Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'historia' .
Znaleziono 63 wyników
-
Chciałbym kiedyś odbudować swój wewnętrzny świat. Mieć znów serce i duszę. Nawet liche i prowizoryczne. Z moich myśli i głowy, wypadają mi całe dni i miesiące. Bez powodu narodzone, bezczynnie umarłe. Wypadają mi też w otchłań bez dna obrazy i powody mojego szaleństwa. Ich figury, oczy i włosy. Widzę świat tych, którzy przemówić już nie mogą. Ich kości zaszyte pod moją skórą. Rozpaczliwe są te szepty i głosy. Maski tragizmu, zastępują te dramatyczne. W głębi, równej jak szkło, tafli dusz zwierciadła. Szukałem stwórcy. Tego Boga sławnego. Pamiętasz Bracie? Gdy nasze grzeszne ciała płonęły na stosach wzdłuż biegu, szemrzącej groźnie Audě.¹ Wolne, czyste dusze jeszcze w nich uwięzione były. Wtedy to wzrok Stwórcy nas karcił za śmiertelne grzechy. On zamienił w proch to czego stosy nie dopaliły. Stosy wygasły już wieki temu. Lecz pod Katedra Świętego Michała Archanioła² nadal czeka, drewniana oblubienica. Na ostatniego heretyka.³ Przeklęte szczenię placu Truanderie.⁴ Prawdziwego samotnego wilka z Gevaudan.⁵ Rzeznika niewiniątek. Przez rycerzy i łowców, świeżo spętanego. I jeszcze słowniczek z objaśnieniami od autora by łatwiej Wam było zrozumieć tekst, szczególnie drugą zwrotkę 1- Nawiązanie do pogromu Katarów w średniowiecznej Francji w czasie wojen albigeńskich w latach 1209-1229. Ich pierwszą stolicą i największym miastem kultu heretyckiego było Carcassone położone nad rzeką Aude 2- chodzi o Katedrę Świętego Michała Archanioła w Carcassone powstałą już po wymordowaniu Katarów lub przywróceniu ich pozostałej garstki na łono świętego kościoła rzymskiego. 3-tutaj nawiązanie do mojego ulubieńca z poetów wyklętych Françoisa Villona. Wagabundy, mordercy, oszusta i złodzieja. Jednym słowem celebryty XV-wiecznego Paryża, który tyle razy unikał stryczka i stosu, że jak sam określał - jedyna oblubienica na której wdzięki jestem oporny jest ta drewniana na placu Grève - placu egzekucji w centrum Paryża. 4-plac Truanderie tzw. Dziedziniec Cudów plac w Paryżu o którym najwcześniejsze wzmianki znajdziemy dopiero w XV wieku. Wylęgarnia ówczesnego najgorszego sortu patologii od bezdomnych włóczęgów, przez kuglarzy i uzdrowicieli po złodziei, banitów, morderców. Główne miejsce pracy, ówczesnych alfonsów i najgorszych murew i wszetecznic Paryża. 5- Legenda o wilku z Gevaudan za czasów panowania Ludwika XV. Bestia przez kilka lat mordowała w okolicznych lasach głównie młode kobiety i małe dzieci. Polowania na szeroką skalę praktycznie wytępiły populację wilków we Francji aż do dziś dnia nie udało się jej odbudować. Dziś wiemy, że za zabójstwami stał prawdopodobnie człowiek bo żaden wilk ani inne zwierzę nie zadało by takich obrażeń ani nie pozostawiło charakterystycznych śladów na ciałach ofiar.
-
Radzę Ci nie zaglądaj do nieba cz.5
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Leonné nie potrafiła odnaleźć się w nowej rzeczywistości i miejscu tak odległym od rodzinnych stron dziewczyny i tak wrogo do niej nastawionym. Ojciec nie chciał narażać jej młodych wdzięków i cnoty na zhańbienie. Nie godził się więc by szukała zatrudnienia po domach w miasteczku ani tym bardziej w okolicach targu rybnego czy samego portu. W ogóle zabronił wychodzić córce na zewnątrz. Zajmowała się więc typowo kobiecymi pracami i sprawunkami w obrębie obejścia a jedynymi towarzyszkami jej niedoli były córki Nabīla, które na przemian nie opuszczały domu na klifie i jak tylko mogły najlepiej, umilały Leonné czas wspólnym śpiewem, haftowaniem, plotkami czy opowiadaniami z życia dziewczyny gdy była tak szczęśliwa w Kastylii. Leonné cierpiała przy ojcu w ciszy, lecz przed córkami przywódcy klanu zwierzała się chętnie. Tęskniła do ciasnych, zatłoczonych uliczek Torregrimy. Do przyjaciółek, latorośli kupców i rzemieślników ze starego placu z którymi dorastała i rozumiała się jak z nikim innym. Tęskniła do ich starego domu. Do pokoju, który miała jedynie dla siebie. Często wracała rzewną od łez myślą ku swej guwernantce Dolores, która zastępowała jej matkę przez dziesięć przeszło lat. Samej rodzonej matki Leonné nie pamiętała. Zmarła gdy miała ledwie cztery lata. Ojciec nigdy nie lubił poruszać tematu jej życia a tym bardziej śmierci. W starym domu, przypominał o jej istnieniu jedynie portret o niewielkich wymiarach płótna. Ojciec zawiesił go w jej pokoju tak jakby chciał sam nie patrzeć na lico zmarłej. Jakby chciał wymazać i tę ledwie namacalną resztkę jej obecności w zakamarkach domu. Ojciec utrzymywał nadal bliską i serdeczną relację ze swym szwagrem. Młodszym bratem nieboszczki. Wuj Lucien. Pamiętała go doskonale. Rudy olbrzym o sercu tak delikatnym jak jego dłonie. Tak niepodobne do dłoni dorosłego mężczyzny a raczej damy dworu. Jego postura wzbudzała oczywisty respekt gdziekolwiek się pojawił ale szybko rozwiewał niepokojącą atmosferę swym rubasznym i lekkim językiem, wziętym bardziej z rynsztoka niż posiadłości kupieckich związków. Wiele razy tylko dzięki niemu, miała możliwość porozmawiania o postaci matki. Opowiadał jej o zamiłowaniu kobiety do natury, sztuki i wróżb. Była delikatną osobą, niegotową do roli żony i matki. Chciała cieszyć się niczym niezmąconym spokojem i beztroską, cudownie lekkich, dziewiczych dni i magicznie ukołysanych w głębokim śnie nocy. Była duszą wolną i niezależną a takie kobiety bezlitośnie tępiono lub kończyły one w upozorowanych związkach, opartych na wpływach i pieniądzach pomiędzy rodzinami. Może dlatego ojciec o niej nie mówił i widać wyrzucił jej obraz z pamięci a portret kazał powiesić naprzeciw łóżka Leonné. Widać nie kochali się ani nie byli dla siebie ważni. Dlatego przy pierwszej sposobności jej matka odeszła i zrobiła to z niewysłowioną ulgą. Ślad po niej zaginął. Zatarł się w piaskach przeszłości. Mokrych od łez i pełnych gniewu rozsypanego w czarne kulki żużlu na dalszej ścieżce życia Leonné. Ta ścieżka zawiodła ją aż tutaj nad zapomniany przez Boga klif i wybrzeże morza wewnętrznego. Chciała powiedzieć ojcu o tym, że najchętniej wróciłaby do Kastylii lub Leonu. Nocą nie mogąc zmrużyć oka, wymyślała scenariusze opuszczenia osady. Lecz jak samotna dziewczyna miałaby przemierzać bezdroża kalifatu bez opieki starszego mężczyzny a na dodatek bez wpływów i pieniędzy. Do tego jako gorliwa katoliczka i dziecię maryjne jakim się często ogłaszała chcąc walczyć tym samym o swą europejską tożsamość w samym centrum ula niewiernych. Chciała wielokrotnie pomówić z ojcem o tym, że już czas wracać z wygnania i jeśli nie mogą pozostać na półwyspie to niech szukają lepszego losu we Francji lub Anglii. Aptekarz początkowo słuchał córki choć zdawkowo, bez wiary i przekonania. Było to w czasie gdy też szukał punktu zaczepienia w nowym, wrogim miejscu. Gdzie znalezienie przyjaźnie nastawionego osobnika należało do takiej rzadkości jak odkrycie ostatniego talara w kieszeni zamroczonego piwem opijusa, zawieszonego w błogiej nieświadomości na piersiach jasnowłosej murwy w przybytku “Pod ogryzionym piszczelem”. Najgorszej speluny w Torregrimie w której niegdyś od podejrzanych, śmierdzących kadzidłami ale i wymiocinami młodych czeladników I stajennych nabywał szczypty składników do trucizn i silnych eliksirów. Ale wreszcie karta się obróciła a kości rzucone na jeden numer, wskazały go szczęśliwie, zapewniając mu pracę i opiekę u Nabīla. Więc teraz niby dlaczego miałby opuszczać te ziemię. Nie był to może biblijny raj ani nawet spokojne, urokliwe i bezpieczne miasteczko leżące na uboczu szlaków, zapamiętane chyba jedynie w księgach i nieomylnej pamięci poborców podatkowych. Im dłużej tutaj był tym bardziej wsiąkał w miejscowy folklor. Coraz bardziej pociągała go praca dla araba i jego dziwaczne acz fantastycznie przygodowo skrojone opowieści z pogranicza magii i jawy. A może było w nich choć ziarnko prawdy. Może nie o wyspę szło, która schowała swe jestestwo w szmaragdowo-szarych falach. Może przystań z legendy to przystań wizygocka leżącą u stóp jego domu? Może skarb lub jego część spoczywa w jaskinii? Może po to miejscowym bajki o duchach? Coraz częściej o tym myślał. Bez poparcia Nabīla nie zamierzał jednak udowadniać żadnych nawet najbardziej miarodajnych i umysłowo spójnych tez. Nie narzekał. Może starzec pewnego dnia zgodzi się szukać skarbu i u progu wręcz swego miasta a nie gdzieś hen za morzem. Jak narazie aptekarz milczał i z zadowoleniem pomnażał zyski swoje i Nabīla. A Leonné starał się zapewnić dawny dostatek i względny spokój na jaki szczególnie ostatnimi czasy zasłużyła. Chciał osiąść tutaj i liczyć na późniejsze układy w podziale łupów po śmierci araba. Był starym, zmęczonym drzewem o opadłych w połowie liściach i nadjedzonych przez czerwie korzeniach a takich drzew nie można przesadzać w nieskończoność i liczył na to, że Leonné kiedyś to zrozumie a jeśli nie to chociaż kiedyś mu to wybaczy. Tak mijał im czas. Na straconej na pozór młodości i zasłoniętej kurzem ślepego posłuszeństwa przewidywalności kolejnych, jednakich sobie dni. Na ślęczeniu nad mapami i skryptami. Na warcie całonocnej nad kuflami piwa i słuchaniu opowieści załóg i kapitanów galer. Nikt jednak nie woził na swym pokładzie skarbów innych niż to co widniało w portowych kwitach zarządców i kupców. Nie natknęli się oni nigdy ani przy nocnym nowiu, zamieniającym powierzchnię wody w tłuste, atramentowo czarne, bijące o drewno burt ramiona diablików morskich. Ani we mgle zielonkawo szarego przedświtu nie wypatrzyli oni nigdy w obrębie statku jak i przed dziobem ani za jego rufą na choćby ślad istot o których bajali tylko tacy oderwani od przyziemności starcy jak Nabīl. Ich opowieści nigdy jednak nie frustrowały Nabīla.- 1 odpowiedź
