Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 591
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    3

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @Rafael Marius ↔Dzięki:)↔Też to miałem na myśli, ale nie tylko. Nie znałem zakończenia, gdy zaczynałem pisać tekst:)↔Pozdrawiam:)
  2. Panienka Kłosanka, obnażone ciało pospiesznie kołysze, tudzież z impetem, pośród kłosów i maków złocistych, seksobieżnie przemieszcza. Niedaleko w stawie swoje wdzięki moczyła, lecz odzienie wiatr rozwiał, a ona nieskorą do pościgu będąc, machnęła jeno lekceważąco powieką, delikatnie z ust słowa płosząc: –– A udław bezwiatrem swój podmuch, paskudzie wyjący oraz moim zwiewnym wdziankiem, we wrażliwych zaułkach cudnie spoconych, ty szeleszczący obleśny wietrzniku – zbereźniku. Cholero szumiąca zboczona. Oby cię obsrane łopaty wiatraka poszatkowały. Usłyszał powabną sentencje, młodzieniec właściwej urody, ponadto manier nienagannych i jak słup soli gębę rozdziawiwszy, zgorszeniem solidnym zatrwożył ego swoje. Takie niekulturalne artykułowanie wszelkich doznań emocją nasyconych, w elitarnych kręgach towarzyszących, zaiste do dobrego tonu, nie należało. Przeto zapłakał rzewnie z tej zgryzoty, że do takich dźwięków, ślimaka w czaszce zaangażować musiał. Lecz gdy Panienkę Kłosankę przed sobą zobaczył–(nie z grubsza ciosaną, lecz subtelnie, delikatnym dłutkiem rzeźbioną)–to wszystkie łezki, jak jeden mąż, momentalnie do kanalików spieprzyły i aż mu stanął od tego, obraz przed oczami. Usłyszał za chwilę urokliwe stworzenie, jakby anioł z chóru anielskiego, na padole wylądował, nie przestając śpiewać: –– Dzień dobry. Tyś panicz zapewne, zgoła dobrze wychowany, a zatem patrz w inną stronę, bo na wszystkie świętości, w mordę przywalę. A zresztą nie wiem… ja płocha bardzo, wstydliwa, skromna, mądra… jeno nie majętna, gdyż rodzice mnie z wszystkiego wydziedziczyli, a ja doprawdy nie wiem czemu? Chyba rzewnie zapłaczę na ramieniu panicza, kładąc twarzyczkę, a zaś lewą i prawą pierś. Cholera jasna. No co tak stoisz, jak jakiś ciul i palant nierąbnięty. Robota czeka! Ale już, bo na wszystkie świętości przysięgam… –– Panienko! Choraś ty, że takie słowa z ust płoszysz –– trwoży naturę duszy, też spłoszony młodzieniec. –– A tak w ogóle, o jakiej pracy panienka wspomniała? Bom jam chętny, gdyby co. Pomoc w biedzie, to moja specjalność. –– Ubranka mego poszukaj, to i nagrodę w podzięce otrzymasz. –– E tam… to może później. Wzrok mój w zawieszeniu. Ubranko nie zając… nie ucieknie. –– Już uciekło, niewdzięczniku. I nie strasz mnie miniaturowym namiotem. Dobroci czynić nie chcesz, memu sercu zbolałemu? O kant dupy twoje obietnice rozbić. Jam taka delikatna, kulturą macana, w płochości swojej. Ty poszukaj. Poczekam na ciebie. Popilnuję rzeczy twoich. –– Ależ panienko. Na golasa po polu mam biegać? To w rzeczy samej nie przystoi. Jam ze znanego rodu. –– A co tam rodu. Olej to. Swobodniej tak. Przy szukaniu, mniej panicz członki spocone zmęczysz. No dalej. Ruchy ruchy. Nagroda czeka. Wiesz jaka? –– No coś tam wiem. –– Ja też wiem, że wiesz, bom cwana. Planująca o krok do przodu. A że w miejsce newralgiczne panicza spozieram... –– W porządku. Żalu nie chowam. Pozbieram i wracam. A później… panienka wie. –– Wiem… ty mój zajączku. A teraz kicaj. Młodzieniec właściwej urody, pospiesznie pobiegł, w polu wiatru poszukać, by łup kradziony skraść i panience gołej zwrócić, oczekując. Tymczasem Panienka Kłosanka, choć wiadomo… płocha, rozumy w międzyczasie pojadła. W odzienie panicza kształty powabne chowając, tobołki zacne capnęła i w drugą stronę myk myk wśród łanów pospieszyła. *** Co było dalej? Odpowie ci wiatr. Czy los ich zetknął ponownie? A jeśli nie odpowie? Czy w końcu żyli długo i szczęśliwie? Hmm… nie wiadomo, gdyż wspomniany wyżej wiatr, dalszą część bajki porwawszy, schował w innej.
