nie pamiętam bezdeszczowych dni
w jeżynowym lesie
tam polowanie na myszy dookoła
zaostrza pazury
pył na tle nieba
zawirował wyłaniając zwierza
bestia ze zjeżonym włosem na karku
i dzikością w oczach
moje serce szybuje do lotu
przy październikowym wietrze
idę po horyzoncie jak drzewa
powtarzając tajemne zaklęcie
że tutaj już go nie ma
a on w imię porannej rosy
łaskawie otępiał
i przepadł bez śladu
kolor koglu-moglu
obudził fantazję
na scenie z gwiazdami
płynącym asfaltem
nikt już nie zatrzyma
szaleństwa rozpędu
niepatrząc usłyszysz
w dystansie syreny
głosem echo niesie
strzelistych zdobywców
do nieba nie ziemi
za oknem w sąsiedztwie