-
3
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba - część I
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W kompletnej ciemni sklepiku odezwał się ostry dźwięk dzwoneczka uczepionego u górnej futryny drzwi. Te zamknęły się z piszczącym przeciągle skrzypieniem, brzmiąc koszmarnie niczym śmiech upiora ostatniego grabarza, który nawiedzał ponoć nadal cmentarz położony na wysepce pośrodku rozlanej szeroko i bagnistej Mirecourde. Ciemne jej fale. Nieprzejrzyste i brudne od spłukanych do niej grzechów ciała i duszy mieszkańców nie tylko dzielnicy Fauxmorgue I Courbise ale całego Vaulbréant, idealnie współgrały z krzyżami na mogiłach cmentarza i uczuciem grozy, pustki i osamotnienia w tym miejscu spoczynku dla przedwcześnie zgasłych dusz ale również miejscu śmiertelnego zagrożenia dla tych jak najbardziej żywych i ciepłych jeszcze ludzi. Fakt, że niezbyt wielu z nich się tam zapuszczało. Z rzadka już organizowano pochówki na tej nekropolii, bo spotkać tam można było grobowce i mogiły tych najbogatszych dawniej rodów. Rycerskich i kanclerskich. Bogatych kupców, cyrulików, sędziów czy alchemików. Nikt już nie pamiętał czasów by ktokolwiek z tam pochowanych stąpał jeszcze żyw po łez naszych padole, dlatego też ostatnimi czasy rada miejska wydała pozwolenie, dekretem zatwierdzonym przez urzędnika dworu by chować tam dziecięce niebogi złożone jarzmem niedawnej epidemii. Nieduże i smukłe łódeczki o łacińskim ożaglowaniu krążyły przez wiele tygodni pomiędzy nabrzeżem de Feu a wysepką, mając na pokładach maleńkie, świerkowe trumienki. Żegnał ich płacz i zawodzenie żałoby, która osiadła jak drapieżne sokoły i puchacze na barkach matek i sióstr martwych dzieciątek. Wiele z nich darło z siebie łachmany sukni i czepki. Były też takie, które postradały zmysły i rzucały się w nurt rzeki w ślad za kilwaterem drewnianej jednostki by odebrać na powrót w swe utęsknione ramiona ciało zgasłego maleństwa. Teraz w środku lata pogrzeby ustały. Cmentarz kruszał z wolna w pełni lipcowego upału. Wysepka była wyludniona. Choć z pewnością skrywała nie jedną zakamuflowaną melinę złodziei czy przemytników. Z rzadka nekropolia padała również łupem cmentarnych hien i rzezimieszków, którzy w doczesnych szczątkach i kościach, szukali złota, drogocennych kamieni czy florenów. Jednak w miesiącach wiosny i lata, głównymi lokatorkami wyspy były zielarki, szeptuchy i wiedźmy wszelkiego stanu i cechu. Najbardziej znaną i poważaną, była Mahaute de Rieux zwana przez wszystkie czcicielki pogańskich guseł Nattée ze względu na to że jej siwe już kompletnie mimo wieku włosy były jednym wielkim skołtunionym chaosem podobnym do węzła gordyjskiego lub włosów Gorgony. Była ona niegdyś osobliwością nad wyraz pożądaną w progach najbogatszych posiadłości. Pełniła rolę opiekunki, akuszerki i guwernantki. Czasami ponoć i kochanki dla mężów swych mocodawczyń. Co oczywiście powodowało niemały skandal obyczajowy, wypełniony kłótniami, pozwami do sądów i niejednokrotnie wkroczeniem straży miejskiej by pomogła zaprowadzić ład i pokój pod chrześcijański dach i rozdzielić okładające się po głowach czym popadnie kobiety. Teraz Mahaute po latach upokorzeń i kłamliwych wyroków trybunałów, zamieszkała w Fauxmorgue gdzie w katakumbach Lés Galeries Moireés założyła swój mały sklepik z ziołami i używanymi suknami. Wykuty w wapieniu sklep pośród kości zmarłych i zletlałych wyziewów, spadających tu z bruku ulic resztek i zabarwionego krwią i winem ścieku deszczówki, nie zapewniał jej jednak ani godnego życia ani spokojnej przyszłości. A częściej był areną do spotkań dla coraz dziwniejszych i tajemniczych gości. -
Radzę Ci nie zaglądaj do nieba cz.4
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I odtąd aptekarz słuchał dzielnie i chętnie. Wszelkich legend i historii z zapomnianych kronik. Pomagał Nabīlowi wykreślać pozycje i nawigować względem pozycji gwiazd. Nadzorować przegląd okrętów zadokowanych w porcie. Musztrować i szkolić marynarzy I chłopców okrętowych. Kupować dziwne minerały i świecące barwami tęczy kamienie potrzebne do składania modlitw. I co najważniejsze prowadzić dokumentację i księgi podatkowe. Bo do wyprawy jaką Nabīl planował, brakowało jeszcze sporo złota w rodzinnym skarbcu. Głównym problemem jego ciągłych niedoborów nie był jednak efemerydyczny plan odnalezienia wyspy a raczej wystawne ponad stan życie reszty rodziny i klanu. Aptekarz nie pobierał więcej od starca niż potrzebował na godne życie z Leonné. Zamieszkali niedaleko klifu, wznoszącego się nad starą, nieużywana już przystanią pamiętająca jeszcze wizygockie panowanie. Dom ich jak i inne w całej okolicy był z ociosanego równo, białego kamienia. Miał jedną lecz dość obszerną izbę, palenisko, stół kilka zydli i jedno łóżko na którym ciężko było się pomieścić. Za domem leżał stary ogród oliwny, którego nikt już nie doglądał. Morze obijające się o ceglano czerwone ściany klifu. Nie było w tym miejscu ani natarczywie wściekłe ani nie dął tu silny wiatr od wody. Ryb i krabów było na płyciznie co nie miara a zdradliwe czarne, wyszlifowane prądami przypływu kamienie nie były częstymi pułapkami pod stopami. U podnóża klifu, gdzie piętrzył się on zalesionym delikatnie grotem ku niebu, w jego twardej ścianie przyroda wydrążyła jaskinie o szerokim wlocie, postrzępionych ostro kamieniach i zimnych powiewach z dna ziemi. Przed jaskinią usypana była łacha naniesionego przez tysiąclecia piasku i żwiru a na niej stara i wybarwiona od soli morskiej i słońca łódź wiosłowa opierała się dzielnie kruszeniu i bezlitosnym zębom czasu. Wiosła nadal w niej spoczywały, czekając jakby jedynie na śmiałka który je schwyci i wyruszy na tej dzielnej, łupince wprost w gardziel neptunowego żywiołu. Aptekarz często patrzył na wylot jaskinii i pozostawioną tam łódź. Zastanawiał się czy po prostu prądy i wiry zaniosły ją tu przypadkiem czy może jednak nadmorska jaskinia jest domem jakiegoś miejscowego eremity czy duchowego przewodnika, który przecież musi utrzymywać raz na jakiś czas kontakt z osadą. Po to miał łódź. Pewnego dnia w porcie zapytał jednego z tragarzy o jaskinie i to czy ktoś tam mieszka lub mieszkał dawniej. Spalony słońcem Berber o zarośniętej aż po oczy, gęsta, siwa broda twarzy. Wybuchł śmiechem i zgodnie z ogólną nieufnością do katolickich białych odrzekł. - Łódź jest dla dusz … ale niech o nie nie pyta. Szczególnie nocą niech nie patrzy w wylot jaskini - położył mu silną dłoń o długich, lekko powykręcanych palcach na bark - Pierwsze wezwanie muezina o wschodzie słońca uspokaja morze i dusze. Ale niech lepiej dalej siedzi w księgach i podatkach. Niech o nic nie pyta. Pokój z Tobą. Pozostawił w jego głowie jeszcze więcej pytań a tylko jedna osoba mogła dać mu odpowiedzi. Nabīl nadzorował pracę załadunku towarów na jedną ze starszych już i solidnie poznaczoną ranami służby na morzu, galer. Trzymasztowa jednostka, o szerokiej nadbudówce na rufie i delikatnie zaostrzonym dziobie, stała bakburtą do nabrzeża. Drewniany, szeroki, złożony z ociosanych kołków trap rozsunięto na gorący, złoty piach. Parzący podeszwy gołych stóp jeńców i niewolników zatrudnionych do tej mordęgi jakim była praca dokera. Marynarzy w większości rozpuszczono na ląd do pobliskich spelun i burdeli. Zostało jedynie dwóch, którzy zagrzewali jeńców do coraz bardziej prędkich ruchów przy pomocy bata i kija. Krzyki, przekleństwa, złorzeczenia a także oferty kupna i sprzedaży handlarek i kupców mieszały się że swądem potu, krwi, zgnilizny, jodu i soli. Niedawno nad portem przeszła solidna burza z piorunami i rzęsistymi opadami. Żagle zszasowano i upięto u góry każdej z reji, pokład był mokry i brudny. Śmierdział zbutwiałym drewnem i wielbłądzimi odchodami bo statek głównie przewoził bydło oraz wielbłądy. Na handel ale i na rzeź. Nabīl próbował zapanować nad tym chaosem, wymieszanej chmary ludzi i zwierząt na deskach pokładu. Gdy jednak zauważył aptekarza, to z radością udał się ku niemu by przywitać go na swoim okręcie. - Czyż nie jest to przyjacielu najpiękniejsza łajba w całym kalifacie - poklepał brudny i wyszczerbiony zadrami reling - Dwadzieścia lat temu wydałem rozkaz by ją zbudowano i od tej pory służy mi dzielnie i wiernie. Lepiej niż wspólnicy w kompanii a nawet rodzina. Traktuję ten okręt jak kolejną córkę, których jak wiesz sam, mam osiem. Ale dość o przeszłości co Cię sprowadza. Interesy? Pieniądze? Może chęć nauki pracy w porcie? Ciężki to kawałek chleba nie na dłonie które leczą a na ręce tych niewolniczych bydlaków, którzy się grzebią jak mucha opadła do smoły lub żywicy. W takim tempie to jeszcze tydzień będę tu stał na kotwicy. Aptekarz skwitował wszystko błąkającym się po wargach, niepewnym, lekko gorzkim uśmiechu. - Szukam wiedzy. Bo ostatnimi czasy dręczyć mnie coś co nie powinno spędzać mi snu z oczu. Zagadka o którą mam nie pytać