  3. dlaczego tak szybko więdną kwiaty szarością popiołu w źrenicach zbłąkanych każde spojrzenie kłuje i rani w zaułkach co łzami zroszone jak bańki mydlane pęka nadzieja gdy trudno życie do kupy pozbierać a jednak dopóki na łące kwiatów zostało a śpiew skowronka słychać pod niebem jakoś tam drepce los człowieczy z sensem bez sensu sam czasem nie wie kiedyś znowu pobiegniesz na łąkę nie za daleko nie za blisko wtedy w blasku świtu lśnienia nigdy nie zwiędną tobą zakwitną
  4. Dostrzegam w oddali migoczący – czerwienią i bielą – punkt. Jest coraz bliżej. Podąża w moim kierunku. To raczej nie człowiek, bo jakby szybuje nisko nad ziemią. Ponadto zmienia kształty, z uwagi na podmuchy wiatru. Czekam cierpliwie, zaciekawiony. Po jakimś czasie nawiązuję rozmowę z polską flagą. –– Cześć flaga. Dokąd snujesz płótno? I czemuś tak uświniona? Podeptał cię kto? –– E tam… zaraz podeptał – faluje z lekka zniesmaczona, takim podejrzeniem. –– Napotkałam strudzonego wędrowca, który szukał prawdziwego patriotyzmu. Był strasznie umorusany. Może spał gdzie popadnie, lecz nie ustawał w drodze. Wierzył, że odnajdzie. Popatruję na rozmówczynię zastanawiając umysł, czy wszystko ze mną w porządku. Tym bardziej, że mam na głowie żółtą myckę. A jednak ciągnę wątek: –– Flago –– mówię głośno, gdyż trzepot płótna, zagłusza słowa. –– Rzeczesz bez większego sensu. Jak można szukać patriotyzmu? –– Powiedział, że szuka tego wewnętrznego, co właściwie ukierunkuje, ten tylko na pokaz, z takich czy innych względów. –– Dziwnie prawił, jak na utrudzonego wędrowca, nieprawdaż? –– Nic więcej nie dodał, tylko legł zmęczony na trawie i mną nakrył ciało. Mam nadzieję, że go chociaż trochę ogrzałam. No tak. Teraz wiem, dlaczego jest tak brudna i wymiętoszona. –– Powiedz flago. Czy w końcu odnalazł, to czego szukał? –– Nie wiem. Kiedy rano zesunęłam z niego płótno, to już nie żył. –– Może w jakimś sensie odnalazł. Dzięki tobie. –– Może. Nie wiem. A ty? –– Co ja? –– Nieważne. Widzę jak zaczyna nisko szybować, z lekka muskając ziemię. Po chwili jest tylko migoczącym, biało czerwonym punktem.
