Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'historia' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


  1. Dzień skwarny odszedł. Na podkurek się swarno zebrało. Oświetlony zewsząd chutor, jak latarnia na skale wytrwała pośród stepów oceanu. Brodzą i legną się leniwą strugą czernawą, struchlałe, lękliwe osiedli ludzkich, cienie. W pomrocznym maglu, letniego wieczora mieszają się ze sobą. Jazgot niestrudzonych świerszczy, parsknięcia sprowadzanych do stajni koni i skowyt daleki samotnego łowcy. Prężą się dorodne łopiany, jak iglice wież strzelistych. Na straży wyniosłych, płożących się pośród traw, ostrów burzanu. Płaczę nad Tobą Matko a łza jak ogień me lico gore. Jak szabla moskalska, rzeźbi na policzku blizny ślad. Na tych ziemiach od wieków, tylko śmierć, nędza i wojna rządzi. Więc by przeżyć trzeba mieć dusze i serce z tytanu. Nadzieje pokładamy tylko w gniewie. A honor nasz i wola, upięta rapciami u pasa. Nasze krasne, stalowe mołodycie, dopieszczone ręką płatnerską. One w obroty tańca, biorą dusze naszych wrogów do zaświatów. W trakcie sporów, wojen czy dymitriad. Piorunie! Leć Miły! Wartko, jak po niebiosach, jasna kometa. Zapisz to w bojowym dzienniku. Mór zaduszony. Zaraza do cna wybita. Jej wojsko teraz jak ten burzan, ukwieci cichy step. Po gościńcu kamienistym. Odsiecz zaprowadzona. Wróg w perzyne rozbity. Skrwawione, roztęchłe, spulchnione od gazów rozkładu. Dają radość dzikiemu ptactwu i zwierzynie. Do ostatniej porcji, słodkiego szpiku.
  2. Leciałem jak na skrzydłach. Anielskich a nie husarskich. Dzień sądny nadszedł i przyszło rychło płacić daninę z krwi i potu na świętym ołtarzu, utrudzonej do cna Korony. Żywcem mnie jednak w ostrowy nie poprowadzą. Traktem hańby ku uciesze, żądnego krwi magnackiej gminu. Piorunie miły, tyś moim jedynym pocieszeniem i nadzieją w ostatecznej, ziemskiej godzinie. Na Ciebie, czerwońców, talarów i złotych nie żałowałem. Wyniesiony Ty u mnie dziękczynnie ponad wszelkie boże stworzenie. Ponad marmazję, miód kasztelański i krasne mołodycie. Ty, magnat pośród stadnin kresowych panów braci. Ty, potęgą jak sztorm. Jak fala wezbrana gniewu. Ukochanej ojczyzny. Nieś mnie w kulbace, ponad tą noc październikową. W bezkres, ginącego w warkoczach mgły gościńca. Bóstwo Ty moje, anielskiej bieli zjaśniałe. Bez wytchnienia pracują chrapy. Wyrzucając pióropusze oddechu. Ty wiesz sam gdzie wróg zasadza się ku nam. Gdzie rota Twoja, spoczywa. W namiotach i ziemiankach u ognii bawi się i pije w tę noc mroźnym tchnieniem okutą. Uszy Twe strzygą przestrzeń wokół. Nasłuchują rogów i trąbek kwarcianych. Niech mnie niesie dusza nasza zjednana. Wtulam się z lubością jak w delikatną dziewiczą kibić w Twój łeb silny koński. Na mym palcu serdecznym - Jasieńczyk rodowy płonie złotym grawerem. Klucz złoty do bram piotrowych w niebiosach. On nie buława hetmańska ani krzyż Chrystusowy, wielki, kanclerski. Tu płonął chutor, tam młyn a za rzeką pędzono ludzi jak bydło do świątyni I rżnięto po żywotach i kiszkach jak wieprze. Póki sił w rękach starczało by zamęczać starców i dziatki. A później wciągnięto jak sztandary skrwawione, na gałęziste, suche kikuty. Na przestrach i ku pamięci srogiej. W imię popiego chrestu. Nie ma tu wolnej od śmierci i ognia wojny krainy. Wsi wesoła i spokojna. Nie na Dzikich Polach. Nie wśród zapomnianych przez Boga terenów. Eques Polonus Sum! Ja się śmierci w polu nie boję. Piorunie, Ty jak skała! Ty nie lękasz się świstu szabel, furkotu strzał czy huku samopałów. Lecz dziś cicho wszędzie. Wokół ani żywota jednego. Ani jeźdźca ani piechura. Dymy ognisk porwał wiatr dziejów. Ziemianki i szałasy, powróciły do Matki Ziemi. Lecz coś refleksem złotym świeci wśród leszczyn na skraju boru iglastego. Sznur zdobny na jego końcu róg kwarciany. Na polu pobliskim jedynie chochoł cicho stoi. Zadmij w róg. Nie czas. Nie pora. Powstań z kolan. Z maligny snu. Na dźwięk powstania. … ostatniego.
  3. Doskoczyłem do nich prędko a raczej na tyle rychło ile pozwalały mi skute w kostkach stopy. Tibelle przepchnęła się ku mnie jako pierwsza po drodze bez pardonu kopiąc, klnąc jak szewc i rozdając kuksańce i razy, kościstym łokciem. Gdy jakiś ponury drap, postury słusznego niedźwiedzia ale niestety dla niego gołębiego rozumu, zastąpił jej drogę i starał się schwycić ją w pasie, Czarnulka po prostu rozbroiła jego dotąd niezachwianą potęgę męskości, solidnym i nad wyraz celnym kopnięciem w krocze. Padł przed nią na kolana jak przed obliczem najświętszej Marii Panny i zzieleniałym, spoconym licem zwrócił swe daremne żale ku niebu. Tibelle obrzuciła go jeszcze na odchodne, godnym politowania wzrokiem, dzieliły nas ledwie dwa kroki i już była w moich ramionach. Ucałowałem jej usta, które ochoczo mi podała. Za nią jak cienie przybyły Alipsa i Pluie. Wszystkie były zasapane, spocone i rozgorączkowane. Dodatkowo Tibelle miała włosy i makijaż w totalnej rozsypce. Uścisnąłem serdecznie pozostałe młódki i z żalem spojrzałem na zapłakane twarze Strażnicy już zdążyli obezwładnić jakiś starych, podagrycznych, bezdomnych nędzarzy i zbliżali się na powrót do mnie nadal dzierżąc nadziaki w dłoniach. - Nie mam dla Was zbyt wiele czasu dziewczęta. Bom strasznie jak widać zajęty, walką o godne odejście z tego padołu łez, pełnego zawistnych, ciemnych i rozsierdzonych jegomościów i niewiast, których to nasi drodzy włodarze sprosili by mnie zachęcali do żywszego marszu ku naszej drogiej cioteczce Agnes, która szczerzy się do mnie ze szczytu szafotu, pełnym satysfakcji i drzazg uśmiechem Wszystkie trzy wybuchły śmiechem a Pluie rzuciła nawet w duchu sarkazmu szelmowskiego rynsztoka. - Zaiste monsieur Orlon - jej dziewczęce rysy drgnęły ironicznym uśmieszkiem, małej diablicy - Cóż za dostojna procesja. Królów spod herbu marchwii i brukwii, książąt szlachetnie zbrukanych gównem i pomyjami no i dam dworu co mogą swymi mordami szpetnymi straszyć psy i koty po zaszczanych zaułkach Gayet. Doborową kompanię sobie dobraliście nie ma co a Wy w niej jak ten klejnot cesarski bez skazy acz z gołą, obitą rzycią i niedługo karkiem skręconym pętlą wisielczą. Z pełnym podziwem, przyjąłem jej słowa. Bo przecież nikt inny jak ja sam uczyłem te słodkie, kuszące wargi, wymawiać tak dalece wulgarne słowa. - Ach moje słodkie acz zbrukane grzechem cudzołóstwa ptaszyny. - Na swój sposób każdą z nich kochałem a Tibelle nawet tak jak powinno się kochać swą połowicę. - Jakże cudna byłaby śmierć gdyby te drewniane, zimne i twarde ramiona Agnes zamienić na Wasze pulchne, krągłe i soczyste usta, piersi, biodra i łona. Napisać, będąc w potrzasku gorących i chętnych ciał, ostatnią balladę o słodkich nektarach waszych źródeł miłości. Błądzić palcami po fałdkach młodzieńczej skóry i słuchać westchnień romantycznych uniesień wieńczących nocne, łóżkowe harce. Dziewczęta. Gdyby nie los mój franta i szelmy, to zamiast na szubienicę, zmierzałbym teraz z Wami do naszego upadłego od grzechu, kamienicznego ustronia. Dalibóg, wziąłbym każdą, radośnie na ręce. Lecz jak widać dziś ręce oddałem kajdanom sprawiedliwości, ślepej Temidy a szyję i żywot oddam katowi i grupce gawronów co już czują na językach smak mego truchła.