lecz nie chce żyć w niewiedzy. A Ty wiesz o wszystkim co się tu niegdyś działo. Jesteś potomkiem pierwszego rodu tej ziemi. Arab świdrował go swym lekko niespokojnym, szalonym okiem - Chcesz zapytać o łódź przy grocie pod starym klifem - przybrał minę jakby właśnie nabrał wody w usta i wzniósł wzrok ku niebu a potem zbliżył brodate oblicze do aptekarza - Ale o to pytać nie możesz. Nawet mnie. Szczególnie mnie. Nie mój ród. Nie moje przekleństwo. - Wiem już, że chodzi o duchy i klątwę - Nabīl nie dał mu skończyć - Jakie duchy? - Autentycznie zdziwiony, poprawił spadające mu na oczy siwe włosy rozwiane przez nadal silny wiatr - Duchy nie istnieją. Opierajmy się na tym co jest jawą, nie snem. - I mówi to człowiek, który poświęca życie na odszukanie mitycznej wyspy, zapadłej na dnie morza - Aptekarz udawał że się przesłyszał - Zresztą nieważne… nie chciałem pytać o duchy tylko o łódź. - Łódź należy do ludzi z morza - po lekkim zawachaniu stwierdził cicho Nabīl - Ale właśnie o nich lepiej nie pytać i nie mówić. - W porządku Nabīl. Czyli ta stara łódź ma nadal właścicieli. Ludzi morza. Żeglarzy. Łacinników czy waszych? - Nie ludzi morza. A ludzi z morza. Oni wyszli z morza a nie zeszli ze statków na ląd - coraz ciszej próbował łączyć słowa tak by tylko aptekarz mógł go słyszeć - Łódź jest dla ludzi na których czekają. Lub na jednego śmiałka, który ściągnie ją ku falom. - Czyli jednak mitologiczne duchy - Arab spojrzał na niego tak groźnie jakby chciał przylać mu porządnie biczem który upiął do pasa - Kto miałby płynąć i gdzie? Kogo wybierają? - I tego właśnie nie wie nikt - jakiś tragarz o rysach Seldżuka chyba usłyszał o jedno słowo za wiele, bo trwożnie wezwał imię Emmanuella i czym prędzej zszedł na ląd nie biorąc już ze skrzyni, kolejnego worka z owsem - To dawny lud. Jeszcze z czasów rzymskich. Oni sami wiedzą kto jest godny płynąć z nimi ku nieznanym, świętym ziemiom. Nie szukaj ich bo i tak nic to nie da. Nie patrz na łódź. Wracaj do Leonné. Pewnie się niepokoi. Pokój z Tobą.-
2
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Mróz, sinym szronem martwiczym, odbarwił zszarganą skórę na granicach rany. Odłamek strzaskał mi szczękę i prawe ucho. Rozorał marną, człowieczą powłokę niczymszwy na szmacianej, brudnej lalce, zapomnianej, porzuconej, w głąb królestwa kurzu i zetlałej pleśni garderobianych zaułków. W oddali, przesłonięte mgłą półomdlenia, zagrody i zabudowania niewielkiego przysiółka. Wycie psów niosło się w rozrzedzonych powietrzu. Drobinki niesione po zaspach, iskrzyły tęczowymi refleksami, spadając na zlodowaciałe, twarde błoto jedynego w okolicy gościńca. Moje stopy, nurzały się w gorączkowym ogniu, odmrożonych kikutów palców. Buty zamieniły się w kamienne kloce o wadze posągów bohaterów, których wojna żadna nie tworzy. Onuce skręciły się w paroksyzmie, jak demony na widok chrestu. Raniły mnie ich krzywe, zrogowaciałe brzegi. Brudne kolce materiału, rozdrapywały stare strupy, sącząc spod nich jeszcze podlejszą krew. Tak wraca do ojczyzny swej, piechur dumny. Bez regimentu, munduru, broni, pasa ani konia. Kto go chlebem i solą powita? Kto mu kąpiel i strawę zgotuje? Kto mu gościnę zapewni i cyrulika zwoła? Wiatr pchał ciało umęczone na przekór nogom. Jeszcze nie czas! Nie zamykaj oczu! Dźwignij się w imię boże! Tam na widnokręgu, chutor Twój czeka. I ta która płaczę nocami, tuląc małą niebogę nad kołyską. Patrząc, strwożonymi oczyma w ogień bukowych szczap, bielejących bierwionami, sycząc podszeptem diabelskim o Twym rychłym zgonie. Pamiętasz Ty Kozacze lato ostatnie? Step burzanem ukwiecony jak perski dywan. Mgielne minuty zmierzchu na zżętych zagonach. I jej usta cierpkie a spragnione. I krasne, płonące wraz z ukrytą w połowie już tarczą słońca, warkocze. Pachnące jaśminowym upojeniem. Wszędzie był jedynie pokój i beztroską. Wiersze u okna pisane, wśród furkotu skrzydeł ciem. Wśród koncertu, niestrudzonych cykad. Zawierały w sobie jedynie młodzieńczy żywioł i chęć niestrudzonego życia, w objęciach kresowych idylli. A teraz w rowie przydrożnym jak ten pies dziki, bezdomny. Skulony czekasz na ostatni wers aktu. Spazmatycznie, ustami rozwartymi łapiąc ostatnie oddechy. Padłeś bez sił obok przydrożnej kapliczki. Przysiół, rozmył się w przedśmiertnym upływie nadziei. Nazarejczyk, spuścił swą głowę w cierniowej koronie i patrzył pełen ojcowskiej troski i miłości na Twe męki i rany. Zszedł z krzyża i bosymi nogami ruszył do Ciebie. Jego rany na stopach i rękach też poważnie krwawiły. Pochylił się nad Tobą i położył spokojnie dłoń na Twym obliczu. Uczułeś błogą radość i ukojenie. Spokój i zbawienie. Panie w swoje ręce powierzam ducha jego. Kilka dni potem. Gościńcem nadszedł oddział pancernych. Konie żwawe i wypoczęte rwały, podkutym cwałem do widniejącego już w oddali przysiółka. Orły białe na czerwonym tle powiewały dumnie na sztandarach. Bechtery i misiurki odbijały wczesne promiennie słońca. Jadący na przedzie towarzysze, dali znak i cała kompanija jak jeden mąż zatrzymała, szkolone wierzchowce na zadach Ujrzeli panowie bracia przed sobą cud a może profanację. Nie dalej jak dziesięć kroków od gościńca stała na skraju rowu przydrożna kapliczka jakich tu na Dzikich Polach wiele jako gwiazd na nieboskłonie. Lecz ta przedstawiała postać osobliwą i bardzo wątpliwą co do zbożnego żywota. Zaczepiony o przeguby na poprzecznej desce krzyża, spoczywaj plecami do nich zezwłok kozackiego mołojca. Ciało nosiło ślady trudów podróży i ran bitewnych. Lecz wydawało się że przyczyną rozbratu z żywotem nie było wykrwawienie a zamarznięcie. Nie dobrało się do niego żadne zwierzę choć ciało musialo tak wisieć już kilka dni. Kozak widać sam o własnych siłach dotarł do kapliczki i legł całym ciężarem na postaci Syna Bożego. Jezus tulił go do siebie jako tego syna marnotrawnego co najpierw wszczyna bunt, rozpala ogniem zdrady chłopskie zarzewie a na koniec jako ten szczur ucieka pod skrzydła Zbawiciela. Jeden z przybocznych, wyjął z czarnej pochwy szablę i ciosem na odlew ściął kozacki łeb. Dytko widać losem ostrza zarządzał bo pech chciał że pióro samo, rozorało ranę na żywocie Zbawiciela. Ku przerażeniu kompanii, z drewna trysnęła jasnoczerwona posoka a Jezus rzewnie zapłakał. Wtem tumult nagły powstał i gwałt głośny od wsi. Dostrzeżono polskie orły.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 3
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Więc po niedługim czasie udał się do małego portowego miasta Qaryat al-Bayda - osady z białego kamienia gdzie jak powiadano same gwiazdy oddały blask budynkom i będzie on wieczny i trwały, tak jak wieczny jest nieboskłon chmur i firmament z opiekuńczą strażą nocną półksiężyca, który sam prorok Mahomet, niechaj pokój będzie z nim. Wybrał na znak rozpoznawczy dzieci, jedynego, prawdziwego Boga. Jednak ostatnimi laty osadę częściej trawił ogień i miecz niż nawiedzał pokój i jedność. Plemiona pustynii poróżniły się o sobie tylko znane powody i nie miały zamiaru zaprzestać grabieży i mordu, który jak wiadomo skuteczniejszy jest od języka dyplomatów. Osada podupadła i jedynie wschodni port był jeszcze na tyle sprawny i niezależny administracyjnie, że mógł być miejscem dość stabilnej pracy i godnego jak na te wyludnione połacie kraju wynagrodzenia. Zarządzali nim wspólnie przedstawiciele dwóch rodzin teraz kupieckich lub wojskowych lecz pierwsi wywodzili się od latarnika a drudzy od tajemniczego bohatera, który podobno wyszedł kiedyś wprost z głębin w trakcie oblężenia portu przez statki Państwa Kościelnego i zmówił jakąś pradawną inskrypcję modlitwy lub zaklęcia. Statki papieskie zajęły się w jednej chwili pożogą a gdy wypalone kadłuby o okaleczonych żaglach i połamanych rejach bezbronnie obijały się o siebie podziurawionymi burtami, zerwał się huragan pustynny, który zamienił falę przyboju na spieniony wściekle odpływ. Statki niesione falami, roztrzaskały się o mielizny i skały daleko od stałego lądu. Pierwszym z rodów była rodzina Bānu Māzin a drugim tym legendarnym i mitycznym, był ród Al-Nābbaāhiŋ. Ci którzy w herbie na swych okrętach i budynkach stoczni dumnie obnosili sokoła krążącego nad na wpół zatopioną galerą. Ptak w dziobie niósł sprofanowany krzyż. Mimo fatalnego podejścia do katolików, nestor rodu szalony na pozór arab Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī, który twierdzi, że jego przodek, ten który zniszczył flotę papieską pochodził z nikomu nieznanej a według starca ukrytej pod powierzchnią wyspy Jazīrat al-Zujāj. Ponoć gdy ustaną pewnego dnia wszelkie fale i pływy a powierzchnia morza stanie się płynnym zwierciadłem, wtedy to marynarze będą mogli dojrzeć mury i iglice wież i zamków Jazīrat al-Zujāj. A okręty rodu Al-Nābbaāhiŋ, zejdą pod wodę i zacumują na redzie, kryształowego portu. Marynarze wrócą do ziemi przodków i zamieszkają w niej na zawsze. Starzec rysował mapy i szkice wyspy, śledził fazy słońca i księżyca a także Marsa. Intonował w rocznicę rozgromienia floty, jakieś obco brzmiące pieśni na pokładzie swego okrętu flagowego. Zwracał się wtedy półnagi w stronę fal i zaczepiony ledwie o reling na bakburcie, śpiewał w noc, głosem o dziwo czystym i głębokim. A morze słuchało i cichło. Fale marniały. A piana bałwanów rozmywała się równomiernie w szmaragdowym blasku wody. Lecz wyspa nie wyszła starcowi przed oczy ze swych bezpiecznych, ciemnych głębin. Nie ruszyła ku niemu jak góra która również nie ruszyła się z miejsca ku postaci proroka Mahometa. Dzieci, których Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī miał czternaścioro z dwiema żonami. Martwiły się o zdrowie starca i jego poczytalność. Bez wahania więc przyjęły ojca Leonné i ją samą pod dach i powierzyli mu opiekę nad zwariowanym na pozór arabem. Znów mógł poświęcić się leczeniu. Lecz czy da się wyleczyć obłęd lub magiczny urok który opętał starca i jego myśli? Mimo początkowych uprzedzeń, wzajemnie nie posuwających relacji obu mężczyzn ku zaufaniu i relatywnie normalizującej atmosfery w rozmowie czy wspólnym spędzaniu czasu, po dłuższych niźli się mogło z początku wydawać dniach i godzinach Aptekarz, który po raz kolejny stał się z przypadku cyrulikiem, obrał drogę w leczeniu arabskiego przywódcy, której nikt z jego otoczenia dotąd nie spróbował. Po cóż było zaprzeczać słowom szalonym i napadom dziwnie wzburzonych reakcji starca, skoro można było ulec jego dziwactwom i planom.-