  5. tiktaknał zegar do zegara gdyż przebaczyć nie zdołał nie zamierzam dla ciebie czasu marnować lecz to korzyść żadna gdyż ma czasu nadmiar wskazówki wskazują... nie tak tik tak godzina nie ta
  6. @Rafael Marius ↔Dzięki:)↔To powiedzenie, też pasuje. Nie pomyślałem tak, a jednak:) Pozdrawiam:) *** @poezja.tanczy ↔Dzięki:)↔Otóż to!↔Tak jak rzekłeś→Nie zawsze wybór słusznością "przemoknie"→lub odwrotnie:)↔Pozdrawiam:)
  7. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Zatem miło mi, że udana:)↔Pozdrawiam:) *** @poezja.tanczy ↔Dzięki:)↔W Twoich dwuwersach, też mądrość zaklęta:)↔Pozdrawiam:)
  8. sztuczny kwiatku jestem kwiatkiem co rosnę żebyś ty wiedział jak zazdroszczę tobie tego że nigdy nie zwiędniesz co na to powiesz? wolałbym zwiędnąć mając życie w sobie
  9. Ciutkę zmieniłem na pieńku przed chatką siedzi dzieweczka wciąż marzy o księciu pewna że warto krasnalek jej mówi no weź już przestań bo tyś zaledwie szmacianą lalką w królestwie gałganów o księciu jest gwarno gdyż lumpy znów wyją w sprutej udręce tak bardzo pragnąłby popieścić fałdką kochać szmaciankę szmacianym sercem strudzony wędrowiec co nie mógł zasnąć powrzucał w poszewkę księcia i lalkę czy szczęścia doznali razem tak bardzo lecz sny miał rozkoszne z mięciutkim jaśkiem
  10. w sensie człowieka to małpa nie wie zatem zawisła między ziemią a drzewem
  11. @iwonaroma ↔Dzięki:)↔Oczywiście, że głupie:)→Jednakowoż jakie optymistyczne! Gdyby spojrzeć dogłębnie metaforycznie, w sensie naszej egzystencji:)) Pozdrawiam:) *** @poezja.tanczy ↔Dzięki tradycyjnie, za wersy!! Sądzę, iż z rodzajem humoru, jakim kto ma, jest jak z gustem. Nie można dyskutować. Chyba–?– im większy ktoś ma dystans do samego siebie-(oczywiście nie w sensie odległości:)) tym ma bardziej różnorodny humor?→Chociaż pewności nie mam. Jak to powiadają→najtrudniej nakręcić komedię, która wszystkich rozśmieszy Też uważam, że jest potrzebny!→ Pozdrawiam:)
  12. Np→na melodię→"Łowiczanka jestem" lub na jakąś inną melodyjkę jestem sobie trupek tra la la la la la dziś wyszedłem z trumny by tańczyć od zaraz jeszcze trochę śmierdzę tra la la la la la to moja tożsamość nie zamierzam kłamać czy ze mną zatańczy żeby cofnąć rozkład bo tak powiem szczerze nie chce takim zostać jestem sobie trupek usia siusia usia spozieram na dziewkę ale nie chcę zmuszać czy mnie odczaruje całusem wiśniowym a jednak uciekła płocha między groby nagle trupożycę widzę zapłakaną ma plamy przecudne i głowę niecałą jesteśmy trupkami tra la la la dwoma ze śmiechu i szczęścia aż by nożna skonać tańczymy radośnie tak fajnie he hesznie ma obszerną trumnę zrobimy coś jeszcze
  13. Otwieram niewielkie drzwiczki. Słyszę głośniejsze tykanie wnętrza czasu. Krąży nad zwiędłymi, coraz bliżej dna przepaści. Przez wirujący pryzmat, przelatuje kukułka, pod prześwitującą drogą. Tak samo boli. Rzeczywistość, czy halucynacja. Nie ma żadnej różnicy. Wariat nie musi tego wiedzieć, czy to wszystko naprawdę. Bezsilna świadomość, przenika do umysłu. Śliskie wodospady. Brakuje odwagi i możliwości wejścia. Chociażby wyjściem. Nie zaglądam do środka. Przeszkodą nie do przejścia umysłu. Srebrna krawędź ostatnich chwil. Pachnie odwrotnym wzrastaniem. Pragnę uciec. Złapać tchórza za nogi i niech mnie wlecze. Wypadkowy kolor, dwóch istotnych barw, przyklejony do ostrza, bezimienną szansą. Homo. Nie zawsze sapiens. W końcu jestem jednym z nich. Patrzę na zakrwawione dłonie. Początki kwiatów. Znikają na dole, bez żadnego echa. Jakichkolwiek kwitnień. Z lekka szemrzą czystym wiatr. Drgające pasemka, w zapętlonym przeznaczeniu. Ciche przesypywanie ziarenek. Ledwo słyszalne. Dłoń trzyma gruchawkę. Nie jedna. Tysiące. Krople ściekają, po zwisającym zewnętrzu ręki, zaklętymi w nicość marzeniami. Dostrzegam kołyskę. We wnętrzu lepki szum strumienia. Wilgotne odgłosy ostrych wgłębień. Chaos. No nic. To tylko ja. Wariat idący nad przepaścią, po zielonym promieniu. Szerokość? Długość? Ze trzy metry nadziei będzie.