  4. Albo zakonnik był ślepy i głuchy na ostatnie wydarzenia w mieście albo trybunał, ściągnął go gdzieś z Reims lub Sedan, gdzie nic nie wiedziano o ostatnim głośnym zabójstwie kardynała Magnion. A kto tego dokonał, każdy tu od więźniów zamku, przez przekupki i kowali na jarmarku, po strażników miejskich, wiedział to doskonałe. Bo przecież jest sytuacją co najmniej niecodzienną i na dodatek przerażająco groteskową, że szanowany kardynał został znaleziony martwy, wieczorem dnia 23 kwietnia, na brudnym bruku dzielnicy Gayet. A trzeba wiedzieć o tym, że żaden świątobliwy mąż nie mógłby nawet w najgorszym upadku moralnym i psychicznym, myśleć choćby o tym by powziąść swe kroki do tej dzielnicy. Chyba jedynie po to by wydać temu miejscu osobistą krucjatę i w imię walki z upadkiem ideałów, zwalczać obecny tam od wieków nierząd, złodziejstwo, inflamię, partactwo i sutenerstwo. Kto wie, może i kardynał poległ chwalebnie pośród tego gnijącego wszędzie wokół występku. Dość powiedzieć, że ktoś mu dopomógł w tym by ujrzał z pewnością szybciej niż sam zamierzał, chwałę naszego Ojca, który jest w niebie. A sztylet z prostą, czarną rękojeścią z pewnością umożliwił i ułatwił bardzo to spotkanie. Wystawał on z piersi księdza na wysokości serca. Nie to jednak wydawało się w całej sytuacji najgorsze. Kardynał Magnion, oprócz życia i rozumu, zgubił jeszcze gdzieś po drodze całe swe odzienie i nagi jak go Pan Bóg stworzył, wypadł na bruk z okna pobliskiej upadłej i zatęchłej kamieniczki. Lecz i jeszcze nie to było najgorsze. Okno na piętrze tego budynku było oknem na świat, ten brudny, dziki i żądny krwi świat grzechu i śmierci. Zatrzaśnięta teraz na głucho okiennica, zasłonięta czerwoną płachta materiału, chroniła prywatność, klientów tego przybytku. Pokoje na piętrze były wynajmowanymi suterenami, dla najbogatszych klientów. A czym tam handlowano w ścisłej tajemnicy i zmowie, wiadomej tylko wybranym? Gładkością, młodością i miękkością wdzięków tutejszych dziewcząt oczywiście. Kamienica i jej odarte ściany i front skrywały burdel, lecz nie taką pierwszą, lepszą mordownię dla zubożałych cieśli, bednarzy czy paskudnych, zakompleksionych żaków co na widok fikuśnych technik miłosnych, francowatych matron o cyckach sięgających pasa i gębach bezzębnych, poznaczonych bliznami po ospie, uciekali z portkami u kostek i wiszącymi kusiami w rękach zaklinając się po drodze, że od teraz już tylko miłość uprawiać będą z potrzeby serca a nie zasobności sakiew. Ta kamienica była domem uciech dla możnych urzędników i rycerzy, królów podziemia i książąt występku. Kardynałów w purpurze i zakonników w czarnych i białych habitach. Co bogatszych mistrzów cechów i uczniów przykościelnych kolegiów. Chuć była tu panią, która potęgowała najróżniejsze zachcianki i fantazję. A ograniczeniem była jedynie pojemność sakiew. Co prawda nie można było trwale okaleczać dziewcząt - choć niektóre z nich nosiły na bladych rzyciach, wypalone znaki herbowe rodów co niektórych klientów - ani ich zabijać lecz wszystko ponad to było dozwolone a nawet mile widziane bo jak przecież wiadomo nasz klient nasz pan. A zadowolony i zaspokojony klient to wyższy utarg i życie w dostatku. A kto żył w największym dostatku i szczęściu. Oczywiście właściciel. A gdzie był teraz… Lochy w Neufchatel - uśmiechnąłem się do zakonnika a on próbował też zrobić to samo względem mnie - Są miejscem, które słyszy wiele próśb, błagań czy modlitw. Lecz Boga próżno tu szukać ojcze. Lecz nawet gdyby jego łaska sięgała też tutaj to prędzej sam by mnie zabił niżbym miał wyjawić litanię mych grzechów na Twe ucho ojcze. Jeśli Was do mnie posłano a Wy zgodziliście się mi udzielić łaski odkupienia winy i chcecie mnie rozgrzeszyć w dniu mego rozbratu ze światem. Znaczy to tyle, że nie wiecie komu i co odpuścicie. Dla takich jak ja, stryczek jest nie karą a wybawieniem a prawdziwa kara czeka na mnie w piekle za to co uczyniłem i co zaprowadziło mnie do Neuchatel a za kilka godzin na szafot St Genevieuve. Taki czyn nie podlega pokucie ojcze. Spowiedź jest tu zbyteczna. Zakonnik długo i świdrująco przeszywał mnie wzrokiem wreszcie spokojnie odrzekł - Zabiliście kardynała - jego lekko kobiecy ton przybrał zimną, niepokojąco pozbawioną uczuć barwę - Lecz wiemy dobrze obaj, że nie był on bez winy, a każde grzeszne postępowanie gdzie wina jest bezsprzeczna musi sprowadzić na ciało i duszę karę naszego Pana. Kardynał Magnion był wilkiem co ubrał na potrzeby gminu i współbraci owczą, niewinną skórę. Lecz Boga i przeznaczenia nie zdołał oszukać. Pan widział jego zepsucie i grzech cudzołóstwa w sercu I jego sztylet go dosięgnął. Niechaj spoczywa w pokoju a Bóg jeśli zechce przebaczy mu w dniu sądu. Po tych słowach, czułem że krew napływa mi szeroką falą do wszystkich żył i naczyń. Wzrok wyostrzył się, oddech skrócił a bicie serca odbijało się echem aż w krtani. Ledwo i bardzo powoli ale stanąłem na nogach, jeszcze mocno niepewnych i ścierpniętych, nie spuszczałem jednak wzroku z tego osobliwego i tajemniczego gościa. - Nie patrzcie na mnie synu jak niewierny Tomasz w oblicze zmartwychwstałego Zbawiciela - i on dźwignął się z kolan lecz dużo szybciej i sprawniej ode mnie - Nie twierdzę, że prawy z was człowiek bo jednak nie da się ukryć że lista waszego występku jest tak długa, że można by wybrukować nimi drogę z Paryża do Rzymu i z powrotem. Lecz nie jesteście też bezmyślnym i ciemnym frantem, koczującym w ciemnym zaułku jak szczur na sakwy, życie czy godność przechodniów i przypadkowych ofiar. Sami się szkoliliście na duchownego w moim zakonie a ojciec Wasz dbał o to by niczego Wam nie brakło i mimo innego nazwiska dbał o Was jak o swego prawdziwego syna. Kardynał Lefort był człowiekiem wielkiego formatu i prawdziwie katolickiego serca Wzmianka o ojczymie była już kroplą która przepełniła czarę i wywołała całkowity mętlik w moim i tak przepełnionym umyśle. - Któż Wy!? Bo widać znacie mnie lepiej niż ktokolwiek! Skąd znacie historię o mnie i ojcu Lefort!? To tajemnica o której wiedziało ledwie kilka osób i nikt oprócz mnie samego nie stąpa już po ziemi by się nią dzielić z postronnymi. - cofałem się ostrożnie pod ścianę, słysząc tylko ciche piski szczurów i jakieś niezrozumiałe bełkoty z sąsiedniej celi - Duchem świętym jesteście czy czartem przeklętym z piekła co dybie na mą funta kłaków nie wartą duszę górnolotnego alfonsa i sprawnego włamywacza?! Zakończyłem zdanie soczystym przekleństwem i akurat wtedy moje dłonie wyczuły chłód kamiennej ściany pod palcami. Przywarłem do niej jak do ostatniej opoki i czekałem na postać zakonnika, która przechadzała się znów w mroku celi. - Nie bój się mnie Orlon - jego głos był znów pełen ciepła i ojcowskiego uczucia - Nie zstąpiłem tu z nieba ani nie wyległem z odmętów piekieł. Na nic mi Twa upadła dusza bo nie mam władzy by rozporządzać jej zbawieniem. Znałem Twego ojczyma i był mi on dozgonnym przyjacielem i druhem. Bardzo przeżyłem jego śmierć w pożarze opactwa i nigdy już nie powróciłem tam by nie rozpamiętywać chwil radosnych i rozmów o wierze, życiu i sensie istnienia. To właśnie w trakcie takiej rozmowy, Twój ojczym wspomniał o Tobie, że jesteś jego przybranym acz ukochanym synem i jedynym potomkiem. Uratował Cię z ulicy. Twoja nieznana nikomu matka, choć czy tak można określać te upadłe ladacznice z dzielnic Houron czy Gayet, które nowonarodzone dzieci porzucają przy śmietniskach głównych ulic, topią w rzece albo zrzucają z mostu czy podżynają gardła płaczącym niemiłosiernie w noc, niebogom, porzuciła Cię obok progu kościoła św Pawła i tylko to Cię uratowało. Po mszy kardynał znalazł tobołek z Tobą w środku i zaniósł do mojego klasztoru, tam starano wychować Cię na człowieka statecznego i uczonego. Lecz Ty wolałeś życie wygnańca i szczenięcia ulicy. Choć nauka filozofii i kaligrafii nie poszła na marne, starasz się wydać swoje wiersze w pomniejszych oficynach, lecz ze względu na kryminalny żywot, odprawiają Cię z kwitkiem. Szkoda wielka, bo sam chętnie czytałbym o młóceniu bezbożnym młódek w perfumowanych piernatach, bogatych burdeli czy przestępczych opowieściach, kończących się najczęściej w ciemni lochów lub w ramionach drewnianych oblubienic co w tańcu ze śmiercią ostawiają jeno szkielet biały, stukoczący kośćmi na wietrze. Widzisz. Ty byłeś uczonym a stałeś się frantem a ja byłem frantem co odkupił winy i stał się uczonym. Podszedł do mnie i położył rękę na ramieniu w braterskim geście. - Jeśli Ci mój drogi przyjacielu Bóg nasz litościwy pomóc nie zdoła to może Bóg szelmów, frantów i murew upadłych, będzie bardziej skory ku temu - roześmiał się i dokończył - Może i on mnie przysłał bym nie Twą duszę a głowę uratował. A uwierz mi to jestem w stanie zrobić. Unikniesz stryczka po raz kolejny. Gdybyś tylko na wdzięki innych oblubienic niż te drewniane był tak oporny to mógłbym Cię zwać prawie świętym. Wziął mnie w ramiona i mocno uścisnął. A ja poczułem pustkę. Nie wiem już nic. Choć nie. Chcę uratować swą nędzną głowę ponad wszystko.
  5. Wiecie doskonale, że uwielbiam powroty literackie w świat średniowiecznej Francji i środowiska jej upadłych, szelmowatych, złodziejskich i morderczych szczeniąt. Jednak dziś nie wiersz jakich już kilka napisałem w tej tematyce i nie o losie Villona o którego żywocie wszetecznie zepsutym jeszcze pewnie jakieś wiersze się pojawią. I dziś nie o Paryżu XV-wiecznym. Moja nowa ballada łotrzykowska w duchu tego wszystkiego co w opisie po troszę... Jest to opowieść zupełnie inna od tego do czego zdążyłem Was przyzwyczaić. Zachęcam do czytania. Sędziowie trybunału w pokaźnych, białych i mocno kręconych perukach, po kolei opuszczali ławę, kierując się do wyjścia za którego progiem Temida jest tak samo ślepa jak u podnóża wokandy. Woźny, zamknął za ich postaciami marsowymi ciężkie, dębowe drzwi i omiótł słabym jak na starcze lata przystało ale i nienawistnym wzrokiem opustoszałą już do cna salę. Gdyby to jego sumienie kata wydawało wyroki to każdy pomniejszy wagabunda czy opryszek, dyndałby za długowłosy, złodziejski łeb na zacnym froncie miejskiej szubienicy. Lub skracany byłby o cale jakże niezbędnej do życia głowy, przez ostrą i wyuzdaną kochankę Gilotynę. Ja wtenczas czekałem pod gmachem sądu. Przeguby miałem związane mocnym powrozem, tak by dłonie były wygięte za plecami do wewnątrz, powodując sinienie skóry i niewysłowiony ból stawów. Muszę jednak oddać strażnikom, którzy mnie i teraz pilnowali ciasną sforą, że nie stosowali wobec mnie żadnej przemocy fizycznej, oczywiście poza ukradkowymi popchnięciami, podstawianiem nóg obutych w oficerki czy pluciem mi w twarz i wrzeszczeniem gdy nie słuchałem ich tępych i monotonnych poleceń czy rozkazów. Ale takie przelotne niedogodności, przestępczego fachu można by uznać za fraszkę. Cóż mieliby powiedzieć moi nieodżałowani kompani, których podgniłe, cuchnące z daleka zezwłoki śmiały się do przechodniów u południowego wylotu z placu Lenoncourt, do pięknej, zabytkowej ulicy św Pawła. Ci, którzy za wolne, awanturnicze życie wyrzutków i szczeniąt ulicznic, zapłacili ceny najwyższe. Oni spędzali czas oczekiwania na wyrok w podziemiach zamku Neufchatel lub co gorsza jego