1
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 2
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wszystko zaczęło się w dniu gdy jej pomoc w prowadzeniu interesu, nastoletnia Maudeline, wracając jak zawsze po skończonej pracy do domu a raczej sierocińca, który założyły siostry w budynku opactwa przy katedrze świętego Gwinała, zaginęła bez śladu. Minęły już prawie dwa lata a dziewczyny nikt nie widział ani o niej nie słyszał. Siostry a w szczególności nowicjuszka Pelágie nie spoczęły choćby chwili po to by przerwać poszukiwania i zbierać choćby szczątki niesprawdzonych informacji, bajań a najczęściej przesądów i steku zapijaczonych bzdur łgarzy i hochsztaplerów, którzy prędzej po litrach absyntu i porcji grzybków ujrzeli przed oczyma diabelskie procesje, kopytnych demonów idących po ich nic nie warte dusze niźli ducha dziewczynki uganiającego się w zabawie po dnie wyschniętej fosy miejskiej. Najpewniej dziewczyna padła ofiarą przemocy a jej ciało już dawno spoczywało w falach Mirecourde. Lecz zwierzyła się na kilka dni przed zniknięciem do Mahaute, że odłożyła już znaczną kwotę pieniędzy i już niedługo chciałaby opuścić sierociniec i szukać szczęścia na rozdrożach Langdewocji. A nóż znajdzie jakiegoś księcia z bajki lub rycerza na białym ogierze, przy którym Bucefał aleksandryjski to ledwie spasiona szkapa. Dużo mówiła o miłości. Lecz czy miała kogo konkretnego na oku tego nigdy nie wyjawiła. Mahaute nie mogła szukać jej w nieskończoność. Nie miała nawet żadnego punktu zaczepienia poza klasztorem i sierocińcem. Nie mogła też pozwolić by jej ledwie co rozpoczęty interes narazić na szwank i widmo długów. Omówiła sprawę z siostrami zakonnymi a te poleciły jej dziewczynę z miasta do pomocy w sklepie. Miała na imię Leonné de Cléray. Była pokorną i małomówną ale pracowitą kobietą. Wychowana ze starannie dobraną edukacją przez ojca jej, aptekarza z kastylijskiego miasta Torrecisma, gdzie leczył on nowatorską metodą lodowej żywicy, która pozyskiwał przez zmieszanie mięty, rtęci i żywicy drzewa krzyża. Leczył on przez lata wojowników i urzędników, lecz pewnego razu przyprowadzono mu stojącego już nad malarycznym grobem, bohatera wielu bitew z Maurami Sanchuelo de Ocána. Zajął się nim należycie i leczył dbając o wszelkie dobro i dopust. Zrządzeniem losu tragicznym dla obu z nich był dzień trzeci hospitalizacji woja. Ten napojony jakąś tajemną, alchemiczną miksturą. Zapadł w śpiączkę i niedługo potem wyzionął ducha. Jednak nim oddał go w ręce świętych aniołów, otworzył oczy i w obecności namaszczajacego go zakonnika wyjawił słowa. Zaprzedał mnie on Maurom i heretykom ze starej wieży. - był w przedśmiertnym spazmie i transie. Nie sposób było rozpoznać czy mówi jasno czy bredzi w malignie. - Bierze od nich recepty i przepisy na trucizny jak ta co roznosi śmierci powiew w mych żyłach. Jest przepowiedziany z gwiazd. On zaćmi krzyż i rozświetli półksiężyc nad ziemią Leonu i Kastylii. On modli się jak demon do arabskich znaków z ksiąg. On dżin i zagłada krzyżowców, którzy kroczą ku niemu w niewiedzy siły jego majestatu. Z tymi słowami na ustach umarł a zakonnik zamknął mu zaszkliwione oczy i włożył do rąk różaniec. A potem udał się do brata nieboszczyka i powtórzył dokładnie jego słowa. Ojca, Leonné natychmiast uwięziono i długo wymuszano na nim zeznania przeciw samemu sobie. Był jednak nieugięty i nie przyznawał się do winy. Zresztą, nie miał do czego. Sąd zatrzymał jako dowody wszystkie jego skrypty, notatki i zebrane z wszelkich zakątków świata księgi innych aptekarzy, uzdrowicieli czy filozofów. Nie dopatrzono się w nich jednak żadnego bluźnierstwa ani czarnej magii a tym bardziej konszachtów z Maurami lub Berberami. Osadzony, modlił się pokornie, przyjmował komunię i wychwalał imię boże. Jedynie podczas przesłuchań, obity przez opryszków kata do skrwawienia i pół omdlenia, bluźnił szczerymi klątwami na ich wszelkich przodków i potomków oraz na ich samych, którym uwielbienie przemocy odebrało ludzki wymiar łaski i sumienia dla życia ludzkiego. Ani jedno jednak słowo gniewne nie obrało celu w świętym kościele ani Chrystusie Zbawicielu. Dlatego też więzień po kilku miesiącach opuścił lochy Torregrimy - nowej wieży usytuowanej na miejscu dawnego minaretu i po opłaceniu za siebie okupu w postaci domu, 500 dukatów w złocie i porzucenia zawodu, dostał wolną rękę na dalsze życiowe wybory i postępki. Nie mogąc już liczyć na miłe i serdeczne traktowanie swojej osoby przez ludność Torrecismy, za ostatnie pieniądze nabył od oberżysty dwa konie dla siebie i córki. Upiął trokami pozostałe mu we własności sakwy z dobytkiem i ruszył, najpierw ku Cordobie i panującemu tam nadal kalifowi. Uczył dzieci możnych łaciny i matematyki, lecz nie znalazł w nowym powołaniu tej szczególnie nęcącej duszę iskry, która rozpala zainteresowanie i pasję ku nowym hierarchiom wiedzy.-
1
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Urodziłeś się w trzydziestym pierwszym
Emilie Eve Stahl opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Urodziłeś się w trzydziestym pierwszym roku. Myślę sobie tak dawno, ale po czasie dociera kiedy. Okres międzywojenny, burzliwy. Ludzie wciąż przerażeni wojną. Wszędzie strach, nieufność, bieda, ból. Poznajesz świat, uczysz się chodzić, jeść, biegasz za piłką, kule znowu świszczą. Zamiast beztrosko grać, cieszysz się, że wciąż żyjesz. Całe dzieciństwo. Dorastasz pomiędzy dramatu nadzieją. Inaczej niż dzisiaj. Doceniasz każdą wyciągniętą dłoń. Pomagasz innym. Wokoło widzisz mundury, ciężkie buty, ciężki czas. W zanadrzu skrywasz wiele przeżyć, może tajemnic. Dorastasz z końcem wojny, żyjesz, lat jednak nikt nie wróci. 05.02.2025 r. -
W starych kronikach gorliwie grzebią By spory odgrzać – sprzed trzech stuleci, Skutkami błędów zgasłych pokoleń Obciążą wnuki oraz ich dzieci. W goryczy czarnej dzbanki obfite, W łez pełne misy zasobni hojnie, Myśli zbiorowe tu ku zaborom Kierują – to ku minionej wojnie. Chętnie odsmażą kotlet sprzed dekad Dziewięciu prawie – na szarej płachcie Popołudniówki – czyja to ciotka, Dziadek lub babcia – byli w Wehrmachcie? Pragną cierpienia misy stężałe Upływem czasu – na pieniądz srebrny Rozmienić dzisiaj – i widzieć nie chcą, Że taki pomysł – bywa haniebny. Na cztery metry przekopią ziemię, Aby pod brzozą wyszukać kości, By pędzić znowu gorzki eliksir Z win, błędów, braków, głupoty, złości. By siać nieufność w polskim narodzie, Skłócić Dębową z Rocha ulicą, Wynaleźć dziwną rzecz potrafili, Która nazywa się – miesięcznicą. Wciąż o zdradzonych, wciąż o skrzywdzonych, Ofiarach, grobach, klęskach i winach, Śmierci, szkieletach, ciałach, pogrzebach Mówią od Pucka – aż do Konina. Elegie, treny, lamenty srebrne Piszą od dawna – z zamiłowaniem I debatować lubią co roku Nad krwawo zgasłym – dawnym powstaniem. Na cudze błędy, porażki łasi Bywają – jak kot szynką spasiony. Z rozkoszą będą wyśmiewać cudze Falstarty, faule, puste żetony. Gdy ma Kowalski lepszą chałupę, Ładniejsze pole – nad rzeką modrą Oni skwapliwie o pożar, powódź Lub gradobicie – wnet się pomodlą. Gdy patrzysz wokół na kraj ponury Szary i mglisty – choć często dzielny Uświadom sobie, że godłem jego Trafnie jest bielik – padlinożerny…
-
Ze skrzyń pękatych groźnie wyłażą (Pod redaktorów naczelnych strażą) Plotek zrudziałych, zszarzałych pęki I przez lat szereg spłowiałe lęki, Garść historycznych żalów obfita, O reparacjach zdarta już płyta, Bólów zleżałych pękate szklanki, Zburzone wioski, spalone zamki, Z rodzinnych kronik pożółkłe karty, Raz z Hitlerjugend dwa blond bękarty, Raz zdziwaczała z Luftwaffe ciotka, Raz inna głupio zmyślona plotka. Dziadek z Wehrmachtu w mundurze nowym, Donosicielki warkocze płowe, Dwóch komunistów – tych po kądzieli i wuj – Ormianin, co się zastrzelił. Imiona z obcych liter utkane I cyrylicą listy pisane, Gotykiem książki – w spróchniałym kufrze, Podpisy dziwne – pod srebrnym lustrem. Gdy trzeba – worek negacjonizmu, Kłamstwo wołyńskie i kult faszyzmu, O barwie stali pokrzykiwania I niewiadoma – ta z krzywd równania. I tak wyłażą mnogim szeregiem, Krzykliwych liter złośliwym ściegiem, Te historyczne strzygi i zmory, Wszak już niedługo będą wybory...