  14. @Wiesław J.K. ↔Dzięki:)↔Szczerze mówiąc, nie wiem, co to za kategoria. Lubię tak mieszać. Po prostu piszę po swojemu, nie zawsze wiedząc, jaki będzie finał lub przeciwnie. Mam w głowie zakończenie i tak piszę, żeby takie wynikło:)↔Pozdrawiam:))
  15. Nieco inna wersja Z miasta zostało tylko to, na czym można wzrok zawiesić. Widok budynków pozostawia wiele do życzenia. Powybijane szyby, obrośnięte dachy, zarośnięte rynny… no i wszechobecne zwierzęta, biegające tak sobie dla jaj i w poszukiwaniu pokarmu. Fetor dokuczliwy i gęsty, pełznie nisko nad ulicami. Można maczetą wycinać kawałki skunksów. Przybyli są bardzo wyczerpani, a nawet bardziej. Prawie cały pot z nich wypłynął. Człowiek upada na szarą kość udową. Obgryziona, ale nie do końca. Padnięty wspiera na niej wychudzone ciało, pragnąc wstać. Ręce oblepione jakąś zielonkawą, cuchnącą mazią i kawałkami mięsa, nie wyglądają ładnie. Wyciera o spodnie. Upodobnił do reszty. Upał gorąco doskwiera. Słońce ucieka przed samym sobą, za ciemną chmurę. Na pobliskim cmentarzu, niektóre zwłoki leżą nieruchomo na wierzchu. To po ulewie, która była wczoraj. Płytko kopano, stąd taki rezultat. Skołowane wiewiórki, biegają po mieście, lecz inne niż zazwyczaj. Coś rozbłysło na niebie. Jakby specjalnie dla nich. Mają w dupie orzechy i bieganie po drzewach. Są teraz nad wyraz drapieżne i myślące. Chodzą twardo po ziemi. W obłokach niech sobie bujają ptaki. Zwłoki bez domieszki, przestały im smakować. Wolą świeże mięso z dodatkiem, lecz ono trudno dostępne. Reglamentowane przez sytuacje. Jednak w małych sercach błyszczy iskierka nadziei. Tam idą dwa zwierzęta. Chude nie tłuste, ale to nic. Poobgryzać warto. Tylko jeszcze nie teraz. Nie wszystkie są przeobrażone. A poza tym, te cholerne koty i psy. Są duże, a one małe. Całym stadem muszą zaatakować. Podobno ciała ludzkie lepiej smakują. Trochę jakby słodkie. To jednak nie ten smak, co orzechy, ale cóż. Bez przesady. Byle przeżyć i nie dać przeżyć innym. Będzie więcej dla nas. Martwe pożywienie nie ucieka. ~ –– Cudne twe lico na strumyczka tle, aż kochać bardzo, cię chcę. –– Cię chcę? No wiesz. To ma być poezja? –– Dobre i to, na takim świecie. Cóż nam pozostało. –– Tam jest miasto. Pójdziemy? –– Czemu nie… w słońca promieniach... –– … lecz co to zmienia… –– … gdy przyszło żyć… –– … by przetrwać tylko… –– … to co kiedyś… –– … minęło wszystko. ~ Pokrwawiony pies, biegnie z ludzką głową w pysku. Trzyma jak największy skarb. Długie włosy, zamiatają ulicę. Inne psy biegną za nim. Chcą dorwać kulistą, włochatą zdobycz. Głowa nie miała szczęścia. Została odgryziona od tułowia. Najtrudniej było z kręgami szyjnymi. Nie trafiła jednak na byle kundla. Poradził sobie. Trzask pękniętej kości, odbiło