wyniosłej, ceglanej, romańskiej baszcie. O murach tak grubych jak cielsko smoka czy wieloryba. Na zewnątrz już, baszta wionęła grozą dojmującą i ściskającą za serce i krtań. Jej cicha, lodowato, ascetyczna władczość, skrywała we wnętrznościach, dziewięć kręgów piekła w jednej kondygnacji lochów. Zatopionych w połowie. O pozbawionych nawet iskierek światła celach. Pełnych szczurów, karaluchów, tyfusu i ciał grzeszników pokutujących we własnej krwi i fekaliach. Rozrzuconych gdzie popadnie po kamiennej podłodze z rzadka zasłanej, cuchnącą, czarną i mokrą ściółką. Tak leżeli na granicy zgonu. Odczepieni od korowodu, tańczącej radośnie i w uniesieniu śmierci. Krzyk i płacz, były tu stale, nieodzowną melodią. Krzyczeli najwięcej Ci, których dotknął obłęd. Oni stracili swoje człowieczeństwo. Nie jedli i nie pili, nawet tych ogryzków chleba i pomyj które urastały tu do rangi stołu pańskiego. Całe dnie i noce krzątali się w pokracznych pozach zwierzęcych po celach. Charcząc i wyjąc. Zdzierali paznokcie o ostre występki ścian. Bili o nie głową do czasu aż, zbroczeni do samych stóp posoką, opierali się skuleni w kątach majacząc coś w mieszance łaciny i francuskiego. Rzucali się na kraty, chcąc dostać w swe pokryte pęcherzami i krwawymi wybroczynami, silne dłonie, gardła przerażonych ich zwierzęcym bestialstwem strażników. Innym razem siadali naprzeciw krat i bujając się w przód i w tył w pobudzonym upojeniu. Nieludzkimi szeptami rozmawiali z Diabłem. A ten podsuwał im na pokryte liszajem, pogryzione języki słowa tak bluźniercze i psychopatyczne, że nawet Bóg odwracał od nich wtedy swe miłosierne oblicze. Oni umierali w nagrodę jako pierwsi. Najczęściej z powodu zarazy lub głodu. Palono ich ciała, do bliźnich niepodobne, na bocznym dziedzińcu. Nie widziałem tam nigdy księdza ani franciszkanina. Umierali bez ostatniego namaszczenia, kończąc wędrówkę po ziemskim piekle a zaczynając po jego zaświatach. Płaczem za to zanosili się Ci, którzy jeszcze nie nacieszyli oczu i zmysłów wspaniałościami świata na zewnątrz. Młodzi kuglarze, pomniejsi złodzieje, domokrążcy, fałszywi księża, uzdrowiciele, oskarżeni o czary alchemicy, czy chłopcy na posyłki pracujący w zaściankowych, tanich burdelach. Oni wszyscy wiedzieli, że droga prowadząca z baszty Neufchatel rozwidla się jeden tylko raz. Na kierunki, miejskie katakumby w Orves - gdzie ich ciała porzucone przez grabarzy w podziemiach, nigdy nie zaznałyby ukojenia. I kierunek plac St. Genevieuve. Plac zabaw z życiem i śmiercią w cieniu przeznaczenia każdego szanującego się opryszka, szubienicy miejskiej, którą nazywamy pieszczotliwie Cioteczką Agnes. Na cóż więc gnić w wąskich wyłomach skały pod czujnym okiem czaszek innych pechowców i popiskujących w czerni, dusznych, morowych korytarzy, szczurów wielkich jak koty a żarłocznych jak szarańcza. Skoro można ramię w ramię z kompanami od szklanki i fachu, dyndać ponad tłumem wiwatującym i złorzeczącym zarazem. Podziwiać w ostatnich minutach ziemskiego istnienia te morze gminu, ciągnącego z uliczek, zaułków i kamienic. Ten korowód kolorowy, pokraczny, ludzi wszelkiego stanu i cechu. Podagrycznych starców o zgarbionych plecach, staruch obrzydliwych i szpetnych jak katedralne gargulce, ciskających przekleństwami na lewo i prawo równie celnie co zgniłą cebulą i brukwią w nasze zakapiorskie twarze i żywoty. Tak tak … gladiatorzy połświadka idą na śmierć i są właściwie docenieni i pozdrawiani. Któż idąc w pochodzie czy jadąc krzywą kolasą nie był obrzucony kałem czy oblany moczem, cuchnącym gorzej niż wyziewy bagniste pobliskiej Loivre, któż nie został uderzany pięściami, kopany a nawet gryziony przez tłum. Bity lagami i pałkami, czasem aż kości trzeszczały jak suche kikuty gałęzi w borze ogarniętym srogim mrozem. Nieraz ku uciesze tłumu strażnicy, zdzierali łachy z nieszczęśliwca i gonili go nago aż w objęcia kata Pierre'a, który jednym sprawnym ciosem obucha pozbawiał skazanego przytomności. Miejscy oficiele patrzyli na to theatrum z obrzydzeniem a ojciec wyznaczony do rozgrzeszenia opryszków, nie nadążał czynić znaku krzyża I odmawiania w kółko confiteora za duszę wszystkich tu zebranych. I mnie odebrała spod gmachu sądu, kolasa uczepiona do dwóch starych już, ślepawych i wychudzonych klaczy o łaciatym umaszczeniu. Woźnica bezsprzecznie był w trok pijany, więc jego zachowanie, błazeńskie było całkowicie zrozumiałe co nie znaczy, że miłe mojej osobie. Ten szczerniały na obliczu od brudu kocmołuch, śmierdzący z daleka zleżałym potem, zgnilizną i trupim jadem, który mył się pewnie ostatnio na świętego Jana a warto wspomnieć, że nie dalej jak tydzień temu przebrzmiały echa dzwonów katedry i piszczałek organów na Święto Zwiastowania. Pochylił się nade mną i sprzedając mi solidnie wymierzony policzek ogłosił jakby z dumą do strażników lokujących swoje, rozpasane cielska obok niego na ławeczcę. - Piękny zaiste okaz zawiśnie - obszedł mnie dookoła. Czułem prawie jego oddech smrodliwy na karku i o zgrozo zdało mi się uczuciem wręcz namacalnym, że język jego musnął płatek mojego, lewego ucha a dłoń tego sodomity spoczęła na moim pośladku - Nasza słodka Agnes zawsze bierze w objęcia tych najsmuklejszych i rumianych jeszcze młodzieńców. Ach szkoda! Taka szkoda! Oni jeszcze w sypialni winni harcować jak króliczki mięciutkie i delikatne a nie na posługę wiatrów i śmierci oddani, gniją później biedacy na stryczkach placu St Genevieuve. Wyszedł znów przede mnie i dostał to na co zasłużył. Splunąłem mu w twarz, przez wybite dawno temu przednie zęby. Gęsta flegma osiadła idealnie na jego mętnych, brązowych i tępych oczach. Zaklął siarczyście i zanim wytarł się brudnym rękawem płaszcza, odrzekłem mu z dumą lecz i wisielczym humorem. - Miarkuj swe słowa dostojna flejo, spod suki francowatej wypadła. Sodomicka glisto, fajfusie sparciały. Bo mówisz do króla podziemi tego miasta. Żaka uczonego, piękna zbrodni i występku wszelkiego. Zabójcy bogatych i obrońcy niewinnych lecz nieczystych zarazem owieczek spod fontann i zaułków najpodlejszych dzielnic. Poety i komika, którego jednak zaszczytem druk nie obejmie. Strzeż się mojego języka, który równie ostry co noże, którymi zadawałem śmierć dostojnikom kleru i miasta. Ty ani w ars amandi niewładnym jesteś impotentem a do zacnej ars moriendi brak Ci serca i ducha twardego i klepek wystarczająco wielu by ją pojąć, pod tym kretyńskim obliczem. Na tych słowach moja dobra passa i karta się skończyła. Woźnica odzyskał rezon i wymierzył mi cios w szczękę tak silny, że natychmiast odpłynąłem w odmęty błogiej nieświadomości a dwaj ostatni strażnicy. Wtrącili me bezwładne ciało do klatki z tyłu wozu i poklepując woźnicę po bratersku po plecach, gratulowali mu skutecznego uciszenia poety. Tak właśnie ideał sięga bruku w tym mieście gorszym od biblijnej Sodomy.
  6. Jest takie powiedzenie jakoby w jakiejś zapadłej dziurze. Zatęchłej i brudnej jak myśli moich kochanych klientów na widok dziewiczych, zaokrąglonych w biodrach i piersiach podlotków dziewczęcych z mojej najlepszej sutereny, robactwo miałoby żreć Cię człowiecze żywcem. Niby nie dziwić to może w mieście tak zepsutym jak to. Gdzie wszelka zaraza i mór lecą z prądem wiatru, wody i krwi po ulicznym rynsztoku. Gdzie tyfus, dżuma i trąd stają w szranki, kto w danym roku wywoła większą hekatombę zarazy i poślę więcej dusz i duszyczek do wszelkich świętych lub diabłów. Nie dziwi to nikogo i w lochach Neufchatel. Tu wszy, pchły i szczury ucztują na spoconych i odartych ciałach skazańców. Nie inaczej było i ze mną. Obudził mnie dreszcz łaskotek w okolicach twarzy i podkulonych pod głowę rąk. Zerwałem się w cichym okrzykiem i zacząłem machać rękoma. Najwidoczniej ta reakcja i dość żywa jakby nie było postawa nie spodobała się moim futrzanym sąsiadom z celi, którzy oddalili się szybko w mrok narożników ścian z głośnym, piszczącym sprzeciwem. Zakląłem pod nosem i dopiero teraz uczułem jak bardzo mocno boli mnie głowa a myśl o pragnieniu i strawie jest jedyną, którą przyjmuje do siebie umęczony organizm. Oczy jeszcze nie przywykły do mroku celi, ledwie wybudzone ze snu, próbowały odróżniać pojedyncze detale. Po krótkim czasie namierzyłem zarys drzwi z kratą za plecami. Spróbowałem do nich wstać lecz od razu prawie zachybotałem się jak na pokładzie łajby i znalazłem się na czworakach. Więc pełzłem a brudna, sklejona odchodami słoma czepiała mi się palców u dłoni. Znów zaczepiłem o szczurzy ogon a jego właściciel, próbował w odwecie odgryźć mi kciuk. Wtem, będąc już na kilka kroków od drzwi, usłyszałem za nimi czyjeś gorączkowe acz ściszone do granic szeptu głosy. Głosy były męskie i raczej dość młode i wyraźnie zbliżały się do celi. Po klucz, przekręcił leciwy zamek i cela stanęła otworem. W progu znalazły się dwie postaci. Strażnik miejski baszty i ojciec zakonu benedyktynów. Obaj jak jeden mąż zaraz po wejściu spuścili oczy pod nogi na moją postać, zamarłą w dzikiej pozie, zamilkli a zakonnik dodatkowo przeżegnał się i ucałował złoty, masywny krzyż pański, dyndający na jego piersi. - Wstań synu - głos jego był zupełnie niepodobny do postury i długiej brody zgolonej w zwarty szpic. Był prawie kobiecym falsetem pozbawionym jakiejkolwiek gardłowości i mocnego akcentu. Chyba plotki o tym, że co niektórym braciom, przeorzy czy generałowie każą po ślubach ucinać jajca, nie są do końca wyssane z palca - Nic Ci już nie grozi. Bóg ojciec jest z Tobą. Dał dyskretny acz całkiem zrozumiały sygnał ręką dla strażnika, że ten może się oddalić do innych zajęć a sam wkroczył pewnie do celi nie spuszczając mnie jednak z oczu. Wiedziałem co go sprowadza w te zaiste skromne progi mojej celi ale jak przystało na porządnego łotrzyka, zamierzałem odstawiać marny teatrzyk do końca. - Wybaczcie mi ojcze taką sposobność otoczenia - owionąłem dłonią powietrze wokół siebie - I moją steraną trudem żywotu więźnia aparycję. Wstać również do Was nie mogę. Solidnie oberwałem przed przybyciem tutaj i stanie na nogach sprawia mi kłopot. Przestrzeń faluje mi we łbie moim kaprawym jak po zakrapianej solidnie libacji. Zakonnik nie odrzekł z początku nic. Zachowywał się dziwnie. Krocząc wokół mnie powolnym stąpaniem. Rozglądał się ciekawie, jakby oglądał freski kapliczne a nie umorusane posoką i gównem ściany lochu. - Więc jeśli Ci to nie sprawi bólu czy innej przykrości Synu, po prostu usiądź a ja spocznę jak brat i bliźni obok Ciebie. I faktycznie osunął się na kolana obok mnie. Ściągnął kaptur z podgolonej głowy o resztkach jasnobrązowych włosów I obdarzył mnie lekkim uśmiechem pełnym pogody ducha i nadziei. Przyznaję, zdziwienie odjęło mi mowę a zaiste nie często zdarzenia mojego krótkiego acz burzliwego, ulicznego żywota na to pozwalały. Zakonnik widział te zawachanie w moich oczach i rzekł jeszcze spokojniej - Jestem tu by uratować Twą duszę przed potępieniem - zamilkł, przełknął ślinę i kontynuował - A może i ciało nie ulegnie karze. Wszystko zależy od ciężarów grzechów, skruchy i żarliwości pokuty. I spowiedzi świętej przed obliczem Boga. A więc jaki to grzech sprowadził Cię tu Synu, do podziemi slynnego Neufchatel? Mów. Bóg słucha. I faktycznie zamilkł z wyrazem oczekiwania na twarzy.
