurzam, dzięki którym odpoczywam po dobrze przespanej nocy. Nadeszła taka epoka, kiedy wszyscy sterczymy w drodze do sklepu po chleb i wino. Niestety, została ostatnia zeschnięta kromka, wino ktoś ukradkiem wypił. A kiedy już umilkną nasze westchnienia, na horyzont wkroczy życie, ubrane w najlepszy wyjściowy poranek - obrócą się w nas bliźniacze szczyty, zetkną się przeludnione archipelagi. Nie warto gasnąć, kiedy kruszeje pod tobą piedestał, kiedy wietrzeje pocałunek, zadany twoimi wargami. Kończy się dzień, wieczór wtacza ciężko na wyżyny naszych czół. Czas wyleguje się chciwie u twoich kolan, co rusz sprawdza, czy serce jest na swym miejscu. Stopniowo ogarnia nas sen - wiemy, że oddamy mu tę marnotrawną pokorę. Dość, dość marzeń, co się nigdy nie kończą, które zwielokrotniają echo naszego szeptania o ciszę.
-
Co biegnie uporczywie w kierunku światła, zwykle kojarzy się ze smutnym pożegnaniem na powitanie. Co przypomina o kryzysie życia, zazwyczaj jest podobne do smutku, mieszczącego się w dwóch łzach. Szkarłatna iskierka istnienia jątrzy się w twoim lewym oku, przykrytym szczelnie ciężką powieką. To, co nie rozumie znaków na niebie, schowanych w wełnie obłoków, zwykle nie zasługuje na ochłap miłości, na zróżnicowaną prawdę, wyzbytą naiwnych paradoksów. Przypatrz się z bliska moim zakrzywionym ustom, odnajdź wśród snów osobliwą radość, z którą tak ciekawie jest się zapoznać, której opłaca się podarować bez okazji życie, znalezione w koszu na śmieci. Obawiam się, że kocham zbyt mocno twoją odległość. Wymazana z pamięci obietnica czai się w siódmym kącie strychu, tam, gdzie ukryłam ostatnio wspomnienia, niegrzecznie nagie, zarysowane smutkiem.
-
Moje skruszone, potulne myśli przepraszają, że ciepłolubny czas jak zwykle objawił się nie w porę. Sumienie, zbyt prędko rozpoznane, staje się naturalną łzą, przemienia w zwierciadło, w którym dostrzegasz szept duszy. Piętno, zadane złudzeniom przez zbyt łakomy poranek, płynie wraz z prądem światła, narusza piedestał, na którym opierał się bezmiar macierzystej wieczności. Skrzypią łzy pod podeszwą serca, pada deszcz, tak ironicznie czarny, tak bojaźliwy i bogobojny. Nie, zbyt wyboiste są te ścieżki, wiodące za granicę stracenia, między skały - tam kona ostatnie źdźbło trawy, tam trwa zadośćuczynienie, skrzętnie powierzone rozpostartym dłoniom Boga. Jesteś dostatecznie niedaleko, żeby wskrzesić odbicie w szybie, żeby nasycić namiętność, zaginioną pośród ckliwych wołań o jeszcze.
-
Rewelacja. Twój Wiersz zdecydowanie przypadł mi do gustu. Życzę nieskończonej weny twórczej. :)
-
intro | 13
Kasia Koziorowska odpowiedział(a) na intro utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Świetny Wiersz. Lubię czasem przerost treści nad formą. ;) Pozdrawiam! -
Klątwa
Kasia Koziorowska odpowiedział(a) na Paryski zegar utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dobry Wiersz, nawet bardzo. Odnalazłam w nim cząstkę siebie. Gratulacje. :) -
Gdzie świat się kończy
Kasia Koziorowska odpowiedział(a) na Adam Zębala utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Kłaniam się. Nisko. Naprawdę nisko. Tak powinna wyglądać prawdziwa Poezja. Brawo! :)
- Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- Dalej
-
Strona 4 z 7