cuchnące echo, od ścian budynków. Jednak rozumu psu zabrakło. Zamiast jeść ciepłe flaki i pożywne różowe mięso, mlaskając w krwi, to biegnie z częścią w pysku. Ale cicho… a jednak ma plan. Zatrzymuje gwałtownie łapy na krawędzi urwiska i odbija w bok. Pozostałe z rozpędu lecą w przepaść. Pies im mordę lizał. Porzuca głowę i spokojnie wraca do reszty ciała. Małe kundelki ma w dupie. Co one zjedzą? To raczej on ich. Nie wie, że kiełkuje coś groźniejszego. O puszystych, pomarańczowych futerkach. Plamy krwi będą pasować. Podobna tonacja kolorystyczna. ~ –– Zrobić ci wianek z polnych kwiatków. Takie normalne… jak kiedyś. –– No zrób. Spocznę na chwilę na miedzy, bom deczko drogą studzona. –– Kochanie… co z tobą… że tak dziwnie mówisz? –– Och, jam płocha trochę. To miasto nie wygląda miłosiernie. –– No coś ty. Będzie świetnie. — Pleciesz bzdury. –– A gdzie tam. Wianek plotę. ~ Wiewióry urosły w zastraszającym tempie. Siedzący na łące jeszcze o tym nie wiedzą. Natomiast dwóch przybyszów, którzy są tutaj... jakoś też nie. Stoją właśnie na środku placu. Coś w rodzaju rynku. Małe uliczki rozwidlają chodzenie. Patrzą właśnie w jedną z nich. Oświecona z tyłu przymglonym blaskiem słońca, nie wygląda na pustą. Podłużne wielkie cienie, idące po jeszcze mokrych kamieniach, przykuwają uwagę. Nie wiedzą do jakich żywych ciał należą. Uliczka jest wąska i trochę łukowata. Słyszą natomiast głośne stukanie pazurów o bruk. Nagle dostrzegają coś, w co im trudno uwierzyć... ale wierzą, że trzeba wiać. ~ –– Zobacz. Ślimaczka znalazłem. Jaki ładniusi. –– Zostaw go. Musimy iść. W mieście coś nie tak. Słyszysz? –– Taa… –– Przestań marzyć o świecie, którego już nie ma. –– Przestań mnie pouczać. Tu jest łąka. Pasikoniki słyszą. –– Kochanie. Idźmy już, bo jeszcze mnie zacznie odwalać. –– To miasto ma zły wpływ. –– Ciebie też dopada? –– A co? Nie słychać? –– Pogniotłeś wianuszek. Daj mi choć takiego. –– Proszę. Ładnie wyglądasz. ~ Futrzane bestie są ogromne jak na wiewiórki. Mają od około metra, do dwóch, nie licząc ogona. Pazury większe i bardziej ostre. Kły wystają na zewnątrz pyska. Futro skudlone z wilgotnymi plamami, nieskazitelnie pomarańczowe. Niespieszno wychodzą ze przylegających uliczek. Ludzie wyraźnie słyszą, odgłosy ocierania kłaków o ściany budynków i głośne popiskiwania. –– Cholera! Uciekajmy –– wrzeszczy drugi biegając w kółko, bo nie ma gdzie uciec. –– No co tak patrzysz. Wymyśl coś. Ty zawsze byłeś szefem –– nadal biega a wiewiórki coraz bliżej. –– Bo cię stuknę w ten głupi łeb –– tym razem podskakuję niczym pajac w krwawym teatrzyku. –– Cholera! Niedługo zjedzą nam dupy! –– Nie tylko dupy. Zamknij wreszcie jadaczkę –– pierwszy wierci dłonią na głowie, bo mu nasrał przestraszony