  7. Chciałbym kiedyś odbudować swój wewnętrzny świat. Mieć znów serce i duszę. Nawet liche i prowizoryczne. Z moich myśli i głowy, wypadają mi całe dni i miesiące. Bez powodu narodzone, bezczynnie umarłe. Wypadają mi też w otchłań bez dna obrazy i powody mojego szaleństwa. Ich figury, oczy i włosy. Widzę świat tych, którzy przemówić już nie mogą. Ich kości zaszyte pod moją skórą. Rozpaczliwe są te szepty i głosy. Maski tragizmu, zastępują te dramatyczne. W głębi, równej jak szkło, tafli dusz zwierciadła. Szukałem stwórcy. Tego Boga sławnego. Pamiętasz Bracie? Gdy nasze grzeszne ciała płonęły na stosach wzdłuż biegu, szemrzącej groźnie Audě.¹ Wolne, czyste dusze jeszcze w nich uwięzione były. Wtedy to wzrok Stwórcy nas karcił za śmiertelne grzechy. On zamienił w proch to czego stosy nie dopaliły. Stosy wygasły już wieki temu. Lecz pod Katedra Świętego Michała Archanioła² nadal czeka, drewniana oblubienica. Na ostatniego heretyka.³ Przeklęte szczenię placu Truanderie.⁴ Prawdziwego samotnego wilka z Gevaudan.⁵ Rzeznika niewiniątek. Przez rycerzy i łowców, świeżo spętanego. I jeszcze słowniczek z objaśnieniami od autora by łatwiej Wam było zrozumieć tekst, szczególnie drugą zwrotkę 1- Nawiązanie do pogromu Katarów w średniowiecznej Francji w czasie wojen albigeńskich w latach 1209-1229. Ich pierwszą stolicą i największym miastem kultu heretyckiego było Carcassone położone nad rzeką Aude 2- chodzi o Katedrę Świętego Michała Archanioła w Carcassone powstałą już po wymordowaniu Katarów lub przywróceniu ich pozostałej garstki na łono świętego kościoła rzymskiego. 3-tutaj nawiązanie do mojego ulubieńca z poetów wyklętych Françoisa Villona. Wagabundy, mordercy, oszusta i złodzieja. Jednym słowem celebryty XV-wiecznego Paryża, który tyle razy unikał stryczka i stosu, że jak sam określał - jedyna oblubienica na której wdzięki jestem oporny jest ta drewniana na placu Grève - placu egzekucji w centrum Paryża. 4-plac Truanderie tzw. Dziedziniec Cudów plac w Paryżu o którym najwcześniejsze wzmianki znajdziemy dopiero w XV wieku. Wylęgarnia ówczesnego najgorszego sortu patologii od bezdomnych włóczęgów, przez kuglarzy i uzdrowicieli po złodziei, banitów, morderców. Główne miejsce pracy, ówczesnych alfonsów i najgorszych murew i wszetecznic Paryża. 5- Legenda o wilku z Gevaudan za czasów panowania Ludwika XV. Bestia przez kilka lat mordowała w okolicznych lasach głównie młode kobiety i małe dzieci. Polowania na szeroką skalę praktycznie wytępiły populację wilków we Francji aż do dziś dnia nie udało się jej odbudować. Dziś wiemy, że za zabójstwami stał prawdopodobnie człowiek bo żaden wilk ani inne zwierzę nie zadało by takich obrażeń ani nie pozostawiło charakterystycznych śladów na ciałach ofiar.
  8. Leonné nie potrafiła odnaleźć się w nowej rzeczywistości i miejscu tak odległym od rodzinnych stron dziewczyny i tak wrogo do niej nastawionym. Ojciec nie chciał narażać jej młodych wdzięków i cnoty na zhańbienie. Nie godził się więc by szukała zatrudnienia po domach w miasteczku ani tym bardziej w okolicach targu rybnego czy samego portu. W ogóle zabronił wychodzić córce na zewnątrz. Zajmowała się więc typowo kobiecymi pracami i sprawunkami w obrębie obejścia a jedynymi towarzyszkami jej niedoli były córki Nabīla, które na przemian nie opuszczały domu na klifie i jak tylko mogły najlepiej, umilały Leonné czas wspólnym śpiewem, haftowaniem, plotkami czy opowiadaniami z życia dziewczyny gdy była tak szczęśliwa w Kastylii. Leonné cierpiała przy ojcu w ciszy, lecz przed córkami przywódcy klanu zwierzała się chętnie. Tęskniła do ciasnych, zatłoczonych uliczek Torregrimy. Do przyjaciółek, latorośli kupców i rzemieślników ze starego placu z którymi dorastała i rozumiała się jak z nikim innym. Tęskniła do ich starego domu. Do pokoju, który miała jedynie dla siebie. Często wracała rzewną od łez myślą ku swej guwernantce Dolores, która zastępowała jej matkę przez dziesięć przeszło lat. Samej rodzonej matki Leonné nie pamiętała. Zmarła gdy miała ledwie cztery lata. Ojciec nigdy nie lubił poruszać tematu jej życia a tym bardziej śmierci. W starym domu, przypominał o jej istnieniu jedynie portret o niewielkich wymiarach płótna. Ojciec zawiesił go w jej pokoju tak jakby chciał sam nie patrzeć na lico zmarłej. Jakby chciał wymazać i tę ledwie namacalną resztkę jej obecności w zakamarkach domu. Ojciec utrzymywał nadal bliską i serdeczną relację ze swym szwagrem. Młodszym bratem nieboszczki. Wuj Lucien. Pamiętała go doskonale. Rudy olbrzym o sercu tak delikatnym jak jego dłonie. Tak niepodobne do dłoni dorosłego mężczyzny a raczej damy dworu. Jego postura wzbudzała oczywisty respekt gdziekolwiek się pojawił ale szybko rozwiewał niepokojącą atmosferę swym rubasznym i lekkim językiem, wziętym bardziej z rynsztoka niż posiadłości kupieckich związków. Wiele razy tylko dzięki niemu, miała możliwość porozmawiania o postaci matki. Opowiadał jej o zamiłowaniu kobiety do natury, sztuki i wróżb. Była delikatną osobą, niegotową do roli żony i matki. Chciała cieszyć się niczym niezmąconym spokojem i beztroską, cudownie lekkich, dziewiczych dni i magicznie ukołysanych w głębokim śnie nocy. Była duszą wolną i niezależną a takie kobiety bezlitośnie tępiono lub kończyły one w upozorowanych związkach, opartych na wpływach i pieniądzach pomiędzy rodzinami. Może dlatego ojciec o niej nie mówił i widać wyrzucił jej obraz z pamięci a portret kazał powiesić naprzeciw łóżka Leonné. Widać nie kochali się ani nie byli dla siebie ważni. Dlatego przy pierwszej sposobności jej matka odeszła i zrobiła to z niewysłowioną ulgą. Ślad po niej zaginął. Zatarł się w piaskach przeszłości. Mokrych od łez i pełnych gniewu rozsypanego w czarne kulki żużlu na dalszej ścieżce życia Leonné. Ta ścieżka zawiodła ją aż tutaj nad zapomniany przez Boga klif i wybrzeże morza wewnętrznego. Chciała powiedzieć ojcu o tym, że najchętniej wróciłaby do Kastylii lub Leonu. Nocą nie mogąc zmrużyć oka, wymyślała scenariusze opuszczenia osady. Lecz jak samotna dziewczyna miałaby przemierzać bezdroża kalifatu bez opieki starszego mężczyzny a na dodatek bez wpływów i pieniędzy. Do tego jako gorliwa katoliczka i dziecię maryjne jakim się często ogłaszała chcąc walczyć tym samym o swą europejską tożsamość w samym centrum ula niewiernych. Chciała wielokrotnie pomówić z ojcem o tym, że już czas wracać z wygnania i jeśli nie mogą pozostać na półwyspie to niech szukają lepszego losu we Francji lub Anglii. Aptekarz początkowo słuchał córki choć zdawkowo, bez wiary i przekonania. Było to w czasie gdy też szukał punktu zaczepienia w nowym, wrogim miejscu. Gdzie znalezienie przyjaźnie nastawionego osobnika należało do takiej rzadkości jak odkrycie ostatniego talara w kieszeni zamroczonego piwem opijusa, zawieszonego w błogiej nieświadomości na piersiach jasnowłosej murwy w przybytku “Pod ogryzionym piszczelem”. Najgorszej speluny w Torregrimie w której niegdyś od podejrzanych, śmierdzących kadzidłami ale i wymiocinami młodych czeladników I stajennych nabywał szczypty składników do trucizn i silnych eliksirów. Ale wreszcie karta się obróciła a kości rzucone na jeden numer, wskazały go szczęśliwie, zapewniając mu pracę i opiekę u Nabīla. Więc teraz niby dlaczego miałby opuszczać te ziemię. Nie był to może biblijny raj ani nawet spokojne, urokliwe i bezpieczne miasteczko leżące na uboczu szlaków, zapamiętane chyba jedynie w księgach i nieomylnej pamięci poborców podatkowych. Im dłużej tutaj był tym bardziej wsiąkał w miejscowy folklor. Coraz bardziej pociągała go praca dla araba i jego dziwaczne acz fantastycznie przygodowo skrojone opowieści z pogranicza magii i jawy. A może było w nich choć ziarnko prawdy. Może nie o wyspę szło, która schowała swe jestestwo w szmaragdowo-szarych falach. Może przystań z legendy to przystań wizygocka leżącą u stóp jego domu? Może skarb lub jego część spoczywa w jaskinii? Może po to miejscowym bajki o duchach? Coraz częściej o tym myślał. Bez poparcia Nabīla nie zamierzał jednak udowadniać żadnych nawet najbardziej miarodajnych i umysłowo spójnych tez. Nie narzekał. Może starzec pewnego dnia zgodzi się szukać skarbu i u progu wręcz swego miasta a nie gdzieś hen za morzem. Jak narazie aptekarz milczał i z zadowoleniem pomnażał zyski swoje i Nabīla. A Leonné starał się zapewnić dawny dostatek i względny spokój na jaki szczególnie ostatnimi czasy zasłużyła. Chciał osiąść tutaj i liczyć na późniejsze układy w podziale łupów po śmierci araba. Był starym, zmęczonym drzewem o opadłych w połowie liściach i nadjedzonych przez czerwie korzeniach a takich drzew nie można przesadzać w nieskończoność i liczył na to, że Leonné kiedyś to zrozumie a jeśli nie to chociaż kiedyś mu to wybaczy. Tak mijał im czas. Na straconej na pozór młodości i zasłoniętej kurzem ślepego posłuszeństwa przewidywalności kolejnych, jednakich sobie dni. Na ślęczeniu nad mapami i skryptami. Na warcie całonocnej nad kuflami piwa i słuchaniu opowieści załóg i kapitanów galer. Nikt jednak nie woził na swym pokładzie skarbów innych niż to co widniało w portowych kwitach zarządców i kupców. Nie natknęli się oni nigdy ani przy nocnym nowiu, zamieniającym powierzchnię wody w tłuste, atramentowo czarne, bijące o drewno burt ramiona diablików morskich. Ani we mgle zielonkawo szarego przedświtu nie wypatrzyli oni nigdy w obrębie statku jak i przed dziobem ani za jego rufą na choćby ślad istot o których bajali tylko tacy oderwani od przyziemności starcy jak Nabīl. Ich opowieści nigdy jednak nie frustrowały Nabīla.
  9. W kompletnej ciemni sklepiku odezwał się ostry dźwięk dzwoneczka uczepionego u górnej futryny drzwi. Te zamknęły się z piszczącym przeciągle skrzypieniem, brzmiąc koszmarnie niczym śmiech upiora ostatniego grabarza, który nawiedzał ponoć nadal cmentarz położony na wysepce pośrodku rozlanej szeroko i bagnistej Mirecourde. Ciemne jej fale. Nieprzejrzyste i brudne od spłukanych do niej grzechów ciała i duszy mieszkańców nie tylko dzielnicy Fauxmorgue I Courbise ale całego Vaulbréant, idealnie współgrały z krzyżami na mogiłach cmentarza i uczuciem grozy, pustki i osamotnienia w tym miejscu spoczynku dla przedwcześnie zgasłych dusz ale również miejscu śmiertelnego zagrożenia dla tych jak najbardziej żywych i ciepłych jeszcze ludzi. Fakt, że niezbyt wielu z nich się tam zapuszczało. Z rzadka już organizowano pochówki na tej nekropolii, bo spotkać tam można było grobowce i mogiły tych najbogatszych dawniej rodów. Rycerskich i kanclerskich. Bogatych kupców, cyrulików, sędziów czy alchemików. Nikt już nie pamiętał czasów by ktokolwiek z tam pochowanych stąpał jeszcze żyw po łez naszych padole, dlatego też ostatnimi czasy rada miejska wydała pozwolenie, dekretem zatwierdzonym przez urzędnika dworu by chować tam dziecięce niebogi złożone jarzmem niedawnej epidemii. Nieduże i smukłe łódeczki o łacińskim ożaglowaniu krążyły przez wiele tygodni pomiędzy nabrzeżem de Feu a wysepką, mając na pokładach maleńkie, świerkowe trumienki. Żegnał ich płacz i zawodzenie żałoby, która osiadła jak drapieżne sokoły i puchacze na barkach matek i sióstr martwych dzieciątek. Wiele z nich darło z siebie łachmany sukni i czepki. Były też takie, które postradały zmysły i rzucały się w nurt rzeki w ślad za kilwaterem drewnianej jednostki by odebrać na powrót w swe utęsknione ramiona ciało zgasłego maleństwa. Teraz w środku lata pogrzeby ustały. Cmentarz kruszał z wolna w pełni lipcowego upału. Wysepka była wyludniona. Choć z pewnością skrywała nie jedną zakamuflowaną melinę złodziei czy przemytników. Z rzadka nekropolia padała również łupem cmentarnych hien i rzezimieszków, którzy w doczesnych szczątkach i kościach, szukali złota, drogocennych kamieni czy florenów. Jednak w miesiącach wiosny i lata, głównymi lokatorkami wyspy były zielarki, szeptuchy i wiedźmy wszelkiego stanu i cechu. Najbardziej znaną i poważaną, była Mahaute de Rieux zwana przez wszystkie czcicielki pogańskich guseł Nattée ze względu na to że jej siwe już kompletnie mimo wieku włosy były jednym wielkim skołtunionym chaosem podobnym do węzła gordyjskiego lub włosów Gorgony. Była ona niegdyś osobliwością nad wyraz pożądaną w progach najbogatszych posiadłości. Pełniła rolę opiekunki, akuszerki i guwernantki. Czasami ponoć i kochanki dla mężów swych mocodawczyń. Co oczywiście powodowało niemały skandal obyczajowy, wypełniony kłótniami, pozwami do sądów i niejednokrotnie wkroczeniem straży miejskiej by pomogła zaprowadzić ład i pokój pod chrześcijański dach i rozdzielić okładające się po głowach czym popadnie kobiety. Teraz Mahaute po latach upokorzeń i kłamliwych wyroków trybunałów, zamieszkała w Fauxmorgue gdzie w katakumbach Lés Galeries Moireés założyła swój mały sklepik z ziołami i używanymi suknami. Wykuty w wapieniu sklep pośród kości zmarłych i zletlałych wyziewów, spadających tu z bruku ulic resztek i zabarwionego krwią i winem ścieku deszczówki, nie zapewniał jej jednak ani godnego życia ani spokojnej przyszłości. A częściej był areną do spotkań dla coraz dziwniejszych i tajemniczych gości.
  10. I odtąd aptekarz słuchał dzielnie i chętnie. Wszelkich legend i historii z zapomnianych kronik. Pomagał Nabīlowi wykreślać pozycje i nawigować względem pozycji gwiazd. Nadzorować przegląd okrętów zadokowanych w porcie. Musztrować i szkolić marynarzy I chłopców okrętowych. Kupować dziwne minerały i świecące barwami tęczy kamienie potrzebne do składania modlitw. I co najważniejsze prowadzić dokumentację i księgi podatkowe. Bo do wyprawy jaką Nabīl planował, brakowało jeszcze sporo złota w rodzinnym skarbcu. Głównym problemem jego ciągłych niedoborów nie był jednak efemerydyczny plan odnalezienia wyspy a raczej wystawne ponad stan życie reszty rodziny i klanu. Aptekarz nie pobierał więcej od starca niż potrzebował na godne życie z Leonné. Zamieszkali niedaleko klifu, wznoszącego się nad starą, nieużywana już przystanią pamiętająca jeszcze wizygockie panowanie. Dom ich jak i inne w całej okolicy był z ociosanego równo, białego kamienia. Miał jedną lecz dość obszerną izbę, palenisko, stół kilka zydli i jedno łóżko na którym ciężko było się pomieścić. Za domem leżał stary ogród oliwny, którego nikt już nie doglądał. Morze obijające się o ceglano czerwone ściany klifu. Nie było w tym miejscu ani natarczywie wściekłe ani nie dął tu silny wiatr od wody. Ryb i krabów było na płyciznie co nie miara a zdradliwe czarne, wyszlifowane prądami przypływu kamienie nie były częstymi pułapkami pod stopami. U podnóża klifu, gdzie piętrzył się on zalesionym delikatnie grotem ku niebu, w jego twardej ścianie przyroda wydrążyła jaskinie o szerokim wlocie, postrzępionych ostro kamieniach i zimnych powiewach z dna ziemi. Przed jaskinią usypana była łacha naniesionego przez tysiąclecia piasku i żwiru a na niej stara i wybarwiona od soli morskiej i słońca łódź wiosłowa opierała się dzielnie kruszeniu i bezlitosnym zębom czasu. Wiosła nadal w niej spoczywały, czekając jakby jedynie na śmiałka który je schwyci i wyruszy na tej dzielnej, łupince wprost w gardziel neptunowego żywiołu. Aptekarz często patrzył na wylot jaskinii i pozostawioną tam łódź. Zastanawiał się czy po prostu prądy i wiry zaniosły ją tu przypadkiem czy może jednak nadmorska jaskinia jest domem jakiegoś miejscowego eremity czy duchowego przewodnika, który przecież musi utrzymywać raz na jakiś czas kontakt z osadą. Po to miał łódź. Pewnego dnia w porcie zapytał jednego z tragarzy o jaskinie i to czy ktoś tam mieszka lub mieszkał dawniej. Spalony słońcem Berber o zarośniętej aż po oczy, gęsta, siwa broda twarzy. Wybuchł śmiechem i zgodnie z ogólną nieufnością do katolickich białych odrzekł. - Łódź jest dla dusz … ale niech o nie nie pyta. Szczególnie nocą niech nie patrzy w wylot jaskini - położył mu silną dłoń o długich, lekko powykręcanych palcach na bark - Pierwsze wezwanie muezina o wschodzie słońca uspokaja morze i dusze. Ale niech lepiej dalej siedzi w księgach i podatkach. Niech o nic nie pyta. Pokój z Tobą. Pozostawił w jego głowie jeszcze więcej pytań a tylko jedna osoba mogła dać mu odpowiedzi. Nabīl nadzorował pracę załadunku towarów na jedną ze starszych już i solidnie poznaczoną ranami służby na morzu, galer. Trzymasztowa jednostka, o szerokiej nadbudówce na rufie i delikatnie zaostrzonym dziobie, stała bakburtą do nabrzeża. Drewniany, szeroki, złożony z ociosanych kołków trap rozsunięto na gorący, złoty piach. Parzący podeszwy gołych stóp jeńców i niewolników zatrudnionych do tej mordęgi jakim była praca dokera. Marynarzy w większości rozpuszczono na ląd do pobliskich spelun i burdeli. Zostało jedynie dwóch, którzy zagrzewali jeńców do coraz bardziej prędkich ruchów przy pomocy bata i kija. Krzyki, przekleństwa, złorzeczenia a także oferty kupna i sprzedaży handlarek i kupców mieszały się że swądem potu, krwi, zgnilizny, jodu i soli. Niedawno nad portem przeszła solidna burza z piorunami i rzęsistymi opadami. Żagle zszasowano i upięto u góry każdej z reji, pokład był mokry i brudny. Śmierdział zbutwiałym drewnem i wielbłądzimi odchodami bo statek głównie przewoził bydło oraz wielbłądy. Na handel ale i na rzeź. Nabīl próbował zapanować nad tym chaosem, wymieszanej chmary ludzi i zwierząt na deskach pokładu. Gdy jednak zauważył aptekarza, to z radością udał się ku niemu by przywitać go na swoim okręcie. - Czyż nie jest to przyjacielu najpiękniejsza łajba w całym kalifacie - poklepał brudny i wyszczerbiony zadrami reling - Dwadzieścia lat temu wydałem rozkaz by ją zbudowano i od tej pory służy mi dzielnie i wiernie. Lepiej niż wspólnicy w kompanii a nawet rodzina. Traktuję ten okręt jak kolejną córkę, których jak wiesz sam, mam osiem. Ale dość o przeszłości co Cię sprowadza. Interesy? Pieniądze? Może chęć nauki pracy w porcie? Ciężki to kawałek chleba nie na dłonie które leczą a na ręce tych niewolniczych bydlaków, którzy się grzebią jak mucha opadła do smoły lub żywicy. W takim tempie to jeszcze tydzień będę tu stał na kotwicy. Aptekarz skwitował wszystko błąkającym się po wargach, niepewnym, lekko gorzkim uśmiechu. - Szukam wiedzy. Bo ostatnimi czasy dręczyć mnie coś co nie powinno spędzać mi snu z oczu. Zagadka o którą mam nie pytać lecz nie chce żyć w niewiedzy. A Ty wiesz o wszystkim co się tu niegdyś działo. Jesteś potomkiem pierwszego rodu tej ziemi. Arab świdrował go swym lekko niespokojnym, szalonym okiem - Chcesz zapytać o łódź przy grocie pod starym klifem - przybrał minę jakby właśnie nabrał wody w usta i wzniósł wzrok ku niebu a potem zbliżył brodate oblicze do aptekarza - Ale o to pytać nie możesz. Nawet mnie. Szczególnie mnie. Nie mój ród. Nie moje przekleństwo. - Wiem już, że chodzi o duchy i klątwę - Nabīl nie dał mu skończyć - Jakie duchy? - Autentycznie zdziwiony, poprawił spadające mu na oczy siwe włosy rozwiane przez nadal silny wiatr - Duchy nie istnieją. Opierajmy się na tym co jest jawą, nie snem. - I mówi to człowiek, który poświęca życie na odszukanie mitycznej wyspy, zapadłej na dnie morza - Aptekarz udawał że się przesłyszał - Zresztą nieważne… nie chciałem pytać o duchy tylko o łódź. - Łódź należy do ludzi z morza - po lekkim zawachaniu stwierdził cicho Nabīl - Ale właśnie o nich lepiej nie pytać i nie mówić. - W porządku Nabīl. Czyli ta stara łódź ma nadal właścicieli. Ludzi morza. Żeglarzy. Łacinników czy waszych? - Nie ludzi morza. A ludzi z morza. Oni wyszli z morza a nie zeszli ze statków na ląd - coraz ciszej próbował łączyć słowa tak by tylko aptekarz mógł go słyszeć - Łódź jest dla ludzi na których czekają. Lub na jednego śmiałka, który ściągnie ją ku falom. - Czyli jednak mitologiczne duchy - Arab spojrzał na niego tak groźnie jakby chciał przylać mu porządnie biczem który upiął do pasa - Kto miałby płynąć i gdzie? Kogo wybierają? - I tego właśnie nie wie nikt - jakiś tragarz o rysach Seldżuka chyba usłyszał o jedno słowo za wiele, bo trwożnie wezwał imię Emmanuella i czym prędzej zszedł na ląd nie biorąc już ze skrzyni, kolejnego worka z owsem - To dawny lud. Jeszcze z czasów rzymskich. Oni sami wiedzą kto jest godny płynąć z nimi ku nieznanym, świętym ziemiom. Nie szukaj ich bo i tak nic to nie da. Nie patrz na łódź. Wracaj do Leonné. Pewnie się niepokoi. Pokój z Tobą.