- 6 odpowiedzi
-
1
-
Bardzo krótki kurs suspensu w sztuce wojennej
Marcin Tarnowski opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Z pozdrowieniem hr. Jarosławowi Potockiemu, który mnie na badanie tematu skierował. Generał Henri Gatien Bertrand jedzie na most ( – żart lauru Marsa warty), Chcącym go wstrzymać Austriakom krzyczy wesoło „Pokój zawarty!” Lecz pokój zawarty nie jest, choć inny tuż – Grande Armée wjeżdża do Wiednia. Co by tu było można pięknie schrzanić? Taka myśl, szacuję, że przednia: Zanim pojedzie na most niech wszem i wobec podywaguje w prasie, Że taki manewr jest doskonały, oszczędza życie i zrobić da się. A wtedy mości cesarz lub jego kanclerz każe słać strzelca jednego, Strzelec strzela, Bertrand pada, armia zawraca, [1] pytając się: Dlaczego...? . . . Rok osiemnasty, Powstanie Wielkopolskie, – Niemcy zamierzają stłumić. We Francji marszałek Ferdinand Foch zda się sąsiada sąsiada lubić. – Cóż stąd? skoro Francja i jej wojsko pierwszą wojną skrajnie wyczerpane! Foch – sławny strateg, zwycięzca wojny, – wódz biednej armii, bogaty planem: Armii francuskiej w bój wysłać nie mogę, zbyt słaba, ale mogę udawać, Armia niemiecka znużeniem nam podobna, – nieskłonna w bój się wdawać! Gdybyż ględził, zamiast wydać Francuzom może ku wojnie znów rozkazy…– Wódz niemieckiej armii wystosowywałby do wojsk swych pochwał wyrazy? . . . Zbytnim problemem nie jest, gdy o możliwościach mówią analitycy; [2] Lecz strach, śmiech i płacz gdy decydenci: generałowie i politycy. – W salonie marzycieli rozważać takie rzeczy bezpiecznie, więc wolno, Które głoszone z mównic przez tuzy państw kończą się biedą lub wojną. Sprawdźmy, co wolno teoretykom i praktykom na brydża przykładzie: Po książkach pan teoretyk cztery talie na stół kart [3] bezkarnie kładzie; Lecz, jeśli położysz grzecznie w trakcie rozgrywki swą talię przed graczy, Bez kart do „szlema”, partner rzeknie „karty przy medalach” i nie wybaczy. PRZYPISY [1] No może nie bez starcia, ale jednak… [2] Taki zasadniczo wszystko rozważa, ja sam mam na sumieniu choćby plany przydania Marsowi a nawet Księżycowi atmosfer przez ich dociążenie…, – część planet i księżyców nie ma atmosfer, bo im się ulotniły, (zresztą nawet Ziemi atmosfera się nieco ulatnia), na co można wpłynąć. [3] Kart książki, stron. Ilustracje: Paul Delaroche (1797-1856) „General Henri Gatien, count Bertrand” (około 1840); William Orpen (1878-1931) „Ferdinand Foch (przed 1930). -
Dzisiaj, o godzinie 3 po południu, W trakcie robót drogowych na Tyrze, Odnaleziono spróchniałe drewno I kamienie, ściśle połączone ze sobą. Każdy był innej wielkości. Nie pozwalały przedostać się Robotnikom w głąb ziemi. Już wystarczająco wycierpiały. Ten wykopany dół przypominał Otwartą, zainfekowaną ranę. Zatrzymałeś się na środku chodnika, Przeklinając zamknięcie ulic na czas nieokreślony. Jeżeli dobrze się mu przyjrzałeś, Zobaczyłeś zaschniętą krew ludzką. Poczułeś jej metaliczny zapach. Usłyszałeś krzyki gwałconych kobiet. Czy naprawdę zapomniałeś? Dokładnie kilkadziesiąt metrów pod ziemią Znajdowały się zżarte kości niewinnych, Fragmenty zbroi dzielnych żołnierzy. Czy wiesz, że miejsce Stanowiące dla ciebie życie, Dla nich, walczących o wolność, Było miejscem ich śmierci?
- 3 odpowiedzi
-
3
-
To samo rzecz jasna dwa razy W historii się świata nie zdarza. Nie będzie mównicy tej samej, Ni tego samego ołtarza. Nie będzie tych samych pałaców, Tych samych stłuczonych witraży I wirem zgaszonych piekielnym Tych samych – różowych rozmarzeń. Nie będzie już dachów tych samych, Konania tych samych – kościołów, Tych samych posągów upadłych, Minionych – wśród tańca żywiołów. Nie będzie tych samych chwil groźnych O barwie pokuty i cegły I dzieci w przestworza porwanych, Przez chwilę tej ziemi odległych. Nie będzie tych samych wież smukłych, W śmiertelne spowitych obłoki I żagwi tych samych ruchliwych, I dymów welonów wysokich. Nie będzie tych samych kamienic Zmienionych – w strzępiaste odłamki, Nie będzie nad nimi tej samej Poświaty – jak dziwne firanki. Nie będzie już kobiet tych samych Wtrąconych w wieczyste milczenie, Wzniesionych – jak motyl ulotnie Gorącym podmuchem nad ziemię. I dziewcząt nie będzie tych samych W złocistą minionych – konieczność, Gdy w barwach karminu, bursztynu Z łoskotem otwarła się – wieczność. I chłopców tych samych nie będzie Paniką i grozą – zdeptanych, I szklanych – kłujących igiełek, I czapek – podmuchem zerwanych. Choć wojny, ruiny i zgliszcza, Obłoki bolesne i krwawe I wieże – złamane brutalnie, I rozpacz – w uścisku ze sławą I dzieci zgubione w ucieczce, Złowrogie – tęczowe wybuchy I czapki wełniane – zerwane, I szklane – raniące okruchy Gdzieś muszą się zdarzyć na świecie (Natura tak działa człowiecza, Że czasem – nad miłość do innych Wyrasta – namiętność do miecza). Już inne to będą łzy słone, Odmienne – światłości i cienie I inne – pod czapką warkocze, Odmienne - minione istnienia. I inne boleści talerze Do pełna nalane zbyt hojnie, I inne dowódców uwagi, Że bywa tak czasem na wojnie. Nie będzie to zatem to samo, Kolejny raz z dziejów szkatuły Wyjęte, gdy ludzkość raz jeszcze Odrzuci wszelakie skrupuły, Gdyż każdy ból duszy zlęknionej, Lub ciała – pod cegieł ciężarem I każde cierpienie samotne, I każdy krzyk – szkarłatnym żarem, I każdy jęk – chwili ostatniej Jedyne są w dziejów bezkresie, Więc nigdy tych samych rąk drobnych I westchnień tych samych nie będzie.
- 2 odpowiedzi
-
2
-
Nowa wiosna pałace i domy Swym zielonym objęła spojrzeniem, Cień z jasnością - uroczo się łączy, A muzyka – chór tworzy z milczeniem. Ptaki rude, różowe i żółte Nieba planszę – tęczowo przybrały, W słońcu jasne zaś okna się świecą, Kamienice – uśmiechnięte biało, I ta Maria, co w płaszczu z fotonów Podążyła w zaświaty ogniście, Odrodzoną świetnieje postacią, Lipa stara zaś – bujne ma liście. A w tym miejscu, gdzie ziemia przyjęła Sześcioletnią bezbronność – do siebie (Gdy historia złożyła zdradliwie Pocałunek płomienny na niebie), Z kropli bólu pąsowej i gęstej Pąków świeżych kiść wzrasta ozdobnie. To elegia jest świata – lub prościej Od natury – to bukiet nagrobny. On za trenów wersy kryształowe I za pieśni – w molowej tonacji, Chryzantemy – w objęciach fioletu I dyskusje – o winie i racji, I za dzwonów współbrzmienie stukrotne, Za zegarów zatrzymanych tarcze I tę książkę – z sylab pozbieranych Pośród cegieł skruszonych – wystarczy…
- 1 odpowiedź
-
2
-
Czy Polska była zawsze taka jak dzisiaj? Nie! W każdym razie nie wydaje mi się. Dzisiaj Polską rządzi zawistna „normalność” „A żeby nie miał! nie był! nie mógł!” – banalność? Chyba nie? Jeśli, to rzadko lub ostatnio, Musiał być czas kiedy czuto bardziej bratnio: Gdy stary młodym nie zazdrościł perspektyw, Gdy majątek skłaniał do czci, nie inwektyw. Gdy rozum piękny, nie wzbraniał mu się kłonić, Gdy aureoli nie równał do nicponi... Choć, żadna z tych zalet nie była bez zmazy, Imperatyw moralny dawał rozkazy, – Chopina lansowały arystokratki, Choć przecież ich dzieci też miały zadatki; Potocki się cieszył z Paderewskiego, Boć w jego Kuryłówce zrodzonego… Ludziska kochali Wilanowa mury, Choć sami się pięli na swych poddasz góry… Ni Kopernik nie wzbudzał chwytaczem gwiazd [1] kpin, Ni ksiądz Skarga kazaniami pomówień min… Wiem, żem wbrew czasom abnormal bez zawiści, Ale niech Pan inną niż dziś Polską ziści: Niech weń premier w rok pięć miliardów zarobi, Niech jego pałac tysiące płócien zdobi, Niech za jego oknem i rządem kwitnie Kraj! – Niech za geniusz i pracę fortuna, – nam daj! Przypisy [1] Inaczej astrolabium. Ilustracja: Imagine obraz pod dyktando Marcina Tarnowskiego „Premier marzeń”, VI 2024.