ptak. –– Tam jest pusta uliczka i otwarte drzwi. Biegnijmy w tamtą stronę. Ale już –– wymachuje rękami, ale tylko jedną wskazując kierunek. ––Szybciej palancie, bo za plecami masz wiewiórę. Dobrze, że nie są takie szybkie. –– Ta jedna ma coś w pysku. Co to może być? –– Jelito grube… sorry… chyba chude… jakie to ma teraz znaczenie. Ocipiałeś zupełnie. Nagle pierwszy upada. Bestie są coraz bliżej. Leżący czuje smród wilgotnych futer. Włażą na niego. Wyżerają wnętrzności z przestraszonego brzucha. Jedna odgryza ręce, druga nogi a trzecia głowę. Słychać twarde odgłosy łamanych kości i wilgotnego rozdzierania. Podział obowiązków. Są solidarne. Każda zabiera część i niesie do wspólnej spiżarni na cmentarzu. Powracają tam jako odmienione. Lubią mieszać mięsa. Trupie z świeżym. Mają wyrafinowany gust i coraz więcej świadomości. Rozumnodajne coś, zmienia ich mózgi, na jeszcze bardziej wydajne. ~ Drugi nawet nie patrzy co wokół. Biegnie do budynku jakiegoś mieszkania na parterze. Potyka biegnącą nogę, o zdechłego kota i ląduje twarzą na cuchnących zwłokach. Wstaje jednak, opiera ręce o kolana i rzyga chwilę, lecz prawie niczym. Za długo nie jedli. Nagle dostrzega nos wiewiórki w drzwiach. Wali ją pogrzebaczem. Stał akurat przy kominku, ze szczątkami pieczeni z otwartymi ustami. Wiewióra skrzeczy jak zarzynana świnia. Wyłupuje jej oczy. Przebija gardło. Wypija trochę krwi. Długo nie miał płynu w ustach. Musiał sobie łyknąć. Może nawet setkę tego wypił. ~ –– Kochanie. Nie zdejmuj wianka. Tak uroczo wyglądasz. –– Nie marudź. Pospieszajmy. Do miasta już kawałek. –– Czerwonawy kolor tam migocze. –– O… to na pewno wiewióreczki. Jak byłam mała, to karmiłam orzeszkami. One są fajne. –– Nie mów tyle, bo dostaniesz zadyszki. Chociaż taka spocona wyglądasz zachęcająca. –– Tobie tylko jedno w głowie. –– A gdzie tam. O… już peryferie... szczątek miasta. Spójrzmy do tyłu. Ostatni raz na łąkę. ~ Zauważa, że w mieszkaniu są schody na dach. Wbiega po nich, po drodze zdziwiony, że ma jeszcze tyle sił. Rozezna z góry sytuację. Musi jakoś przetrwać. Podnosi klapę i wychodzi. Wiewióra stoi na skraju, obrócona tyłem do niego. Wielki ogon faluje przed nim poziomo, zgrzytając miękko o zapaskudzony dach. Podchodzi trochę bliżej. Nie zauważa go. Spycha ją na ulicę. Widzi jak upada z dziwnym mlaśnięciem na plecy. Skrzeczy głośno, omiatając ogonem ścianę. Miał szczęście, że trafił na mały okaz. W przeciwnym wypadku, byłby daniem na cmentarzu. Spogląda na miasto. Co z pozostałymi mieszkańcami. Być może siedzą w piwnicach. Nie widać ich na mieście. Oczywiście kolorem przeważającym jest kolor śmierci. Nagle dostrzega dwoje ludzi. Idą w kierunku rynku. Nie widzą wiewiórek. Czekają przyczajone w uliczkach. Macha