  11. Mróz, sinym szronem martwiczym, odbarwił zszarganą skórę na granicach rany. Odłamek strzaskał mi szczękę i prawe ucho. Rozorał marną, człowieczą powłokę niczymszwy na szmacianej, brudnej lalce, zapomnianej, porzuconej, w głąb królestwa kurzu i zetlałej pleśni garderobianych zaułków. W oddali, przesłonięte mgłą półomdlenia, zagrody i zabudowania niewielkiego przysiółka. Wycie psów niosło się w rozrzedzonych powietrzu. Drobinki niesione po zaspach, iskrzyły tęczowymi refleksami, spadając na zlodowaciałe, twarde błoto jedynego w okolicy gościńca. Moje stopy, nurzały się w gorączkowym ogniu, odmrożonych kikutów palców. Buty zamieniły się w kamienne kloce o wadze posągów bohaterów, których wojna żadna nie tworzy. Onuce skręciły się w paroksyzmie, jak demony na widok chrestu. Raniły mnie ich krzywe, zrogowaciałe brzegi. Brudne kolce materiału, rozdrapywały stare strupy, sącząc spod nich jeszcze podlejszą krew. Tak wraca do ojczyzny swej, piechur dumny. Bez regimentu, munduru, broni, pasa ani konia. Kto go chlebem i solą powita? Kto mu kąpiel i strawę zgotuje? Kto mu gościnę zapewni i cyrulika zwoła? Wiatr pchał ciało umęczone na przekór nogom. Jeszcze nie czas! Nie zamykaj oczu! Dźwignij się w imię boże! Tam na widnokręgu, chutor Twój czeka. I ta która płaczę nocami, tuląc małą niebogę nad kołyską. Patrząc, strwożonymi oczyma w ogień bukowych szczap, bielejących bierwionami, sycząc podszeptem diabelskim o Twym rychłym zgonie. Pamiętasz Ty Kozacze lato ostatnie? Step burzanem ukwiecony jak perski dywan. Mgielne minuty zmierzchu na zżętych zagonach. I jej usta cierpkie a spragnione. I krasne, płonące wraz z ukrytą w połowie już tarczą słońca, warkocze. Pachnące jaśminowym upojeniem. Wszędzie był jedynie pokój i beztroską. Wiersze u okna pisane, wśród furkotu skrzydeł ciem. Wśród koncertu, niestrudzonych cykad. Zawierały w sobie jedynie młodzieńczy żywioł i chęć niestrudzonego życia, w objęciach kresowych idylli. A teraz w rowie przydrożnym jak ten pies dziki, bezdomny. Skulony czekasz na ostatni wers aktu. Spazmatycznie, ustami rozwartymi łapiąc ostatnie oddechy. Padłeś bez sił obok przydrożnej kapliczki. Przysiół, rozmył się w przedśmiertnym upływie nadziei. Nazarejczyk, spuścił swą głowę w cierniowej koronie i patrzył pełen ojcowskiej troski i miłości na Twe męki i rany. Zszedł z krzyża i bosymi nogami ruszył do Ciebie. Jego rany na stopach i rękach też poważnie krwawiły. Pochylił się nad Tobą i położył spokojnie dłoń na Twym obliczu. Uczułeś błogą radość i ukojenie. Spokój i zbawienie. Panie w swoje ręce powierzam ducha jego. Kilka dni potem. Gościńcem nadszedł oddział pancernych. Konie żwawe i wypoczęte rwały, podkutym cwałem do widniejącego już w oddali przysiółka. Orły białe na czerwonym tle powiewały dumnie na sztandarach. Bechtery i misiurki odbijały wczesne promiennie słońca. Jadący na przedzie towarzysze, dali znak i cała kompanija jak jeden mąż zatrzymała, szkolone wierzchowce na zadach Ujrzeli panowie bracia przed sobą cud a może profanację. Nie dalej jak dziesięć kroków od gościńca stała na skraju rowu przydrożna kapliczka jakich tu na Dzikich Polach wiele jako gwiazd na nieboskłonie. Lecz ta przedstawiała postać osobliwą i bardzo wątpliwą co do zbożnego żywota. Zaczepiony o przeguby na poprzecznej desce krzyża, spoczywaj plecami do nich zezwłok kozackiego mołojca. Ciało nosiło ślady trudów podróży i ran bitewnych. Lecz wydawało się że przyczyną rozbratu z żywotem nie było wykrwawienie a zamarznięcie. Nie dobrało się do niego żadne zwierzę choć ciało musialo tak wisieć już kilka dni. Kozak widać sam o własnych siłach dotarł do kapliczki i legł całym ciężarem na postaci Syna Bożego. Jezus tulił go do siebie jako tego syna marnotrawnego co najpierw wszczyna bunt, rozpala ogniem zdrady chłopskie zarzewie a na koniec jako ten szczur ucieka pod skrzydła Zbawiciela. Jeden z przybocznych, wyjął z czarnej pochwy szablę i ciosem na odlew ściął kozacki łeb. Dytko widać losem ostrza zarządzał bo pech chciał że pióro samo, rozorało ranę na żywocie Zbawiciela. Ku przerażeniu kompanii, z drewna trysnęła jasnoczerwona posoka a Jezus rzewnie zapłakał. Wtem tumult nagły powstał i gwałt głośny od wsi. Dostrzeżono polskie orły.
  12. Więc po niedługim czasie udał się do małego portowego miasta Qaryat al-Bayda - osady z białego kamienia gdzie jak powiadano same gwiazdy oddały blask budynkom i będzie on wieczny i trwały, tak jak wieczny jest nieboskłon chmur i firmament z opiekuńczą strażą nocną półksiężyca, który sam prorok Mahomet, niechaj pokój będzie z nim. Wybrał na znak rozpoznawczy dzieci, jedynego, prawdziwego Boga. Jednak ostatnimi laty osadę częściej trawił ogień i miecz niż nawiedzał pokój i jedność. Plemiona pustynii poróżniły się o sobie tylko znane powody i nie miały zamiaru zaprzestać grabieży i mordu, który jak wiadomo skuteczniejszy jest od języka dyplomatów. Osada podupadła i jedynie wschodni port był jeszcze na tyle sprawny i niezależny administracyjnie, że mógł być miejscem dość stabilnej pracy i godnego jak na te wyludnione połacie kraju wynagrodzenia. Zarządzali nim wspólnie przedstawiciele dwóch rodzin teraz kupieckich lub wojskowych lecz pierwsi wywodzili się od latarnika a drudzy od tajemniczego bohatera, który podobno wyszedł kiedyś wprost z głębin w trakcie oblężenia portu przez statki Państwa Kościelnego i zmówił jakąś pradawną inskrypcję modlitwy lub zaklęcia. Statki papieskie zajęły się w jednej chwili pożogą a gdy wypalone kadłuby o okaleczonych żaglach i połamanych rejach bezbronnie obijały się o siebie podziurawionymi burtami, zerwał się huragan pustynny, który zamienił falę przyboju na spieniony wściekle odpływ. Statki niesione falami, roztrzaskały się o mielizny i skały daleko od stałego lądu. Pierwszym z rodów była rodzina Bānu Māzin a drugim tym legendarnym i mitycznym, był ród Al-Nābbaāhiŋ. Ci którzy w herbie na swych okrętach i budynkach stoczni dumnie obnosili sokoła krążącego nad na wpół zatopioną galerą. Ptak w dziobie niósł sprofanowany krzyż. Mimo fatalnego podejścia do katolików, nestor rodu szalony na pozór arab Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī, który twierdzi, że jego przodek, ten który zniszczył flotę papieską pochodził z nikomu nieznanej a według starca ukrytej pod powierzchnią wyspy Jazīrat al-Zujāj. Ponoć gdy ustaną pewnego dnia wszelkie fale i pływy a powierzchnia morza stanie się płynnym zwierciadłem, wtedy to marynarze będą mogli dojrzeć mury i iglice wież i zamków Jazīrat al-Zujāj. A okręty rodu Al-Nābbaāhiŋ, zejdą pod wodę i zacumują na redzie, kryształowego portu. Marynarze wrócą do ziemi przodków i zamieszkają w niej na zawsze. Starzec rysował mapy i szkice wyspy, śledził fazy słońca i księżyca a także Marsa. Intonował w rocznicę rozgromienia floty, jakieś obco brzmiące pieśni na pokładzie swego okrętu flagowego. Zwracał się wtedy półnagi w stronę fal i zaczepiony ledwie o reling na bakburcie, śpiewał w noc, głosem o dziwo czystym i głębokim. A morze słuchało i cichło. Fale marniały. A piana bałwanów rozmywała się równomiernie w szmaragdowym blasku wody. Lecz wyspa nie wyszła starcowi przed oczy ze swych bezpiecznych, ciemnych głębin. Nie ruszyła ku niemu jak góra która również nie ruszyła się z miejsca ku postaci proroka Mahometa. Dzieci, których Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī miał czternaścioro z dwiema żonami. Martwiły się o zdrowie starca i jego poczytalność. Bez wahania więc przyjęły ojca Leonné i ją samą pod dach i powierzyli mu opiekę nad zwariowanym na pozór arabem. Znów mógł poświęcić się leczeniu. Lecz czy da się wyleczyć obłęd lub magiczny urok który opętał starca i jego myśli? Mimo początkowych uprzedzeń, wzajemnie nie posuwających relacji obu mężczyzn ku zaufaniu i relatywnie normalizującej atmosfery w rozmowie czy wspólnym spędzaniu czasu, po dłuższych niźli się mogło z początku wydawać dniach i godzinach Aptekarz, który po raz kolejny stał się z przypadku cyrulikiem, obrał drogę w leczeniu arabskiego przywódcy, której nikt z jego otoczenia dotąd nie spróbował. Po cóż było zaprzeczać słowom szalonym i napadom dziwnie wzburzonych reakcji starca, skoro można było ulec jego dziwactwom i planom.
  13. Wszystko zaczęło się w dniu gdy jej pomoc w prowadzeniu interesu, nastoletnia Maudeline, wracając jak zawsze po skończonej pracy do domu a raczej sierocińca, który założyły siostry w budynku opactwa przy katedrze świętego Gwinała, zaginęła bez śladu. Minęły już prawie dwa lata a dziewczyny nikt nie widział ani o niej nie słyszał. Siostry a w szczególności nowicjuszka Pelágie nie spoczęły choćby chwili po to by przerwać poszukiwania i zbierać choćby szczątki niesprawdzonych informacji, bajań a najczęściej przesądów i steku zapijaczonych bzdur łgarzy i hochsztaplerów, którzy prędzej po litrach absyntu i porcji grzybków ujrzeli przed oczyma diabelskie procesje, kopytnych demonów idących po ich nic nie warte dusze niźli ducha dziewczynki uganiającego się w zabawie po dnie wyschniętej fosy miejskiej. Najpewniej dziewczyna padła ofiarą przemocy a jej ciało już dawno spoczywało w falach Mirecourde. Lecz zwierzyła się na kilka dni przed zniknięciem do Mahaute, że odłożyła już znaczną kwotę pieniędzy i już niedługo chciałaby opuścić sierociniec i szukać szczęścia na rozdrożach Langdewocji. A nóż znajdzie jakiegoś księcia z bajki lub rycerza na białym ogierze, przy którym Bucefał aleksandryjski to ledwie spasiona szkapa. Dużo mówiła o miłości. Lecz czy miała kogo konkretnego na oku tego nigdy nie wyjawiła. Mahaute nie mogła szukać jej w nieskończoność. Nie miała nawet żadnego punktu zaczepienia poza klasztorem i sierocińcem. Nie mogła też pozwolić by jej ledwie co rozpoczęty interes narazić na szwank i widmo długów. Omówiła sprawę z siostrami zakonnymi a te poleciły jej dziewczynę z miasta do pomocy w sklepie. Miała na imię Leonné de Cléray. Była pokorną i małomówną ale pracowitą kobietą. Wychowana ze starannie dobraną edukacją przez ojca jej, aptekarza z kastylijskiego miasta Torrecisma, gdzie leczył on nowatorską metodą lodowej żywicy, która pozyskiwał przez zmieszanie mięty, rtęci i żywicy drzewa krzyża. Leczył on przez lata wojowników i urzędników, lecz pewnego razu przyprowadzono mu stojącego już nad malarycznym grobem, bohatera wielu bitew z Maurami Sanchuelo de Ocána. Zajął się nim należycie i leczył dbając o wszelkie dobro i dopust. Zrządzeniem losu tragicznym dla obu z nich był dzień trzeci hospitalizacji woja. Ten napojony jakąś tajemną, alchemiczną miksturą. Zapadł w śpiączkę i niedługo potem wyzionął ducha. Jednak nim oddał go w ręce świętych aniołów, otworzył oczy i w obecności namaszczajacego go zakonnika wyjawił słowa. Zaprzedał mnie on Maurom i heretykom ze starej wieży. - był w przedśmiertnym spazmie i transie. Nie sposób było rozpoznać czy mówi jasno czy bredzi w malignie. - Bierze od nich recepty i przepisy na trucizny jak ta co roznosi śmierci powiew w mych żyłach. Jest przepowiedziany z gwiazd. On zaćmi krzyż i rozświetli półksiężyc nad ziemią Leonu i Kastylii. On modli się jak demon do arabskich znaków z ksiąg. On dżin i zagłada krzyżowców, którzy kroczą ku niemu w niewiedzy siły jego majestatu. Z tymi słowami na ustach umarł a zakonnik zamknął mu zaszkliwione oczy i włożył do rąk różaniec. A potem udał się do brata nieboszczyka i powtórzył dokładnie jego słowa. Ojca, Leonné natychmiast uwięziono i długo wymuszano na nim zeznania przeciw samemu sobie. Był jednak nieugięty i nie przyznawał się do winy. Zresztą, nie miał do czego. Sąd zatrzymał jako dowody wszystkie jego skrypty, notatki i zebrane z wszelkich zakątków świata księgi innych aptekarzy, uzdrowicieli czy filozofów. Nie dopatrzono się w nich jednak żadnego bluźnierstwa ani czarnej magii a tym bardziej konszachtów z Maurami lub Berberami. Osadzony, modlił się pokornie, przyjmował komunię i wychwalał imię boże. Jedynie podczas przesłuchań, obity przez opryszków kata do skrwawienia i pół omdlenia, bluźnił szczerymi klątwami na ich wszelkich przodków i potomków oraz na ich samych, którym uwielbienie przemocy odebrało ludzki wymiar łaski i sumienia dla życia ludzkiego. Ani jedno jednak słowo gniewne nie obrało celu w świętym kościele ani Chrystusie Zbawicielu. Dlatego też więzień po kilku miesiącach opuścił lochy Torregrimy - nowej wieży usytuowanej na miejscu dawnego minaretu i po opłaceniu za siebie okupu w postaci domu, 500 dukatów w złocie i porzucenia zawodu, dostał wolną rękę na dalsze życiowe wybory i postępki. Nie mogąc już liczyć na miłe i serdeczne traktowanie swojej osoby przez ludność Torrecismy, za ostatnie pieniądze nabył od oberżysty dwa konie dla siebie i córki. Upiął trokami pozostałe mu we własności sakwy z dobytkiem i ruszył, najpierw ku Cordobie i panującemu tam nadal kalifowi. Uczył dzieci możnych łaciny i matematyki, lecz nie znalazł w nowym powołaniu tej szczególnie nęcącej duszę iskry, która rozpala zainteresowanie i pasję ku nowym hierarchiom wiedzy.
  14. Urodziłeś się w trzydziestym pierwszym roku. Myślę sobie tak dawno, ale po czasie dociera kiedy. Okres międzywojenny, burzliwy. Ludzie wciąż przerażeni wojną. Wszędzie strach, nieufność, bieda, ból. Poznajesz świat, uczysz się chodzić, jeść, biegasz za piłką, kule znowu świszczą. Zamiast beztrosko grać, cieszysz się, że wciąż żyjesz. Całe dzieciństwo. Dorastasz pomiędzy dramatu nadzieją. Inaczej niż dzisiaj. Doceniasz każdą wyciągniętą dłoń. Pomagasz innym. Wokoło widzisz mundury, ciężkie buty, ciężki czas. W zanadrzu skrywasz wiele przeżyć, może tajemnic. Dorastasz z końcem wojny, żyjesz, lat jednak nikt nie wróci. 05.02.2025 r.
  15. W starych kronikach gorliwie grzebią By spory odgrzać – sprzed trzech stuleci, Skutkami błędów zgasłych pokoleń Obciążą wnuki oraz ich dzieci. W goryczy czarnej dzbanki obfite, W łez pełne misy zasobni hojnie, Myśli zbiorowe tu ku zaborom Kierują – to ku minionej wojnie. Chętnie odsmażą kotlet sprzed dekad Dziewięciu prawie – na szarej płachcie Popołudniówki – czyja to ciotka, Dziadek lub babcia – byli w Wehrmachcie? Pragną cierpienia misy stężałe Upływem czasu – na pieniądz srebrny Rozmienić dzisiaj – i widzieć nie chcą, Że taki pomysł – bywa haniebny. Na cztery metry przekopią ziemię, Aby pod brzozą wyszukać kości, By pędzić znowu gorzki eliksir Z win, błędów, braków, głupoty, złości. By siać nieufność w polskim narodzie, Skłócić Dębową z Rocha ulicą, Wynaleźć dziwną rzecz potrafili, Która nazywa się – miesięcznicą. Wciąż o zdradzonych, wciąż o skrzywdzonych, Ofiarach, grobach, klęskach i winach, Śmierci, szkieletach, ciałach, pogrzebach Mówią od Pucka – aż do Konina. Elegie, treny, lamenty srebrne Piszą od dawna – z zamiłowaniem I debatować lubią co roku Nad krwawo zgasłym – dawnym powstaniem. Na cudze błędy, porażki łasi Bywają – jak kot szynką spasiony. Z rozkoszą będą wyśmiewać cudze Falstarty, faule, puste żetony. Gdy ma Kowalski lepszą chałupę, Ładniejsze pole – nad rzeką modrą Oni skwapliwie o pożar, powódź Lub gradobicie – wnet się pomodlą. Gdy patrzysz wokół na kraj ponury Szary i mglisty – choć często dzielny Uświadom sobie, że godłem jego Trafnie jest bielik – padlinożerny…
  16. Agnieszka Charzyńska

    Skrzynie

    Ze skrzyń pękatych groźnie wyłażą (Pod redaktorów naczelnych strażą) Plotek zrudziałych, zszarzałych pęki I przez lat szereg spłowiałe lęki, Garść historycznych żalów obfita, O reparacjach zdarta już płyta, Bólów zleżałych pękate szklanki, Zburzone wioski, spalone zamki, Z rodzinnych kronik pożółkłe karty, Raz z Hitlerjugend dwa blond bękarty, Raz zdziwaczała z Luftwaffe ciotka, Raz inna głupio zmyślona plotka. Dziadek z Wehrmachtu w mundurze nowym, Donosicielki warkocze płowe, Dwóch komunistów – tych po kądzieli i wuj – Ormianin, co się zastrzelił. Imiona z obcych liter utkane I cyrylicą listy pisane, Gotykiem książki – w spróchniałym kufrze, Podpisy dziwne – pod srebrnym lustrem. Gdy trzeba – worek negacjonizmu, Kłamstwo wołyńskie i kult faszyzmu, O barwie stali pokrzykiwania I niewiadoma – ta z krzywd równania. I tak wyłażą mnogim szeregiem, Krzykliwych liter złośliwym ściegiem, Te historyczne strzygi i zmory, Wszak już niedługo będą wybory...
  17. Z pozdrowieniem hr. Jarosławowi Potockiemu, który mnie na badanie tematu skierował. Generał Henri Gatien Bertrand jedzie na most ( – żart lauru Marsa warty), Chcącym go wstrzymać Austriakom krzyczy wesoło „Pokój zawarty!” Lecz pokój zawarty nie jest, choć inny tuż – Grande Armée wjeżdża do Wiednia. Co by tu było można pięknie schrzanić? Taka myśl, szacuję, że przednia: Zanim pojedzie na most niech wszem i wobec podywaguje w prasie, Że taki manewr jest doskonały, oszczędza życie i zrobić da się. A wtedy mości cesarz lub jego kanclerz każe słać strzelca jednego, Strzelec strzela, Bertrand pada, armia zawraca, [1] pytając się: Dlaczego...? . . . Rok osiemnasty, Powstanie Wielkopolskie, – Niemcy zamierzają stłumić. We Francji marszałek Ferdinand Foch zda się sąsiada sąsiada lubić. – Cóż stąd? skoro Francja i jej wojsko pierwszą wojną skrajnie wyczerpane! Foch – sławny strateg, zwycięzca wojny, – wódz biednej armii, bogaty planem: Armii francuskiej w bój wysłać nie mogę, zbyt słaba, ale mogę udawać, Armia niemiecka znużeniem nam podobna, – nieskłonna w bój się wdawać! Gdybyż ględził, zamiast wydać Francuzom może ku wojnie znów rozkazy…– Wódz niemieckiej armii wystosowywałby do wojsk swych pochwał wyrazy? . . . Zbytnim problemem nie jest, gdy o możliwościach mówią analitycy; [2] Lecz strach, śmiech i płacz gdy decydenci: generałowie i politycy. – W salonie marzycieli rozważać takie rzeczy bezpiecznie, więc wolno, Które głoszone z mównic przez tuzy państw kończą się biedą lub wojną. Sprawdźmy, co wolno teoretykom i praktykom na brydża przykładzie: Po książkach pan teoretyk cztery talie na stół kart [3] bezkarnie kładzie; Lecz, jeśli położysz grzecznie w trakcie rozgrywki swą talię przed graczy, Bez kart do „szlema”, partner rzeknie „karty przy medalach” i nie wybaczy. PRZYPISY [1] No może nie bez starcia, ale jednak… [2] Taki zasadniczo wszystko rozważa, ja sam mam na sumieniu choćby plany przydania Marsowi a nawet Księżycowi atmosfer przez ich dociążenie…, – część planet i księżyców nie ma atmosfer, bo im się ulotniły, (zresztą nawet Ziemi atmosfera się nieco ulatnia), na co można wpłynąć. [3] Kart książki, stron. Ilustracje: Paul Delaroche (1797-1856) „General Henri Gatien, count Bertrand” (około 1840); William Orpen (1878-1931) „Ferdinand Foch (przed 1930).
  18. Dzisiaj, o godzinie 3 po południu, W trakcie robót drogowych na Tyrze, Odnaleziono spróchniałe drewno I kamienie, ściśle połączone ze sobą. Każdy był innej wielkości. Nie pozwalały przedostać się Robotnikom w głąb ziemi. Już wystarczająco wycierpiały. Ten wykopany dół przypominał Otwartą, zainfekowaną ranę. Zatrzymałeś się na środku chodnika, Przeklinając zamknięcie ulic na czas nieokreślony. Jeżeli dobrze się mu przyjrzałeś, Zobaczyłeś zaschniętą krew ludzką. Poczułeś jej metaliczny zapach. Usłyszałeś krzyki gwałconych kobiet. Czy naprawdę zapomniałeś? Dokładnie kilkadziesiąt metrów pod ziemią Znajdowały się zżarte kości niewinnych, Fragmenty zbroi dzielnych żołnierzy. Czy wiesz, że miejsce Stanowiące dla ciebie życie, Dla nich, walczących o wolność, Było miejscem ich śmierci?
  19. To samo rzecz jasna dwa razy W historii się świata nie zdarza. Nie będzie mównicy tej samej, Ni tego samego ołtarza. Nie będzie tych samych pałaców, Tych samych stłuczonych witraży I wirem zgaszonych piekielnym Tych samych – różowych rozmarzeń. Nie będzie już dachów tych samych, Konania tych samych – kościołów, Tych samych posągów upadłych, Minionych – wśród tańca żywiołów. Nie będzie tych samych chwil groźnych O barwie pokuty i cegły I dzieci w przestworza porwanych, Przez chwilę tej ziemi odległych. Nie będzie tych samych wież smukłych, W śmiertelne spowitych obłoki I żagwi tych samych ruchliwych, I dymów welonów wysokich. Nie będzie tych samych kamienic Zmienionych – w strzępiaste odłamki, Nie będzie nad nimi tej samej Poświaty – jak dziwne firanki. Nie będzie już kobiet tych samych Wtrąconych w wieczyste milczenie, Wzniesionych – jak motyl ulotnie Gorącym podmuchem nad ziemię. I dziewcząt nie będzie tych samych W złocistą minionych – konieczność, Gdy w barwach karminu, bursztynu Z łoskotem otwarła się – wieczność. I chłopców tych samych nie będzie Paniką i grozą – zdeptanych, I szklanych – kłujących igiełek, I czapek – podmuchem zerwanych. Choć wojny, ruiny i zgliszcza, Obłoki bolesne i krwawe I wieże – złamane brutalnie, I rozpacz – w uścisku ze sławą I dzieci zgubione w ucieczce, Złowrogie – tęczowe wybuchy I czapki wełniane – zerwane, I szklane – raniące okruchy Gdzieś muszą się zdarzyć na świecie (Natura tak działa człowiecza, Że czasem – nad miłość do innych Wyrasta – namiętność do miecza). Już inne to będą łzy słone, Odmienne – światłości i cienie I inne – pod czapką warkocze, Odmienne - minione istnienia. I inne boleści talerze Do pełna nalane zbyt hojnie, I inne dowódców uwagi, Że bywa tak czasem na wojnie. Nie będzie to zatem to samo, Kolejny raz z dziejów szkatuły Wyjęte, gdy ludzkość raz jeszcze Odrzuci wszelakie skrupuły, Gdyż każdy ból duszy zlęknionej, Lub ciała – pod cegieł ciężarem I każde cierpienie samotne, I każdy krzyk – szkarłatnym żarem, I każdy jęk – chwili ostatniej Jedyne są w dziejów bezkresie, Więc nigdy tych samych rąk drobnych I westchnień tych samych nie będzie.
  20. Nowa wiosna pałace i domy Swym zielonym objęła spojrzeniem, Cień z jasnością - uroczo się łączy, A muzyka – chór tworzy z milczeniem. Ptaki rude, różowe i żółte Nieba planszę – tęczowo przybrały, W słońcu jasne zaś okna się świecą, Kamienice – uśmiechnięte biało, I ta Maria, co w płaszczu z fotonów Podążyła w zaświaty ogniście, Odrodzoną świetnieje postacią, Lipa stara zaś – bujne ma liście. A w tym miejscu, gdzie ziemia przyjęła Sześcioletnią bezbronność – do siebie (Gdy historia złożyła zdradliwie Pocałunek płomienny na niebie), Z kropli bólu pąsowej i gęstej Pąków świeżych kiść wzrasta ozdobnie. To elegia jest świata – lub prościej Od natury – to bukiet nagrobny. On za trenów wersy kryształowe I za pieśni – w molowej tonacji, Chryzantemy – w objęciach fioletu I dyskusje – o winie i racji, I za dzwonów współbrzmienie stukrotne, Za zegarów zatrzymanych tarcze I tę książkę – z sylab pozbieranych Pośród cegieł skruszonych – wystarczy…
  21. Czy Polska była zawsze taka jak dzisiaj? Nie! W każdym razie nie wydaje mi się. Dzisiaj Polską rządzi zawistna „normalność” „A żeby nie miał! nie był! nie mógł!” – banalność? Chyba nie? Jeśli, to rzadko lub ostatnio, Musiał być czas kiedy czuto bardziej bratnio: Gdy stary młodym nie zazdrościł perspektyw, Gdy majątek skłaniał do czci, nie inwektyw. Gdy rozum piękny, nie wzbraniał mu się kłonić, Gdy aureoli nie równał do nicponi... Choć, żadna z tych zalet nie była bez zmazy, Imperatyw moralny dawał rozkazy, – Chopina lansowały arystokratki, Choć przecież ich dzieci też miały zadatki; Potocki się cieszył z Paderewskiego, Boć w jego Kuryłówce zrodzonego… Ludziska kochali Wilanowa mury, Choć sami się pięli na swych poddasz góry… Ni Kopernik nie wzbudzał chwytaczem gwiazd [1] kpin, Ni ksiądz Skarga kazaniami pomówień min… Wiem, żem wbrew czasom abnormal bez zawiści, Ale niech Pan inną niż dziś Polską ziści: Niech weń premier w rok pięć miliardów zarobi, Niech jego pałac tysiące płócien zdobi, Niech za jego oknem i rządem kwitnie Kraj! – Niech za geniusz i pracę fortuna, – nam daj! Przypisy [1] Inaczej astrolabium. Ilustracja: Imagine obraz pod dyktando Marcina Tarnowskiego „Premier marzeń”, VI 2024.
  22. Przeszłość zgasła w żałobnym atłasie pamięci, Przyszłość nienarodzona – ta w beciku marzeń, Kiście planów, soczystą nadzieją nabrzmiałe, Ulotnie modre cienie – dawno przeszłych zdarzeń, Zamki na lodzie kruchym, nie powstałe jeszcze, I ruiny przebrzmiałe – melodią historii, Strony przyszłych metafor, od tarczy i krzyża, I te pożółkłe tomy - o sławie i glorii, Dawne strojnych tancerzy kolorowe pary I przyszłych piosenkarzy – kryształowe głosy, Dawno pożółkłe szpalty i przyszłe rozdziały I ucichłe oklaski oraz – przyszłe ciosy. Nieżywych bohaterów pułki połyskliwe, I przyszłych wojowników tysięczne zastępy, I wrony byłe, siwe, nad pobojowiskiem, W przyszłych zburzonych miastach – nad zgliszczami sępy, Byli nawigatorzy oraz przyszli strzelcy, Były wąsaty pilot – z przyszłym mechanikiem, Ciężkie chmury minione – z nieminionym blaskiem, I zmierzch uśpiony dawno – z niezbudzonym świtem, Dawne rude płomienie, przyszłe dymy sine Przebrzmiałych pięć wybuchów – z błyskami przyszłymi Wczorajsze krwawe zorze wraz z jutrzejszą ziemią, Wątpliwości minione, nieminione winy, Dawne ściany – w tragicznych dosłowności liter I nie powstałe jeszcze – osiedla zburzone, I te okna minione, wybuchem rozbite, Z przyszłych szklanych odłamków - cierniowe korony, Dawne westchnienia żarem spełnione boleśnie I przyszłe krzyki dzieci – o dar ocalenia, I te pieśni minione, przerwane zbyt wcześnie, I wybrzmiałe rozkazy, i przyszłe sumienia. Spotykają się w punkcie jednym bez wymiarów, W którym łączą się barwy przeszłości, przyszłości, Punkt ten błękitnie zwiewny i kamiennie trwały, Nosi nazwę zwyczajną, cóż – teraźniejszości. na 1 września
  23. Biegliśmy na oślep - nadziejni a głupi "Solidarność" - za nogą noga cała biała i taka sama czerwona. Uwierzyliśmy w nią - jak w Ewangelię Z Rzymu Papież błogosławił. Dzwon Zygmuntowski dudnił. Pięknie było w sklepach puściejących do półek gdzie z szyderczym chichotem Bieda cała roztrzęsiona Lecz wąsaty elektryk kapusia wywalił język Przyszła moda na Polskę teraz znów Białoruś której życząc najlepiej chwilowo nie wesprę - Śmierdzi mi lewym gównem 29.08.2020
  24. - Za nic w świecie nie chciałbym leżeć tutaj na cmentarzu – zakomunikował stanowczym tonem pan Julian Drohobycki do swojej żony pani Natalii Drohobyckiej. „Bo jeżeli – ciągnął dalej – nie ma na razie szans na powrót do Lwowa, to przynajmniej wypadałoby poszukać sobie miejsca na pochówek gdzieś w Jarosławiu albo w Przemyślu…” Słuchała tych wywodów Lidia, młodsza córka państwa Julianostwa i nie mówiła nic, bowiem do pomysłów swoich dziadkorodziców dawno zdążyła się przyzwyczaić. Wcześniej pan Julian kombinował przeprowadzkę na obecne Kresy Wschodnie, gdyż „kiedy Lidzia poślubi kuzyna Ludwika albo młodego chemika Adama, to wówczas nie stoi nic na przeszkodzie, aby zamienić trzypokojowe mieszkanie komunalne na pokój z kuchnią na jakimś osiedlu...” Niedawno owdowiała Lidia, po raz kolejny dziwnie nie pytana o zgodę jeszcze nie protestowała. Nie polemizowała dlatego, ponieważ doskonale znała bezdyskusyjny słowotok swoich rodzicieli, więc postanowiła przeczekać. O ile w przypadku zamiany mieszkania postawiła stanowcze weto, to tutaj musiała przystać na (nie)przemyślane koncepcje dziadkorodziców, którzy mieli za nic takie niedogodności jak: odległość od własnego zamieszkania, kłopoty z dotarciem [zwłok] do punktu przeznaczenia, problemy z zatrzymaniem się na samym miejscu, bo niby gdzie, u kogo, ponieważ nie w jedynym wówczas hotelu? Wreszcie perturbacje z posługą religijną i usługą funebralną. Nie mówiąc o kosztach. Pani Natalia była wszak kobietą konkretną: wspomagana nie zawsze rozsądnymi uwagami własnego męża zaczęła się rozglądać za wcielaniem uprzednich kombinacji w czyn. Najpierw więc zorganizowała u swoich dawnych znajomych kilkudniowy popas, aby następnie rozpytywać po administracjach rozmaitych cmentarzy o stosowne lokum na pochówek, ustalać lokalizację [ewentualną] szukać kamieniarza itp. W obawie o zdrowie Mamci uczestniczyła w tych wszystkich zabiegach Lidia, często zniecierpliwiona, nerwowo znużona do granic wytrzymałości, obolała od wewnątrz i na zewnątrz z powodu obtartych pięt. Nagrobek stanął; na nowo wydzielonym cmentarzu przy ul. Słowackiego, na wzgórzu, skąd roztaczał się malowniczy widok na panoramę Miasta. Pani Natalia kontemplując owo panneau co rusz spoglądała w kierunku niewidocznego dlań Lwowa, pociągając i chlipiąc zaczerwienionym nosem. Po kilku latach Lidia stwierdziła, iż zlecona praca była bublem. Obramienie osiadło jeszcze przed położeniem kogokolwiek do ziemi; żeliwny krzyż z postumentem nie wróżył trwałości, tym bardziej że sama mogiła, do której prowadziła stroma ścieżka usytuowana była na wygwizdowie. A to wszystko sprawiało wrażenie tymczasowości, wręcz tandety, mimo że wtedy wartej [1977 rok] 10 tysięcy zł. Pieniędzy zresztą z wielkim trudem supłanych z przysłowiowej batystowej chusteczki. „Iudica, me Deus, et discerne causa meam,,,” [Wybaw mnie, Boże i rozeznaj sprawę moją…] początkiem Psalmu 42 wita odwiedzających granitowy grób Juliana i Natalii Drohobyckich inskrypcja informująca, że ciż, urodzeni we Lwowie oczekują Dnia Pańskiego nie pod przemyskim, lecz wielickim niebem. Odeszli do Pana 3 lutego 1994 roku oraz 18 kwietnia 2012. A kto zasiedlił tamto puste miejsce, to nad tym Lidia nigdy się nie zastanawiała. 15.07.2024
  25. Ta kruchość jesieni tu na Mokotowie znaczona świetlistym zażółceniem liści Ulicami kołyszą dusz powstańcze cienie pod nadal i wciąż rozkrwawioną blizną Męczeńskie Miasto ciśnie mocno do siebie jak mnie pątniczkę do Boboli Andrzeja na Rakowiecką tam gdzie tragiczne więzienie i roześmiane graffiti z wyłamaną szczęką 5.09.2019
×
×
  • Dodaj nową pozycję...