-
Przeszłość zgasła w żałobnym atłasie pamięci, Przyszłość nienarodzona – ta w beciku marzeń, Kiście planów, soczystą nadzieją nabrzmiałe, Ulotnie modre cienie – dawno przeszłych zdarzeń, Zamki na lodzie kruchym, nie powstałe jeszcze, I ruiny przebrzmiałe – melodią historii, Strony przyszłych metafor, od tarczy i krzyża, I te pożółkłe tomy - o sławie i glorii, Dawne strojnych tancerzy kolorowe pary I przyszłych piosenkarzy – kryształowe głosy, Dawno pożółkłe szpalty i przyszłe rozdziały I ucichłe oklaski oraz – przyszłe ciosy. Nieżywych bohaterów pułki połyskliwe, I przyszłych wojowników tysięczne zastępy, I wrony byłe, siwe, nad pobojowiskiem, W przyszłych zburzonych miastach – nad zgliszczami sępy, Byli nawigatorzy oraz przyszli strzelcy, Były wąsaty pilot – z przyszłym mechanikiem, Ciężkie chmury minione – z nieminionym blaskiem, I zmierzch uśpiony dawno – z niezbudzonym świtem, Dawne rude płomienie, przyszłe dymy sine Przebrzmiałych pięć wybuchów – z błyskami przyszłymi Wczorajsze krwawe zorze wraz z jutrzejszą ziemią, Wątpliwości minione, nieminione winy, Dawne ściany – w tragicznych dosłowności liter I nie powstałe jeszcze – osiedla zburzone, I te okna minione, wybuchem rozbite, Z przyszłych szklanych odłamków - cierniowe korony, Dawne westchnienia żarem spełnione boleśnie I przyszłe krzyki dzieci – o dar ocalenia, I te pieśni minione, przerwane zbyt wcześnie, I wybrzmiałe rozkazy, i przyszłe sumienia. Spotykają się w punkcie jednym bez wymiarów, W którym łączą się barwy przeszłości, przyszłości, Punkt ten błękitnie zwiewny i kamiennie trwały, Nosi nazwę zwyczajną, cóż – teraźniejszości. na 1 września
-
"Jeden drugiego brzemiona noście" (Ga 6,2)
befana_di_campi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Biegliśmy na oślep - nadziejni a głupi "Solidarność" - za nogą noga cała biała i taka sama czerwona. Uwierzyliśmy w nią - jak w Ewangelię Z Rzymu Papież błogosławił. Dzwon Zygmuntowski dudnił. Pięknie było w sklepach puściejących do półek gdzie z szyderczym chichotem Bieda cała roztrzęsiona Lecz wąsaty elektryk kapusia wywalił język Przyszła moda na Polskę teraz znów Białoruś której życząc najlepiej chwilowo nie wesprę - Śmierdzi mi lewym gównem 29.08.2020 -
- Za nic w świecie nie chciałbym leżeć tutaj na cmentarzu – zakomunikował stanowczym tonem pan Julian Drohobycki do swojej żony pani Natalii Drohobyckiej. „Bo jeżeli – ciągnął dalej – nie ma na razie szans na powrót do Lwowa, to przynajmniej wypadałoby poszukać sobie miejsca na pochówek gdzieś w Jarosławiu albo w Przemyślu…” Słuchała tych wywodów Lidia, młodsza córka państwa Julianostwa i nie mówiła nic, bowiem do pomysłów swoich dziadkorodziców dawno zdążyła się przyzwyczaić. Wcześniej pan Julian kombinował przeprowadzkę na obecne Kresy Wschodnie, gdyż „kiedy Lidzia poślubi kuzyna Ludwika albo młodego chemika Adama, to wówczas nie stoi nic na przeszkodzie, aby zamienić trzypokojowe mieszkanie komunalne na pokój z kuchnią na jakimś osiedlu...” Niedawno owdowiała Lidia, po raz kolejny dziwnie nie pytana o zgodę jeszcze nie protestowała. Nie polemizowała dlatego, ponieważ doskonale znała bezdyskusyjny słowotok swoich rodzicieli, więc postanowiła przeczekać. O ile w przypadku zamiany mieszkania postawiła stanowcze weto, to tutaj musiała przystać na (nie)przemyślane koncepcje dziadkorodziców, którzy mieli za nic takie niedogodności jak: odległość od własnego zamieszkania, kłopoty z dotarciem [zwłok] do punktu przeznaczenia, problemy z zatrzymaniem się na samym miejscu, bo niby gdzie, u kogo, ponieważ nie w jedynym wówczas hotelu? Wreszcie perturbacje z posługą religijną i usługą funebralną. Nie mówiąc o kosztach. Pani Natalia była wszak kobietą konkretną: wspomagana nie zawsze rozsądnymi uwagami własnego męża zaczęła się rozglądać za wcielaniem uprzednich kombinacji w czyn. Najpierw więc zorganizowała u swoich dawnych znajomych kilkudniowy popas, aby następnie rozpytywać po administracjach rozmaitych cmentarzy o stosowne lokum na pochówek, ustalać lokalizację [ewentualną] szukać kamieniarza itp. W obawie o zdrowie Mamci uczestniczyła w tych wszystkich zabiegach Lidia, często zniecierpliwiona, nerwowo znużona do granic wytrzymałości, obolała od wewnątrz i na zewnątrz z powodu obtartych pięt. Nagrobek stanął; na nowo wydzielonym cmentarzu przy ul. Słowackiego, na wzgórzu, skąd roztaczał się malowniczy widok na panoramę Miasta. Pani Natalia kontemplując owo panneau co rusz spoglądała w kierunku niewidocznego dlań Lwowa, pociągając i chlipiąc zaczerwienionym nosem. Po kilku latach Lidia stwierdziła, iż zlecona praca była bublem. Obramienie osiadło jeszcze przed położeniem kogokolwiek do ziemi; żeliwny krzyż z postumentem nie wróżył trwałości, tym bardziej że sama mogiła, do której prowadziła stroma ścieżka usytuowana była na wygwizdowie. A to wszystko sprawiało wrażenie tymczasowości, wręcz tandety, mimo że wtedy wartej [1977 rok] 10 tysięcy zł. Pieniędzy zresztą z wielkim trudem supłanych z przysłowiowej batystowej chusteczki. „Iudica, me Deus, et discerne causa meam,,,” [Wybaw mnie, Boże i rozeznaj sprawę moją…] początkiem Psalmu 42 wita odwiedzających granitowy grób Juliana i Natalii Drohobyckich inskrypcja informująca, że ciż, urodzeni we Lwowie oczekują Dnia Pańskiego nie pod przemyskim, lecz wielickim niebem. Odeszli do Pana 3 lutego 1994 roku oraz 18 kwietnia 2012. A kto zasiedlił tamto puste miejsce, to nad tym Lidia nigdy się nie zastanawiała. 15.07.2024
-
Mokotów. Stacja metro, czyli budka z trafiką
befana_di_campi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Ta kruchość jesieni tu na Mokotowie znaczona świetlistym zażółceniem liści Ulicami kołyszą dusz powstańcze cienie pod nadal i wciąż rozkrwawioną blizną Męczeńskie Miasto ciśnie mocno do siebie jak mnie pątniczkę do Boboli Andrzeja na Rakowiecką tam gdzie tragiczne więzienie i roześmiane graffiti z wyłamaną szczęką 5.09.2019 -
Warszawa '44. Oczarowanie
befana_di_campi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Tak jakoś tu cicho - - - - - - - - - - - - - - - w zasięgu spojrzenia z tęsknotą szypru i wypełzającą jesienią z barw nieokreślonych nie wiedzą nic wiewiórki o hekatombie Woli jeszcze im krowy nie ryczą ani nie gwiżdżą VIS-y do czasu do momentu kiedy wśród pelargonii krzyże podniebnie urosną niczym na tyczkach fasole Zielono tu jakoś dziwnie w ogrodzie zaczarowanym - właśnie Pan Karol Stromenger gra u siebie Mozarta 31.07.2020 -
Zaprowadzę cię człowieku ciekawy, do miejsca pewnego. Po środku pewnego lasu. A jest to las smutny jak ogród oliwny oraz ciemny niczym lasy Teutoborskie. Znajduje się stary gród. Niczym nie różniąca się osada od reszty. Mimo wszystko jednak mając w śród swoich zasobów perłę. Piękny kryształ którym jest władca owego miasta, Mędrcem się nazywał oraz tak go mianowali ludzie. I słusznie, mężną ręką rządził. Rozważnie posługiwał się swym wojskiem. Służbie swej nie dawał surowych kar. Pisał on wiersze wielkie wspaniałe oraz podniosłe. Okazywał miłość najwyższą do swego ludu oraz swej kochanej. Przez lata panował on nad swym ludem oraz lasem. Brodę zapuścić zdołał nim odejść musiał. O wielkim władcą był on. Sprawiedliwie oraz sumiennie sądził winowajców wszelakich. "Niech żyje nasz pan!" wiwatowali ludzie za każdym razem gdy wracał zwycięski z potyczek z ludami mieszkającymi za wschodnim krajem ciemnego boru. Straż zbudował on złotą. Najbardziej oddaną i wierną. Lecz nastał dzień, tragiczny dzień, niech będzie on przeklęty. W którym tak wspaniały władca padł. Zmarł on ze starości, najbardziej szlachetny rodzaj śmierci pośród wszelakich jakie mogły spotkać mędrca, Nadeszły rządy syna jego pierworodnego. Młodego człowieka, syna jego oraz ukochanej jego. Mianował się on władcą ludu, dla ludu oraz nikogo innego. Padł! Padł jeden po drugim. Każdy jeden z licznej gwardii którą starannie przez lata jego ojciec budował. Nie od miecza nieprzyjaciela lecz przez władzę "Ludu". Strzeż się wierny i bohaterski rycerzu! Uciekniesz do lasu przed niesprawiedliwym losem. Tam też padniesz strzałą ugodzony barbarzyńską. Lub z konia zrzucony przez wściekły tłum. Leżysz tam teraz. Krwią wypełniasz kałużę. Nic stamtąd już nie urośnie. Bo tam gdzie przyjaciel bohatera niewinnie pada. Tam żadne drzewo, krzew, trawa lub grzyb nie raczy stanąć. Lud zabił kupca, barta i swego kapłana!, O bogowie! Dlaczegoż opuściliście swój lud wierny? Czy zbyt mało dawaliśmy wam ofiar? Jakiś to żart nam