do nich i krzyczy, żeby uciekali. Nie słyszą go. A on już dostrzega za nimi, wystają między domami pomarańczowe pyski. Zmiana decyzji. Wrzeszczy, żeby biegli do budynku, na którym stoi. Póki co, jest tu pusto na ulicy. Wiewióra co spadła, dołączyła do tamtych. Chyba go wreszcie słyszą… i dostrzegają zagrożenie. Biegną co sił w nogach do tych samych drzwi, co on przed chwilą. ~ –– Mamusiu. Co tak głośno nad nami. Słyszysz jak mi ze strachu, puka serduszko? –– Niepotrzebnie. Do piwnicy nie wejdą. Urosły za duże. –– Pójdą sobie kiedyś? –– Oczywiście. Nie płacz już. –– Jestem głodna. –– Wiem kochanie. Masz tu trochę mięska. Tylko dobrze pogryźć. –– A co to jest? –– Jedzonko. –– Nie smakuje mi. –– Mnie też nie. Ale musimy coś jeść. Tatuś przyniesie więcej. –– Bo nas kocha? –– Tak. –– Dał mi wczoraj niebieską wstążeczkę. Powiedział, że spadła z nieba? –– Jest śliczna. Taka jak ty. –– Mamusiu. Tak cię kocham. ~ Uciekają co sił w nogach. Już wiedzą, co z tym kolorem. Doganiają ich. Na szczęście wiewióry nie biegną za szybko. Jakby zyskały coś, tracąc coś. Uciekinierzy słyszą ten sam szelest, ocieranych futer o ściany budynków, a czasami dziwny zgrzyt, gdy jakaś bestia zahacza kłem o ścianę, żłobiąc głęboka bruzdę. –– Cholera szybciej –– z całych sił wrzeszczy do nich z krawędzi dachu. –– Dwie macie po lewej a jedną z prawej –– wskazuje rękami jak tylko umie. –– Są tuż za wami. Niedługo odgryzą wasze dupy. Co tak wolno. No nie… dziewczyno… nie wracaj po wianek… to w tej chwili nie istotne… a tobie co dolega…. nie biegnij z nią… o w mordę. –– Kochanie… one cię gryzą… mnie też… po co ten wianek pierdolony plotłem… mogłem pleść bzdury… zostawcie… ~ Z dachu widzi o wiele więcej. Znowu rzyga. Tym razem na ulicę. Słyszy mlaskanie i rozszarpywanie. Popatrują na niego z dołu. Chcą wiedzieć, że jeszcze tu jest. A niby gdzie ma iść. Są jeszcze bardziej krwiożercze. Nie biorą już na wynos. Zjadają na miejscu. Dopiero teraz dostrzega to, co nie widział z dołu. A może wtedy jeszcze tego aż tyle nie było, kiedy tu przyszli. Ludzkie szczątki widać wszędzie. Jednak w jakiś sposób ich wywlekli z piwnic. W powiewach wiatru, na urwanej rączce, widzi niebieską kokardkę. Odróżniona od tła, lśni błękitem. Nie do pomyślenia. Jest czysta. Ani śladu krwi. I dlaczego widzi tak dokładnie? Na ścianie przeciwległego budynku dostrzega cień. Wie, że stoi za nim. Czuje mokry zapach kłaków i cuchnącego trupem zwierzęcia. Podejmuje szybką decyzję. Skacze z dachu. Roztrzaskuje głowę o bruk. Strumyczek krwi zwabia wiewiórki. Nie czuje bólu, gdy rozszarpują ciało. *** Z niebieskiej wstążeczki wylatują zwierzątka. Takie małe, że aż niewidoczne. Lądują w pomarańczowych futrach. A stamtąd pełzną w głąb ciał.
  16. @Wiesław J.K. ↔Pytanie też, czy tak jest, że każdy robi co chce, ale i tak, zgodnie z przeznaczeniem jest. Jak w pewnym sensie, oglądanie meczu, który już był, ale nie znamy wyniku. Sądzę, że na niektóre odpowiedzi, nie ma odpowiedzi i taka jest odpowiedź. Miałem wątpliwości, czy wrzucić ostatnie zdanie, czy zostawić→niedopowiedzenie? Pozdrawiam😎
  17. Czasami mam dziwne pomysły. Wersja skrócona. Swoisty paradoks tyczący aborcji–(szczególnie tej na tzw: życzenie)— polega na tym, iż pragną jej osoby–już–urodzone, którym wypatroszenie z łona– już–nie grozi–(oprócz śmierci, co każdego, prędzej czy później „wyskrobie” z życia). A zatem wyobraziłem sobie sytuację→fantastyczno hipotetyczną. Zupełnie zdrowe płody w łonie matki, którym nic a nic nie dolega, a także inne, którym coś dolega–(czasem bardzo)–mają możliwość wypowiedzenia zdania, na temat aborcji. Czy są za, czy przeciw. Sądzę, iż większość zdrowych i wesołych płodów→byłaby przeciw→nie chcąc stwarzać potencjalnej możliwości wyroku śmierci na samym sobie–(bez żadnej rozprawy i obrońcy)– już na samym starcie, będąc nieskalaną niewinnością. Czyli eliminacja→za nic! Po prostu tylko za to, że→ jesteś→ i miałaś/miałeś akurat pecha zaistnieć, akurat w takim czasie i miejscu. Aczkolwiek pozostałe płody, mogły by wyrazić zdanie odrębne, nie chcąc cierpieć przez całe życie. Oczywiście, to tylko gdybanie i domysły, gdyż po pierwsze, takie głosowanie raczej nie nastąpi, a po drugie, myśli płodów co do decyzji, w różnych sensach, motywacjach, mimo wszystko podjęciu ryzyka walki z przeciwnościami–(gdyby o nich wiedziały, że mogą takie wystąpić)– by doznać świata nawet takiego, lub aż takiego–(gdyby też wiedziały, o możliwości zaznania szczęścia)– itp.mixy→były by za pewne odmienne i nie do przewidzenia, tak jak różnorodne są charaktery i umysły ludzkie. Czyli reasumując, można ogólnie rzec, że najłatwiej krytykować, oceniać i kreować sytuacje, które nas osobiście nie dotyczą. Szczególnie w obliczu zagłady.
  18. @Pies ↔Dzięki:)↔Faktycznie. Płynąłem jakby w tym sformułowaniu, pisząc tekst:) Pozdrawiam:)
  19. @Leszczym ↔Dzięki:)↔Nawet gdyby z żadnym podobaniem, to i tak bym podziękował. No chyba, że by niechcący przegapił:)↔Pozdrawiam:)
  20. @MIROSŁAW C. ↔Dzięki:)↔Przyznam, iż nie pomyślałem w ten sposób. Lecz cenię→"dziwne skojarzenia":)↔Pozdrawiam:)
  21. proszę nie spopielaj rzemyków u sandałów niezwiązanych wierzę w słowa zanurzone w strumieniu płyną do skrzyżowania rzek obok srebrnych rybek w nieustannym zapętleniu w oddali szkarłatny świt trzykrotnie migocze może ocali horyzont możliwości przecież kiedyś dziecko śniło o chlebie
  22. tak nie napinaj weny poeto przecież umiesz pisać co nieco jak będziesz na siłę za bardzo to ręczę ci nie warto fanów spłoszysz zasmucisz zamiast wiersza co innego wydusisz
  23. @Jacek_Suchowicz ↔Gdy z dużymi dziurami, kocur durszlak weźmie, to każdy makaron przeleci przez nie:))))
  24. @poezja.tanczy ↔Dzięki za zwyczajowe nawiązujące wersy:)↔No tak. Przy takiej Grotesce, życie piękniejsze:)↔Pozdrawiam:)
  25. @Jacek_Suchowicz ↔Dzięki za tradycyjne nawiązanie wierszowane:)↔Ano właśnie. Z tym kocurem, skaranie takie i owakie. Za często przyczajony przed durszlakiem:)↔Pozdrawiam:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...