sprawiliście. Dając nam władcę największego władcę, filozofa wspaniałego. Tylko po to aby nam go odebrać i rzucić w nas człowiekiem klątwy. Okrutny los nasz, tych którzy dożyli ujrzeć śmierć. Śmierć w grodzie szczęśliwym. Smutne nasze żony, dzieci nasze pozostawione bez nauczyciela nie wyrosną na prawowitych ludzi, bydło nasze padnie i mięso z ów zwierzęcia niezdatne będzie do spożycia. Teraz, bogowie ujrzyjcie co przez was wybrany władca czyni z waszym ludem! Brata on nieprzyjacielem naszym, barbarzyńcą. Co naszego dziada i babkę bez problemu wykończył. Już lud wasz nie świętuję wielkich parad. Nie pamięta on dni, tych dni w których daliście nam wszelaką wiedzę na temat świata. Pamiętają teraz pogańskie zwyczaje, ciemne zwyczaje. Ofiary z ludzi nie winnych! Siedzicie na swych złotych tronach w chmurach, jakim trzeba być plugawym władcą. Aby zesłać swój lud w ciemną aleję. Pozostawić swe nowo narodzone dziecko pośrodku nie przyjacielskiego dworu! Niech ci bogowie którzy sprawili nam ten los, niech wstydzą się na wieki tego co swym człekom sprawili! Jeśli znajdzie się chociaż jedno bóstwo nasze pradawne. Które stanie w naszej obronie i wyzwoli nas z tego bólu. Temu będziemy do końca służyć. Przeto nawet my nie życzymy takiego losu naszym największym wrogą! Jeśli czytasz to człowieku. Jeśli nie padłem z boskiej wściekłości. I ludzie z niebios wszelakich nie spalili tego zwoju. Ratuj się i wszystkich twych bliskich kiedy pośrodku twych murów rodzimych, jeżeli nadejdzie władza niechciana. Władza ludowa. K.P 02.04.2024
-
1
-
- proza
- opowiadanie
- (i 7 więcej)
-
Nowy naród wybrany („Ludu, mój ludu...” do Polaków)
Czerczil opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam cię obdarzał potęgą i chwałą, Tyś Mi odpłacił obrazą niemałą Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam ciebie bronił przed Szwedów potopem, Tyś w me świątynie raczył rzucić błotem Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam tobie karty historii malował, Tyś Mnie z pogaństwem ohydnie szkalował Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam przecież bronił jasnej Częstochowy, Tyś się odwrócił do swych bożków nowych Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam ci dał łaskę ogromnej odwagi, Tyś się dopuścił wobec Mnie zniewagi Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam ciebie bronił i przed poganami, A ty chcesz bratać się z heretykami Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam cię wspomagał w czasie okupacji, Tyś się dopuścił niechlubnej narracji Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam ci po wojnie zesłał uwolnienie, Tyś Moje imię dał na zniesławienie Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam cię uwolnił od rąk komunizmu, A ty ulegasz wpływom modernizmu Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam cię otoczył blaskiem swej światłości, Ty się dopuszczasz wstrętnej rozwiązłości Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czemem zasmucił, albo w czem zawinił? Jam chciał uczynić z ciebie swą winnicę, A tyś szatańską wybrał błyskawicę -
Stoi Praeco na Forum Romanum. Czyta z tablic, przemawia, głosi nowiny złe oraz też te dobre. Ubrany w szlachetne, jak na swój status społeczny szaty. Dniami, tygodniami, miesiącami, latami, wiekami. Czyta: -"Zwycięstwo nad Samnitami!" -"Kontrola całej Italli!" -"Zwycięstwo nad nieskończonym wojskiem Kartagińskim!" -"Ucieczka Hannibala!" -"Zdobycie centrum Świata Greckiego!" -"Zniszczenie Kartaginy!" -"Zwycięstwo Sulli!" -"Podbicie Syrii!" -"Galia jest nasza! Zemsta za najazd!" -"Juliusz Cezar dyktatorem!" -"Cezar nie żyje!" -"Klęska w Lesie Teutoburskim!" -"Samobójstwo Nerona!" -"Wespazjan zwyciężył! Koniec wojny domowej!" -"Śmierć Domicjana! Nerwa nowym przywódcą!" -"Wielkie Podboje Trajana nie mają końca!" -"Hadrian wycofuje się z nowo podbitych ziem na wschodzie! Stawia na obronę państwa przed zewnętrznym zagrożeniem!" -"Aureliusz pada! Wiwat Kommodusowi!" -"Rzym stoi nad przepaścią! Senat i wojsko wypowiada sobie wojnę!" -"Walerian uprowadzony i torturowany przez przeciwnika!" -"Dioklecjan zaprowadza pokój w skłóconym narodzie! iubentium imperii!" -"Tetrarchia upada! Konstantyn zwycięża pod znakiem Christosa!" ... I tak dzieje przemijały lecz głos nie umierał. Przyjaciel Senatu i znajomy ludu. Plebeian nauczony pisma. Prawdziwy łącznik władz z ludem. Któremu żaden Trybun nie dorówna. Politycy za niewielką sumę denarów uformują bandy rabusiów. Gotowych na powstrzymanie każdego kto stanie na ich drodze w wiecznym mieście. Tylko ten który mimo grzejącego słońca lub zimnego deszczu informuję lud na tematy które żaden człowiek położony wyżej ważył by poruszyć. Nie pozorny, lecz potężny. Słowo jest silniejszym narzędziem od ostrza. Człowiek w ciemnej alei ostrzeżony przez innych, wie że musi uciekać przed złodziejem, zwycięża mimo braku praktycznych szans w starciu. I tak Rzym spłonie dwa tysiące razy lecz marny Praeco dalej będzie przemawiał! **Cecidit res publica, vox tamen stat** K.P 18.02.2024
-
- starożytny
- rzym
-
(i 7 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Nowy zaczyna się listopadowy dzień, jeden z ostatnich. Zamarźnięty szron się roztapia, pierwszy śnieg który w nocy spadł przepowiada szarą przyszłość. Idąc tak leśną drogą zauważam że drzewa już nie są pokryte żółcią Austriacką, czerwienią roku 52, nie ma pomarańczy obywatelskiej a niebo już nie układa białych chmur w kształt orła z koroną na niebieskim tle. Słychać stukanie wiewióra z jego ukrycia w drzewie starym, robi on ostatni inwentarz przed ciemnymi miesiącami. Świstak wynurza się ze swej nory na sekundę, zbudzony zapachem nowego życia. Lecz chowa swój włochaty pyszczek z powrotem po tym jak zrozumiał że to tylko grzyby rosną. Tak! Tam gdzie przed chwilą liście spadły, jabłko zgniło i lis stary padł. Tam teraz dominuje nowe życie, całkowicie oznajmujące swe niedługotrwałe zwycięstwo. Droździk przelatujący pędem zatrzymuje się na chwile na polskich drzewach i śpiewa. Ostrzega że skąd on przybywa już dawno śmierć zapanowała. Pokryła wszystko bielą i schowała wszystkich ludzi którzy mówią przeklętą Słowiańszczyzną do swych domów. Każdy zwierz na tą nowinę jeszcze w głębsze krzaki ucieka. Tworząc ostatnią pieśń repertuary natury na ten sezon. Tak też człowiek szczęśliwy idzie, złudnie myśląc że zaraz nie przyjdzie śmierć i to leśne przebudzenie nie jest chwilą i reakcją na zmiany. To ostatni moment kiedy jeszcze widać słońce, które już szara armia oficerów i bandytów odsuwa od dominacji. Ostatni moment na pożegnanie. Taki też morał z tej historii. Ażeby coś umarło, musi wpierw się przebudzić i odrodzić, zauważyć że umiera. Kamil.P - 25.11.2023
-
O babci, co ocaliła Królestwo Polsko-Litewskie przed Potopem
staszeko opublikował(a) utwór w Warsztat dla prozy
Marek nie poświęcał czasu na czytanie książek, gdyż poza szkołą i spotykaniem kolegów każdą chwilę spędzał przy komputerze. Babcia narzekała, że z tego siedzenia nic dobrego nie wyniknie, ale kto gderanie starszej osoby bierze poważnie? Za każdym razem kiedy przypominała o zaletach czytania, drwił sobie z jej rady i jeszcze przekonywał, jak dobrze komputer zastępuje mu książki. — Muszę planować, obliczać, szybko podejmować trudne decyzje — wyliczał korzyści, nie odrywając oczu od ekranu. — Nawet w szkole tyle nie myślimy. Zrezygnowana babcia jednego dnia usiadła obok niego i przez okulary o grubych szkłach w niemodnych oprawkach patrzyła w ekran. Z trudem nadążała za posunięciami Marka, co było mu na rękę. „Znudzi się i odejdzie” — pomyślał i rozpoczął z dużą energią nową grę. Ten entuzjazm udzielił się babci, bo nie tylko nie poszła sobie, lecz zadała mu bardzo sensowne pytanie: — Co teraz robisz? Marek nie zamierzał wtajemniczać jej w złożone reguły gry, bo przecież i tak nic z tego nie zrozumie, ale po chwili uznał, że w ten sposób jeszcze szybciej ją zniechęci. — Wybieram przeciwnika — odpowiedział szybko. — A któż to taki? — Babcia przejawiała dość duże zainteresowanie jak na osobę, która się nie zna na grze. — Fioletowy kolor ma Szwecja, a ci w zielonych ubraniach to Ukraińcy. — Dwóch na jednego? — zdziwiła się babcia. — Mam sojusznika — sprostował Marek — Saksonię. — To gorzej wybrać nie mogłeś — zmartwiła się babcia. — Szwedzka potęga zaleje nas od północy, na tyłach Kozacy wzniecą bunt… — A co mi tam Kozacy — wpadł jej w słowo Marek zapominając, że mówi do osoby starszej o pół wieku, której należy się ociupina szacunku. — Saksońska armia ma wyborową piechotę. — E tam — westchnęła babcia. „Szwedzi dogadają się z Saksonami, bo to również protestanci, a wtedy unia doprowadzi nas do epokowego nieszczęścia, jak to już pokazała historia” — rozmyślała, mimo całego pesymizmu obserwując z zaciekawieniem jak na zielonym tle, zupełnie z niczego w błyskawicznym tempie powstaje miasto. Marek wpierw postawił młyn, dookoła którego w mgnieniu oka zazieleniło się zbożem, choć nikt go nie zasiał. Niżej zbudował stylowy ratusz, jak ten co stoi przy rynku w Zamościu. Potem zadudniły bębny, aż babci ścisnęło się serce, na znak, że gotowe są koszary: murowane, z basztami i chorągiewkami, łudząco podobnymi do tych na barbakanie. Ku babci zdumieniu z koszar zaczęły wychodzić jakieś ludziki w długich, czerwonych płaszczach i czarnych, futrzanych czapkach. — To są pikinierzy — objaśniał Marek. Babcia wytężyła oczy i o dziwo, rzeczywiście, pod czapką dostrzegła twarze, wprawdzie niewyraźne, pozbawione całego nosa, pełnych ust, lecz niewątpliwie ludzkie twarze. Do tego wszystkie identyczne, jakby całe to wojsko to byli bracia-bliźniacy z jednej matki. Zamyśliła się, patrząc jak Marek posłał sześciu wieśniaków do lasu po drewno, tyluż samo do kamieniołomów, a resztę na pole pszenicy, która właśnie dojrzała na piękny, złocisty kolor. Wieśniacy żęli łan równo kosami, jednak pszenica rosła dalej, ziarno z kłosów samo się wsypywało do worków, a oni zanosili je na plecach do młyna. Żaden się nie zatrzymywał, nie siadał, nie odpoczywał, wiatrak niestrudzenie obracał łopatami, jak podczas żniw w doskonałym gospodarstwie. Babcia nie mogła oderwać od takiego ładu oczu. „A myśmy miały szmaciane laleczki, chłopcy ołowiane żołnierzyki, kilku zaledwie, a tu wychodzą i wychodzą, mnożą się bez liku. Jak to wszystko zmyślnie funkcjonuje” — wpatrywała się z podziwem w obraz na monitorze. Na skraju pola pszenicy zauważyła wieśniaka zataczającego kółka w miejscu, jakby tańczył z radości, lub co gorsza, zbzikował. — A temu co jest? Marek nic nie powiedział tylko wycelował w niego strzałkę i wieśniak rzucił się w te pędy do pracy, jak wszyscy jego bracia. — To tutaj nie ma kobiet? — spytała babcia rozczarowana. — Sami mężczyźni... — uciął Marek, lecz zamilkł momentalnie, bo pierwszy raz uświadomił sobie, że babcia też jest niewiastą i dalsze słowa mogłyby jej sprawić przykrość. Zamiast tego przyjemniejszym tonem dodał: — W innych grach są również kobiety, ale nie w tej. — Ach tak. — Uspokojona babcia pokiwała głową. W duchu trudno było jej odmówić odrobiny racji wnukowi. Jak on to wszystko wspaniale zorganizował: kieruje tyloma ludźmi, dowodzi wojskiem, doskonale wie co robić dalej… Dalsze rozmyślania przerwał przeraźliwy jęk z kamieniołomów. Jeden z wieśniaków, ten pchający z wysiłkiem taczkę pełną kamieni, padł na ziemię, a wtenczas jego ciało się spłaszczyło, jakby rozjechał go walec, a po chwili zostały z niego tylko jakieś rybie ości, co zapewne miało przedstawiać ludzki szkielet, a i ten szybko zniknął pod trawą, niezależnie od pory roku zawsze zieloną i tej samej wysokości. — Zabrakło chleba — skwitował śmierć wieśniaka Marek. Odszukał jarmark i wymienił tam sporą ilość zebranego kamienia, za nieco mniejszą porcję żywności. Z każdą wymianą cena kamienia spadała, cena żywności rosła. — Taki z ciebie gospodarz. — Babcia spojrzała na niego karcącym wzrokiem. — Całe szczęście, że nie jesteś ministrem gospodarki, to dopiero byłaby klęska. Nagle zabrzmiał dźwięk trąbki, wzywającej na alarm, a zanim Marek odkrył co się stało, dobiegł z głośników szczęk metalu, groźne pomruki, później czyjeś krzyki, coraz rozpaczliwsze… Od lewego narożnika u góry ekranu nadciągał fioletowy czworobok i co tylko napotkał na swojej drodze przybierało natychmiast fioletową barwę: kopalnia złota, składzik drewna, kuźnia... Fioletowy obłok zawisł złowieszczo nad miastem. Po zmianie koloru wieśniacy porzucali miejsca pracy. Wyrzekłszy się domu i ojczyzny odchodzili tam, skąd nadszedł nieprzyjaciel, na północ, służyć obcemu panu. Co poniektórzy bili kułakiem własnych braci, dopóki ich nie zatłukli na śmierć, bądź sami nie zginęli. Babcia patrzyła na to z coraz większą zgrozą, dopóki Marek nie zapauzował gry, a wówczas cały świat zamarł w bezruchu. Wskazówki zegara przestały się przesuwać. Figurki zastygły nieruchomo w niemożliwych pozach: wieśniacy z kilofami wysoko nad głową, taczkami opuszczonymi nad pokruszoną skałą, pikinierzy zwarci w fechtunku. Tym co wychodzili z baraków, piki przyrosły do ramienia; utknęli w marszu gęsiego, nieświadomi co się z nimi stało i co mają począć dalej. Wszyscy czekali aż czas popłynie znowu. — Trzeba wystartować grę od początku — rzekł Marek po krótkim namyśle. — Znaczy się poddać, skapitulować? — Próbowała się upewnić babcia. — No niby tak. — Przyznał się Marek. — Ale w następnej rozgrywce pójdzie mi lepiej, nie dam się zaskoczyć. — A twoje wojsko, ludność cywilną, ich domy, wszelki dobytek… Zostawisz na pastwę wroga? — Ach, babciu. — Niecierpliwił się Marek. — Jaką tam pastwę, to tylko gra… — Zaraz, zaraz — wtrąciła babcia — każda gra ma swoje zasady. A w tej grze, jak już zdążyłam się zorientować, chodzi o obronę granic własnego państwa. Marek chciał jej zaprzeczyć, lecz jak na złość zabrakło mu argumentów. — Polskie państwo już niejednokrotnie stało nad krawędzią katastrofy, a mimo to nikt nie myślał, żeby jakimś guzikiem zaczynać wszystko od nowa. To dziecinnie proste. W głosie babci grzmiała taka determinacja, że Marek nie śmiał się sprzeciwiać. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że szwedzki atak narobił takiego zamętu, iż łatwiej byłoby zresetować. — Dopóki stoi kościół, nic nie jest stracone — zawołała babcia. — Rób księży, prędko! — Ale kiedy oni są zupełnie bezużyteczni — zaprotestował Marek. — Bezużyteczni? — oburzyła się babcia. — Bój się Boga! Potem zaczęła uważnie przyglądać się mapie. — A ten budynek, tam na górce za kościołem, do czego on służy? — Misja dyplomatyczna — wyjaśnił Marek. — Można stamtąd otrzymywać wojska zaciężne, ale kosztują sporo, a bitne nie są. — To kup za złoto w skarbcu tych najemników — poradziła mu babcia. — Wtedy nie będę miał środków na budowę stajni — sprzeciwił się Marek. — W tej chwili dobro narodu jest ważniejsze niż konnica — zawyrokowała babcia i na tym stanęło. Decyzja babci, jak się wkrótce okazało, była zbawienna. Wprawdzie grenadierzy, biegnący z budynku ambasady wprost na pole walki, padali gęsto trupem, lecz ich niespodziewany atak zaskoczył wroga. Zwarta formacja szwedzkiej piechoty rozproszyła się w różnych kierunkach, błądziła za budynkami, zza których nękały ją straże, watahy wieśniaków, aż wreszcie dopadł ich ogień grenadierów, strzelających początkowo dość chaotycznie, później jak na komendę. Po każdej salwie kilku zakutych w żelazo Szwedów zamieniało się w rybi szkielet. Grenadierzy trzymali pozycję, czyścili wyciorem lufy, sypali proch z woreczków, ładowali muszkiety, posyłali następną salwę, a gdy tu i ówdzie przedarł się w ich kierunku pojedynczy Szwed, przebijali go długim bagnetem przytwierdzonym do lufy. Z góry nadchodzili księża: w sutannach do samej ziemi, mitrach na głowie, z laskami w rękach. Pomimo widocznej tuszy szli żwawo, bez oznak najmniejszego zmęczenia, ani trwogi. Za każdym dotknięciem pastorału nieprzyjacielska purpura zamieniała się z powrotem w czerwień, jak na sztandarach polsko-litewskiego królestwa, ziemie wracały do macierzy. Żołnierzom goiły się rany, chłopi nabierali sił do dalszej pracy. Widząc jak kilka budynków stanęło w ogniu, wieśniacy rzucili się na ratunek; pożar gasili piaskiem i wodą. Później naprawiali zniszczenia, przywracali obiektom dawną świetność. Marek patrzył na to w osłupieniu. Nigdy przedtem taka taktyka nie przyszła mu do głowy. Puścił przodem oddział Kozaków, żeby odciągnąć kolejne formacje wroga idące ku miastu. — Babciu! — krzyknął z radością — jesteśmy uratowani! Odpowiedziała mu uśmiechem pełnym babcinej miłości, a wówczas z twarzy zniknęły jej zmarszczki, z włosów zeszła siwizna, w oczach zapłonął młodzieńczy blask. Zamiast nieporadnej, dziwacznej, marudnej babci ujrzał w niej drogiego przyjaciela, powiernika najskrytszych tajemnic, towarzysza broni, z którym bez wahania można się rzucić w największe niebezpieczeństwo, jak w ogień.- 26 odpowiedzi
-
10
-
- opowiadanie
- gra
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami: