Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'fantasy' .
-
Poranne pianie koguta zbudziło go. Przemierzał zachodnią część stepu, tak daleko od stolicy. Kazimierz będąc jeszcze zaspany, przetarł oczy, poprawił guziki na żupanie i wyjrzał przez okno dyliżansu, a przed jego wzrokiem ukazał się widok odmienny od miastowego zgiełku. Wezwany tu by od początku października pełnić funkcję księgowego dla rodu Behurowiczów, mógł być świadkiem życia z granicy cywilizacji. Kierował się drogą na wschód, sunąc coraz głębiej w rozległy step. Wzrok wymierzony miał w ciągnącą się po horyzont zieleń, obserwował kołyszące się na wietrze źdźbła. Krajobraz mozolnie przewlekał się mu przed oczami. Widok ten od razu przywodził mu skojarzenia z rozległym basenem morza i jego falami, które nawykł już regularnie odwiedzać. Iluzja jednak załamała się, gdy zwrócił głowę w kierunku jazdy. Prócz siedzącego na koźle stangreta i uwiązanych koni, zza linii traw wyłaniać się zaczęły strzechy, zawieszone na drewnianych ścianach małej osady. Zaraz za dachami majaczyły gęste czubki koron drzew pobliskiego sadu i rozległego lasu. Napawał się widokiem natury, w międzyczasie delektując się śniadaniem z suszonego mięsa, wkrótce jednak doznał zgorszenia. Jeszcze przed wioską, tuż obok drogi zalegał krowi szkielet, obgryziony przez psy i dziką zwierzynę. Na pożółkłych kościach rozsiadło się czarne ptactwo, które pierzchło w powietrze, w reakcji na stukot zbliżającego się dyliżansu. Kilka ptaków leżało jednak martwych obok szkieletu, a w ich dotkniętych rozkładem piersiach, między żebrami, wiły się wygłodniałe czerwie. Wtedy też skojarzył się, iż z wioski nie dochodzą żadne odgłosy. Przejeżdżając między chałupami, nie spostrzegł ani jednej żywej duszy, która wyszłaby mu na spotkanie. Miał jedynie wrażenie, iż w niektórych oknach kryją się wtopione w ciemność oczy obserwatorów, które umykają przed spojrzeniem podróżnika. Głucha cisza tego miejsca przywodziła Kazimierzowi na myśl osobliwą żałobę. Pobliski sad zasypany był przegniłymi jabłkami i gruszkami. Smród był nie do zniesienia, a uciążliwe muchy dolatywały stamtąd do dyliżansu, dręcząc konie i pasażera. Wjeżdżając między leśne drzewa Kazimierz poczuł ulgę. Oddalali się z wolna od posępnej wioski i zanurzali w gęstwinie. Pnie rosły tak gęsto, iż niemalże tworzyły solidne ściany po obu stronach drogi, a przynajmniej sprawiały takie wrażenie. Liście leśnego podszytu układały się w zieloną płachtę, której nie dało się przeniknąć wzrokiem, a wysoko ponad wozem gałęzie splątywały się w ścisły łukowaty sufit. Najwyższe drzewa cicho pomrukiwały pod naporem wiatru. Pasażer pochłonięty we własnych myślach, nawet nie zauważył, gdy wicher się wzmożył. Podskoczył jednak wystraszony na ławie wewnątrz wozu, gdy usłyszał głośne uderzenie zmieszane z szelestem, poprzedzone równie głośnym pęknięciem i skrzypieniem. - Prrr! - wrzasnął nagle stangret, a dyliżans stanął w miejscu. - Co się dzieje? - wyjąkał skonsternowany Kazimierz. - Drzewo zwaliło się na drogę, dalej nie pojedziemy - stary stangret zeskoczył z kozła i pokuśtykał do drzwi dyliżansu - Wstańcie panie, pod ławką na której siedzisz jest schowek na narzędzia, mam tam dwa toporki. Przetniemy przeszkodę i przeniesiemy ją na zbocze. Młody księgowy powstał z siedzenia, podniósł wieko ławy i wyciągnął narzędzia wspomniane przez staruszka. Po raz pierwszy od kilku godzin rozprostował nogi. Delikatnie postawił stopę na grząskim gruncie leśnej ścieżki i zabrał się do pracy. Rytmiczne, głuche stukanie, przemieszane z sapaniem wytężających swe siły mężczyzn rozlegało się po okolicy. Drzazgi odskakiwały co jakiś czas od na wpół spróchniałej materii drewna, obijając się o dłonie i nadgarstki Kazimierza. Szczeliny w powalonym konarze robiły się z czasem coraz większe, pod naporem toporków. Jednak wraz z postępem Kazimierzowi ubywało coraz więcej sił. Jego ręce nie były przyzwyczajone do długotrwałego wysiłku, najcięższe narzędzie, jakie najczęściej leżało w jego dłoniach było piórem umoczonym w atramencie. Próbował teraz wytężyć zmysły i skupić się na dźwiękach, które dochodzić mogły spomiędzy drzew, by nie myśleć o zmęczeniu. Serce stanęło mu jednak w gardle, gdy posłyszał nagły szelest, dobiegający z prawego pobocza. Kazimierz obrócił się w napięciu. Zauważył ruch w poszyciu między konarami i wzniósł w pogotowiu toporek, jednocześnie podszedł do stangreta i szturchał go drugą ręką alarmująco. Ten również się obrócił. Szelest nabrał na sile i raptem z zarośli wyskoczyła łania. Pierzchła ona w mgnieniu oka przez drogę do krzewów po przeciwnej stronie. Dwóch podróżników odetchnęło z ulgą. Otarli czoła skroplone potem i wrócili do swoich szczelin. Rytm rąbania powrócił, tym razem nieco przyspieszony. Ciemny tunel buszu nie napawał ich optymizmem. Młody księgowy zaczął się już niecierpliwić. Po widokach, które zastał w nieodległej wiosce, chciał jak najszybciej udać się do dworku, do zamkniętej przestrzeni. W głowie krążyła mu obawa przed krwiożerczymi stworzeniami, jakie mogą zamieszkiwać tę puszczę. Jego myśli wkrótce zmaterializowały się niczym zły urok, gdy z miejsca, z którego wcześniej wyłoniła się łania, z krzewów wyskoczyły dwa kudłate, czworonożne potwory, szczerzące złowrogo białe kły. Spostrzegły one rąbiących drewno podróżnych i rzuciły się w ich stronę z wzbudzającym grozę warczeniem. - Wilki! - wrzasnął Kazimierz opróżniając swe płuca z powietrza - Szybko, na dach! Kazimierz był bliżej wozu, podbiegł więc do niego błyskawicznie i dał w górę susa, chwytając się krawędzi dachu i podciągając w adrenalinie niemal ze sprawnością olimpijczyka. Stangret kuśtykał tak szybko jak mógł, ze względu na podeszłość wieku, potrzebował pomocnej dłoni przy wspinaczce. Kazimierz pochylił się na krawędzi i wyciągnął dłoń do towarzysza, ten złapał się jej i kurczowo trzymał. Księgowy z całej siły wciągał go do siebie na górę, mimo, że w przedramieniu odczuwał ból w ścięgnach, jakby miały się mu za chwilę rozerwać. Jednak stangret dobiegł do dyliżansu zbyt wolno, i gdy wisiał na rękach kompana, jeden z wilków zacisnął swoje zęby na nodze staruszka i wyrwał go z uścisku wybawiciela. Drugi wilk wtedy rzucił się mu do gardła, rozszarpując je na krwawą masę. Stangret wrzeszczał i wił się tylko przez chwilę, życie w nim szybko zgasło. Konie zaczęły wierzgać, spłoszone bliskością drapieżników. Nad Kazimierzem zawisła groźba, iż wóz przewróci się i wyda go na pożarcie bestiom. Księgowy machał desperacko toporem, by odstraszyć bestie z dala od koni, nie dawało to jednak zadowalających skutków. Zaczął więc żarliwie się modlić o łaskę bogów, nie widząc już dla siebie ratunku w ziemskim świecie. Wtem posłyszał za sobą tąpnięcie i na postrzępionej toporkami kłodzie stanął nieznajomy mężczyzna w prostej koszuli i hajdawerach, z arkebuzem w dłoniach. Człowiek ten w mig wycelował i wystrzelił do wilków, raniąc jednego w udo. Jucha trysnęła z świeżo zadanej rany i obie bestie uciekły skulone ze strachu w zarośla. Nieznany wybawca zeskoczył z kłody i ruszył w stronę uwięzionego na dyliżansie księgowego. - Na Swaroga! - krzyknął Kazimierz - Dziękuję ci nieznajomy, zaszczyć mnie proszę, zdradzając swą godność. - Jegor, jestem stajennym na dworze Behurowiczów. Przykro mi z powodu twej straty towarzysza, zdążałem w tę stronę najszybciej jak mogłem, gdy posłyszałem warczenie. - Dziękuję bogom, nazywam się Kazimierz Rysiewski, twoi państwo zatrudnili mnie na stanowisko księgowego, właśnie do nich zmierzam. Ten biedny człowiek, był moim stangretem, czy jako stajenny możesz pomóc mi go pochować i poprowadzić dalej mój dyliżans? W skrytce pod ławką widziałem łopatę. - Nie mamy czasu na pochówek, wilki mogą tu zaraz wrócić. Ale mogę ci pomóc przerąbać tę kłodę i poprowadzić wóz dalej do posiadłości. - Zabierzmy w takim razie ciało ze sobą. Nie mogę go zostawić bestiom na pokarm. - Zapach krwi będzie ściągał drapieżniki. Państwo Behurowicze również nie będą zadowoleni z nieboszczyka na posesji. Przykro mi. - Bogowie, wybaczcie nam bluźnierstwo! Kazimierz zszedł powoli z dachu, zebrał gęste kępy liści i przykrył nimi ciało stangreta, po czym pomodlił się krótko do Welesa o duszę nieszczęśnika. Wręczył zabrany nieboszczykowi toporek Jegorowi. Biedak zginął trzymając kurczowo trzonek w ręku, nie mając już sposobności na obronę. Rąbali trzon drzewa z wzmożoną intensywnością. W końcu drewno padło pod naporem ciosów. Dwaj mężczyźni pchnęli odłupany pień i przeturlali go na pobocze. Kazimierz schował toporki z powrotem pod ławę i zasiadł w środku pojazdu. Jegor z kolei wskoczył na kozła i chwycił za lejce. Dyliżans pognał w stronę dworku, pokonawszy swą ostatnią przeszkodę na drodze. * * * Pokonawszy las, zza drzew wyłaniać poczęły się kamienne ściany wysokich murów posesji, zamszone, popękane i porośnięte listowiem. Jegor zszedł z kozła i otworzył spróchniałą bramę. Wrócił na miejsce i wprowadził wóz do środka. Przed oczami księgowego ukazał się piętrowy gmach otoczony zewsząd wierzbami i wiśniami. Po prawej stronie posesji stał drugi, niższy i podłużny budynek. Same ściany głównego budynku prezentowały się w podobnym stanie do otaczających go murów. Gdyby pozbyć się zewsząd otaczających pnączy, budynek objawiłby się barokowym stylem architektury. Zarośnięte żywopłoty wyznaczały drogę do solidnych drzwi, nad którymi wisiał balkon, podpierany kolumnami, niegdyś białymi. Jegor zatrzymał jednak dyliżans przed skrzyżowaniem, w pewnej odległości od domostwa. - Wysiądź tu, ja zaprowadzę wóz do stajni. Chwycił więc swój wypełniony po brzegi kufer w dłonie i postąpił zgdonie z prośbą Jegora. Stajenny skręcił w prawo, kierując się do wrót podłużnego budynku. Kazimierzowi nie zostało nic innego, jak udać się na wprost. Droga była żwirowata i chrzęściła pod obcasami baczmagów. Księgowy spostrzegł, iż zza lewego rogu budynku wyłania się jakaś postać, weszła ona na tą samą żwirową drogę i zmierzała w jego stronę szybkim krokiem. Z bliższej odległości poznał, iż jest to młoda kobieta w eleganckiej, jedwabnej sukni. Wkrótce stanęła ona przed nim i pokłoniła się drobnym, zgrabnym ruchem. - A więc słuch mnie nie zmylił, dobrze posłyszałam turkot wozu. Kazimierz Rysiewski jak mniemam? Cieszę się, że dotarł pan do nas bezpiecznie. - Tak to ja, dzień dobry. Panna Alicja? - Tak, przepraszam za maniery. To ja napisałam list do waćpana. Wezwę stajennego, który odprowadzi twój… - Alicja zacięła się na moment. Spostrzegła, iż w pobliżu nie znajduje się żaden pojazd. - Nie ma takiej potrzeby. Miałem tragiczny wypadek podczas drogi przez las i spotkałem już pana Jegora. Zdążył się on zająć moim dyliżansem. - Proszę zatem do środka, zasiądziemy przy herbacie i omówimy szczegóły pana pracy przed obiadem, lubi pan duszoną kaczkę prawda? Dziewczyna ruszyła przodem, nadała tempo marszu, które wycieńczonemu po leśnym ataku i obciążonemu skrzynią księgowemu z trudem było utrzymać. Drewniane drzwi do budynku, umieszczone na froncie, bogato zdobione były w ornamenty, kołatka przypominająca liście gron zwisała z paszczy gargulca, same drzwi były niemalże rozmiarów kościelnej bramy. Kazimierza wprawiło w zdumienie, gdy ze skrzypem wprawione zostały w ruch, pod naporem ramion filigranowej szlachcianki. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem. Wnętrze domu wydawało się być lepiej zadbane, niż to co do tej pory widział Kazimierz. Sień była oświetlona dwoma oknami i dość przestronna. Znajdowały się w niej, prócz wejściowych, dwie pary drzwi, korytarz na wprost i schody prowadzące na piętro. Pod ścianą naprzeciwko wejścia stały dwie szafy, a podłogę zdobił buduński dywan. Z lewej od wejścia stał mosiężny wieszak na odzież oraz ławeczka, a z prawej, pod schodami, okuty żelazem kufer. W każdym kącie pokoju znajdowały się solidne dębowe podpory, z rzeźbionymi zdobieniami u szczytu. Co było dość nietypowe, to osobliwy powiew chłodu, po przekroczeniu progu domu. - Proszę na górę. Tam na piętrze znajduje się sypialnia dla pana. Po prawej od szczytu schodów. Prócz łóżka i szafy znajduje się tam także biurko, może tam pan pracować. W szufladzie powinien pan znaleźć już księgę rachunkową, a po obiedzie przyniosę stare dokumenty sporządzone przez mojego ojca i poprzedniego księgowego. Teraz niech waćpan ostawi tam swój bagaż i rozgości się. Ja poczekam tu w sieni. Podążył za wskazówkami Alicji, w korytarzu na górze znajdowało się kilka par drzwi, w jego prawej części, na końcu, klucze zostały pozostawione, wetknięte w zamek. Kazimierz domyślił się, iż jest to przygotowany dla niego pokój. Przekręcił zamek, który dźwięcznie brzdęknął i wszedł do środka. Łóżko stało pod prawą ścianą, szafa i biurko po lewej. Miał dwa okna, z czego jedno raczyło go frontowym widokiem, z dobrze widocznym lasem. Obok łóżka stał okrągły stolik z dzbankiem na wodę. Kazimierz odstawił kufer, wyciągał swe ubrania, które odkładał do szafy. Zostawił tylko na łóżku wyjątkowo elegancki żupan, w którym chciał się pokazać przy stole. Gdy się przebrał pomyślał sobie, jak dobrze byłoby mieć pokój z balkonem, ale najwyraźniej ten był już przez kogoś zajęty. Póki co mógł zrelaksować się na krześle przy biurku, było obute w aksamitną tkaninę. Z ciekawości zajrzał do szuflady. Zgodnie ze słowami Alicji była tam stara księga rachunkowa. Wyglądała na podniszczoną, papier zbrązowiał, a wiązania były poluzowane. Delikatnie wyjął ją, położył na blat, otworzył i zaczął powoli kartkować. W środku znalazł inwestycje poczynione przez kilka pokoleń rodziny Behurowiczów. Widniała tam nazwa miasta ‘Setypnice’. Inwestycje obejmowały między innymi budowę zarówno ratusza, jak i świątyni, oraz brukowanie głównego placu. Zaplanowany był również remont obu budynków, jednak nie doszedł on do skutku. We wsi pod mianem ‘Behurowniki’, przez którą to Kazimierz przjeżdżał, zapisane było posadzenie sadu. Następne strony przedstawiały wykaz dochodów ze zbiorów we wsi i sprzedaży owoców w mieście. Wyglądało też na to, iż dla handlarzy wkraczających do miasta obowiązywało myto. Gdzieś między wierszami mignął krótki zapisek ‘pogrzeb’. Przez pewien czas ciągnęły się wydatki na płace dla służby, jednak w pewnym momencie raptownie się one urywały. W zapisie z końca poprzedniego tygodnia pojawia się po raz pierwszy imię ‘Jegor’. Kazimierz zamknął księgę i wyszedł z pokoju, zamykając go za sobą. Wrócił do sieni. Tam Alicja siedziała na ławeczce, zdawała się być nieobecna. Rozbudziła się jednak, gdy usłyszała kroki mężczyzny. Powstała i zaprosiła Kazimierza do pokoju po lewej stronie. Weszli do przestronnej jadalni, bardzo dobrze oświetlonej. Długi, hebanowy stół rozciągał się przez środek pokoju. Mógłby pomieścić wielopokoleniową rodzinę. Śnieżnobiały obrus mieścił na sobie srebrną zastawę. Na ścianie wisiał atłasowy gobelin, a okna zdobiły aksamitne zasłony. Znalazło się tu też poroże jelenia, oraz dwa puste tablo na arkebuzy, nad nimi wisiały dwa skrzyżowane buduńskie bułaty. Z kolei między oknami stała komoda z zdobionymi kielichami, a nad nią krzyżowały się halabardy, ponad nimi wisiał stary miecz, jeszcze ze średniowiecza, choć utrzymany przez właścicieli w dobrym stanie. Po prawej stronie widniało drugie przejście do nieznanego księgowemu jeszcze pomieszczenia. Kazimierz zwrócił uwagę na przedmioty na stole. Na jego środku, stały dzbanek i dwie szklanice z bursztynowym, parującym płynem. - Zdążyłam zaparzyć już herbatę podczas waćpana nieobecności - wyjaśniła Alicja - Nie bój się proszę, to tylko pewien rodzaj wywaru ziołowego, przysmak z królewskiego dworu. Pij powoli, jest jeszcze gorąca. Proszę, wybierz sobie miejsca. Kazimierz zajął miejsce od strony okna, Alicja po przeciwnej stronie stołu. Mężczyzna z przestrachem chwycił za szklanicę i wziął drobny łyczek napoju, który gospodyni nazywała ‘herbatą’. Nie wiedział czego dokładnie się spodziewać, więc gorzki smak wykrzywił mu nieco twarz, choć z uprzejmości starał się utrzymać jej kamienny wyraz. Szlachcianka piła wywar niewzruszona, początkowo nawet nie zauważyła ekspresyjnej reakcji swojego gościa. - Też musiałam się z początku przyzwyczaić do smaku - skwitowała - ale to staje się naprawdę dobre, gdy już doceni się jego nietypowe walory. - Nie wątpię i pewno nie zabraknie mi okazji, by się o tym przekonać - uśmiechnął się serdecznie - Chciałbym jednak zapytać o coś poważniejszego. Podczas mej drogi przejeżdżałem przez mało sympatyczną wioskę, chciałbym wiedzieć, czy coś się może stało w jej okolicy? - Mówi pan o Behurownikach? Tych za lasem? Niestety tę wieś dręczy plaga, niech się waćpan tam nie zbliża przez dłuższy czas. Ta sytuacja bardzo mocno odbija się na nas finansowo, nie zbieramy plonów z sadu, nie sprzedajemy owoców handlarzom w Setypnicach. Będzie miał pan przez to mało roboty. - Dochody rodziny pochodzą z handlu owocami? - Częściowo tak, pobieraliśmy również opłaty od handlarzy wkraczających do miasta. Setypnice to ośrodek handlowy, stoją na jednym z głównych szlaków. Dużo buduńczyków niegdyś przyjeżdżało tam, oferując swe egzotyczne towary. - Czy mieszkańcom osady nie grozi śmierć głodowa? Część zbiorów pewno szła do ich spiżarni. - Póki co nie, chyba że panowanie plagi będzie się przedłużać. Oni wciąż pracują w polu, tylko rzadziej i w mniejszych grupach. Drzwi prowadzące do sieni niespodziewanie otworzyły się i do jadalni weszła tęga kobieta w średnim wieku. Ubrana była w kontusz, a dzięki swojej postawie prezentowała się dumnie, choć na jej twarzy rozróżnić można było oznaki wymęczenia. Za pasem zatkniętą miała krócicę. Kępy jej włosów okrywały się już pasmami siwizny. - Ach, gość! Witaj, nazywam się Zbigniewa Behurowicz. Miło mi cię gościć w naszych włościach. Zbliża się już pora obiadowa, waćpan głodny po podróży? - Cóż, zaczynam już powoli odczuwać głód. W lesie musiałem się niemało namachać. - Dobrze więc, niech będzie! Pójdę wezwać służbę, niech zabiorą się już do roboty. Kobieta wyszła drugimi drzwiami, które, jak zgadywał Kazimierz, mogły prowadzić do kuchni. Po chwili nieobecności, wróciła do sali i zasiadła na krześle, obok Alicji. - Alicjo, czy Staszek znów nie zamierza przyjść na obiad? - Nie wiem mamuś, trudno odgadnąć co mu chodzi po głowie - Alicja zwróciła głowę w stronę gościa - Stanisław to mój brat, prawie całe dnie spędza na polowaniach w lesie. On nigdy nie lubił przebywać z ludźmi. - Szkoda, chciałem się zapoznać ze wszystkimi domownikami przy obiedzie - westchnął Kazimierz. - Wkrótce powinien przyjść jednak Jegor. Czasem pomaga Staszkowi. Zatrudniliśmy go niedawno i prócz opiekowania się stajnią, ma też inne zajęcia - wyjaśniała Alicja - Jest uczynny i odważny. - Tak, zdołał już swoją odwagę udowodnić przed mymi oczyma, z pewnością jego też chcę bliżej poznać. - Pójdę zawołać Zygmunta - powiedzIała nagle Zbigniewa - pewno znów zasiedział się przy papierach, biedak zawsze zapomina jeść. - Mamuś, tatko nie żyje już od pół roku. Nie przyjdzie już do nas. W jadalni zapanowała niezręczna cisza, o ile Zbigniewa wydawała się być skołowana odpowiedzią, Alicja wykazała oznaki lekkiego zdenerwowania. Wygląda na to, że chciała dobrze wypaść przy zatrudnianiu pracownika, lecz najwyraźniej chora matka pokrzyżowała jej plany. Młoda szlachcianka spojrzała ze zmieszaną twarzą na księgowego. Widać było, że przez jakiś czas szuka języka, by wyjaśnić sytuację. - Waćpan wybaczy, mamusia nie pogodziła się jeszcze z naszą stratą. Tatko umarł na tę samą plagę, która męczy jeszcze chłopów. - Bardzo przykro mi to słyszeć, proszę przyjąć ode mnie najszczersze wyrazy współczucia. Wtedy do jadalni dołączył Jegor, przebrany w nieco bardziej elegancki, choć w dalszym ciągu prosty strój. Niósł on ze sobą arkebuz, który odłożył na jedno z pustych tablo. Usiadł on obok Kazimierza i nie odzywał się. Przenikliwym wzrokiem badał pozostałych obecnych przy stole, domyślał się, że zaszło coś dziwnego, lecz nie mógł wiedzieć do końca co dokładnie. Wkrótce po nim z drzwi do kuchni wyszło dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn albinosów o rubinowych oczach. W swych rękach nieśli tace, które położyli przed mężczyznami siedzącymi przy stole. Albinosi unieśli pokrywy spoczywające na tacach i przed nimi pojawiła się porcja kaczego mięsa, bogato otoczona warzywami. - Dziękuję - rzekł Kazimierz do albinosa, ten nic nie odpowiedział. Reszta osób przy stole dziwnie się na niego popatrzyła. Jakby powiedział coś niestosownego. Albinosi zniknęli za drzwiami, lecz wrócili wkrótce z tacami dla gospodarzy, po czym ponownie udali się do kuchni. Wówczas wszyscy obecni zabrali się do posiłku. Mięso kaczki było delikatne i rozpływało się w ustach. Kazimierz bardzo tęsknił za podobnymi smakami, na śniadanie spożył tylko wysuszone mięso o niskich walorach smakowych. Zastanawiał się, czy ta kaczka upolowana została przez nieobecnego Stanisława, bardzo chciał mu podziękować za obfity posiłek. Zastanawiał się też skąd pojawiła się służba, jeśli nikt nie był od dawna opłacany. - Dziękuję, pyszny obiad, kucharz powinien być dumny - ponownie nikt nie odpowiedział Kazimierzowi. - Pozwolą panowie, że odprowadzę mamę do sypialni. Alicja złapała matkę pod ramię i powoli prowadziła ją, nim zniknęła za drzwiami. Kazimierz został w pokoju z Jegorem. Ten przez cały czas nie odezwał się słowem, powoli przeżuwał. Złapał za jeden z kielichów na komodzie i nalał sobie herbatę z dzbanka. Wziął głęboki łyk, odstawił puchar z tąpnięciem na blat, przetarł nadgarstkiem zroszonego wilgocią, czarnego niczym krucze pióro wąsa, chwilę spojrzał na kompana, po czym zwrócił bystry wzrok na kołyszącą się bursztynową powierzchnię i rzekł ze smętnym tonem głosu. - Tam skąd pochodzę niejeden mógłby rozłupać czaszkę sąsiadowi za tak drogocenny napój. Nie po to by go pić, lecz by go sprzedać i kupić za niego skromny dach i zapas chleba dla rodziny. - Jesteś Halyjczykiem prawda? Te strony kraju wywarły na mnie duże wrażenie, są takie dzikie, odmienne. Między murami stolicy czuję spokój, wiem, że jestem bezpieczny. Tutaj, na rozległym stepie nie mam takiej gwarancji. - To co tutaj widzisz to ledwo przedsmak tego, co czai się dalej na wschodzie. Behurowicze wciąż mieszkają pod ścisłym kordonem jurysdykcji Królestwa Lechickiego. Wyjedź stąd, a poznasz prawdziwą dzicz, pełną biedy, głodu, przelewanej krwi. Nigdy nie wiesz, czy gdy rano się zbudzisz, nie ujrzysz jak twoi najbliżsi porywani są w jasyr przez rozwścieczony czambuł. Ale tylko tam, daleko na wschodzie, znajdziesz prawdziwą wolność. Zero królów, szlachty, podatków i praw. - Co to za wolność, jeśli z dnia na dzień stać się możesz niewolnikiem? - Taka jest cena, przetrwają tylko najsilniejsi i najsprytniejsi. Tamto miejsce hartuje człowieka na resztę życia. Jeśli usłyszysz, że pozycja Lechii słabnie na wschodzie, uciekaj z powrotem w głąb kraju. Księgowy tu nie przeżyje bez ojcowskiej ręki króla. - Czy możesz mi powiedzieć, czemu w księdze rachunkowej jesteś jedynym zatrudnionym na dworku? Tu z kuchni wyszli dwaj osobliwi mężczyźni, czemu nie ma o nich wzmianki? - To nie byli ludzie, to homunkulusy. Sztucznie stworzone ciała, lecz bez duszy. Są bezwzględnie lojalni, nie potrzebują płac, mają ograniczone potrzeby żywieniowe. Szlachta czasem używa ich jako służbę lub straż na dworkach. - Czemu w takim razie ich użycie nie jest powszechniejsze? Moglibyśmy używać ich na wojnie, oszczędzając życie przeciętnych ludzi. - Jest kilka dość prostych powodów. Po pierwsze, stworzenie homunkulusa jest kosztowne i wymaga wysokich zdolności. Po drugie, nie mają własnego rozumu, wykonują tylko proste polecenia, a na wojnie potrzebna jest często kreatywna inicjatywa. Po trzecie, wielu uczonych głosi wątpliwości moralne co do tworzenia sztucznego życia, dlatego nie znajdziesz ich w dużych miastach, gdzie łatwo o czyjeś nieproszone spojrzenie. - Skąd to wszystko wiesz? Nie wyglądasz na człowieka zainteresowanego misternymi sztukami. - Znam pewną wiedźmę, która obyta jest w wiedzy tajemnej, nie raz łatała mi rany, a podczas tego rozmowa przychodzi sama na język. - Wiesz skąd Behurowicze mają te homunkulusy, nie widziałem żadnych wydatków tego typu w księdze. - Tego nie wiem, gdy tu przybyłem, homunkulusy już tu były, nie drążyłem w tym temacie - Jegor spojrzał na chwilę przez okno - Powinienem już iść. Noce robią się już chłodne i powinienem narąbać drewno na opał. Myślę też, by przyciągnąć tu końmi tę kłodę, która zawaliła ci drogę. Będę w takim razie do wieczora zajęty. - W porządku, miłego dnia życzę. Obaj wyszli z jadalni. Jegor skierował się na zewnątrz, a Kazimierz powrócił do swego pokoju. Chciał przejrzeć dokumenty, które Alicja obiecała przynieść po obiedzie. Przeszukał jednak dokładnie zarówno biurko jak i szafę, żadnych nowych dokumentów nie mógł znaleźć. Nie widziało mu się także ponowne przeglądanie już znanych archiwów, postanowił więc poszukać aktów spisanych przez Zygmunta na własną rękę. Korytarz na piętrze miał kształt litery ‘T’. Pierw sprawdził pokoje ciągnące się wzdłuż ramion. Wszystkie pokolei były pozamykane. Na końcu przeciwnego ramienia zobaczył drabinę prowadzącą na strych, jednak póki co nie był zainteresowany eksploracją tego obszaru. Wszedł więc do drugiego korytarza ułożonego prostopadle, był dość krótki, a na jego końcu zauważył drzwi i okno ukazujące ogród na tyłach domu. Za ogrodem stało też kilka podniszczonych i pustych chat. Był w połowie korytarza, gdy z pokoju, do którego chciał się udać wyszła Alicja. Spojrzeli na siebie nieco zmieszani. Dziewczyna trzymała w ręku pęk papierów, a drugą drżącą ręką zamknęła pokój na klucz. - Ach, przepraszam za zwłokę, mam już tu dokumenty mego ojca. Proszę, może pan je wziąć. Młoda szlachcianka wepchnęła papiery do rąk księgowego i przecisnęła się w pośpiechu obok niego, nie czekając na odpowiedź. Kazimierz zaczekał, aż ta zejdzie ze schodów. Był ciekawy czemu tak nerwowo zamknęła drzwi i uciekła. Doszedł do końca korytarza i nacisnął klamkę, próbował pchnąć drzwi, jednak upewnił się tylko, iż są zamknięte. Coś jednak zamajaczyło mu za oknem. Podszedł więc bliżej, tuląc się do ściany, by ukradkiem podejrzeć co dzieje się na dworze. Zobaczył jak Alicja idzie ścieżką pośrodku ogrodu. Zmierzała w stronę stojącej w oddaleniu od kwiatów i winorośli studni. Otworzyła klapę i wrzuciła do środka jakiś mały przedmiot. Kazimierz odsunął się raptownie od okna, gdyż Alicja zwróciła się na powrót do domu. Księgowy wrócił do swego pokoju. Odłożył nowe dokumenty na biurko i miał zamiar chwilę odpocząć na łóżku, jednak za bocznym oknem znów zamajaczył jakiś ruch. Znów zobaczył Alicję, która nie udała się od razu do domku, lecz teraz wychodziła ze stajni. Księgowy póki co nie myślał zbyt wiele o tym co zobaczył i ułożył się do drzemki, której potrzebował po podróży. Kazimierz przechadzał się przez wieś Behurowniki. W polu jego widzenia nie mógł dostrzec żadnych ludzi. Domy stały całkowicie puste i głuche. Zauważył jednak coś poruszającego się w oddali. Na małym trawiastym wzgórzu stała samotnie krowa. Krasula skubała sobie wesoło trawę, jednak wkrótce podeszło do niej coś nieznajomego. Dziwna, wysoka, czarna postać wspinała się na wzgórze od drugiej strony. Kazimierz stanął skołowany. Postać ta zmierzała z wyciągniętą w przód ręką do pasącego się zwierzęcia, a stając tuż obok, dotknęła karku krowy. Zwierzę padło nagle jakby martwe na murawę, zaczęło się starzeć na oczach księgowego. Wkrótce wyglądało na to, że krowa zmarła, a jej ciało zaczęło gnić, płaty mięsa odchodziły od kości. Wkrótce na zwisające strzępy ścięgien rzuciły się czerwie, obgryzając truchło do kości. Po tym wszystkim czarna postać zwróciła wzrok na Kazimierza i ruszyła w jego stronę z wyciągniętą na przód dłonią. Kazimierz zbudził się zdyszany i spocony na łóżku, nastał już wieczór. Przetarł spocone ciało chustą i przepłukał gardło wodą z dzbanka. Rzadko miewał koszmary, w żadnym stopniu nie był do nich przyzwyczajony. Przeszukiwał wzrokiem pokój, by znaleźć coś, czym mógłby zająć rozchwiane myśli. Przypomniał sobie o dokumentach, które wręczyła mu Alicja. Usiadł za biurkiem i obmacał palcami pęk papierów. Dużą część z nich stanowiły akty własności lub ich kopie, dokładny rozpisek materiałów na remont dworku oraz ratusza i świątyni w Setypnicach. Między papierami znalazł jednak coś, co przykuło jego uwagę. Była to mała książeczka, dzienniczek, a pierwsza strona mówiła, iż należał on do Zygmunta Behurowicza. Pokój, z którego wychodziła Alicja, musiał być biurem Zygmunta, jego córka najwyraźniej przez przypadek prócz dokumentów, wręczyła Kazimierzowi również pamiętnik ojca. Kazimierzowi po głowie krążył pomysł zgłębienia tych zapisków, choć obrzydzało go zaglądanie do prywatnego pamiętnika, w dodatku osoby już zmarłej. Nie potrafił powstrzymać ciekawości. Myślał, iż przeglądając dziennik poznać może więcej szczegółów dotyczących dręczącej wieś plagi. Niektóre ze stron były już stare i rozmazane, a część zapisków uwieczniona została okropnym charakterem pisma. Fragmenty, które jednak Kazimierz zdołał odszyfrować zdawały się go zadowalać. “12 grudzień 16… roku Martwię się o Stanisława, od dawna nikt nie odwiedzał naszej posiadłości. Obawiam się, że izolacja źle odbije się na jego rozumie. Dużo czasu spędza zamknięty w swoim pokoju lub w lesie. Do miasta wyjeżdża rzadko, choć ostatnio przywiózł sobie stamtąd kilka książek. Najwidoczniej próbuje zabić nudę zanurzając się między literami. Liczę, na niego, niegdyś będzie musiał po mnie odziedziczyć majątek i urząd starosty. Mam nadzieję, że do tego czasu znajdzie sobie żonę. Jeśli nie to komu dalej przekaże posiadłość?“ “5 marzec 16… roku Kilka dni temu do dworku przyjechał stary Horacy ze skargą na chorujące bydło. Żądał, by jak najszybciej sprowadzić z miasta lekarza. Krowy od tygodnia dawały skisłe mleko i jadły niewiele. Psy we wsi szczekały na nie bez wyraźnego powodu. Przybyły doktor nie potrafił się doszukać żadnych poważnych dolegliwości. Stwierdził, iż zmiana pastwiska powinna pomóc zwierzętom wrócić do zdrowia. Tak się jednak nie stało. Wkrótce i kury znosić zaczęły zgniłe jaja, również przestawały jeść. Tydzień później owoce zbierane w sadzie okazywały się być robaczywe, gniły też nadzwyczaj szybko. Kilka zwierząt we wsi zdechło. Chłopi zaczynają się niepokoić, plotkują wciąż o nadciągającej pladze, choć nie ma jeszcze przypadków choroby na ludziach. Jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, odbije się ona finansowo na naszej rodzinie.” Trochę nowego kontekstu dla wydarzeń dziejących się wokół dworku odświeżyło umysł Kazimierza. Miał on jednak przeczucie, iż nie jest to pełny spis informacji. Dużo kilka kartek zdążyło już odpaść. Roczniki były nieczytelne, choć Kazimierz zgadywał, iż wydarzenia te spisane zostały pod koniec ubiegłego i w trakcie obecnego roku. Księgowy miał przeczucie, iż brakujące strzępy informacji znaleźć może w zamkniętym przez Alicję pokoju. Zagwostką nadal było jednak miejsce spoczywania do niego klucza. Proszenie o niego bezpośrednio Alicję byłoby nieuprzejme, w końcu był to prywatny pokój jej ojca, który zamknęła na jego oczach nie oddając klucza. Udał się więc roztargniony na kolację. Wszedł do jadalni jako ostatni, Alicja wraz z matką już tam siedziały. Usiadł na swoje poprzednie miejsce. Gdy tym razem służba podała tace, nie odezwał się. Jadł powoli, chciał zyskać czas na obmyślenie jak zdobyć dostęp do biura Zygmunta. - Waćpanna wybaczy, ale mam prośbę. Przeglądałem dane mi dokumenty i nie mogę wśród nich znaleźć aktu własności dla stajni. Czy mógłbym proszę rozejrzeć się po archiwum, by odnaleźć zaginiony papier? - Och, panie Rysiewski! To pewno dlatego, iż stajnia według dokumentów jest oficjalną częścią posesji. Dziękuję jednak za troskę, ma pan wprawne oko. Nie nabrała się. Najwidoczniej orientowała się conajmniej w podstawach odczytywania urzędowych druczków. Nie dziwota. Mimo, iż Zygmunt na oficjalnego spadkobiercę wyznaczył Stanisława, ten wolał oddać się samotności. To Alicja z dwójki rodzeństwa była bardziej przedsiębiorcza, ona zatrudniała służbę, zajmowała się formalnościami uprawy i handlu, ona wiedziała, które dokumenty wręczyć Kazimierzowi. Ta mała, niepozorna i urocza dziewczyna skrywała w sobie nadzwyczaj wielki rozum. Łatwo okpić się nie da. Drzwi do jadalni otworzyły się, do środka wparował zdyszany Jegor. - Proszę wybaczyć mi spóźnienie, starałem się jak najszybciej przywieźć kłodę z lasu. Halyjczyk usiadł za stołem, jego taca stała już na blacie, nie była jednak jeszcze odsłonięta. Spóźnienie stajennego wydłużyło czas dla Kazimierza, by ponownie obmyślił plan jak przechytrzyć Alicję. - Nie zwiedziłem jeszcze całej posiadłości. Czy mogłaby mnie waćpanna oprowadzić po kolacji? - Ach, oczywiście, jak sobie waćpan życzy. - A ja znów słyszałam - rzekła niespodziewanie Zbigniewa - ale nie wiem co mi mówił, tylko świst i szept, ciągle go słyszę. - Mamuś, proszę cię, już tyle razy ci mówiłam, żebyś się zachowywała. Po posiłku wstali od stołu. Alicja poprosiła Kazimierza, by nie ruszał się z miejsca, a sama znów odprowadziła matkę do pokoju. Powróciła po kilku minutach i kazała za sobą podążać. Jegor również towarzyszył w zwiedzaniu. Pierw przeszli przez drzwi, którymi wchodziła służba, Kazimierz potwierdził swoje wcześniejsze domysły, iż obok znajdowała się kuchnia. W niej stały kolejne dwoje drzwi, te na lewo otwierały się na spiżarnie, w której było również zejście do piwnicy. Te z prawej wychodziły na korytarz, obok wyjścia do ogrodu. Korytarz prowadził do sieni. Mniej więcej w jego połowie znajdowała się odnoga prowadząca do czterech małych pokoi dla służby. Jegor wyjaśnił, że jeden z tych pokoi należy do niego. Wzdłuż korytarza gęsto rozwieszone były portrety rozmaitych dostojników. Kobiet i mężczyzn. - Ci ludzie uwiecznieni na obrazach to moi przodkowie - wskazała ruchem dłoni na obraz przedstawiający krępego mężczyznę w futrze i z gęstą brodą - to był mój ojciec, Zygmunt Behurowicz. Tam, na drugim końcu korytarza wisi portret założyciela naszego rodu. Nosił imię Behur, jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu, gdy Księstwo Estów związało się unią z Królestwem Lechii, przybył on do króla oferując swe usługi. Przyjął wówczas wiarę w Peruna i wyruszył u boku monarchy na wojnę z Teutonami. Podczas rozstrzygającej bitwy, teutońscy czarnoksiężnicy przywołali pod swoją komendę straszliwą, łuskowatą bestię, by ta zgładziła króla i zniszczyła lechicko-estowskie wojska. Behur jednak w akcie odwagi, poświęcił swoje życie i w bohaterskim pojedynku pozbawił smoka jego ohydnej głowy, ratując tym samym króla od śmierci. Król uhonorował jego jedynego potomka tytułem szlacheckim, nadając mu nazwisko Behurowicz, a miecz Behura krąży w naszej rodzinie po dziś dzień. To właśnie jest ten miecz, który zdobi naszą jadalnię. Kazimierz był zafascynowany tą historią. Spoglądał z podziwem na portret legendarnego rycerza, a podziw ten przeniósł za chwilę wzrokiem na Alicję. Ruszyli dalej, do sieni, skręcając tym razem do drzwi, stojących przed schodami, za nimi ukazała się łaźnia. Behurowicze musieli być naprawdę dobrze prosperującym rodem, jeśli mogli sobie pozwolić na prywatną łaźnię. Parter domu był w całości zwiedzony, ruszyli teraz na piętro. Nie trzeba było wyjaśniać, iż pokój w prawym skrzydle należał do Kazimierza, jednak nową informacją było, iż pokój z balkonem, który stał obok, należał do Stanisława. W lewym skrzydle stał pokój Alicji, a naprzeciwko niego sypialnia Zbigniewy. W prostopadłym korytarzu znajdowały się drzwi prowadzące do biblioteki, a naprzeciwko nich biuro Zygmunta. Alicja jednak nie chciała pokazać jego wnętrza. Kazimierz więc ponownie pokonany, wrócił po kolacji do swojego pokoju. Za oknem robiło się już ciemno, zapragnął więc pooglądać zachód Słońca, miał na to idealny widok z frontowego okna. Słońce chyliło się ku horyzontowi, przybierając intensywną barwę, wierzby i wiśnie na rozległym podwórzu posiadłosci Behurowiczów okrywały się karmazynem, niczym dwór króla. Na linii lasu pojawiły się dwa drobne punkty. Przeszły one przez bramę i kierowały się wprost w kierunku dworu. Był to młody mężczyzna, ubrany w żupan i kontusz, w towarzystwie kobiety. Mężczyzna niósł zawieszony na plecach arkebuz. Kazimierz pomyślał, iż musi być to Stanisław, nie był jednak pewien kto dokładnie szedł obok niego. Czy była to wybranka jego serca, której życzył mu ojciec? Z pewnością była nieziemsko piękna, jej blond włosy połyskiwały w gasnącej tarczy ognia, a ona sama poruszała się z niebywałą gracją, lekko niczym piórko na wietrze. Obie postacie zniknęły Kazimierzowi z oczu, gdy podeszli pod drzwi i skryci zostali pod balkonem. Słyszał tylko ponownie ten głuchy huk bramy, który rozbrzmiał, gdy tu przybył. Położył się do łóżka i wkrótce doszedł do niego dźwięk trzaskających drzwi do sąsiedniej sypialni. Słyszał ożywioną rozmowę pary, choć ciężko było mu rozróżnić słowa, grube ściany wygłuszały przechodzące przez nie sylaby. Właściwie to nawet się nie starał ich zrozumieć, cenił cudzą prywatność. Wkrótce jednak posłyszał coś, co zdało mu się miłosnym zbliżeniem, zmieszał się więc nieco i wetknął głowę w poduszkę, starając się jak najszybciej zasnąć. Kazimierz miał znów ten sam koszmar. Zbudził się w środku nocy, lecz nie było to spowodowane złym snem. Do jego uszu dobiegało szuranie i drapanie. Po chwili przysłuchiwania, ustalił, że musi ono dochodzić ze strychu. Po omacku znalazł w biurku świecę wraz z krzesiwem i ruszył cichym krokiem z płomykiem przed piersią na korytarz. Doszedł do drabiny na drugim końcu. Zgasił na chwilę świecę i wszedł po ciemku na górę. Właz na jego szczęście był otwarty i z drobnym ciężarem ugiął się pod wolą jego ręki. Stawiając obie stopy na skrzypiących deskach strychu, ponownie rozpalił świecę. Przemierzał to pomieszczenie wzdłuż i wszerz, jednak nie znalazł nic, prócz guza na czole, gdy w ciemności uderzył o stromo schodzący dach. Liczył ujrzeć choćby szczura, wszechobecna pustka napawała go tylko niepokojem. W pewnym momencie natknął się na kawał uciętego sznura, jaki zwisał z belki ponad jego głową. Dwa kroki w przód ukazały mu w nikłym świetle połamane krzesło. Tylko graty i nic poza tym. Wrócił po bezowocnych poszukiwaniach powoli do swego pokoju i próbował ponownie zasnąć. Bez skutku, tej nocy nie zbudził się bez powodu. Miał wciąż przeczucie, iż jest coś, co powinien jeszcze zrobić. Wyszedł do ogrodu, jeszcze przed drzwiami zgasił świecę, by żaden z domowników nie spostrzegł, iż ktoś buszuje w nocy na zewnątrz. Srebrzyste światło księżyca niewyraźnie malowało kontury sadzonego kwiecia. Szedł obok ścieżki, delikatnymi kroczkami, by jego buty nie chrzęściły na żwirze. Musiał przejść kawałek drogi na około, gdy natrafił na żywopłot z winorośli. Lekko one zaszeleściły, przy kontakcie z jego barkiem, nie był jednak to szelest na tyle głośny, by przebił się przez ściany budynku. Udało mu się jednak w końcu dojść do studni niewykrytym. Księgowy zdumiał się jednak, gdy pod palcami wyczuł wieko studni, które nie chciało się podnieść. Macając wokół odkrył, iż Alicja zamknęła studnię na kłódkę. To był druzgocący fakt dla amatorskiego śledztwa Kazimierza. Musi teraz znaleźć dwa klucze ukryte gdzieś na rozległej posesji. Chwilę musiał przetrawić porażkę i gdy już miał zwrócić się na powrót do domu, olśniło go. Alicja tuż po odejściu od studni udała się do stajni. Gdzieś tam mógł spoczywać upragniony klucz do tajemniczej studni. Na drodze do stajni na szczęście nie stał już żaden żywopłot. Kazimierz podążał wprost, wiernie trzymając szlak obok żwirowej ścieżki. Brama do stajni okazała się być zamknięta. Jednak Kazimierz w srebrnym świetle księżyca dostrzegł stojącą obok drabinę, a idąc od strony studni, zauważył również otwarte okno. Minęła dłuższa chwila i Kazimierz chwiejnym krokiem przestawił ociężałą drabinę pod okno. Drabina była nieco za krótka, lecz wykalkulował, iż lekko podskakując uda mu się złapać krawędzi i podciągnąć do okna. Stanął wyprostowany na ostatnim szczeblu. Drabina kołysała się pod jego drżącymi stopami. Wiedział, iż musi podskoczyć tak, by nie zwalić jej na trawę, huk ciężkich uderzających o grunt pali mógłby zbudzić domowników. Zgiął lekko kolana, próbował wyczuć na jaką siłę może sobie pozwolić przy skoku, by nie przechylić za bardzo drabiny. Spojrzał w górę, oceniał, czy ograniczona moc skoku pozwoli mu się chwycić. Porażka mogła oznaczać złamany kręgosłup lub kark. Zdecydował się skoczyć. Chwycił się palcami tak jak planował, wierzgał chaotycznie nogami, próbując się podciągnąć. W końcu wzniósł lekko ciało w górę, przetoczył już jeden łokieć, zaraz drugi, już brzuch stykał się z framugą. Jedna noga stała już na drewnianym podeście po drugiej stronie, już przekładał drugą. Był w środku, zapalił świecę. Druga drabina, by zejść wewnątrz na ziemię, była na szczęście podstawiona pod podest. Zszedł i zaczął szukać klucza. Idąc wzdłuż stajni, słyszał rzężenie śpiących w zagrodach koni. Najwyraźniej one również miały zły sen. Na drugim końcu budynku zobaczył schowek na narzędzia. W framudze nie było drzwi, więc mógł przejść swobodnie. Pośród pił, sierpów, siekier, siodeł i innego oporządzenia, zauważył, że w blasku płomienia błyszczy się wiszący na ścianie klucz. Powrócił do studni. Delikatnie przekręcił zamek kłódki, ta wydała z siebie tylko ciche, metaliczne kliknięcie. Ciężar drewnianej klapy był niczym w porównaniu z masywną drabiną. Odchylił ją swobodnie. Zawiesił przywiązane do liny wiadro między kamiennymi ścianami studni i chwycił za kołowrót. Ten skrzypiał i trzeszczał niemiłosiernie, jednak hałas ten był nie do uniknienia, jeśli Kazimierz chciał wyłowić przedmiot zatopiony tam przez Alicję. Wiadro po pewnym czasie plusnęło o taflę wody, a przy tym echem rozeszło się, iż jego drewniane denko uderzyło o jakiś przedmiot. Kazimierz zanurzył wiadro w nadziei, że ów obiekt wpadnie sam do środka wraz z rwąco wlewającą się wodą. Po ogrodzie ponownie rozległo się skrzypienie kołowrotu. Wiadro pełne wody znalazło się na szczycie studni. Wewnątrz unosił się pożądany przedmiot. Kazimierz pod dotykiem dłoni wyczuł, iż jest to kolejny klucz, szczęściem był on przywiązany do osobliwego talizmanu, który unosił go na wodzie, niczym wędkarski spławik unosi haczyk. Teraz szybko domyślił się, iż na pewno otwiera on biuro Zygmunta. Zagadka była już coraz bliżej rozwiązania. Nim się zwrócił w stronę domu, coś chwyciło go za bark oraz udo i gwałtownie rzuciło na murawę. - Co tu knujesz kundlu? - szeptem wycedził czyjś głos - Oddawaj co ukradłeś, albo rozpruję ci brzuch. - Spokojnie to tylko ja, Kazimierz - księgowy poznał po chwili głos Jegora - w dzbanku w moim pokoju skończyła się woda, nie wiedziałem gdzie znaleźć więcej, a nie chciałem nikogo budzić. Przyszedłem tu do studni, woda tu jest taka chłodna i orzeźwiająca. - Gdzie masz dzbanek? Nie napełnisz go? - Jest środek nocy, jestem jeszcze zaspany, napiję się bezpośrednio z wiadra. - Niczego w studni nie znalazłeś? - A co miałem tam znaleźć? Mam tu w wiadrze tylko wodę. Jeśli chciałeś połowić monety szczęścia, to zły pomysł, one opadają na dno. - Dobra - Jegor zamyślił się na jakiś czas, próbował prawdopodobnie ochłonąć - Idź waść już spać, to nie pora na nocne wędrówki. Ja tu zostanę chwilę, też muszę się napić. - Mam tu klucz od włazu, zamknij go proszę i odnieś go do stajni. Jegor zabrał klucz i nie odezwał się. Gdy Kazimierz szedł w stronę domu, spojrzał za siebie i widział jak stajenny wierci się przy studni i wyraźnie czegoś szuka. To niesamowite, że potrafił zakraść się tak blisko, nie wydając jednocześnie żadnych dźwięków. Kazimierz przybył w dobrym momencie, chwila zwłoki i Halyjczyk mógł zgarnąć zdobycz przed nim. Nie wiedział tylko po co Jegor mógł wychodzić na zewnątrz o tej porze? Czy też szukał tego klucza z premedytacją? A może również nie mógł spać i wyszedł na spacer, przypadkowo go spotykając, a rzucił się na Kazimierza, by czuwać nad bezpieczeństwem domostwa. Kazimierz będąc wewnątrz nie zmierzył od razu do sypialni. Jego celem było dostanie się wpierw do biura i jak najszybsze zabezpieczenie reszty pamiętnika. Klucz w zamku pracował łagodnie, prawie nie robiąc hałasu. Wnętrze pomieszczenia było ciasne, pod ścianami stały wysokie szafy na archiwa, a na środku pięknie zdobione hebanowe biurko. Pierwszym instynktem Kazimierza było zajrzeć do szuflady i nie omylił się. Właśnie tam spoczywały brakujące kartki, które wkrótce poukładają historię plagi w całość. Zabrał je z szelestem i cichym marszem ruszył do pokoju. Odłożył papiery na biurko, wskoczył na pierzynę i przez resztę nocy spał spokojnie. * * * Jakież było zdziwienie Kazimierza, gdy pannica widziana wieczorem u boku Stanisława, okazała się być homunkulusem. Czy wieczorna rozmowa i nocne igraszki były tylko częścią osobliwego koszmaru? Tak próbował sobie to tłumaczyć księgowy. Jej włosy nie były blond, jak zdawało się w wieczornym świetle, lecz śnieżno białe, skórę również miała jak marmur, a oczy jak dwa ametysty. Strój jej elegancją przyćmiewał nawet suknię Alicji. Siedziała przy stole, obok Stanisława, jadła śniadanie jak każdy inny domownik, jedynie jej porcja była nieco mniejsza. Stanisław wyglądał na człowieka wątłego i posępnego. Charakteryzował się wielkiej powagi spojrzeniem, w przerwach między kęsami często wzdychał pod nosem. Kazimierz zauważył, że w jadalni oba tablo na broń strzelecką nie były już puste. - Dzień dobry, nazywam się Kazimierz Rysiewski - księgowy podszedł do Stanisława i uścisnął mu dłoń - pańska siostra zatrudniła mnie na dworze jako księgowego. Wyczekiwałem okazji, by wreszcie pana poznać, bardzo mi miło. - Mi również - krótko odpowiedział Stanisław, po czym na powrót usiadł za stołem. - Waćpan tak dużo czasu spędza na polowaniach, czy nie jest męczące nosić cały dzień tak ciężką broń? - Od tego mam służkę. Stanisław unikał rozmowy z Kazimierzem, reszta śniadania minęła więc w niezręcznej ciszy. Służka powstała raz ze Stanisławem i aż do drzwi nie opuszczała go na krok. Księgowy po śniadaniu nie mógł się doczekać, aż przejrzy nowo znalezione notatki, ekscytacja rozpierała mu pierś. Nie mógł tego zrobić zaraz po przebudzeniu, nie jest się w stanie skupić z pustym żołądkiem. Wrócił pędem do pokoju. Pliczek papierów był skromny, ponownie, niektóre zapiski były ciężkie do odczytania. Znalazł jednak warte uwagi fragmenty. “14 styczeń 16… roku Jestem pod wrażeniem zdolności mego syna. Księgi, które przyniósł jakiś czas temu, okazały się być pełne wiedzy, którą chciał zgłębić. Wkrótce zaprezentował nam efekty swych nauk. Dwoje nowych sług zawitało do naszego dworku, to homunkulusy. Jedzą mniej, nie potrzebują pieniędzy, czasu wolnego, bezwzględnie wykonują nasze polecenia. Stanisław nadzwyczajnie szybko pojmuje tajniki zapisane na tamtych kartkach. Jestem ciekaw jak wkrótce przebije swoje osiągnięcia.“ “23 kwiecień 16… roku Jestem na skraju wykończenia. Plaga nie przechodzi. Prawie całe bydło już padło, a chłopi nie chcą wpuścić nas do wioski. Służba chce się wynieść, boją się plagi. Mówią, że dręczą ich koszmary, nie mogą spać, bo coś ciągle drapie ściany, narzekają na wszechobecny chłód. Mnie również koszmary nie opuściły, ta czarna postać wciąż i wciąż wyżyna krowy. Obawiam się, że robi się ze mną źle, zaczynam słyszeć za uchem dziwne szepty, mino, że nikogo nie ma w pobliżu. Ostatnio cała moja rodzina pojechała do Setypnic, gdy ja zostałem sam w posiadłości, by sporządzić raport finansowy. Przysięgam, że zawsze zamykam wszystkie drzwi, ale gdy wyszedłem z biura, gdy potrzebowałem zajżeć do jednej książki, drzwi do biblioteki były już otwarte. Żadno ze służby nie potrzebuje przecież tam łazić.” Kazimierza przeszedł dreszcz. Jak to możliwe, iż zmarły prawie pół roku temu Zygmunt Behurowicz miał ten sam sen co on? I czy służba też śniła to samo? Senior Behurowiczów popadał w szaleństwo, zupełnie jak teraz jego żona. Mieszkańcy posiadłości ciągle coś przed nim ukrywają. Spożył już śniadanie, ale był głodny wiedzy, czuł, iż między ścianami posiadłości czai się na niego jakaś groza. Zygmunt wspominał już dwa razy o tajemniczych księgach, Kazimierz postanowił więc, iż aby podążyć dalej tropem, powinien on udać się do biblioteki. Stojąc przed drzwiami, z ulgą przekonał się, iż bibliotekę zastał otwartą. W środku ściany wyłożone zostały regałami wznoszącymi się pod sufit, a środek pokoju przecinały dwa kolejne. Wnętrze było dość zakurzone, nikt tu od dawna nie zaglądał, Kazimierz zląkł się, że trafić może na fałszywy trop. Przeglądał pokolei grzbiety mnogich i zakurzonych ksiąg. Szukał raczej takich, które ujawniały się stanem niedawnego użytkowania, poszukiwania te były jednak mało owocne. Absolutnie żadna książka nie pasowała mu do tematyki jakiej poszukiwał. Były tam finanse, ogrodnictwo, rolnictwo, sadownictwo, jeździectwo konne, myślistwo, lecz nic co mogłoby budzić grozę. Drzwi do biblioteki uchyliły się za Kazimierzem. Zaalarmował go cichy skrzyp nienaoliwionych zawiasów. Odwrócił się i ujrzał wchodzącego do środka Stanisława. Młody szlachcic wydawał się zaskoczony, zwrócił na chwilę głowę za swoje plecy i wykonał drobny ruch dłonią, jakby kogoś zatrzymywał. - Pan też lubi czytać? - zapytał Stanisław. - Tak, to w końcu część mojego zawodu, lubię jednak od czasu do czasu pogrzebać w nieco innej tematyce. - Interesuje pana coś konkretnego? Mogę pomóc znaleźć. - Cóż, jeśli można, chciałbym dowiedzieć się czegoś o homunkulusach, wczoraj zobaczyłem je po raz pierwszy w życiu. To niezwykłe jak podobni są do ludzi, a jednocześnie tak różni. - Obawiam się, że nasza rodzina nie ma ksiąg zgłębiających ten temat. - Szkoda, w takim razie poszukam sobie innego zajęcia. Miłego dnia. Kazimierz wiedział, iż szlachcic skłamał, czuł głęboko w kościach, że księgi muszą znajdować się gdzieś na terenie posiadłości. W domu wciąż był pokój, którego nie zwiedził i była to sypialnia Stanisława. Jak się jednak do niej dostać? Mógłby podstawić pod balkon drabinę stojącą przy stajni i wybić okno, lub wyważyć drzwi. Takie działanie jednak zostawiłoby za dużo śladów. Nie był już w stanie nic zdziałać w pojedynkę, potrzebował pomocy, nie mógł tylko poprosić żadnego z domowników. Wtedy go olśniło, Jegor był tu od niedawna, on zdawał się szczerszy od reszty, już raz mu pomógł, teraz więc może spróbować zwrócić się do niego jeszcze raz. W końcu Lechici uważali Halyjczyków za lud mało lojalny i skory do przekupstwa. Spodziewał się znaleźć Jegora w stajni. Gdy wychodził z biblioteki, za progiem stała marmurowa służka. Schodząc po schodach zauważył, że gdy zniknął jej z pola widzenia, ta weszła towarzyszyć Stanisławowi. Stajnia była otwarta, Jegor stał tam i karmił pokolei konie. Zwierzęta te wydawały się być zlęknione bez wyraźnego powodu. Halyjczyk głaskał je troskliwie po karkach i bujnych grzywach, zdawało się to je lekko uspokajać. Odwrócił nagle głowę w stronę Kazimierza, słysząc nadciągające kroki. - Jegorze, jest coś co muszę wyznać, nie mam jednak do kogo się zwrócić i zostajesz mi tylko ty, jako, że obaj pracujemy tu od niedawna. Czy nie śniłeś ostatnio o czarnej postaci wyżynającej krowy? - Co takiego? Skąd ty o tym wiesz? Nikomu o tym nie mówiłem! - Ja również o tym śnię, i nie tylko ja. Spójrz proszę na te notatki sporządzone przez nieboszczyka Zygmunta, on również to widział. Wkrótce coś doprowadziło go do szaleństwa, które dręczy teraz jego żonę. Myślę, że w tym domu dzieje się coś okropnego i potrzebuję twojej pomocy. Nie mogę zaufać Behurowiczom, gdyż oni cały czas ukrywają przedemną kluczowe fakty. - Dobrze, mogę ci pomóc, ale chce coś w zamian. Tak więc czego ode mnie oczekujesz? - Dwóch rzeczy, po pierwsze, musisz zdobyć dla mnie klucz do pokoju Stanisława, wiem, że byliście kiedyś razem na polowaniu. - Tak, to prawda, ceni on sobie moje doświadczenie oraz brak pytań. Udam się dziś na polowanie. Mam w swoim pokoju kawałek gliny, mogę odbić na nim formę klucza, którego tak pragniesz. Będę musiał tylko po wszystkim pojechać do Setypnic, by kowal mógł zrobić porządny odlew. W Behurownikach to niemożliwe, raz, że plaga, dwa, że kojażą już, że pracuję na tym dworze, a stąd nikogo nie wpuszczają do wioski. - Niech będzie. Chciałbym też, abyś poprosił kogoś, by przybuł tu z pomocą. Czy mógłbyś wezwać tę wiedźmę, o której wspominałeś? - Nie, mieszka zbyt daleko. Nawet jeśli do niej dotrę, może mi odmówić, ona pomaga tylko swoim okolicznym wioskom. Jednak skoro i tak mam już jechać do Setypnic, mogę poprosić tamtejszych kapłanów Swaroga o przybycie. Daj mi jednak te zapiski, mogą chcieć poznać zagrożenie nim się zdecydują. - W porządku, czego więc chcesz w zamian za pomoc? - Pokryj koszty za kowala i zmarnowany dzień pracy, a także oddaj mi klucz do biura. Wiem że go wyłowiłeś wtedy w nocy i lepiej nie wymiguj się. Sam go ci odbiorę jeśli będę musiał, a wtedy może to nie być jedyna rzecz jaką stracisz. - Zgoda, dam ci go, gdy wykonasz zadanie. - W takim razie udam się już do swojego pokoju. Powrócę późnym wieczorem. Śledztwo zdawało się iść do przodu dużymi krokami. Teraz jednak dla Kazimierza nastąpił czas na odpoczynek. Póki Jegor nie wróci z nowo wytopionym kluczem, miał związane ręce. Udał się więc do ogrodu, by zrelaksować się na ławce wśród mnogich barw kwiecia. Na miejscu zastał pracującą Alicję w towarzystwie dwóch homunkulusów. Obserwował przez chwilę, jak cała ta trójka zbiera winogrona. Obaj słudzy poruszali się niby jak ludzie, lecz nie dało się nie spostrzec ich pewnej mechaniczności. To sprawiało, że Kazimierz czuł się nieswojo w ich towarzystwie. - Użyczyć może pannie dodatkowej pary rąk? - zapytał po czasie, chcąc się bliżej przyjrzeć. - Jeśliś waćpan tak łaskaw, to poproszę. Tam za ogrodem, w tych domkach kiedyś mieszkali nasi pracownicy. Zbierali winogrona, opiekowali się stajnią, stróżował wokół murów. Wystraszyli się plagi i uciekli, teraz te winogrona muszę zbierać sama. Zbierali maleńkie owoce do obszernych wiader. Kazimierz przyglądał się umięśnonym ciałom sług, był pewien, iż ścisk ich pięści mógł z łatwością skruszyć ludzkie kości. Teraz jednak albinosi obchodzili się z miękkimi owocami z należytą delikatnością. Podczas pracy do ich uszu dobiegł huk. Chaotyczne wrzaski zanosiły się zza drzwi domu. Cała czwrórka pobiegła do drzwi sprawdzić co się dzieje. W korytarzu chwiała się Zbigniewa, w jej dłoni znajdowała się dymiąca lufa krócicy. W drugiej dłoni dzierżyła nadziak, którym szaleńczo machała wokół, robiąc przy tym dziury w ścianach. W pewnym momencie szerokim zamachem stronciła portret swego męża, doszczętnie rozbijają drewnianą ramę obrazu. Sapała i charczała, a piana toczyła się jej z ust. - Szybko, złapcie ją! Uspokójcie! - krzyczała Alicja do albinosów - Jegor! Jegor choć, pomóż mi! Szybko! - Nie ma tu Jegora. Posłałem go do miasta. - Co takiego? Albinosi chwycili za bułaty wiszące między obrazami. Parowali płazami niezgrabne uderzenia młota Zbigniewy, przysuwając się coraz bliżej kobiety. - Wychodzi na to, że muszę się zdradzić. Czytałem pamiętnik ojca waćpanny, w tym domu dzieje się coś straszliwego, posłałem po pomoc. - Jak pan mógł! Renoma naszej rodziny… Ca-cała fortuna… Nikt nie może o tym wiedzieć! Słudzy wytrącili nadziak z rąk Zbigniewy kołowym ruchem szabli, napierając na dziób kolca. W mocnym uścisku złapali ją za ramiona. - Zaprowadźcie ją do sypialni i podajcie zioła nasenne. - W tym domu wszyscy pokolei tracą rozum, ludzie cierpiął na koszmary, zwierzęta chorują i umierają. To nie jest zwykła plaga. Czemu waćpanna to ukrywa? - Dobrze, wszystko wyjaśnię - głos Alicji łamał się, dziewczyna nie mogła już powstrzymać płaczu - pójdźmy proszę tylko do mojego pokoju. Tam czuję się bezpiecznie. Siedzieli razem na krawędzi łóżka. Łzy spływały mozolnie po policzkach Alicji. Kazimierz podał jej swoją chustę, by mogła przetrzeć twarz i wyglądać jak godna swego stanu kobieta. Młoda szlachcianka powstała i podeszła do komody przy przeciwległej ścianie. Wyciągnęła stamtąd pomięty świstek papieru i trzymała go kurczowo w drżących dłoniach. Wróciła na swoje miejsce na krawędzi łóżka i poczęła mówi uspokoiwszy się. - Zawsze byliśmy szanowaną rodziną, wiodło nam się wspaniale. Patrzyłam zawsze z dumą na portrety mych dziadków i babć, z myślą, że kiedyś będę mogła się porównać do ich wielkości. Chciałam, żeby i moi potomkowie spoglądali tak kiedyś na mój portret, gdy odejdę już na Bezkresną Polanę Welesa. Jednak ta sielanka już dawno się skończyła. Nadeszła ta osobliwa plaga i mój ojciec… Musiałam się zająć gospodarstwem, Staszek się do tego nie nadaje. Nie mówiłam nic, gdyż chciałam chronić renomę naszego rodu. Nie chciałam być wyszydzana, nie chciałam odstraszać nowych pracowników, takich jak pan. Kto by chciał odwiedzać, a tym bardziej pracować w miejscu, które doprowadziło gospodarzy do szaleństwa. Gdybym wezwała kapłanów, rozeszłyby się plotki o duchach, nawiedzeniach i innych takich. Już wystarczy, że w Behurownikach nazwali nasz dom ‘domem czarta’. Chłopi wierzą, iż w naszych włościach czai się zło i nie wpuszczają nas do wioski, goniąc wszystkich domowników widłami, kosami, siekierami i sierpami - Alicja zamknęła oczy i zamilkła na chwilę. Drobnymi dłońmi wręczyła pomięty papier do rąk księgowego - To jest ostatni list mego ojca. Czytam go co wieczór i co wieczór cicho szlocham mocząc łzami poduszkę. Proszę, niech go pan przeczyta, jeśli chce pan poznać całą jego historię. “29 kwiecień 16… roku Alicjo, Stanisławie, Zbigniewo. Przepraszam. Piszę ten list w chwilowym przebłysku świadomości. Wiem, że ta chwila nie potrwa długo, więc chcę wyjaśnić jak najwięcej mogę. Szept, który słyszałem od tak długiego czasu, zrozumiałem niedawno jego mowę. On do mego ucha wrzucał komendy, bym krzywdził tych, którzy najbliżej są mojego serca. Wiem, że wkrótce nie będę już zdolny się wstanie powstrzymać. Dlatego dla waszego dobra postanowiłem zakończyć swój żywot. Moje ciało znajdziecie na strychu, wiszęce na zaciśniętej wokół szyji pętli. Jeszcze raz przepraszam, że próbowałem was skrzywdzić. Zawsze byliście dla mnie najcenniejsi. Żegnajcie. Zygmunt Behurowicz” Kazimierz skończył przemierzać oczami list. Do całości układanki brakowało tylko jednego, przyczyny, od której wszystko się zaczęło. Oddał list do rąk Alicji, nabrał powietrza do płuc i zapytał wprost. - Muszę się dostać do sypialni twojego brata, aby poznać przyczynę tego szaleństwa. Czy od teraz nie staniesz już mi na przeszkodzie? Alicja lekko drgnęła głową w twierdzącym geście. Ich rozmowę przerwał jednak nagły huk. Raptownie podnieśli się z łóżka i wybiegli z pokoju. Rozwierając szeroko drzwi, wparowali do sypialni Zbigniewy. Ta leżała teraz na podłodze, z dziurą na potylicy. Ściany, sufit i podłoga ubabrane były w krwi, a obok ciała kobiety, leżała krócica z dymiącą jeszcze lufą. * * * Runo szeleściło pod stopami. Między konarami panował półmrok. Jegor powoli osuwał dłońmi gałęzie sprzed swoich oczu. Prowadził Stanisława tropem jelenia. Kopyta odciśnięte były głęboko w ziemi, to musiał być okaz imponujących rozmiarów. Cała trójka szła niemal bezgłośnie, tylko służka na tyłach marszu robiła nieco więcej hałasu. Jegor wciąż zaprzątał sobie głowę, jak wykraść Stanisławowi klucz. Ciągła obecność homunkulusa nie dawała mu sposobności na kradzież kieszonkową. Jej ametystowe oczy zdawały się dokładnie rejestrować każdy jego ruch. Zatrzymał się nagle, zniżył nieco jedną gałąź i gestem ręki kazał spojrzeć Stanisławowi przez szparę liściach. W niewielkiej odległości od nich stał megalocerus, olbrzymi jeleniowaty. Stanisławowi zaświeciły się oczy, wznósł arkebuz i chciał wypalić, jednak Jegor położył dłoń na grzbiecie lufy i powoli ją opuszczał. - Nie tego, to święte zwierzę. Niewiele z nich mieszka jeszcze w puszczach. Dłoń Jegora znalazła się w pobliżu torby szlachcica. Przelotnie spojrzał na służkę, a ta jak zahipnotyzowana wpaytrywała się w ogromne zwierzę. Płynnym ruchem dłoni, niczym łeb pełzającego węża, Jegor wsunął palce do środka torby. Siedzieli w gęstwinie, z ograniczoną widocznością, nawet sokół nie dostrzegłby nic podejrzanego. Wymacał coś, co przypominało metalowy pierścień. Delikatnie unosił go oplatając palcami. W swojej torbie miał już przygotowaną grudkę gliny, przycisnął do niej przedmiot, opierając ją o swoje udo. Starał się nie zdejmować wzroku z twarzy Stanisława, aby ten również nie zwrócił od niego wzroku w niewłaściwym kierunku. Umieścił przedmiot z powrotem do torby i wycofał dłoń. Olbrzymi jeleń w tym czasie maszerował powoli w stronę gęstego poszycia i zniknął nieświadomy wzroku młodego myśliwego. Cała trójka wyszła z między gałęzi i przystanęła na skromnym kawałku pustej połaci trawy. - Czy dalej na wschód bory są równie gęste co tu Jegorze? - zapytał niespodziewanie Stanisław. - Nie - odpowiedział Jegor - tereny leśne są głównie na zachodzie stepu. Im dalej na wschód, tym coraz bardziej rzedną, a na terenach w pełni dzikich trudno jest trafić na większe skupisko drzew. - Rozumiem, pewnie tak wyglądają Bezkresne Łąki, jak ten szeroki step. - Myślę, że mniej tam jest rozlanej krwi - zadumał się na chwilę - Cóż trop wskazał mi zwierzynę, na której ręki podnieść zabronili mi bogowie. Będą już powracał do posiadłości. Szczęśliwych łowów paniczu. I zniknął w gęstwinie, z której wyszli. Maszerował jeszcze przez jakiś czas miarowym krokiem w stronę dworka, a gdy ustalił, iż znajduje się na odległości, z której nikt go nie posłyszy, skręcił na zachód. Poruszał truchtem przez kilkanaście minut, po czym zatrzymał się, zebrał chrust i rozpalił ognisko. Z kilku patyków ułożył coś na wzór rusztu, na którym położył grudkę gliny z odbitką. Na szczęście forma wyszła dobrej jakości, musiał ją tylko wysuszyć, by nie zdeformowała się podczas drogi do miasta. Siedział nad ogniskiem około pół godziny. Po tym czasie zabrał utwardzony kawałek formy do odlewu, zatarł ślady i ruszył dalej na zachód. Wybiegł z między drzew. Przed jego oczami wznosiły się Behurowniki. Nie chciał się narażać na wzrok mieszkańców, próbował więc niepostrzeżenie obejść wioskę i porwać jakiegoś wierzchowca. Omiatał wzrokiem obrzeża osady, jednak żaden koń nie pasł się w pobliżu. Spostrzegł jednak podłużny budynek, który w jego mniemaniu mógł być stajnią. Zbliżał się więc do zabudowań w pośpiechu. Chłopi wykosili już wysokie trawy oplatające wioskę, nie miał się więc jak schować. Najlepiej więc było oprzeć się plecami o jakąś ścianę. Na jego nieszczęście zza rogu domniemanej stajni wyszedł starszy mężczyzna, ten od razu spostrzegł Halyjczyka i stanął jak skamieniały. - Ejże ty! Wracaj do domu czorta łajdaku! Nie chcem tu takich… - Milcz - Jegor już dawno nauczył się na własnej skórze, że najlepszym środkiem perswazji, jest lufa wycelowana rozmówcy prosto w pierś. Tak więc uniósł na rękach przewieszony przez plecy arkebuz i rzekł - Siodłaj mi konia. Starzec usłuchał. Weszli we dwójkę do środka budynku. Tam Jegor spojrzał na zwierzęta, wszystkie wyglądały na wymarniałe i niedożywione, niespokojnie kręciły łbami. Plaga dotkliwie odbiła się na ich zdrowiu. Podszedł na koniec budynku, a koń w tamtejszej zagrodzie powitał go radosnym parsknięciem. Wyglądał na młodszego i zdrowszego od reszty, tego wybrał Jegor. Starzec przygotował rumaka do podróży. Halyjczyk wskakując mu na grzbiet zwórcił głowę do starca. - Zwrócę go przed zachodem - po czym pognał drogą w stronę Setypnic. Wznoszące się masywne mury sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych do rozmiarów samego miasta. Jegor przejechał przez bramę i wynajął miejsce dla konia w pobliskiej stajni. Przechadzając się ulicami, oglądał otaczającą go architekturę. Na stepie rzadko miał okazję odwiedzać większe skupiska ludzkie. Budynki były bogato ozdobione w rozmaite festony, fryzy i płaskorzeźby, choć widać było wyraźnie, iż owe zabudowania nadgryzione zostały już przez ząb czasu. Najbardziej bogactwem wyróżniał się z nich ratusz, znajdujący się na głównym placu. Dorównywać mu mogła jedynie świątynia. Rozglądał się po straganach i lokalach, nie było ich zbyt wiele i większość oferowała raczej usługi spożywcze, mało kto sprzedawał towary luksusowe. Usłyszał metaliczny szczęk, gdy kroczył w pobliżu piekarni. Za zaułkiem zauważył małą kuźnię z której wylatywały dźwięki intensywnej pracy. Wszedł do środka. Przy kowadle pracował mężczyzna, którego dłonie wyglądały jak obuchy młota. Ten początkowo nie zauważył klienta, będą w całości pochłonięty pracą nad podkowami. Iskry leciały mu spod pięści trzymającej krótki, masywny obuch. - Czego trzeba? - rzucił szybko kowal orientując się, że nie jest już sam w pomieszczeniu. - Potrzebuję wykonać odlewy z tych dwóch form - Jegor wyjął dwa kawałki zaschniętej gliny. - To klucze? - Tak, potrzebuję zapasowych dla małżonki. - No dobrze, mogę je odlać. Przyjdźć pan tak jakoś mniej więcej, gdy obrzęd skończy się w świątyni. Jegor podziękował i wyszedł, wrócił na rynek. Miarowym krokiem zmierzał w stronę świątyni, która tworzyła jedną ze ścian okalających plac główny. Ze wszystkich konstrukcji była ona najwyższa, a na szczycie jej wieży wkrótce zakołysać się miał dzwon. Podchodząc bliżej, uchylił ciężką dębową bramę i znalazł się w środku. Wnętrze było jeszcze ciemne. Czuć było woń palonych knotów i tylko drobne skry majaczyły w oddali. W ich okolicy, za ołtarzem widział krzątającego się kapłana, będącego już w podeszłym wieku i ubranego w ceremonialną tunikę. Zapalał on po kolei ustawione świece, teraz zmierzał również rozniecić światło wzdłuż kolumn i wtedy zobaczył stojącego u wejścia gościa. Odłożył swoją świecę i przyspieszył kroku. - Obrzęd jeszcze się nie zaczął, proszę jeszcze chwilkę zaczekać. - Przybyłem w innej sprawie. Jestem stajennym na dworze Behurowiczów, przyszedłem prosić o kapłańską pomoc. Proszę spojrzeć na ten pamiętnik zmarłego Zygmunta. - Cóż to? Behurowicze, zasłużony to ród, wiele poczynili dla rozwoju miasta - kapłan spojrzał na przywiezione notatki - Wygląda to poważnie, chodźmy do mojej kwatery, tam porozmawiamy. Jegor podążył za kapłanem. Weszli za drzwi stojące za ołtarzem, podążali długim korytarzem, który w pewnym momencie skręcał w prawo. Doszli do sektora kwater kapłanów. Duży salon mieścił w sobie kilka par drzwi, a jedne z nich prowadziły do skromnej sypialni starszego kapłana. Usiedli przed małym okrągłym stoliczkiem, kapłan zaczytywał się w zapiski Zygmunta i stwierdził ponuro. - Nie wiem, czy jestem w stanie jakkolwiek pomóc, to wychodzi poza mój zakres zdolności. Sprawa wygląda jakby potrzebowała ingerencji specjalisty. Znam jednak człowieka, który mógłby pomóc, to niejaki Albrecht z Teutonii Wschodniej, wyznawca Wotana, jednak nim przybędzie minąć może nawet kilka tygodni. - Obawiam się, że mój zleceniodawca nie będzie chciał tak długo czekać. Ale cóż, w porządku, będę musiał zanieść tę informację z powrotem. Na pewno nie ma nikogo innego w pobliżu? - Przykro mi, nie. Czas już na mnie, dzwony na obrzęd już biją, wierni się pewno zbierają. Dzwon rzeczywiście już bił. Dwójka mężczyzn powstała od stołu, kapłan skierował się na powrót w stronę ołtarza, Jegor natomiast poszukał tylnego wyjścia. Nie widziało mu się ani przepychać przez tłum szturmujący świątynną bramę, ani zostawać w środku na obrzęd. Postanowił wolnym krokiem skierować się już po odbiór odlewów. Podwórze posiadłości Behurowiczów skąpało się w ciepłych promieniach wieczornego Słońca. Jegor wracał przez las główną drogą, wprost do żelaznej bramy. Zdziwił się niemało, gdy zobaczył przed domem zwęglony stos, opleciony gasnącymi płomieniami, Kazimierz i Alicja stali obok niego. Dym buchał jeszcze gęsto. Kobieta osunęła się na ziemię z płaczem, Kazimierz podniósł ją i spojrzał na zbliżającego się Jegora. - Co tu się dzieje? - spytał zdezorientowany Halyjczyk. - To pani Zbigniewa - odpowiedział księgowy. - Welesie… - Udało ci się? - Proszę, oto klucz - Jegor spojrzał się chwilowo na Alicję i wrócił wzrokiem do Kazimierza - Zapłacisz mi później. - A co z pomocą? Czemu jesteś tu sam? Miałeś kogoś sprowadzić! - Kapłani odmówili pomocy, musisz radzić sobie sam. Dopiero za kilka tygodni może przyjechać niejaki Albrecht. - Nie mogę tyle zwlekać, musimy działać już teraz. Pójdź ze mną do pokoju Stanisława, będziesz wypatrywał przez okno, czy panicz nie wraca z lasu. Ty panno Alicjo, zostań tu. Jeśli Stanisław zobaczy cię zapłakaną, kupi to nam trochę czasu na ucieczkę. Chodźmy. - Zakończcie to, niech ten koszmar się już skończy - wymamrotała Alicja. Po przekroczeniu progu Jegor poprosił Kazimierza o obiecany klucz i zapłatę, najwyraźniej nie chciał, by wymianę widziała Alicja. Weszli na górę. Kazimierz obejrzał klucz wykonany przez Jegora, nie była to piękna, finezyjna robota, ale najważniejsze, by działał. Umieścił klucz w zamku i przekręcił go. Coś metalicznie zaklekotało i drzwi do sypialni Stanisława stanęły otworem. Wnętrze było ciemne. Ciężkie kotary zasłaniały dopływ światła z okien i balkonu. Jegor podszedł do nich i wpuścił do pokoju promienie Słońca. Kazimierzowi zakręciło się w głowie, nagły błysk światła oślepił go na chwilę, lecz jego wzrok się po czasie przyzwyczaił i ujrzał, że ściany i podłoga pokoju wymalowane były symbolami, których nie potrafił pojąć ograniczonym, ludzkim umysłem. Nakreślone kręgi, kwadraty magiczne, starożytne pieczęcie królów-magów. Nie był w stanie zidentyfikować substancji, jakimi były nałożone. Pod ścianami pokoju stały łóżko, szafa, biurko i mała, prywatna biblioteczka. Wśród ksiąg leżących na półkach, leżały trzy stare, oprawione w skórę, których grzbiety nie zdradzały tytułów. Bliższa inspekcja Kazimierza wykazała, że każda z ksiąg to trzytomowy grymuar. Księgowy zajrzał do szuflady biurka. W środku znalazł stary pamiętnik Stanisława. To mógł być ostatni brakujący element historii rodu Behurowiczów. “20 styczeń 16… roku Test przebiegł pomyślnie. Zarówno pierwszy jak i drugi homunkulus powstały bez komplikacji. Ich ciała są perfekcyjnie urzeźbione i błyskawicznie reagują na moje komendy. Jedynie jak dotąd nie udało mi się rozwiązać problemu z niedoborem pigmentu, ale wierzę, że będę pierwszym, który tego dokona. Mimo wszystko ojciec jest zadowolony. Jednak dla mnie to zaledwie początek, nigdy nie zadowoliłbym się pustymi kukłami. Teraz, gdy nabrałem już pewności w zdolności jakie posiadam, mogę zająć się moim prawdziwym zadaniem. Wystarczy tylko, że podczas kształtowa naczynia otworzę małą szczelinę, a przepływ energii zrobi wszystko za mnie. To będzie prawdziwy przełom w dziedzinie alchemii. Już nigdy nie będę musiał być sam.” Takim wpisem kończył się pamiętnik Stanisława. Kazimierz odłożył zapiski do szuflady i zajrzał jeszcze do szafeczki pod nią. Był tam drugi dziennik, ten utrzymany był w nieco lepszym stanie. Na jego wierzchu widniało imię ‘Zofia’. “26 styczeń 16… roku Widziałam jak Staś prowadzi wieczorami swój pamiętnik, więc i ja spróbuję. Wielce jestem wdzięczna Stasiowi za to co dla mnie zrobił. Nie potrafię opisać uczucia, gdy pierwszy raz postawił przede mną lustro, a ja poznałam w nim własne odbicie. Czułam na skórze powiew mrozu i ciepło promieni Słońca, gdy stałam z nim na balkonie. A gdy spojrzeliśmy na siebie, czułam i ciepło wewnątrz siebie. Jedyne co mi się nie podoba, to, że musimy wychodzić w głąb lasu, by otwarcie ze sobą porozmawiać. Nie możemy jeszcze ujawnić mojego istnienia, nikt z domowników nie zrozumie dokonań Stasia. Staś mówi mi, że mamy jeszcze wiele do poprawy nim ogłosimy się światu. Czuję, że to co jest wewnątrz mnie jest niebezpieczne, z całych sił staram się to utrzymać na miejscu.” - Stanisław wraca - rzucił nagle Jegor. Halyjczyk poczekał, aż Stanisław podejdzie do klęczącej na zewnątrz siostry i skupi wzrok na niej. Delikatnie zasuwał kotary okien, a w między czasie Kazimierz chował pamiętnik do szafki biurka. W sypialni znów zapanowała ciemność. Księgowy złapał za leżące na biblioteczce grymuary i wyszedł z towarzyszem z pokoju. Zamknęli za sobą drzwi i rozeszli się. Jegor udał się od razu do biura Zygmunta, zamykając się wewnątrz. Kazimierz ruszył do swojej sypialni, by w spokoju przestudiować znalezione grymuary. Korzystając z chwili samotności, kartkował nad biurkem zawartość ksiąg, szukał rozdziałów o czartach i homunkulusach. Jeden rozdział poświęcony homunkukusom znalazł się w pierwszym tomie ksiąg, z kolei czartom i innym pomiotom poświęcone było większość tomu trzeciego. “Homunkususy są istotami pseudo-ludzkimi, dzielą z ludźmi anatomię i część fizjologii. Różni ich proces metabolizmu. [...] Czarty jako istoty w gruncie niematerialne potrzebują naczynia, które zakotwiczy je w świecie msterialnym. Naczynia te mogą objawiać się w formie przedmiotów o długiej historii lub większych zwierząt, rzadziej upatrują sobie człowieka, jako że wewnątrz walczyć o miejsce muszą z duszą ludzką. Czarty posiadają jednak upodobanie do obierania homunkulusów jako naczynia, jest tak ponieważ prezentują one ludzką formę, a jednocześnie nie są one okupowane przez żadną duszę, z którą musiałyby rywalizować o miejsce. [...] Aby wygnać czarta z ciała należy wykonać stosowną pieczęć (poniżej znajdował się piktogram) i wezwać imiona trzech potężnych bogów, by swemi ogniem, magią i błyskawicą przegnali ciemną istotę.” Informacje zawarte w księdze podpowiadały mu następny krok. Wyjął z biurka kilka pustych kartek i nakreślił pieczęcie, po trzy dla siebie, Jegora i Alicji. Wyszukał jeszcze w księdze symbol ochronny, wyciągnął z szafy jeden ze swoich bardziej zniszczonych żupanów i naniósł symbol atramentem na tkaninę. Zamierzał założyć ten strój nadchodzącej nocy. Tymczasem zszedł na dół na kolację. Jegor siedział wyraźnie nerwowy, tak jakby coś nie poszło po jego myśli. Alicja wciąż cicho łkała i nie miała apetytu, wcześniejszy obiad również nie tknęła. Natomiast Stanisław siedział i nie odzywał się, po jego mimice i mowie ciała można jednak było zgadnąć, że jest mocno spięty. Wszyscy wyczuwali, iż wydarzenia tej nocy będą pamiętliwe. Była północ. Wilcze wycie niesione przez nocne niebo, wydawało się być krzykiem w agonii. Kazimierz i Jegor siedzieli z Alicją w jej sypialni. Księgowy ubrał już swój naznaczony żupan, Jegor ubrał poszarpaną koszulę, a Alicja stare, pożółkłe giezło, księgowy naznaczył również i ich odzież. Każdy chwycił pod pachę jeden tom grymuaru, w którym schowane zostały pieczęcie przeznaczone do banicji demona. Jegor na wszelki wypadek u pasa zapiął również jeden z mnogich bułatów, które wisiały na ścianach posesji. Alicja przywołała do siebie dwóch służących, których także wyposażyła w buduńskie szable. To był czas ostatecznego skonfrontowania Stanisława z zastanymi faktami. Nim wyszli na korytarz spojrzeli jeszcze ostatni raz na siebie. - Modlisz się czasem do bogów Jegorze? - Co? Czemu pytasz? - Ja chyba już w nich zwątpiłem. - Hmm - mruknął Jegor i zamyślił się na chwilę - myślę, że nie powinieneś wątpić w bogów, lecz w ich ziemskich przedstawicieli. Oni jak każdy inny człowiek mają własne interesy. Wiem, że masz żal, że kapłan nie chciał nam pomóc, lecz pamiętaj, że oni są wybierani na te stanowisko przez samych siebie, nie przez bogów. Gdy ludzie za bardzo powierzają swoją wiarę w ziemskich przedstawicieli, wiara przestaje pełnić swoją funkcję. Proste nauki stają się ścisłymi zasadami, zanika silna, emocjonalna więź, a pojawia się kolejny pusty obowiązek do wypełnienia. Jeżeli prawdziwie wyznajesz bogów, sam powinieneś wiedzieć kiedy i jak się do nich zwrócić, a wtedy będą ci prawdziwie wdzięczni. - Może i masz rację. Poproszę w takim razie Dolę o sprzyjający naszemu powodzeniu los. - Pomodlę się do Swaroga, by rozświetlił nam drogę do przyszłości - dodała od siebie Alicja. - Uczczę Welesa, by puścił nas na Bezkresne Łąki jeśli polegniemy - ponuro westchnął Jegor. Podeszli po cichu do drzwi Stanisława. Kazimierz zamierzał włożyć klucz do zamka i otworzyć drzwi, lecz powstrzymał się na chwilę. Zza desek drzwi przebijały się dwa ciche głosy. Ani Stanisław, ani homunkulus jeszcze nie spali. - Czuję to, dziś przyjdą po mnie. - Wszystko jest w porządku, nic ci nie grozi. - Proszę, nie mów tak. Sam w to przecież nie wierzysz. Księgi zniknęły, ktoś z pewnością buszował w naszych pamiętnikach. Oni już wszystko wiedzą. - Możemy stąd jeszcze razem odejść. - Gdzie? W każdym mieście aresztują cię i zabiją, jeśli tylko mnie zobaczą. - Odejdźmy do jakiejś małej wioski gdzieś na wschodzie. - Nie ma dla mnie nigdzie miejsca, jestem wynaturzeniem. Przynoszę tylko ból tym, którzy są wokół mnie. - Nie mów tak, przecież wiesz, że ja… - Stasiu, boję się. - O nic się nie musisz martwić. Ja wszystkim się zajmę. - Obejmij mnie. Drzwi otworzyły się. Pięć postaci weszło do pokoju Stanisława. Dwójka na przeciwko trzymała się blisko, stykając czule ciałami. Alicja chwiejnym krokiem wystąpiła przed szereg i patrzyła na brata otępiale. Nie mogła zebrać w sobie myśli, w końcu jednak przemówiła jąkającym się głosem. - Staszku, braciszku, czy możesz mi proszę wyjaśnić co tu się dzieje? Czemu ona potrafi mówić? Kim ona jest? - Tak, myślę, że to najwyższy czas. Wszyscy zasługują na wyjaśnienia - spojrzał na kobietę w swych objęciach - To jest Zofia, ta upragniona. Moja ukochana. Dobrze wiesz siostro jakie oczekiwania zawiesił na mnie nasz ojciec. Dziękuję ci, że przejęłaś połowę z tego brzmienia. Jednak wciąż doskwierała mi samotność. Nikt nas tu nie odwiedzał. Mimo fortuny, wszystkie miastowe panny bały się zamieszkać tu, na granicy berła królewskiego. Nie jestem dobrym mówcą, ani szermierzem, ani gospodarzem. Za wątły na żołnierza, wolę spędzać czas na czytaniu i obcowaniu z naturą, żadnej więc nie potrafiłem sobą zainteresować i przekonać, że to miejsce nie jest tak złe do życia. Serce gorzało mi jakby smagane było cierniami. Cóż więc mogłem zrobić, gdy tak łapczywie pragnąłem czułości? Na te księgi, jakie teraz dzierżycie, natrafiłem zupełnie przypadkiem u buduńskiego handlarza rupieciami. Nie wiedziałem wtedy, że zawierają prawdziwą tajemną wiedzę. Kupiłem je wtedy, gdyż wydawały mi się po prostu egzotyczne. Wkrótce jednak poznałem się dokładnie z jej zawartością i udało mi się stwierdzić, iż jest ona autentyczna. Wstąpił we mnie wtedy cienki promyk nadziei. Gdy stworzyłem pierwszych dwoje sług, spostrzegłem jak puste są to istoty, nie mają w sobie nic ludzkiego, prócz powłoki. Jednak dalsze zgłębianie grymuarów otworzyło mi nowe możliwości. Jeśli mogłem ukształtować ciało, to co stało mi na przeszkodzie, by ukształtować również i duszę. Jedyne co potrzebowałem to źródła energii, którą mógłbym wtłoczyć. - Jednak źródło którego użyłeś to demon, który zasiewa szaleństwo w ludzkich umysłach i posila się energią życiową zwierząt - wygarnął mu Kazimierz. - Jeśli jeszcze trochę poćwiczymy, nauczymy się ujarzmiać jego naturę. Udało mi się go częściowo uśpić, dzięki czemu Zofia ma własną wolę, niezależną od niego. - Na to jest już za późno, twoi rodzice pomarli, pozbawiłeś wiele rodzin w wiosce źródła dochodu i pożywienia, zwierzęta cierpią katusze. To nie może dłużej trwać. - Nie odbierzecie mi jej! - Stanisław odepchnął w tył Zofię, wyciągnął spod koszuli nocnej krócicę swojej matki, wycelował pistoletem w pierś kazimierza i odciągnął kurek. - Dość tego Stasiu! - Zofia stanęła nagle przed Stanisławem, na linii strzału broni i spojrzała mu głęboko w oczy - Stąd nie ma już innego wyjścia, oni mają rację. Powinnam to zakończyć nim moja obecność sprawi więcej chaosu. Nie powinnam żyć kosztem cudzych istnień, mimo, że sprawiasz, że moje krótkie życie jest tak piękne. Zofia położyła dłoń na grzbiecie lufy, opuszczając ją. Wyjęła krócicę z ręki Stanisława, podeszła do piątki stojącej przed drzwiami i złożyła im broń. Jegor odebrał pistolet i zluzował delikatnie kurek. Dwójka homunkulusów podeszła do Stanisława i odsunęła go pod balkon, a reszta zabrała się do inkantacji zaklęcia. Zofia ułożyła się na podłodze, z kartką z naniesioną pieczęcią na czole. Kazimierz otworzył księgę. Stanisław chciał się do niej zbliżyć, lecz homunkulusy zatrzymały go łapiąc za jego ramiona. - Zosiu… - jęknął cicho szlachcic. - Na ogień Swaroga, na światło jego płomienia i iskry z jego kuźni, wyrzecz się ciała, w którym składasz sobie gniazdo. Niech żar jego zwęgli cię jeśli mnie nie usłuchasz. Powróć do krainy, do których Weles cię odegnał, zasiadając na tronie podziemi. Nie masz tu miejsca na ludzkiej ziemi pod niebem gromowładnego. Niech topór Peruna zetnie twój łeb, a gromy porażą twe członki. Leżąca na podłodze Zofia zaczęła konwulsyjnie drgać. Powstała na kolana i skulona zaczęła wymiotować czarną mazią. Wtedy homunkulusy wykrzywiły swe twarze w bolesne grymasy, ich rubinowe oczy zapłonęły nienawiścią i sztywnymi, niezgrabnymi ruchami sięgnęły po szable. Stanisław próbował od nich odskoczyć, jednak podczas ucieczki, jeden ze sług zamachnął się szablą, przecinając wzdłuż plecy młodego szlachcica, a ten padł na ziemię nieruchomy z głuchym tąpnięciem. Alicja stała jak skamieniała, drugi ze sług rzucił się niespodziewanie na nią. Wtedy poczuła ostre szarpnięcie i znalazła się mgnieniu oka na podłodze za drzwiami. To Jegor, poskąpił delikatności, zabrał ją spod nadciągającego niczym gilotyna ostrza. Kazimierz susem zbliżył się do Alicji, podniósł ją na nogi. - Kryjcie się głupcy! - wrzasnął Jegor, że aż uszy bolały. Albinosy rzuciły się teraz na Halyjczyka. Ten chwycił za rękojeść szabli i płynnym, zgrabnym ruchem wyciągnął ją z pochwy, parując jednocześnie pierwsze nadchodzące cięcie. Kazimierz i Alicja uciekli do pokoju księgowego, zamyjając drzwi na klucz. Jegor w tym czasie zauważył, że albinosy próbują go okrążyć, stanął więc za próg drzwi. Dzięki temu musiał walczyć tylko z jednym homunkulusem na raz, gdyż próg był za ciasny dla dwóch umięśnionych ciał. Przeciwnik ograniczyć się również musiał głównie do pchnięć. Sztych szabli albinosa nadchodził z dużą włożoną w niego siłą, odbijanie go było męczące dla ramienia Jegora. Na szczęście kompromisowały to braki w sztuce szermierki, wyprowadzane ataki były dla Halyjczyja szybkie, ale bardzo przewidywalne. W końcu Jegor prześlizgnął ostrze szabli po ostrzu przeciwnika tak, że jego głownia znalazła się za sztychem przeciwnika. Płazem uderzył mocno w płaz, a bułat homunkulusa wbił się ostrzem głęboko w drewnianą framugę drzwi, a szybkie pchnięcie Jegora w brzuch zwaliło homunkulusa z nóg. Drugi homunkulus podskoczył do Jegora i nawałnicą pchnięć zepchnął go w tył na korytarz. Tam było więcej przestrzeni na wyprowadzanie cięć, jednak to było zgubą albinosa. Jego wymachy zataczały szerokie łuki i dawały równie szerokie pole do ataku dla Jegora. Halyjczyk szybko jednym cięciem pozbawił homunkulusa dłoni i gardła. Jegor sapał wyczerpany, prawie osunął się z nóg na ziemię, jednak znalazł w sobie jeszcze na tyle sił, by podejść do drzwi sypialni Kazimierza, by powiedzieć kompanom, że już jest po wszystkim. Nie dotarł tam jednak, gdyż mijając framugę drzwi Stanisława, zobaczył leżącą w bezruchu Zofię, a obok niej widok, który zmroził krew w jak dotąd jego nieustraszonych żyłach. Czarne, szlamiaste, podłużne ciało powstawało z podłogi na dwanastu kończynach, przypominających ni macki ni odnóża pajęcze. Wystające z piersi szablaste ramiona jak u modliszki przecinały powietrze. Odrazą napawał łeb przypominający końską czaszkę obutą w obwisłą skórę, a ta przypominała lejącą się leniwie smołę, pośród której osadzone były cztery puste ślepia jak srebrne kule. Potwór poruszył się ociężale, a Jegor wypalił w jego stronę z krócicy. Widząc, że kula nie poczyniła żadnych szkód, skoczył w stronę monstrum, zamachując się na jego obrzydliwy kark. Głownia szabli roztrzaskała się jednak na stalowe opiłki i tylko nadzwyczajna zwinność Jegora uratowała go przed rozprutym brzuchem, gdy potwór wprawił w ruch zakończone ostrzem ramię. Jegor wybiegł na powrót na korytarz, a monstrum ruszyło za nim coraz szybszym krokiem. Halyjczyk przeskoczył przez balustradę schodów i upadł na półpiętro, zbiegł na dół i ruszył do drzwi wyjściowych, demon był jednak tuż za nim i gdy ten złapał już za klamkę, został staranowany i opadł plecami na drzwi do jadalni. Drzwi pod naporem energii wprowadzonej w ciało Jegora otworzyły się, a Jegor upadł na zad przed długim stołem. Tylko napływ buzującej w nim adrenaliny pozwolił mu tak szybko powstać. Wskoczył na blat stołu i omiótł byłsykawicznie wzrokiem pokój, w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Pierwsze co zobaczył i co było najbliżej niego to stary średniowieczny miecz. Jegor rzucił się desperacko w jego stronę, a potwór znów nadchodził zadać cios. Gdy się zbliżył oślizgłym ciałem, Jegor złapał miecz oburącz i niemal na ślepo wziął szeroki wymach i zatopił miecz głęboko w kark demona, a ten zasyczał złowrogo z bólu. No tak, to miecz, który już raz zabił smoka, pomyślał Jegor. Nie zastanawiając się więcej Jegor wyciągnął miecz z cielska i uderzył ponownie, a potem trzeci raz z wzmocnioną siłą i ochydny łeb padł na podłogę, a z karku nie tryskała krew, lecz smoła. Ciało potwora osunęło się bezwładnie. Jegor usiadł zdyszany na jedno z krzeseł. Do jadalni, zwabieni hałasem, przybiegli Alicja i Kazimierz. Zrobiło im się niedobrze, gdy spojrzeli na leżące przed Jegorem truchło. - Na Peruna Gromowładnego, co to jest? - wykrzyknął Kazimierz. - To coś, co wyszło z Zofii - odpowiedział Jegor. - Bogowie, Staszek! - krzyknęła Alicja i pobiegła z powrotem w górę schodów. - Idę z tobą - zawołał za nią Kazimierz. Kazimierz przyniósł bandaże, nici i igłę. Alicja starała się nałożyć prowizoryczne szwy, zdarzało jej się czasem zszywać ubrania. Jej brat mocno krwawił, Kazimierz próbował ścisnąć do siebie dwie rozczepione połowy pleców, by choć trochę zatamować jej upływ. Nie mieli ziół leczniczych, więc nawet jeśli Stanisław by się nie wykrwawił, mógł umrzeć od zakażenia. Wołali od czasu do czasu Jegora do pomocy, ten jednak nie przychodził. Najwyraźniej był zbyt wymęczony walką. Po godzinie układania opatrunków, złożyli Stanisława oraz Zofię obok siebie na łóżku, żadno z nich się póki co nie przebudziło. - Idź odpocznij Kazimierzu, ja tu zostanę, będę ich pilnować. Wezwę cię w razie potrzeby. Kazimierz wyszedł, mijał na korytarzu zmasakrowane ciała homonkulusów, utopione we własnej krwi. Podszedł do swoich drzwi, otworzył je, wszedł do środka, zamknął i rzucił swe ciało na łóżko. Zasnął szybko i spędził noc bez koszmarów. Zbudził się skoro świt. Przeciągnął się, przetarł oczy i zauważył coś osobliwego. Drzwi do jego pokoju były uchylone, spojrzał na biurko, szuflady były otworzone, a dokumenty walały się po blacie. Podszedł rozbudzony dziwną sytuacją, i przejrzał po kolei wszystkie papiery. Potem zrobił to jeszcze raz od końca i pot przebiegł mu po plecach. - Akt własności posesji zniknął! * * * Posiadłość Behurowiczów powoli odzyskiwała swój dawny blask. Gdy zagrożenie zostało odegnane, zwierzęta w wiosce wracały powoli do zdrowia, a domowników przestały dręczyć koszmary. Alicja Behurowicz stanęła na czele rodziny, jest przedsiębiorczy zmysł szybko postawił rodzinne finanse na nogi. Handel rozkręcał się, plony były płodne, wkrótce jej zdolności zostały zauważone i znalazła sobie dobrego męża. Wyjmując jeden mały incydent, rodzina znów prosperowała dobrze. Alicja zmarła ze starości kilka dekad później, wiodąc szczęśliwe życie. Kazimierz Rysiewski powrócił wkrótce do stolicy. Po wydarzeniach jakie przeżył, poprzysiągł sobie, iż nigdy więcej nie wróci na step. Ograniczył się tylko do historii zasłyszanych od podróżników. Co rusz ktoś wspominał o niezłomnym Halyjczyku, któremu Dziki Step jest prawdziwym domem. Kazimierz nie mógł spodziewać się, iż gdy wyławiał klucz ze studni, Jegor zdołał na wszelki wypadek odbić sobie również i klucz do jego pokoju. Gdy nie znalazł aktu własności w biurze Zygmunta, jego następną myślą był pokój księgowego. Musiał jedynie zaczekać, aż dom oczyszczony zostanie ze złych mocy, bez tego byłby bezwartościowy. Po zabiciu czarta, zakradł się do sypialni Kazimierza, zabrał akta i zniknął jeszcze tej samej nocy. Udał się głęboko w step zimując tam wśród sobie pokrewnych rozbójników. Po pół roku, gdy fortuna Behurowiczów została odrestaurowana, powrócił z żądaniem srogiego okupu za akt własności. Rodzina porządnie się na niego wykosztowała, udało im się jednak w następnym sezonie wyjść na prostą. Co się tyczy Stanisława, przeżył on, lecz utracił władzę w kończynach. Został przykuty do łóżka, a jego pokój stał się mu więzieniem. Ciało Zofii, jako pozbawiony duszy homunkulus, zostało w posiadłości, jako sługa. Alicja wydała jej polecenie, by opiekowała się jej sparaliżowanym bratem. Stanisław do końca żywota patrzyć się musiał jak przy jego łóżku siedzi pusta skorupa jego niegdysiejszej ukochanej. Gorycz rozpierała jego pierś.
-
Zbliżał się już wieczór, Słońce na zachodnio-środkowej części stepów zachodziło za trawami, krajobraz malował się w płomienno-różowych barwach, gdy na tle ognistej tarczy pojawiło się kilka ciemniejszych punktów. Co ciekawe punkty te zdawały się poruszać, a po pewnym czasie powiększyły swój rozmiar. Oczywiście owe punkty nie były niczym innym, a raczej nikim innym jak lechickimi jeźdźcami wracającymi z patrolu. Na czele jazdy cwałem pędził sierżant Jakub, wciąż młody, ale uzdolniony szermierz. Oblegał ich kurz, unoszący się wśród stukotu kopyt uderzających w twardą ziemię, niczym kowal pracujący młotem przy swym kowadle, jedyne co mogło temu hałasowi dorównać, to zdyszane chrapanie tych samych koni. Żołnierze byli z niecierpliwością oczekiwani w obozie, rozbitym w pobliskim zagajniku, ich kapitan nie mógł doczekać się nowego raportu, szczególnie gdy niedawno w okolicy znów zaginęła kupiecka karawana. - Widzę ich kapitanie! - krzyknął jeden z żołnierzy - Jeszcze kwadrans i będą już u nas. - Podaj mi perspektywę Macieju - odpowiedział mu kapitan, przystawił oko do soczewki i ustalił odległość między obozem, a jeźdźcami - rozpalić ogniska i rzucić dzika na ruszt. Róż zachodzącego Słońca przerodził się już w głęboką purpurę, gdy sierżant Jakub wkraczał między pnie drzew. Świerszcze zaczęły grać swe pierwsze tego wieczorne sonety, odległe głosy rozmywały się razem z sporadycznym dźwięczeniem obijania zawieszonych u bioder szabli, flora rozświetlona była jaskrawą czerwienią ognisk wewnątrz obozu Lechitów. Między konarami przemykał cudowny zapach świeżej pieczeni. Dwóch ludzi ubranych w wypłowiałe żupany i stalowe kirysy, wyszło nagle z zarośli, jeden z nich machał ręką do przybyłych. Pierwszy, z ręką wysoko ponad głową, wyglądał na mężczyznę w sile wieku, drugi był tylko nieco młodszy od Jakuba. - Witaj kapitanie - ozwał się Jakub do machającego, po czym zszedł z konia i serdecznie uściskał obu mężczyzn - znaleźliśmy szczątki karawany, co dziwne, zdawało się, że większość kosztowności została na miejscu, napotkaliśmy tylko kilka lokalnych hien, które chciały przywłaszczyć sobie drobne mienie. Pogoniliśmy ich i zabraliśmy w juki co się tylko da, w tym tę oto złotą włóczkę. Słyszałem o niej legendy, została ona dawno temu upleciona przez Dolę, wełna, której użyto pochodzi ze zwierząt, które już od dawna nie chodzą po Ziemi. Sweter utkany z takiej wełny byłby trwalszy niż kolczuga, ale tej włóczki starczy tylko na skarpetę. Odwieziemy ją do wojewody, dostaniemy za to sowitą premię! Niestety nie znaleźliśmy ani śladu jakichkolwiek poszlak na na temat sprawcy napadu, miejscowi chłopi nie widzieli żadnej większej grupy wojsk prócz naszej, my za to wracając spotkaliśmy chłopaków z drugiego oddziału, mówią, że pozycja Unii na wschodzie umocniła się, niestety nie wiedzieli więcej o tych atakach niż my. - Dobrze was widzieć w komplecie Jakubie - mimo radosnego powitania kapitan wyglądał na zaniepokojonego i sfrustrowanego - wysłałem małą grupę chłopaków, by w czasie waszej nieobecności przeszukali ponownie las, również nic nie znaleźli poza dzikiem. Zaczynam dostawać migreny od tej sprawy. Nie słyszałeś może, czy w okolicy nie ma ukrytych pieczar? - Nic takiego nie słyszałem kapitanie, ale tutejsze chłopstwo uraczyło mnie kilkoma historyjkami, którymi chętnie podzielę się przy ogniu. - Chodźmy więc, pewnie jesteście już głodni, a tobie Macieju przyślę niedługo zastępstwo, też powinieneś już odpocząć. I cała grupa odeszła w stronę ognisk, odprowadzając konie do pobliskiej sadzawki, a samemu przysiadając się do swych kompanów przy ogniu. Maciej natomiast wrócił w zarośla, step zalała już kompletna ciemność, z łukiem w swym drżącym ręku wsłuchiwał się w rozległą ciszę. Choć tylko na kilka minut, to został na pozycji sam, miał przy sobie jeszcze bandolet, którym w razie niebezpieczeństwa miał wzniecić alarm. Przed nim bujały się na wietrze gęste wysokie kępy stepowych traw, ich niewyraźne zarysy majaczyły tylko w jego oczach w bladym świetle księżyca. Obóz znajdował się z dala od osad, ostatnie patrole nie napotkały żadnego ruchu obcych wojsk, Maciej spodziewał się dziś spokojnej nocy, jednak mimo wszelkich oczekiwań, usłyszał nieopodal siebie drobny szelest. Ogarnęła go lekka panika, w ruchu traw nie zauważył póki co żadnych nieregularności, w Macieju wzrastał niepokój, cisza przedłużała się, postanowił szybko działać. Naciągnął więc cięciwę i krzyknął: - Kto idzie? Brak odzewu. Zdradził właśnie swoją pozycję, jeden świst strzały i mógł mieć dziurę w gardle. Liczył teraz tylko na dwie rzeczy: że to tylko dzikie zwierzę i, że wkrótce nadciągnie zmiana. Po dłuższej chwili nasłuchiwania w bezruchu, Maciej usłyszał męski głos. - Spokojnie, jestem sam, ranny, przepuść - głos dochodził z bardzo bliskiej odległości. - Kto ty? I jak sam to czemu się skradasz? Chodź tu, pokaż się. - Już idę, spokojnie - nieznajomy wyszedł z ukrycia, rzeczywiście był niesamowicie blisko, Maciej poczuł wstyd, że nie zauważył wcześniej tego człowieka - widzę, że macie tu obóz, potrzebuję opatrunków. Rzeczywiście, nieznany przybysz wyglądał jakby używał ostatków sił, by utrzymać pionową postawę, jego tożsamość była jednak wciąż niejasna, podjęcie zdecydowanych działań było utrudnione. Maciej nie widział, ani nie słyszał żadnych innych ruchów przed sobą, słyszał jednak kroki dwóch osób zmierzających od strony jego pleców, zmiana wartowników nadciąga. - W samą porę, mam tu niespodziewanego gościa. A teraz mów dokładnie kim jesteś, imię waść masz? - Jegor. - Jegor jaki? Skąd pochodzisz? Ze wschodu? Sepentrion? - Po prostu Jegor, ze wschodu, ale nie Sepentrion. - Słuchaj mnie teraz, bo nie jestem w nastroju na żarty. Mów ktoś jest, bo na miejscu rozstrzelamy, nie potrzeba nam grasantów w obozie. Skąd masz te rany? - Tu nieopodal mnie napadli, chyba czambuł dadański. - Nieopodal? Czambuł? Niemożliwe! Ale… No dobra chodź, opatrzymy cię i przesłuchamy, tylko żadnych sztuczek. Dwóch żołnierzy stanęło na warcie, a Maciej prowadził powoli rannego nieznajomego do obozu. Miał bandolet w pogotowiu, ale Jegor szedł spokojnie, zdawał się nie być uzbrojony. Zbliżyli się już do ognia i tu Maciej mógł się uważniej przyjrzeć Jegorowi. Ubrany był ubogo, przez bark przewieszony miał prowizoryczny opatrunek z lnianej, przeciekającej krwią tuniki, kępki gęstej czarnej czupryny również zlepione były posoką. Żołnierze przy ogniskach zaczęli spoglądać w ich stronę z ciekawością. Maciej zaprowadził nieznajomego do namiotu medycznego, stojącego tuż obok dużego głównego ogniska. Namiot ten jak dotąd stał przez większość czasu pusty, poza opatrywaniem drobnych skaleczeń nie było jeszcze poważnego zajęcia dla polowego medyka. Sam medyk siedział na pniu z resztą żołnierzu, naprzeciw namiotu. - Witaj Piotrze, przyprowadziłem ci pacjenta. - Witaj Macieju, witaj - medyk uśmiechnął się serdecznie, po czym spojrzał na towarzysza Macieja - Hmm, to chyba nie jest żaden z naszych żołnierzy co? Kto to taki? - Sam do końca nie wiem, nazywa się Jegor. Pójdę po kapitana, musi go jak najszybciej przesłuchać. Myślę, że możemy mieć przełom w sprawie okolicznych napadów. Opatrz go w międzyczasie proszę. - Kapitan jest przy północnym ognisku - ozwał się jeden z siedzących obok. Piotr powstał i zniknął za płachtą wraz z Jegorem i jednym z żołnierzy, którego dla bezpieczeństwa poprosił o asystowanie. W środku opatrunków było co niemiara. Jegor wygodnie usadowił się na leżance, Piotr przemywał mu rany wodą i alkoholem, nałożył rozmaite maście, zszywał i bandażował. Dał też pacjentowi trochę miodu pitnego w ramach leku przeciwbólowego. - Na szczęście nie masz waść uszkodzonych kości, czy organów, skóra jednak jest głęboko rozcięta na bardku, na głowie tylko małe zadrapanie, lepiej się oszczędzaj przez jakiś czas. Do namiotu wrócił Maciej w towarzystwie kapitana. Kapitan zmierzył nowego gościa wzrokiem, był lekko zdenerwowany, ale też i czuł wewnątrz siebie ekscytację, przed nim siedziała możliwość rozwiązania tajemniczych napadów. - Nazywam się kapitan Seweryn Pilecki, dowódca dragonów lechickich pod chorągwią wojewody Witolda Nadgórskiego. Potraktuję cię póki co jako gościa w naszym obozie, na imię ci Jegor jak dobrze mniemam? - Tak kapitanie, Jegor. - Ponoć zostałeś zaatakowany nieopodal naszego obozu, to prawda? - Dadźbóg mi świadkiem, ten las w zasięgu wzroku miałem, gdy nagle zza traw wyłoniła się grupa jeźdźców. - Co to byli jeźdźcy? Z której strony przyjechali? W którą odjechali? - Skąd i gdzie uciekli nie wiem, ale wyglądali jak dadański czambuł. - Niemożliwe, Dadańczycy od dawna nie zapuszczają się tak daleko po tej stronie rzeki, a nawet jeśli, zostali by zauważeni przez nasze posterunki. - Nie wygląda na wojownika - wtrącił Maciej - może się pomylił i widział po prostu bandę halyjczyków? - I tu się mylisz Macieju, sam mówiłeś, że podkradł się do ciebie niemal niepostrzeżenie. Prędzej uwierzę, że zwyczajnie łże, niż się pomylił. Ten człowiek po samej postawie i wzroku wzbudza wrażenie zaprawionego w boju, sam mógł na tę karawanę napaść, a jego pobratymcy zostawili go rannego, z myślą że umarł. Panie Jegor, zatrzymamy cię póki co u nas w obozie, a rano wyruszymy do wojewody Nadgórskiego na dalsze przesłuchania. - Zostanę tu i będę go pilnować - zaproponował Piotr. - W porządku, przyślę tu jeszcze kogoś dla bezpieczeństwa, a teraz choć Macieju, Jakub już napełnił żołądek i pewnie niedługo opowie nam tutejsze chłopskie zabobony. Kapitan wraz z Maciejem opuścili namiot, Sewerym postawił dwóch ludzi na warcie przy namiocie i ruszyli w stronę północnego ogniska. Otoczone one było, jak każde, inne obalonymi pniami, które służyły wszystkim za ławki. Skry pląsały nad ogniskiem, zewsząd roznosił się gwar radosnej biesiady, zapach dziczyzny przypominał Maciejowi o pustce w żołądku. Kapitan usiadł po prawicy Jakuba, jak mówił, bardzo interesował się historyjkami krążącymi wśród chłopów. Maciej również wybrał miejsce obok sierżanta. - Poczęstuj się Macieju, świeży dzik! - mówił Jakub podając spory kawał pieczeni sąsiadowi. Maciej wziął wielkiego kęsa i delektował się delikatną konsystencją mięsa. - Opowiedz nam teraz proszę sierżancie o miejscowych zabobonach, może mi migrena od tego przejdzie, ha! - zarzucił kapitan Seweryn. - Rozkaz kapitanie! Zacznijmy od czegoś powszechnie znanego. Pewno już obiło wam się o uszy imię Dynmo? Ten, który miał tupet przebić się w kilkunastu przez buduńską armię wprost do namiotu sułtana! Miał sułtan szczęście, że akurat na rybach był, ale co mu tamten najlepszych janczarów obił, i jeszcze dziewkę z haremu porwał i uszedł żywy! - Ten halyjski ataman? Któż o nim nie słyszał! Myślałem, że masz coś ciekawszego w rękawie Jakubie. - Proszę zatem słuchać dalej kapitanie, bo ponoć ten szalony awanturnik Dynmo widziany był w naszej okolicy. - Czemu nie mówiłeś? To mogła być poszlaka do napadów! - Bo był sam i to nie są potwierdzone informacje! Nikogo nigdy z nim nie widziano, ale podobno, tak podsłuchałem w jednej karczmie, Dynmo chciał się przyłączyć do tych zbójów, albo ich oszukać i okraść i samemu uciec z całym łupem, choć co tak naprawdę planował wie tylko sam Dynmo. - To mało by się obłowił, karawana przecie stała nietknięta, jak sam powiadałeś. - A prawda to, prawie cały towar na miejscu. A ludzie… oj nie chcę sobie o tym przypominać. - Nie dziwię się, mamy tu niespodziewanego gościa w namiocie medycznym, ponoć spotkał napastników i byli to Dadańczycy. - A to ciekawe, bo jest jeszcze jedna historia, usłyszałem to od starusieńkiego młynarza. Obok lasu, gdzie nasz obóz stoi, przed dekady odbyła się krwawa bitwa między Unią Lechicko-Estecką, a Wielką Ordą Dadańską. - Ach tak, słyszałem! Mój dziad we własnej osobie przelewał tedy krew dadańską - wtrącił żołdak siedzący na uboczu. - W tej bitwie Orda Dadańska poniosła sromotną klęskę - kontynuował Jakub - gdy była już w odwrocie, ich bej zwrócił się do naszych wojsk i zarzekł się na najmroczniejsze siły, iż wróci, by dokonać swej zemsty i przeleje krew lechicką. Wówczas sam hetman, obrzydzony tymi słowami, naciągnął cięciwę łuku i przeszył krtań bluźnierczego beja strzałą. - Obiła mi się o uszy ta historia - westchnął kapitan - jest w kronikach jako jedno z naszych najwspanialszych zwycięstw. - Ach kapitanie, jest pan tak obyty w świecie, że ciężko pana zaskoczyć, ale mam jeszcze w rękawie coś specjalnego. Otóż pewna gospodyni zdradziła mi, iż po drugiej stronie tego lasu, wśród starych jak nasza Unia mokradeł, mieszka pewna wiedźma. Obyta jest ona wielce w ziołolecznictwie, rozumie mowę zwierząt, a także potrafi wybiec wzrokiem w bliską przyszłość. Przekazywała również nieraz wolę zmarłych, tutejszym mieszkańcom służy serdeczną pomocą, lecz nie ufa ona ludziom obcym. - To już brzmi dużo ciekawiej. - A to jeszcze nie koniec historii, bo owa wiedźma niedawno odwiedziła jedną z wiosek i poleciła nie wychodzić po zmroku na pola, gdyż złe siły krążą teraz wśród traw. - A więc niewykluczone, że ta wiedźma może coś wiedzieć, wyruszymy do niej o świcie - kapitan zamyślił się na chwilę, wpatrzył się w ogień, a w międzyczasie Maciej skończyć się zajadać swoją porcją pieczeni. Nagle do uszu biesiadników doszedł odgłos przypominający stukot mnogich kopyt oraz metaliczny łoskot, między drzewami poczęła rozświetlać się niezwykła łuna światła. - Hej kapitanie, spójrz za siebie, co to takiego? - mówił skonsternowany Maciej. - Hmm? To jakby… Podjazd?! Alarm! Wszyscy do broni! Jesteśmy atakowani! Wszystkie rozmowy toczące się wokół zostały w jednym momencie przerwane, żołnierze powstali, sięgneli do szabli, inni pobiegli do namiotów po arkebuzy, jeszcze inni podnieśli oparte na uboczu łuki i kusze, kto był w zasięgu, ten wsiadł na konia. Od wschodniej strony, jakby wyszli z mgły, pojawił się dziki czambuł. Kapitan wrzasnął rozkaz, by uformować szyk, rząd pikinierów wystawił swe żądła, za ich plecami drugi rząd z arkebuzami szykował się, by rozgrzać lufy swej broni. Maciej stanął z łukiem na lewym skrzydle formacji, z cięciwą gotową wypuścić śmiercionośną strzałę. Dzika horda zbliżyła się do obozu z przeraźliwym skowytem, który z trudem sobie wyobrazić, by wydał się z ludzkiego gardła. Kapitan wrzasnął, a lufy przyćmiły nagłym blaskiem pobliskie ogniska, jednak ku zaskoczeniu zgromadzonych, żaden z napastników nie legnął trupem, miast tego z całym impetem szarży, czambuł stratował linię pikinierów, masakrując każdego żołnierza, który napotkał dadańskie ostrze. To samo się stało, gdy z barbarzyńskimi najeźdźcami starła się lechicka jazda, mało kto uszedł żyw. Szaleni najeźdźcy zerwali płachtę z namiotu medycznego, powalając tym samym żołnierzy pilnujących Jegora, a ten skorzystał z okazji i porwał dwa pistolety wiszące w olstrach pobitych żołnierzy. Pobiegł ku rozbitemu oddziałowi i wypalił raz z jednego, raz z drugiego pistoletu w stronę najeźdźców. Zdało się, że również i on chybił. Jegorowi udało się jednak zwrócić uwagę kilku dadańakich jeźdźców, skierowali się oni w jego stronę z całym pędem i Jegor cudem uniknął śmiertelnego ciosu, uchylając się tuż pod przecinającą ze świstem powietrze szablą. Kilku wrogich jeźdźców stratowało ogniska i zapadła kompletna ciemność, wtedy też między drzewami rozbrzmiał złowrogi ryk rogu. Po tym nieznani napastnicy zniknęli tak samo szybko jak się pojawili. * * * Kapitan Seweryn krążył zdruzgotany po zgliszczach obozu. Nie mógł się doliczyć rannych i zabitych. Wszędzie popiół, odcięte kończyny, wyprute jelita, zmasakrowane twarze ludzi, których jeszcze wczoraj widział szeroko uśmiechniętych. Wszystkich później pochowano w zbiorowej mogile przed lasem. Ciał poległych napastników nigdzie nie dało się odszukać. Otępiałym wzrokiem omiatał pozostałych przy życiu, trzecia część oddziału została wybita. Widział jak między ludźmi krąży Jegor. Kapitan wiedział, że ten nieznajomy wbiegł w środek bitwy z zamiarem ofiarowania pomocy, a teraz ten ranny nieznajomy pomaga opatrywać innych rannych. Maciej i Jakub wyszli bez szwanku, Piotr był mocno poobijany, ale w gruncie fizycznie sprawny do działania. - Zaczyna brakować nam lekarstw kapitanie - zameldował medyk - póki co większość rannych się jakoś trzyma, ale nie starczy mi medykamentów, by jutro wymienić wszystkim opatrunki, siedzimy w środku dziczy, a tu łatwo jest o zakażenie ran. - Perunie wielki, głowa mi zaraz od tego wszystkiego pęknie, daj coś i mi na te bóle. Słońce już od godziny widniało na niebie, dzień zapowiadał się upalny, pierwsze ptaki zasiadły na gałęziech, by pocieszać śpiewem pokonanych. W Sewerynie Pileckim poczęło gotować się gorzkie uczucie odrazy do napastnika. Pragnął pomścić jak najszybciej swych kompanów, nie był jednak w stanie w dalszym ciągu wytropić wściekłych Dadańczyków, gdyż tak samo jak ciał, nie dało się nigdzie zauważyć śladów kopyt. To nie pozostawiło mu innego wyboru, niż desperacko powierzyć swój los zabobonnej wierze. Gdy ranni byli już zebrani i opatrzeni, zebrał grupę żołnierzy, którzy zostali przy zdrowiu i wygłosił apel. - Mam zamiar zebrać grupę najwytrwalszych żołnierzy i ruszyć przez ten las na zachód, prosić o pomoc rannym i przy okazji przesłuchać miejscową wiedźmę, mieszkającą na przeciwnym skraju To nasza ostatnia nadzieja ratunku i jedyna poszlaka w sprawie owego nieprzyjaciela, który napadł na nas tej nocy. Sierżant Jakub pomoże mi dobrać ochotników, zabiorę jedynie dziesięciu, reszta ma tu zostać i opiekować się rannymi pod dowództwem sierżanta, do czasu naszego powrotu. Ochotników nie było, morale wśród nich upadło tragicznie nisko, większość spoglądała tylko po sobie nawzajem, nikt jednak nie odważył się póki co wyjść przed szereg. Jednak nagle ktoś zaczął się przepychać między żołnierzami i przed oczami kapitana pojawił się Jegor. - Ja pójdę. Mimo, że potraktowaliście mnie nieufnie, to chcę się jednak odwdzięczyć za połatanie moich ran. Znam okolicę, więc mogę się przydać. - Pójdę i ja - rzekł cichym i drżącym głosem Maciej, który wyszedł z szeregu równolegle z Jegorem. Resztę żołnierzy do ekspedycji kapitan wraz z Jakubem musieli wyznaczyć sami. * * * W godzinę byli gotowi do wymarszu. Jegor jako przewodnik jechał na przedzie, tuż obok niego kapitan, za nimi podążał cały ogon żołnierzy z Maciejem w środku. Zabrali ze sobą łuki, toporki i dwie piki, arkebuzów i bandoletów nie brali ze względu na wszechobecną wilgoć bagien. Jegor nie był uzbrojony, mimo, że wykazał się podczas nocnego napadu, wciąż nie wzbudzał wśród żołnierzy zaufania. - Nie znamy cię Jegor, nie mogę ryzykować bezpieczeństwa oddziału. Dlatego powiedz mi kim jesteś, Halyjczykiem? - Tak jest, całe życie tu na stepach spędziłem, błąkając się od wschodu po zachód, pałając się rozmaitymi zajęciami. - Halyjczyk? - zawołał ktoś z tyłu - wam to ciężko zaufać, bo jedni do nas Lechitów przystają, inni do Sepentrionów, a mało który na stałe, a jak na swoim jest to zwykle bandyta. Zdradę macie we krwi. - Wy Lechici z kolei - rzucił w tył drapieżnym wzrokiem Jegor - nigdy złego w sobie nie widzicie, duma wam oczy przysłania, a pierwsi do wytykania innym jesteście, a najchętniej to wytykacie sobie wzajem. Nie potraficie się za żadną cenę zjednoczyć. Halyjczycy nie mają własnego kraju, temu błąkają się gdzie mogą, by uskrobać sobie godny byt. Światło dnia tylko sporadycznie ukazywało się, promieniami przebijającymi gęste listowie, gdy oddział zanurzał się między buki, dęby i sosny. Wiatr w środku puszczy był niewielki i tylko lekko kołysał najwyższymi gałęziami koron. Im głębiej w dzicz, tym grunt robił się coraz bardziej grząski, konie miały coraz większe trudności w poruszaniu się. Wkrótce kapitan zarządził, by zostawić wierzchowce i resztę drogi przejść na piechotę, gdyż tak łatwiej będzie określić bezpieczną trasę. Do pilnowania zwierząt wyznaczył dwóch żołnierzy, reszta ruszyła dalej. Nieprzyjemny zapach, chmara dokuczliwych komarów oraz odległy rechot żab zwiastowały powolne zbliżanie się grupy do celu. Przed oczyma majaczyć poczęły im gęste pnącza zwisające z drzew oraz błotniste wysepki w rozległym basenie nieprzejrzystej wody. - Trzymajcie głowy wysoko i bierzcie tutaj tylko płytkie wdechy, tu nad powierzchnią wody unosić się mogą trujące opary - ostrzegł grupę Jegor - wydzielane są z odchodów węży błotnych, więc miejcie też broń w pogotowiu, to groźne zwierzęta zdolne zabić człowieka jednym kłapnięciem zębów, gdy takiego zobaczycie, uciekajcie na drzewa. Gdy weszli już na tereny mokradeł, Jegor zdawał się dobrze odnajdywać w tym środowisku, potrafił dobrze określić, w którym miejscu bajora są najpłytsze. To było ważne szczególnie dla niego, gdyż nie chciał zamoczyć wciąż owiniętych na sobie bandaży. Zimny pot przelał się po plecach żolnierzy, gdy brodzili po kolana w wodzie. Ich największym zmartwieniem były dotąd komary, jednak perspektywa napotkania węża błotnego pochłonęła ich porażone strachem umysły. Woda tu i ówdzie sporadycznie pluskała, Jegor wpatrywał się w zniekształcenia tafli próbując dostrzec nadciągające zagrożenia, nie mając broni musiał być szczególnie wyczulony, będąc rannym nie wdrapałby się na drzewo. Podróżnicy natknęli się przed sobą na gąszcz wyrastającej z wody trzciny. O ile zwiastowało to płytką wodę, o tyle kępy były na tyle gęste, że trzeba było je ominąć. Podczas tego manewru jeden z żołnierzy poślizgnął, hałaśliwie przy tym pluskając i mocząc mundur. Maciej pomógł kompanowi powstać, Jegor w tym czasie uważnie przypatrywał się trzcinie. Po minucie przymusowego postoju ruszyli dalej. Za gęstwiną trzcin grupa zauważyła w oddali wybijający się nieco z tła kształt. Wyglądało to na chatkę zawieszoną na balach powyżej lustra wody, choć odległość była jeszcze zbyt duża, by wziąć widok za pewnik. Podróżnicy upewnili się, iż chatka nie jest urojeniem wywołanym przez trujące opary, każdy potwierdził, że ją widzi, a także opisali jeszcze kilka innych obiektów w polu widzenia. Zgodnie stwierdzili, że chatka była prawdziwa. - Co jeśli nas nie przyjmie? - rzucił do grupy Maciej. - Hmm? - zadumał się kapitan - No wiedźma, sierżant mówił, że nie ufa obcym. - Jeśli tak to wymyślimy coś na miejscu, na pewno da się ją jakoś przekupić. - Na waszym miejscu nie denerwowałbym wiedźmy - dodał od siebie Jegor - klątwy to poważne zagrożenie, ciężko jest się ich pozbyć. - To może… - Cisza, zdaje mi się, że… Jegor wyczuł coś dziwnego dziejącego się wokół. Rechot żab stał się odległy, w okolicy ciężko było spostrzec żywe stworzenia. Na ułamek sekundy Jegor zauważył nierówności w kształcie strzałki na tafli wody, nie zdążył nawet krzyknąć, gdy z pod tafli z hukiem wyłoniła się długa łuskowata sylwetka, z klinowym łbem z dwoma czułkami u tyłu i paszczą najeżoną ostrymi kłami. Bestia w mgnieniu oka rozdziawiła szczęki i susem rzuciła się na jednego z pikinierów, zanurzając się pod wodę, jedyne co zostało to unosząca się czerwona mgiełka w miejscu, gdzie stał żołnierz. - To wąż błotny, kryjcie się na drzewach! - krzyknął Jegor. W tym momencie halyjski przewodnik wziął najgłębszy wdech jaki tylko przyszło mu wykonać w życiu, dał susa w stronę rozproszonej w wodzie chmury krwi i schylając się niemal do poziomu tafli, zanurkował ręką, przeczesując warstwy błota dłonią, a drugą dłoń złożył w pięść i rytmicznie uderzał w lustro wody. W tym czasie reszta wyprawy rozbiegła się we wszystkie strony, każdy do najbliższego sobie drzewa. Maciej ulokował się na gałęzi najszybciej, nikt z grupy za nim nie podążył, więc zamiast pomagać innym się wdrapać, zdjął łuk z pleców i z napiętą cięciwą wyczekiwał, aż bagienny potwór znów się wynurzy. - To bez sensu, takim małym grotem nie przebijesz jego łusek - krzyknął do Macieja Jegor. Wtedy wielki wąż wynurzył się obok Halyjczyka, Jegorowi w sam czas udało się złapać drzewiec piki i szybko wyciągnął rękę ponad powierzchnię. Błotna bestia ponownie rozwarła paszczę gotowa do ataku, jednak Jegor obrócił się grotem w stronę potwora i gdy ten skoczył w jego stronę, wbił pikę głęboko w paszczę gada. Stwór syczał wściekle z bólu i wił się jak schwytany w lasso byk, tryskał obficie krwią z gardzieli, aż w końcu rozpostarł szeroko błoniaste czułko-płetwy po bokach swego cielska i padł sztywno unosząc się na wodzie. Jegor podszedł do martwego potwora i jednym krzepkim ruchem próbował wydostać pikę z jego gardła, udało mu się połowicznie, gdyż drzewiec był złamany prawie przy samym grocie. To jednak zdawało się zadowalać Halyjczyka. Nie odchodził on jeszcze przez jakiś czas od martwego węża, w tym czasie reszta grupy zdążyła zejść z drzew. Maciej podszedł szybkim krokiem do Jegora. - Co robisz? Trofeum? - Wyrywam zęby węża. Są one mocno osadzone, więc potrzebuję czegoś twardego, by je podważyć. Trzeba przy tym uważać, gdyż te zęby są mocno jadowite. Kupcy z wszelkich stron świata są w stanie wiele zapłacić za nawet jeden z nich. Co prawda węże te są dość powszwchne, jednak mało który mąż ma odwagę stanąć przeciw nim, a jeszcze mniej ma umiejętności, by je pokonać. Maciej był zdumiony jak obeznanym człowiekiem okazał się być ten pozornie przypadkowy włóczęga, nie mało przecie brakowało, a ten jeszcze wczoraj wykończony człowiek mógł zostać przeszyty jego strzałą. Podziwiał jak w każdej, nawet tragicznej sytuacji Jegor potrafił zachować zimną krew i wyjść cało z opresji. - Gdyby kapitan przyzwolił, przyłączyłbyś się do nas? - Nie - Jegor zaśmiał się gorzko - wśród Lechitów nie ma miejsca dla ludzi mego pokroju. Ja cenię sobie swobodę i nie wytrzymałbym pod czyimś berłem. - O czym tak panowie zawzięcie dyskutujecie? - dołączył kapitan wraz z resztą grupy. - Gdy wyjdziemy na skrawek lądu, powinniśmy się pomodlić, by Weles przepuścił duszę waszego kompana na Bezkresną Polanę. Ciała zmarłego nie było sensu wyławiać, było na dnie bagna, rozszarpane na krwawe strzępy. Jak zasugerował Jegor, odmówili pożegnalną pieśń na skrawku podmokłej ziemi, Halyjczyk wręczył też kapitanowi dwa zęby, które miały trafić w ręce rodziny zmarłego, oddał także dobrowolnie odłamany grot. Ruszyli wprost do drewnianej chaty, która majaczyła na horyzoncie. Było już południe, gdy stanęli pod drabiną. Wdrapali się pokolei na szczyt i kapitan zapukał w dębowe drzwi. Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi, Seweryn zmartwił się, czy może przypadkiem wiedźma wyruszyła poza dom, lecz gdy miał dla pewności zastukać kołatką jeszcze raz, dębowe wrota otworzyły się. W progu stanęła czarnowłosa kobieta w ubogich łachmanach i z torbą przewieszoną przez bark, na szyi zawieszony miała amulet z jaszczurzych pazurów i czaszki zająca, głowę jej oplątywał bujnie opatrzony wianek, a jej lewy nadgarstek postrzępiony był licznymi bliznami po płytkich, ciętych ranach. Zapach unoszący się z jej domu napawał sprzecznymi doznaniami, z jednej strony wzmagał apetyt, z drugiej zatrważająco odpychał. Wzrok jej przeszywał lodem i zdawało się, że wedle woli może spojrzeniem zatrzymać człowiekowi serce. - Czego tu? Nie znam was! - Wychrypiała swym gardłem. Wzrok wiedźmy wwiercał się w czaszkę kapitana. - Moja droga Pani, potrzebujemy twej pomocy. Podczas ostatniej nocy niespodziewanie zaatakował nas nieprzyjaciel, wielu mych kompanów pomarło, drugie tyle zostało rannych. Czekają teraz po zachodniej stronie tego lasu, z lekarstwami na wykończeniu, nie przeżyją, jeśli nie dostaną nowych opatrunków. Proszę zlituj się nad losem tych ludzi. - A co ja mam do tego? Chciało się wam żołnierzykom wojować to macie, ja nie muszę się o wszystkie przybłędy troszczyć. - Córo Welesa, nie przybywamy z pustymi rękoma - przepchnął się na przód Jegor - chcemy złożyć w twe ręce te oto kły węża błotnego, wierzymy, iż pod twoim dachem znajdą one najstosowniejszy użytek. Wiedźma spojrzała na Jegora, zmarszczyła brwi, a po chwili twarz jej spogodniała, przyjęła podarunki i schowała je do skórzanej torby. - Niech będzie, tak chojnych darów szkoda zbywać, nawet od nieznajomych. Na imię mi Solomea, wejdźcie proszę. Widzę że i tobie trzeba wymienić opatrunek, ten bandaż jest cały ubłocony! Nieprzyjemny zapach zniknął tak, jakby zależał on od nastroju upiornej gospodyni, a może był utrzymywany czarami, by odpędzać nieproszonych gości? Tak gdybał w myślach Maciej. Wszedł on do środka razem z kapitanem i Jegorem, reszta została przed domkiem. Wewnątrz domku panował półmrok i nawet w ograniczonej liczbie gości było okropnie ciasno, znajdowało się tam mnóstwo szafek, kufrów, półek i sznurków z wysuszonymi kończynami drobnej zwierzyny. Jegor posadzony został na taborecie pod ścianą. Maciej miał teraz dobrą sposobność, by dokładnie przyjrzeć się jak wspaniale umięśnione jest ciało Halyjczyka, oraz jak wieloma bliznami poznaczona jest jego skóra. - Nie mam teraz wystarczająco ziół, by leczyć cały oddział, lecz tego jagomościa mogę opatrzyć tu i teraz, a wam dam to co mi póki co zostało. Dajcie mi dobę a przybędę do waszej zgrai osobiście z całym worem lekarstw i bandaży. - Potrzebujemy jeszcze pomocy w jednej kwesti - dodał kapitan - użycz nam swych mocy jasnowidzenia i pomóż nam odnaleźć napastnika, który na nas napadł. - Och kochany - spojrzała na Seweryna jak na zbłąkanego chłopca - oni sami do was przybędą. Jesteście lechickimi żołnierzami, zapewne więc słyszeliście o klęsce Dadańskiej Ordy, którą wyrządziliście przed pięćdziesięciu laty? Otóż klęska ta nie jest końcem historii. Gdy wielki bej wygrażał się zemstą, tak naprawdę dokonywał starożytnej inkantacji klątwy. Podczas tego wykonywał gesty ręką, które miały ukierować i wzmocnić zaklęcie, jednak gdy hetman przeszył jego krtań strzałą, inkantacja została przerwana, a klątwa spadła na samego maga-beja. Od tej pory, gdy w okolicy pojawi się lechicka krew, a Słońce znajdzie się pod horyzontem, z głębin ziemi powstają dawno pokonani wojownicy by dokonać zaprzysiężonej zemsty. Tak było przez ostatnie pięć dekad, gdy tereny te w większości zamieszkiwali Halyjczycy, teraz jednak, gdy jurysdykcja lechicka poszerzyła się i otwarto nowe szlaki handlowe, dawne widma wpadły w szał i atakują każdego człowieka, który wpadnie w ich upiorne ręce. - Droga Solomeo, czy istnieje sposób, by odesłać tych ordyńców z powrotem do królestwa Welesa? - Ach tak, jest jeden sposób, musicie odnaleźć tę samą strzałę, która niegdyś przeszyła gardło beja, a wojownik o nierozchwianym sercu, musi ponownie przebić krtań ducha wielkiego wodza. - Jak mamy znaleźć jedną strzałę, której drzewiec już dawno pewnie spróchniał, a grot zagrzebał się w ziemiach tej rozległej polany? Głowę mi już od tego rozrywa! - Jeśli twe intencje są tak szczere jak mówisz i chcesz pomścić poległych kompanów, przybądź na dawne pole bitwy, a grot którego szukasz rozbłyśnie przed twymi oczyma w blasku zachodzącego Słońca. - Więc jeśli tak się sprawy mają, ruszajmy, musimy jak najprędzej powrócić do naszych chłopaków z lekarstwem. Abyśmy tylko zdążyli przed zmierzchem odnaleźć ten przeklęty grot, Macieju, pewno będziesz musiał osadzić go na nowym drzewcu. Ufam twym zdolnościom i chcę, byś to ty przestrzelił krtań beja. Dziękujemy ci za pomoc Solomeo. * * * Zdążyli powrócić do obozu przed zmierzchem. Rozdzielili się na dwie grupy, Maciej z kapitanem wyruszyli na dawne miejsce pola bitwy, szukać zabójczego dla widm grotu, Jegor i reszta grupy z kolei zostali w obozie i przekazali zioła Piotrowi. Pierwszy raz od doby Maciej i kapitan wyjżeli wzrokiem poza rozpościerające się zewsząd ściany drzew. Widok bezkresu horyzontu wydawał się żołnierzom odświeżający. Słońce chyliło już się powoli ku spotkaniu z lądem, żołdacy pędzili końmi przez falującą na wietrze trawę. - Według kronik to powinno być tutaj, tu stała armia lechicka, tam od północy stali Estowie, tak więc Dadańska Orda stała… I gdy Słońce biegło na spotkanie wzgórzom, w oczy kapitana uderzył oślepiający błysk. Dwóch mężczyzn podążyło za nim, konie chaotycznie chrapały z wycieńczenia, Seweryn nie chciał pozwolić sobie na zmarnowanie nawet minuty. Stanęli w końcu w miejscu śmierci przeklętego beja, z ziemi wystawał drobny fragment zardzewiałej stali. Maciej odkopał grot i po bliższych oględzinach okazało się, iż nie był on pokryty rdzą, lecz skrzepłą krwią beja. Maciej wyjął z kołczanu naszykowany podczas powrotu drzewiec strzały, pozbawiony grotu i osadził znaleziony kawałek stali na przeznaczone miejsce. Świat pokrywał się w wygasającej stopniowo purpurze, gdy powrócili do obozu. Zdrowa część oddziału czekała na nich przed lasem, kapitan zdecydował, iż na otwartym polu łatwiej będzie się bronić przeciw duchom. Wojsko złożyło się w ścisłą formację, wszyscy dragoni mieli napięte nerwy, to był oczekiwany przez nich moment pomsty. Zawiał mroźny wiatr, mimo, że była to noc w środku upalnego lata. Niebieskawa łuna, bijąca jaśniej od księżyca, pojawiła się przed ich wzrokiem, szczęk obijanej stali zagrzmiał z oddali, tęten koni jak rytm wybijany na stu bębnach przebijał się do uszu. Maciej wysunął się przed szereg, pot ściekał mu po całym ciele, drżał jak w febrze, wzrok kapitana Seweryna, sierżanta Jakuba, medyka polowego Piotra, nieznajomego Jegora i całej reszty kompanów skupiał się teraz na nim. Czuł się jakby w samo południe tuzin luster odbijało słoneczne promienie wprost w jego plecy. Nadzieja i ocalenie leżało w jego rękach. Chwycił skrwawioną strzałę i wyciągnął ją z kołczanu, napinał teraz delikatnie cięciwę, czuł coraz większy opór pod palcami, więc stopniowo zwiększał użytą siłę w ramieniu, sznur w palcach ulegał jego woli, odginając tym samym coraz bardziej ramiona łuku. Z błękitnej poświaty wyłaniać się zaczęły pierwsze sylwetki wściekłych dadańskich wojowników, ich skośne oczy odbijały się nikłym blaskiem w ciemności. Wtem Maciej pośród dzikiej hordy ujżał wielkiego wojownika, z gęstą czarną brodą, w grubym opancerzeniu i na muskularnym karym koniu. Z gardła tego wojownika wydobył się przeraźliwy skrzeczący ryk, a reszta widmowej ordy zawtórowała mu. Maciej już wiedział, iż ten marsowy wojownik był właśnie przeklętym bejem. Ręka drżała Maciejowi, wstrzymał oddech i porządnie wycelował, a wtedy cięciwa zwolniła się i strzała, która miała zakończyć stepowy koszmar wystrzeliła w powietrze, zataczając zgrabny łukowaty tor. Maciej patrzył uważnie jak strzała ginie gdzieś w mroku gwieździstego nieba, lecz znów ją ujżał, gdy zbliżyła się do łuny otaczającej upiory. Widział dokładnie jak strzała ze świstem zmierza do swego ostatecznego celu, jak złowrogi bej nie ma szans uniknięcia uderzenia z powietrza, lecz ku zaskoczeniu młodego łucznika, strzała przeleciała na wylot dokładnie przez krtań beja, a ten jechał niewzruszony dalej na czele dzikiej ordy. Kapitan zauważył, iż coś jest nie tak i gdy wróg zbliżał się z przeciwnej strony, Seweryn rozkazał rozdzielić się formacji na dwie części i ujść na przeciwne sobie boki. Szarża dadańska wbiła się więc w puste pole trawy, a lechicki oddział ruszył do ucieczki. Dadański czambuł ruszył całą grupą tylko za jedną połową lechickiego oddziału, gonili tę połowę, którą dowodził sierżant Jakub. Dadańskie konie słyną z prędkości i wytrzymałości, nie mają sobie równych, lecz konie widmo tej dadańskiej ordy były napędzane nieczystą siłą, która przewyższała nawet ich żywych krewnych, tak więc sierżant wkrótce zdał sobie sprawę, iż zguba jego kompanów zbliża się i jest nieunikniona. W ostatnim akcie desperacji odłączył się od grupy a jej samej kazał lekko i niepostrzeżenie zacząć wykręcać w stronę grupy kapitana Seweryna. Sam natomiast gnał na koniu dalej wprost, strzelając od czasu do czasu w powietrze z bandoletów. Widział, że plan działa, jego dragoni bezpiecznie zawrócili i połączyli się z resztą grupy, a on sam miał na ogonie cały czambuł. Już kilku z upiorów zrównało z nim konie, widział blady błysk księżyca w ostrzach dadańskich czeczug. Zamknął oczy, a potem jego kirys roztrzaskał się, a on sam padł w stepową trawę z głębokimi ranami na piersi i plecach. * * * - Jego stan jest tragiczny - żachnęła Solomea do Piotra - pijawki nie zbijają mu gorączki, a nie mogę mu ich tak długo trzymać, i tak już stracił za dużo krwi. Możemy co najwyżej modlić się do Marzanny, by jeszcze nam go nie zabierała. - To nasz sierżant, nie możemy tak łatwo się poddać. Na pewno jest coś, co jeszcze możemy zrobić. - Możliwe - mówiła przeciągając sylaby, chwilę się zamyśliła, po czym na jej twarzy pojawił się promyk nowego pomysłu - że jego stan jest wynikiem klątwy rzuconej przez widma. Jest szansa, że wyzdrowieje, jeśli raz na zawsze pozbędziecie się upiornego czambułu. Gdzie ten młody łucznik? - Jest na polanie, próbuje znowu odnaleźć tę strzałę. Nie wiem co się wczoraj stało, było zbyt ciemno, najwyraźniej po prostu chybił. - Nie, myślę, że stało się coś zupełnie odmiennego. Rzeczywiście, Maciej od rana błąkał się po polanie w poszukiwaniu strzały. Przeczesał spory kawałek terenu, gdyż nie wiedział jak daleko mógł polecieć ten pocisk. Obwiniał się o klęskę jaka zaszła w nocy. Dzięki poświęceniu Jakuba nikt nie został ranny, prócz samego sierżanta, który nie odzyskał jeszcze przytomności i walczy o życie w namiocie medycznym. Bał się, że reszta oddziału będzie obwiniać właśnie jego i zakończy się jego wojskowa kariera. Nie potrafił nic innego, niż sprawnie posługiwać się łukiem, przez jego myśli więc ze zgrozą przeleciała mu wizja zostania bandytą i wyrzutkiem. Widział oczami mglistej i przerażającej przyszłości jak dokonuje straszliwych niegodziwości pod komendą plugawego herszta. Maciej nie mógł pozwolić, by tak potoczyła się jego przyszłość, musi się odkupić. Jeśli tej nocy nie pokona upiornego beja, wstąpi do klasztoru i pochłonie się w służbie jednemu z łaskawych bóstw. Błąkając się wśród traw Maciej nawet nie zauważył, kiedy tuż obok niego na polanie pojawił się Jegor. Halyjczyk przypatrywał się łucznikowi już od jakiegoś czasu, jego wzrok nie był jednak oskarżycielski, jak spodziewał się Maciej, a raczej porażał obojętnością. - Chciałbym zostać sam, oddal się proszę ode mnie - westchnął Maciej. Jegor stał dalej w miejscu niewzruszony prośbą Macieja, przeciągnął się jedynie i odpowiedział. - Wiem czemu strzała nie zabiła wczoraj beja, ty też to w głębi siebie wiesz. Dokładnie obserwowałem jej tor lotu, nie spuściłem jej nawet na chwilę z oczu, więc wiem też, że nie chybiłeś. - Więc co takiego według ciebie zrobiłem nie tak? - Wczorajszej nocy przeszył cię strach i zawahałeś się, nie uwierzyłeś, że jesteś rzeczywiście w stanie pokonać upiora, dlatego strzała przeleciała na wylot, nie robiąc tym samym żadnych szkód. Jeśli pójdziesz teraz do obozu, Solomea powie ci to samo. A jeśli teraz znajdziesz strzałę, znów zawiedziesz. - Co innego mam zrobić? Przeze mnie sierżant leży półmartwy w namiocie, może nie przeżyć, muszę znów odnaleźć tę strzałę i spróbować jeszcze… - No właśnie, spróbować, a jutro spróbujesz znów i znów, czas skończyć z próbami łuczniku i rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze. Tu na dzikim stepie nie można się wahać, nawet krótka chwila niezdecydowania jest tu groźbą śmierci. Jeżeli się tego nie wyzbędziesz, nic nigdy nie osiągniesz, miast prowadzić własne oddziały, polegniesz jako bezimienny żołnierz. - A kim ty jesteś, by wiedzieć teraz co jest słuszne? - A jak uważasz? Kim według ciebie mogę być? Znajdź w sobie odwagę, by powiedzieć mi to prosto w twarz. - Myślę, że to ty jesteś Dynmo, Krawym Atamanem z dzikich stepów. Jesteś doświadczonym wojownikiem, który pokonał wielkiego, zębatego węża, nieustraszenie wskoczyłeś w środek bitwy, gdy zaatakował nas widmowy czambuł, zakradłeś się pod moje stanowisko niemal niepostrzeżenie. Myślę, że tak naprawdę to ciebie widział sierżant, gdy zbliżał się do szczątków karawany, zabrał ci sprzed nosa skarb, który cię interesował. Tak więc podążyłeś za nim do naszego obozu, planowałeś wykraść skarb, lecz wtedy czambuł widmo zaatakował cię i poharatał, przez co miałeś duże trudności z cichym skradaniem się przez trawę. - Cóż, bardzo dobrze główkujesz łuczniku, pozwól, że opowiem ci resztę historii, nim odjadę stąd w siną dal. Gdy zabrałeś mnie wtedy do waszego obozu moje intencje nieco się zmieniły, pierwotnie chciałem wykraść wam złotą włóczkę, jednak gdy zostałem poturbowany, chciałem się zemścić. Bezbronny lud halyjskich wiosek stanął w obliczu zagrożenia. Stwierdziłem więc, że łącząc się z większą grupą wytrenowanych wojskowych będę mieć większe szanse na pokonanie groźnych Dadańczyków. Po tym jak opatrzyliście mnie, byłem wam wdzięczny, łatwo ten dług odpłaciłem wyruszając z wami do wiedźmy, Solomea mnie zna i tylko dlatego zgodziła się wam pomóc, była to też dobra okazja, by zdobyć wasze zaufanie. Podczas ostatniej bitwy, gdy sierżant został ranny stwierdziłem, że to idealny moment, bym wrócił do pierwotnych założeń mojego planu - Jegor spod koszuli wyciągnął mieniącą się złotą barwą włóczkę - Namiot sierżanta stał teraz pusty, wszyscy zajęci byli opieką nad rannymi, jedyne co musiałem zrobić, to wślizgnąć się pod płachtę i otworzyć zamek kufra. Teraz gdy odważyłeś się odkryć przede mną moją tożsamość, wiem, że masz odwagę, by tym razem przebić te przeklęte gardło strzałą, dobrze wiesz, że właśnie zaryzykowałeś własnym życiem ujawniając swą wiedzę, ale nie martw się, przecie potrzebuję cię żywego. Teraz mogę odjechać ze spokojem, wiedząc, że ta przeklęta orda wróci do krainy Welesa, gdzie mam nadzieję, że bóg ciemności obróci ich w pył. - Nie wydaje mi się, że waść odjedziesz tak łatwo. Jegor odwrócił się zaskoczony. Między nim, a jego wierzchowcem stał teraz kapitan Seweryn Pilecki, swą dłoń trzymał na rękojeści szabli. - Widziałem jak wymykasz się z namiotu Jakuba, podążałem wciąż tuż za tobą, słyszałem każde słowo waszej rozmowy, jeśli chcesz wyjść z tego żywy, oddaj włóczkę. Jegor usłyszał cichy dźwięk napinania cięciwy za plecami, nie miał broni więc musiał coś szybko wymyślić. Szybkim ruchem ręki schował włóczkę z powrotem pod koszulę, zwinnym susem skoczył po skosie w stronę Macieja, tak by zejść szybko z linii strzału i znaleźć się przy biodrze łucznika, gdzie błyskawicznie wyszarpał mu karabelę z pochwy, a następnie mocarnym kopniakiem w brzuch powalił go na ziemię. Seweryn oczywiście nie obserwował tego bezczynnie, dał susa zaraz za Jegorem, Halyjczyk był jednak na tyle szybki, że jak się zdawało śmiertelny zamach szablą Seweryna został sparowany. Ostrza prześlizgnęły się po sobie, wyśpiewując przy tym pogrzebowy tren, Jegor uskoczył na lewy bok przeciwnika, gdyż spodziewał się, iż będzie on mniej chroniony, pomylił się jednak sromotnie, Seweryn okazał się być leworęcznym szermierzem, czego wcześniej w nagłym przypływie adrenaliny nie zauważył. Jegor ponownie musiał sparować cios Seweryna, do uszu ich dobił się złowrogi szczęk, po nim kolejny i kolejny. Jegor przeliczył się, gdyż kapitan Pilecki, choć nazwisko rzadko odbijało się echem, to okazał się szermierzem wybitnym, przewyższającym nawet legendarnego Jegora. Halyjczyk zasypany został gradem finezyjnych cięć, ciężko mu było znaleźć sposobność do ataku, a siła uderzeń przeciwnika sprawiała, że zaczął odczuwać uciążliwy ból w barku, szwy zaczęły się luzować, walka miała się wkrótce rozstrzygnąć. Jednak gdy Jegor, wyczerpany od odbijania ciosów, w beznadziei poczuł dziwną nieregularność w ugniatanej pod butem ziemi, domyślił się co to może być. Właśnie stąpał po leżącej w ziemi strzale, zdecydował się więc na ostatni desperacki krok, zamiast parować następny cios, który spodziewał się, że celować będzie w jego głowę, kucnął pod ostrzem świszczącej karabeli, złapał wolną ręką leżącą w błocie strzałę i wbił ją w łydkę kapitana Seweryna. To zdezorientowało lechickiego szermierza na moment, Jegor wiedział jednak, że ta chwila nie będzie trwać wiecznie, a on nie ma już sił, by kontynuować walkę, kocim susem zanurzył się więc głęboko w stepowe trawy i nim kapitan i Maciej zdążyli się zorientować w sytuacji, zniknął, uciekając w znanym tylko sobie kierunku. * * * Godzinę zajęło im odnalezienie nikłego tropu Jegora w trawie. Wysiłki w poszukiwaniach spełzły jednak na niczym, trop szybko się urwał i złodziej uciekł ze złotą włóczką. Solomea opatrzyła łydkę Seweryna. Zbadała strzałę i stwierdziła, że na szczęście nie jest przeklęta i żadne większe zagrożenie nie czai się na duszę kapitana. - Daj mi proszę zioła na migrenę moja droga Pani, przez tego przeklętego atamana pęknie mi zaraz głowa! - Z waszym sierżantem nie jest dobrze, do wieczora może… Solomea nie dokończyła, kapitan nic jej nie odpowiedział, spojrzał się tylko na nią bolesnym wzrokiem. Nie winił mimo wszystko Macieja, wiedział, że nikt inny w oddziale nie podołałby tego zadania, więc presja na łuczniku była niezmierzalnie wielka. Będąc profesjonalistą, jako dowódca nie mógł więc czuć urazy do podwładnych. Maciej wystrzegać się jednak musiał innych dragonów z oddziału, którzy nie kryli do niego urazy, równie siarczyście bluzgali tylko na Jegora. Jego obawa spełniła się, więc postanowił, że gdy tylko wrócą do z misji do wojewody, poprosi go o przeniesienie do innego oddziału. Dzień chylił się ku końcowi. Ranni będąc w dobrych rękach wiedźmy odzyskiwali powoli siły, choć jeszcze długo potrwa nim odzyskają je w pełni. Ognista pomarańcz rozlewała się po horyzoncie stepu, kapitan rozkazał dragonom szykować się do następnego starcia. Dzielni mężczyźni zbierali z namiotów swe wyposażenie i zasiadali na potężnych, wypoczętych i dobrze wykarmionych koniach. Maciej namaścił cięciwę swego łuku olejem podarowanym mu przez Solomeę, miał on ją zakonserwować, by zachowała na długo pełną sprężystość. Wiedźma miała zostać w obozie do następnego ranka, w międzyczasie wymieniała się swoim doświadczeniem z Piotrem, zaczęli pałać do siebie sympatią. Niestety, mimo ich połączonych sił, sierżant Jakub nie przeżył. Konnica stanęła znów przed lasem. Blade promienie zachodzącego Słońca znikały z twarzy żołnierzy. Ciemność znów otuliła okolicę i tylko blask miesiąca przypominał o krajobrazach, które majaczyły za dnia. Maciej znów wyszedł na czoło formacji, z lekkością napiął cięciwę, gdy gwar wojennego ryku doszedł do jego uszu. Oczy jego ujżały jak z błękitnej poświaty wyłania się upiorna orda, pędziła ona wprost na ostateczne spotkanie z lechickimi wojownikami. Wyśpiewywana po całym stepie legenda miała właśnie domknąć swą historię po pięciu długich dekadach. Młody łucznik tym razem się nie zawahał, w jego sercu płonął gniew, stanowczość zdominowała jego myśli, teraz, albo nigdy. Świst strzały odbił się w powietrzu, niczym niezahamowana siła leciała wprost do swego ostatecznego celu. Groźny bej zmierzał wprost na formację przeciwnika, gdy śmiertelna strzała zatopiła się w jego gardle po same lotki. Orda zatrzymała się nagle, cała jej groza przeminęła. Dadańskie upiory razem z wodzem straciłwy zapalczywość. Wtedy to kapitan Seweryn Pilecki wydał rozkaz szarży i stado wytrenowanych koni ruszyło pełnym pędem w równej linii. Dwa wojska zderzyły się ze sobą, a gdy Lechici cięli bez opamiętania szablami, sztywne ciała dadańskich wojowników rozpływały się w powietrzu. Wzniosły się okrzyki triumfu, na polu bitwy nie ostał się już żaden upiór. I choć dowodu zwycięstwa w postaci legionu trupów nie było, wieść o tym rozniosła się. Maciej odzyskał zaufanie kompanów, zrozumieli jakiego czynu musiał on dokonać, a wkrótce jego imię stało się wzorem dla każdego łucznika. Nowy rozdział legendy krążył po halyjskich i lechickich wioskach, wśród ognisk rozpalanych przez dadańskie czambuły przestrzegano przed łucznikiem, który potrafi zabić nawet nieśmiertelne widmo. A na tym małym fragmencie dzikich stepów, cisza ustała już do końca świata.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 3
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Więc po niedługim czasie udał się do małego portowego miasta Qaryat al-Bayda - osady z białego kamienia gdzie jak powiadano same gwiazdy oddały blask budynkom i będzie on wieczny i trwały, tak jak wieczny jest nieboskłon chmur i firmament z opiekuńczą strażą nocną półksiężyca, który sam prorok Mahomet, niechaj pokój będzie z nim. Wybrał na znak rozpoznawczy dzieci, jedynego, prawdziwego Boga. Jednak ostatnimi laty osadę częściej trawił ogień i miecz niż nawiedzał pokój i jedność. Plemiona pustynii poróżniły się o sobie tylko znane powody i nie miały zamiaru zaprzestać grabieży i mordu, który jak wiadomo skuteczniejszy jest od języka dyplomatów. Osada podupadła i jedynie wschodni port był jeszcze na tyle sprawny i niezależny administracyjnie, że mógł być miejscem dość stabilnej pracy i godnego jak na te wyludnione połacie kraju wynagrodzenia. Zarządzali nim wspólnie przedstawiciele dwóch rodzin teraz kupieckich lub wojskowych lecz pierwsi wywodzili się od latarnika a drudzy od tajemniczego bohatera, który podobno wyszedł kiedyś wprost z głębin w trakcie oblężenia portu przez statki Państwa Kościelnego i zmówił jakąś pradawną inskrypcję modlitwy lub zaklęcia. Statki papieskie zajęły się w jednej chwili pożogą a gdy wypalone kadłuby o okaleczonych żaglach i połamanych rejach bezbronnie obijały się o siebie podziurawionymi burtami, zerwał się huragan pustynny, który zamienił falę przyboju na spieniony wściekle odpływ. Statki niesione falami, roztrzaskały się o mielizny i skały daleko od stałego lądu. Pierwszym z rodów była rodzina Bānu Māzin a drugim tym legendarnym i mitycznym, był ród Al-Nābbaāhiŋ. Ci którzy w herbie na swych okrętach i budynkach stoczni dumnie obnosili sokoła krążącego nad na wpół zatopioną galerą. Ptak w dziobie niósł sprofanowany krzyż. Mimo fatalnego podejścia do katolików, nestor rodu szalony na pozór arab Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī, który twierdzi, że jego przodek, ten który zniszczył flotę papieską pochodził z nikomu nieznanej a według starca ukrytej pod powierzchnią wyspy Jazīrat al-Zujāj. Ponoć gdy ustaną pewnego dnia wszelkie fale i pływy a powierzchnia morza stanie się płynnym zwierciadłem, wtedy to marynarze będą mogli dojrzeć mury i iglice wież i zamków Jazīrat al-Zujāj. A okręty rodu Al-Nābbaāhiŋ, zejdą pod wodę i zacumują na redzie, kryształowego portu. Marynarze wrócą do ziemi przodków i zamieszkają w niej na zawsze. Starzec rysował mapy i szkice wyspy, śledził fazy słońca i księżyca a także Marsa. Intonował w rocznicę rozgromienia floty, jakieś obco brzmiące pieśni na pokładzie swego okrętu flagowego. Zwracał się wtedy półnagi w stronę fal i zaczepiony ledwie o reling na bakburcie, śpiewał w noc, głosem o dziwo czystym i głębokim. A morze słuchało i cichło. Fale marniały. A piana bałwanów rozmywała się równomiernie w szmaragdowym blasku wody. Lecz wyspa nie wyszła starcowi przed oczy ze swych bezpiecznych, ciemnych głębin. Nie ruszyła ku niemu jak góra która również nie ruszyła się z miejsca ku postaci proroka Mahometa. Dzieci, których Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī miał czternaścioro z dwiema żonami. Martwiły się o zdrowie starca i jego poczytalność. Bez wahania więc przyjęły ojca Leonné i ją samą pod dach i powierzyli mu opiekę nad zwariowanym na pozór arabem. Znów mógł poświęcić się leczeniu. Lecz czy da się wyleczyć obłęd lub magiczny urok który opętał starca i jego myśli? Mimo początkowych uprzedzeń, wzajemnie nie posuwających relacji obu mężczyzn ku zaufaniu i relatywnie normalizującej atmosfery w rozmowie czy wspólnym spędzaniu czasu, po dłuższych niźli się mogło z początku wydawać dniach i godzinach Aptekarz, który po raz kolejny stał się z przypadku cyrulikiem, obrał drogę w leczeniu arabskiego przywódcy, której nikt z jego otoczenia dotąd nie spróbował. Po cóż było zaprzeczać słowom szalonym i napadom dziwnie wzburzonych reakcji starca, skoro można było ulec jego dziwactwom i planom.-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 2
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wszystko zaczęło się w dniu gdy jej pomoc w prowadzeniu interesu, nastoletnia Maudeline, wracając jak zawsze po skończonej pracy do domu a raczej sierocińca, który założyły siostry w budynku opactwa przy katedrze świętego Gwinała, zaginęła bez śladu. Minęły już prawie dwa lata a dziewczyny nikt nie widział ani o niej nie słyszał. Siostry a w szczególności nowicjuszka Pelágie nie spoczęły choćby chwili po to by przerwać poszukiwania i zbierać choćby szczątki niesprawdzonych informacji, bajań a najczęściej przesądów i steku zapijaczonych bzdur łgarzy i hochsztaplerów, którzy prędzej po litrach absyntu i porcji grzybków ujrzeli przed oczyma diabelskie procesje, kopytnych demonów idących po ich nic nie warte dusze niźli ducha dziewczynki uganiającego się w zabawie po dnie wyschniętej fosy miejskiej. Najpewniej dziewczyna padła ofiarą przemocy a jej ciało już dawno spoczywało w falach Mirecourde. Lecz zwierzyła się na kilka dni przed zniknięciem do Mahaute, że odłożyła już znaczną kwotę pieniędzy i już niedługo chciałaby opuścić sierociniec i szukać szczęścia na rozdrożach Langdewocji. A nóż znajdzie jakiegoś księcia z bajki lub rycerza na białym ogierze, przy którym Bucefał aleksandryjski to ledwie spasiona szkapa. Dużo mówiła o miłości. Lecz czy miała kogo konkretnego na oku tego nigdy nie wyjawiła. Mahaute nie mogła szukać jej w nieskończoność. Nie miała nawet żadnego punktu zaczepienia poza klasztorem i sierocińcem. Nie mogła też pozwolić by jej ledwie co rozpoczęty interes narazić na szwank i widmo długów. Omówiła sprawę z siostrami zakonnymi a te poleciły jej dziewczynę z miasta do pomocy w sklepie. Miała na imię Leonné de Cléray. Była pokorną i małomówną ale pracowitą kobietą. Wychowana ze starannie dobraną edukacją przez ojca jej, aptekarza z kastylijskiego miasta Torrecisma, gdzie leczył on nowatorską metodą lodowej żywicy, która pozyskiwał przez zmieszanie mięty, rtęci i żywicy drzewa krzyża. Leczył on przez lata wojowników i urzędników, lecz pewnego razu przyprowadzono mu stojącego już nad malarycznym grobem, bohatera wielu bitew z Maurami Sanchuelo de Ocána. Zajął się nim należycie i leczył dbając o wszelkie dobro i dopust. Zrządzeniem losu tragicznym dla obu z nich był dzień trzeci hospitalizacji woja. Ten napojony jakąś tajemną, alchemiczną miksturą. Zapadł w śpiączkę i niedługo potem wyzionął ducha. Jednak nim oddał go w ręce świętych aniołów, otworzył oczy i w obecności namaszczajacego go zakonnika wyjawił słowa. Zaprzedał mnie on Maurom i heretykom ze starej wieży. - był w przedśmiertnym spazmie i transie. Nie sposób było rozpoznać czy mówi jasno czy bredzi w malignie. - Bierze od nich recepty i przepisy na trucizny jak ta co roznosi śmierci powiew w mych żyłach. Jest przepowiedziany z gwiazd. On zaćmi krzyż i rozświetli półksiężyc nad ziemią Leonu i Kastylii. On modli się jak demon do arabskich znaków z ksiąg. On dżin i zagłada krzyżowców, którzy kroczą ku niemu w niewiedzy siły jego majestatu. Z tymi słowami na ustach umarł a zakonnik zamknął mu zaszkliwione oczy i włożył do rąk różaniec. A potem udał się do brata nieboszczyka i powtórzył dokładnie jego słowa. Ojca, Leonné natychmiast uwięziono i długo wymuszano na nim zeznania przeciw samemu sobie. Był jednak nieugięty i nie przyznawał się do winy. Zresztą, nie miał do czego. Sąd zatrzymał jako dowody wszystkie jego skrypty, notatki i zebrane z wszelkich zakątków świata księgi innych aptekarzy, uzdrowicieli czy filozofów. Nie dopatrzono się w nich jednak żadnego bluźnierstwa ani czarnej magii a tym bardziej konszachtów z Maurami lub Berberami. Osadzony, modlił się pokornie, przyjmował komunię i wychwalał imię boże. Jedynie podczas przesłuchań, obity przez opryszków kata do skrwawienia i pół omdlenia, bluźnił szczerymi klątwami na ich wszelkich przodków i potomków oraz na ich samych, którym uwielbienie przemocy odebrało ludzki wymiar łaski i sumienia dla życia ludzkiego. Ani jedno jednak słowo gniewne nie obrało celu w świętym kościele ani Chrystusie Zbawicielu. Dlatego też więzień po kilku miesiącach opuścił lochy Torregrimy - nowej wieży usytuowanej na miejscu dawnego minaretu i po opłaceniu za siebie okupu w postaci domu, 500 dukatów w złocie i porzucenia zawodu, dostał wolną rękę na dalsze życiowe wybory i postępki. Nie mogąc już liczyć na miłe i serdeczne traktowanie swojej osoby przez ludność Torrecismy, za ostatnie pieniądze nabył od oberżysty dwa konie dla siebie i córki. Upiął trokami pozostałe mu we własności sakwy z dobytkiem i ruszył, najpierw ku Cordobie i panującemu tam nadal kalifowi. Uczył dzieci możnych łaciny i matematyki, lecz nie znalazł w nowym powołaniu tej szczególnie nęcącej duszę iskry, która rozpala zainteresowanie i pasję ku nowym hierarchiom wiedzy.-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba - część I
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W kompletnej ciemni sklepiku odezwał się ostry dźwięk dzwoneczka uczepionego u górnej futryny drzwi. Te zamknęły się z piszczącym przeciągle skrzypieniem, brzmiąc koszmarnie niczym śmiech upiora ostatniego grabarza, który nawiedzał ponoć nadal cmentarz położony na wysepce pośrodku rozlanej szeroko i bagnistej Mirecourde. Ciemne jej fale. Nieprzejrzyste i brudne od spłukanych do niej grzechów ciała i duszy mieszkańców nie tylko dzielnicy Fauxmorgue I Courbise ale całego Vaulbréant, idealnie współgrały z krzyżami na mogiłach cmentarza i uczuciem grozy, pustki i osamotnienia w tym miejscu spoczynku dla przedwcześnie zgasłych dusz ale również miejscu śmiertelnego zagrożenia dla tych jak najbardziej żywych i ciepłych jeszcze ludzi. Fakt, że niezbyt wielu z nich się tam zapuszczało. Z rzadka już organizowano pochówki na tej nekropolii, bo spotkać tam można było grobowce i mogiły tych najbogatszych dawniej rodów. Rycerskich i kanclerskich. Bogatych kupców, cyrulików, sędziów czy alchemików. Nikt już nie pamiętał czasów by ktokolwiek z tam pochowanych stąpał jeszcze żyw po łez naszych padole, dlatego też ostatnimi czasy rada miejska wydała pozwolenie, dekretem zatwierdzonym przez urzędnika dworu by chować tam dziecięce niebogi złożone jarzmem niedawnej epidemii. Nieduże i smukłe łódeczki o łacińskim ożaglowaniu krążyły przez wiele tygodni pomiędzy nabrzeżem de Feu a wysepką, mając na pokładach maleńkie, świerkowe trumienki. Żegnał ich płacz i zawodzenie żałoby, która osiadła jak drapieżne sokoły i puchacze na barkach matek i sióstr martwych dzieciątek. Wiele z nich darło z siebie łachmany sukni i czepki. Były też takie, które postradały zmysły i rzucały się w nurt rzeki w ślad za kilwaterem drewnianej jednostki by odebrać na powrót w swe utęsknione ramiona ciało zgasłego maleństwa. Teraz w środku lata pogrzeby ustały. Cmentarz kruszał z wolna w pełni lipcowego upału. Wysepka była wyludniona. Choć z pewnością skrywała nie jedną zakamuflowaną melinę złodziei czy przemytników. Z rzadka nekropolia padała również łupem cmentarnych hien i rzezimieszków, którzy w doczesnych szczątkach i kościach, szukali złota, drogocennych kamieni czy florenów. Jednak w miesiącach wiosny i lata, głównymi lokatorkami wyspy były zielarki, szeptuchy i wiedźmy wszelkiego stanu i cechu. Najbardziej znaną i poważaną, była Mahaute de Rieux zwana przez wszystkie czcicielki pogańskich guseł Nattée ze względu na to że jej siwe już kompletnie mimo wieku włosy były jednym wielkim skołtunionym chaosem podobnym do węzła gordyjskiego lub włosów Gorgony. Była ona niegdyś osobliwością nad wyraz pożądaną w progach najbogatszych posiadłości. Pełniła rolę opiekunki, akuszerki i guwernantki. Czasami ponoć i kochanki dla mężów swych mocodawczyń. Co oczywiście powodowało niemały skandal obyczajowy, wypełniony kłótniami, pozwami do sądów i niejednokrotnie wkroczeniem straży miejskiej by pomogła zaprowadzić ład i pokój pod chrześcijański dach i rozdzielić okładające się po głowach czym popadnie kobiety. Teraz Mahaute po latach upokorzeń i kłamliwych wyroków trybunałów, zamieszkała w Fauxmorgue gdzie w katakumbach Lés Galeries Moireés założyła swój mały sklepik z ziołami i używanymi suknami. Wykuty w wapieniu sklep pośród kości zmarłych i zletlałych wyziewów, spadających tu z bruku ulic resztek i zabarwionego krwią i winem ścieku deszczówki, nie zapewniał jej jednak ani godnego życia ani spokojnej przyszłości. A częściej był areną do spotkań dla coraz dziwniejszych i tajemniczych gości. -
Goniłam za światłem rozświetlającym tę noc, Na moją twarz spadały płatki kwiatów wiśni. Co chwilę sprawdzałam grunt pod nogami Po czym znowu podążałam za różową jasnością. Moje stopy pozostawiały odbicia na trawie. Z nich rosły nowe niepozorne domysły Wzrastające w stronę nieba bezsensownie Próbując dosięgnąć nieboskłonu swoimi liśćmi. Czułam letnią bryzę okalającą moje skronie Otwierającą każde serce, każdy zamknięty sekret. Światło zdawało się gasnąć z każdym oddechem. Biegłam próbując go nie stracić z oczu. Zwolniłam, po czym wolno opadłam na kolana Szukałam jego poświaty, coraz bardziej nerwowo. Na moje policzki spadły cztery szczere łzy. Po nich spłynęły dwie strugi oczyszczenia. Drobne kroki, pękające gałęzie upadłych drzew. Dochodzące do moich uszu niczym dym. Po czym poczułam dotyk czyjejś dłoni na szyi. Znajomy, zbyt znajomy, aby go nie rozpoznać. -Przecież nie zostawiłbym ciebie samej. Lampionów jest jeszcze dużo.
-
Pisać by się chciało, ale życie swoim kołem się toczy. Także wrzucam resztę powieści chociaż minęło prawie trzy lata! Gdzie jest sprawiedliwość? W świecie, gdzie niewinni przelewają swoją krew za winnych w świecie, gdzie lepiej stawiać siebie nad innych w świecie, gdzie bogactwo stawiane jest przed szczodrością w świecie, gdzie stać z boku jest mądrością w świecie, gdzie zło jest nagradzane w świecie, gdzie dobro jest karane w świecie, gdzie zły śpi spokojnie w świecie, gdzie dobry śni o wojnie Czym jest sprawiedliwość? Czwarty skryba II Żelazny tom Rozdział IV Jedno musiał przyznać - zabawa była przednia. Być może główną przyczyną było to, że napruł się jak stary alkoholik, ale niespecjalnie się tym przejmował. Nie był jedyny - wszyscy za wyjątkiem Tarloka, który zdążył zniknąć kilka godzin wcześniej, nie szczędzili sobie wina. W końcu pierwszy raz się napił. Wbrew temu, co zwykł słyszeć podczas rozmów szlachty na temat wyborowych win i ich anielskim smaku, wcale nie smakowało tak dobrze. Po pierwszym łyku Evan myślał, że zwymiotuje, jednak z każdym wypitym pucharem smakowało lepiej. Teraz siedział oparty na krześle, czując zmęczenie tak wielkie, że prawie zasnął. Prawdę mówiąc, przysypiał co kilka sekund, ale do tej pory budził się chwilę później. Nie sądził, że długo tak pociągnie, trzeba było w końcu się spiąć i ruszyć do dormitorium. Wziął głęboki oddech i wstał, prawie przewracając się w efekcie. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia, i zauważył, że nie jest w stanie utrzymać prostego kroku. Zaśmiał się sam do siebie kiedy zauważył, że jest kilka metrów od drogi, którą planował obrać na początku. W momencie kiedy znalazł się na korytarzu, doszedł do niego następny fakt: nie wie, gdzie jest jego pokój. Każde drzwi wyglądały identycznie. Próbował przypomnieć sobie, co mówiła wcześniej Zia. Ach. Podłoga, no jasne. Przeszedł kilka kroków, uważnie nasłuchując, ale nic nie usłyszał. Podskoczył, jednak nie udało mu się lądowanie i z hukiem uderzył o posadzkę. Usłyszał śmiech kilka metrów z tyłu. Obrócił się i zobaczył blondwłosą dziewczynę z jego grupy. Przez moment zastanawiał się, jakim cudem jej nie zauważył. Mógłby przysiąc, że dzisiaj z nią rozmawiał. Jak ona miała na imię? - Co tu robisz? - zapytał, decydując się na tą wersję. Wersja “co tu robisz, Claro?” nie była pewna. - Szczerze… - zrobiła speszoną minę - szukam naszego dormitorium. Zaśmiał się, a za nim znów ona. Masz świetne poczucie humoru, Cassio. - Ja też - przyznał się Evan i opuścił ręce w geście zrezygnowania - jak widzisz, nie idzie mi zbyt dobrze. - Zauważyłam, Evan - zachichotała znowu i wystawiła do niego rękę - ja się nie poddam. Ja też nie, Kate. - Czemu by nie - wziął ją za rękę i rozejrzał się wokół, jednocześnie drapiąc się po głowie drugą - a masz jakiś plan? - Hmmm - podrapała się po podbródku - to jest gdzieś tutaj. Ale z ciebie mistrz dedukcji, Karoline… - Też tak sądzę - przyznał Evan - jestem gotów przysiąc, że to tu. Wskazał na drzwi stojące tuż obok nich, na co ona natychmiast pokręciła głową. - Były jakoś na środku, chodź - pociągnęła go ze sobą wgłąb korytarza, stąpając tak głośno, jak tylko była w stanie, a Evan zaraz poszedł za jej przykładem. - W ogóle nie czujesz rytmu - mruknęła pod nosem i nagle stanęła - tak, to tutaj! Co ja bym zrobił bez ciebie, Carmen? Pociągnęła go za sobą do środka i w ciemności próbowała wymacać magiczną lampę, jednak bezskutecznie. Poszedł za jej przykładem i szukał po przeciwnej stronie. - Jestem pewien, że była tu… - Co to ma, kurwa, być?! Chłopak zamarł na chwilę, po czym wybuchnął śmiechem tak donośnym, że obudził wszystkich śpiących natychmiast. Poczuł, że dziewczyna zaczęła go bić po ramieniu, próbując uciszyć, na początku delikatnie, a później coraz mocniej. Po jakimś czasie, kiedy przed nimi stała już czwórka przewyższających ich o głowę mężczyzn z zaspanymi twarzami, zaprzestał śmiechu i otarł oczy z łez. - Chyba pomyliłaś pokoje - wyszeptał jej na ucho. Po długich sekundach zakłopotania, przeprosin za najście i narzekań na własną nieuwagę znów znaleźli się na korytarzu. - Nie mogłeś wcześniej, co? - naburmuszyła się - Teraz ty nas prowadzisz. - Jasna sprawa - odpowiedział jej i zrobił minę myśliciela - Myślę… Cornelia? Kaitlin? - No… - Myślę, że… Claudia? Carrie? - No… - Myślę, że to te drzwi! Wskazał na drzwi stojące dokładnie naprzeciwko tych, do których niedawno weszli i bez zastanowienia otworzył. Szybko wyszukał jaśniejącą kulę i zastukał, a przed nimi ukazała się sylwetka grubasa. Leżał nieprzytomny na posłaniu, w trzymając w ręce wielki, na wpół obgryziony kawał mięsa. Głośnie chrapanie dowodziło, że czuł się dosyć komfortowo. - Jestem świetny, przyznaj to - powiedział do niej, przybierając dumną pozę. - Miałeś szczęście, przyznaję. - Przyznaj, że jestem świetny - złapał ją lekko za szyję i przycisnął do ściany, przybierając tak sztucznie groźną minę, że aż komiczną. - Jesteś świetny, Evan - przycisnęła go do siebie i zaczęła całować. Świat dla niego odpłynął, całkowicie ograniczając się do jej słodkich ust. Poczuł, że serce bije mu jak szalone, a ręce sięgają tam, gdzie nie powinny. Zaczął pogrążać się w bezkresnej toni namiętności... Jednak trwało to tylko chwilę. Odsunęła go od siebie, położyła ręce na jego barkach i spojrzała z dołu. Spojrzała tymi swoimi wielkimi, błękitnymi oczyma... Bogowie, ona jest prześliczna… - A ja nie jestem świetna? Powiedz, że jestem. - Jesteś świetna, Candice. Już chciał ją znów pocałować, kiedy poczuł, jak go od siebie odsuwa. Zdezorientowany otworzył oczy i zobaczył mieszankę uczuć: najpierw zdziwienie, poprzez szeroko otwarte oczy. Następnie niedowierzanie, kiedy otworzyła usta, a potem smutek, kiedy łzy popłynęły jej z oczu. A potem gniew, kiedy go spoliczkowała. *** - Nie dajcie sobie zamydlić oczu! - Kiedy wkraczamy? - wyszeptał do niego Rins, trzymając trzęsącą się rękę na głowicy miecza. - Moment… - Czy król zrobił coś, by obronić ludzi w Carmohhan? Nie! Uwierzcie mi ludzie, byłem tam! Widziałem na własne oczy, jak matki z dziećmi ginęły pod stopami posągu świętego Ry’luana! Bóg sprawiedliwości mi świadkiem, że król nie zrobił nic, by obronić niewinnych ludzi przed rzezią, jaka tam się dokonała! Tłum ludzi przed podwyższeniem zaczął przekrzykiwać mówcę, niektórzy wspierając go, a inni bluzgając w jego stronę. - Carmohhan samo to na siebie sprowadziło - zaczął krzyczeć wielki, łysy żeglarz, uciszając wszystkich wokół. Kiedy tylko zauważył, że wszyscy go słuchają, zaczął krzyczeć jeszcze głośniej - właśnie tak! Trzeba było zostawić Kanns ludziom króla, zamiast bawić się w bohaterów! Nawet Cansandończycy nie są tak głupi, by tolerować, kiedy ktoś im podpala zapasy i napada na zwiadowców! - Chcieli pomóc w obronie kraju! - krzyknęła jakaś kobieta w oddali, dołączając się do rozmowy. - Chcieli pomóc królowi, chociaż on nie dał im nic! I co dostali w zamian? Głowy swoich mężów, żon i dzieci nabite na pal przed wioską! Powiadam wam ludzie, jesteśmy rodakami. Jako wspólna siła możemy wiele zmienić! - Zmienić? - odezwał się Einzaff - Zmianę najpierw trzeba zacząć od siebie. Kiedy mówca zobaczył królewskiego generała na końcu tłumu, pobladł. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz znów je zamknął. - Dlaczego nie zaciągniesz się do armii? - ciągnął dalej generał - tak najlepiej przydasz się Larissie. - Mam walczyć pod sztandarem władcy, który nie dba o swój kraj? - Einzaff sam się zdziwił, jaką odwagę okazał teraz mówca. Co prawda, wymówił to dwukrotnie ciszej niż wcześniejsze wypowiedzi i bladł coraz bardziej, kiedy generał zbliżał się do wzniesienia, ale jednak zaimponował mu. - Walczyłbyś pod moim sztandarem, a Ry’luan mi świadkiem, że znam się na tym, co robię. - To wielki honor walczyć ramię w ramię z tobą, panie - zaczął mówić coraz pewniej - wszyscy wiedzą, żeś wspaniały dowódca i nieugięty wojownik. Ale nawet ciebie, panie, może złamać berło władcy. Einzaff zatrzymał się tuż przed nim, stojąc w milczeniu. Mówca unosił teraz dumnie głowę, nie bojąc się konsekwencji. - Daję ci jedną szansę - wyszeptał tak, żeby byli w stanie usłyszeć to tylko oni - albo zrezygnujesz ze swoich oskarżeń, przyznasz się do błędu i odejdziesz w pokoju, albo pozostaniesz przy swoich racjach i odetnę ci głowę tu i teraz. Mówca się uśmiechnął. - Niech więc tak się stanie - wypowiedział i uklęknął przed generałem. Einzaff obrócił się i spojrzał na stojącego obok Rinsa, którego twarz wyglądała teraz komicznie przez grymas niedowierzania. Kiedy wychwycił spojrzenie przyjaciela, tylko wzruszył ramionami i dalej stał z rozwartymi oczami. Generał wyciągnął miecz. Srebrna klinga Ru’lekona, Wilczego Szponu zabłysnęła w słońcu. - Wiem, panie, że to król przelewa niewinną krew. Wiedz, że będzie ci to wybaczone, ale kiedy nadejdzie czas decyzji, nie zawiedź nas. Einzaff przełknął ślinę i uniósł miecz nad głowę. Zamknął oczy, żeby ukryć łzy przed ludźmi i zabił pierwszego w swoim życiu, niewinnego człowieka. *** Pac. Pac. Pac. Evan próbował odpędzić od siebie coś uporczywie próbującego zakłócić jego błogi sen, jednak bezskutecznie. TRZASK. Otworzył powoli oczy i zobaczył uśmiechniętą od ucha do ucha Zię, przygotowującą się do zadania następnego ciosu głowicą sztyletu. Kiedy ujrzała, że wyrwał się ze snu, z twarzy zniknął jej wesoły grymas. - Zrobię ci dziś piekło - powiedziała i wyszła z pokoju. Zachęcające. Z trudem podniósł się z posłania. Czuł się jakby stado słoni biegało teraz we wnętrzu jego czaszki, a jego żołądek zdawał się zaraz eksplodować. Do tego okropnie piekł go policzek. Rozejrzał się po pomieszczenia i zobaczył jego współlokatorów, leniwie rozciągających się na podłodze. Wyglądali, jakby byli torturowani. Prawie wcale nie pamiętał, co się działo poprzedniego dnia. Całe jego wspomnienia ograniczały się do tego, jak jadł i… Pił. No tak. Niechętnie wstał z łóżka i skrzywił się, kiedy poczuł jak śmierdzi mu z ust. Już żałował, że wczoraj tak bardzo dał się ponieść i rozmyślał nad tym, czym go dziś zaskoczy jego opiekunka. Kiedy spojrzał na grubego mężczyznę, ten uśmiechnął się od ucha do ucha. - Wszyscy mamy to samo, bracie. Chłopiec z bujną czupryną zarechotał głośno i poklepał grubego po ramieniu. Chyba zdążyli się już poznać. - Jaki mamy dziś plan dnia? - zapytał ich Evan, jednocześnie rozmasowując skronie, w nadziei na uśmierzenie bólu. - Półgodzinne śniadanie, a potem mamy się uczyć - odpowiedział mu jeden z chłopaków - Właśnie, Zia wspominała coś, że jak przedtem nie pójdziemy do łaźni, możemy sobie już szykować groby. Gruby zaśmiał się i wyszczerzył zęby do przyjaciela, jednocześnie łapiąc się za nos. - Ty w szczególności, Willy. Evan uśmiechnął się i spojrzał na blondwłosą dziewczynę, przypadkiem łapiąc jej spojrzenie. Ta jednak natychmiast się odwróciła i dalej zajmowała się sobą. Po kilku minutach wyszli z pokoju, kierując się za Willym. - Ogarniasz to? - zapytał go Evan, znacząco patrząc w dół. - Czwarte drzwi po lewej od naszych - odpowiedział mu i znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. Czwarte drzwi po lewej, zanotował sobie w pamięci Evan, czując, że w tym życiu nie zdoła nauczyć się odpowiednio słuchać. Pocieszało go to, że najwyraźniej inni uważali tak samo. Kiedy dotarli do łaźni, dziewczyna odeszła od nich bez słowa i skierowała się w kierunku damskich przebieralni. - Chyba się nie polubiliście, co? - zapytał gruby i szturchnął go w ramię. W tle słychać było chichoczącego Willy’ego. - Nie rozumiem… - Nie pamiętasz zbyt wiele, co? - Nic a nic. Obaj zaśmiali się głośno. - Gadaliście wczoraj całą noc - wtrącił się Willy - z nami nie zamieniłeś nawet słowa, popatrz. Zmieniasz przyjaciół jak Harlun żony! - Drań z ciebie - dopowiedział gruby. - Zimny drań - zgodził się Evan. Zaczęli śmiać się teraz całą trójką. Mimo to, dali mu do myślenia. Będzie musiał jeszcze z nią porozmawiać, w sumie był całkiem ciekaw, o czym to można rozmawiać całą noc. Kąpiel trwała krótko, jednak odniosła swój efekt. Po dokładnym wyszorowaniu całego ciała i założeniu czystego ubrania poczuł się o niebo lepiej. Psychicznie, bo bóle nadal dawały o sobie znać kiedy tylko mogły. Dopiero gdy znaleźli się w jadalni dostrzegł ilu wyznawców liczył sobie zakon. Widział przed sobą tłum ludzi, przynajmniej setkę zajmujących się codziennymi sprawami zabójców, dorastających lub już upieczonych. Tak po prostu miał zacząć z nimi dzielić życie. Z jednej strony poczuł przyjemne ukłucie na myśli, że on, Evan, będzie gdzieś przynależeć. Drugą stroną medalu było to, że będzie nikim innym niż zabójcą. Siepaczem. Mordercą. Muszę stąd uciec. Dowiem się, gdzie trzymają Lily i już mnie tu nie zobaczą. Zajęli miejsca przy stoliku obok Zii, która już skończyła swoje śniadanie. Przed nią siedziała blondwłosa dziewczyna, która pospiesznie pałaszowała swój posiłek. - Macie pięć minut i wychodzimy. Radzę się najeść. Bez zastrzeżeń usiedli i w ciszy zabrali się za jedzenie. Evan skrzywił się na myśl, że znów doszedł do tego samego wniosku: dobrze mu się tu żyje. Zaraz jednak zobaczył w głowie obraz Lily przetrzymywanej w jakimś obskurnym lochu, pijącej własne szczyny. Otrząsnął się z ponurych myśli. Doszedł do niego kolejny dziwny fakt: siedzieli przy stole w piątkę. Resztę opiekunów otaczało po dwudziestu, trzydziestu ludzi, a ich było tylko pięcioro. Za dużo myślisz, Evan. Pomyśl o tej pieczonej kaczce, która poświęciła się, byś zaznał takiej rozkoszy jak ta. I o wodzie. Pyszna, pyszna woda. Więcej wody jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Mimo starań, nie był w stanie pokonać jego największej cechy charakteru, czyli absolutnego braku koncentracji. Zaśmiał się w duchu, kiedy zauważył jak inni czekają na dzbanek z wodą. Po kilku minutach Zia wstała bez słowa, a oni ruszyli za nią. Teoretycznie, Evan mógłby próbować zapamiętać do których drzwi po której stronie weszli, ale i tak już nie pamiętał jak dojść do jadalni, więc i tak to sobie odpuścił. Zaprowadziła ich do pustej sali. Dosłownie pustej, jeśli nie liczyć dwóch lamp zwisających ze ścian. Pomieszczenie wydawało być się idealnie kwadratowe, o przekątnej do piętnastu łokci. - Usiądźcie - wskazała im gestem na podłogę. Jak gdyby to było potrzebne. - Jesteście tutaj, żebym wytłumaczyła wam kilka zasad i reguł obowiązujących w zakonie, wytłumaczyć parę spraw i takie tam. Nie muszę chyba wspominać, że za złamanie tych zasad jest kara? Nie muszę. Może najpierw się poznajmy. Ja jestem waszą opiekunką, i tak też macie się do mnie zwracać, tak samo jak do innych opiekunów. Poznacie ich po tym - wskazała na złote paski na ramieniu - do innych adeptów zwracajcie się jak chcecie, wasza w tym głowa kto jak na co zareaguje. Do mistrza Tarloka zwracajcie się tytułem i tylko tytułem. To teraz wy. Po kolei - wskazała ręką na grubego chłopaka. - Dean, opiekunko - odpowiedział, lekko zdenerwowany. - Szybko się uczysz. Ty? - Will. - Evan. - Carris. - Dobrze, koniec tych uroczystości - machnęła ręką - musicie wiedzieć przede wszystkim to, że każdy tutaj odpowiada za siebie. Nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Jeśli ktoś z was zostanie złapany na grzebaniu w cudzych rzeczach, chodzeniu po niedostępnych mu pomieszczeniach i takie tam, czeka go w najlepszym razie konfrontacja ze mną. Czasami sam Najwyższy Kapłan przyjmuje takich, a on… - zrobiła krótką pauzę - a co mi tam, może kogoś z was czeka niespodzianka. Dobra, co dalej… Zajęcia. Czeka na was dziesięć godzin nauki dziennie, po dwie godziny konkretnych lekcji, kwadrans przerwy i następne dwie godziny, od godziny ósmej zaczynając. Odpowiednio: najpierw nauka o zakonie z Khalidem, walka improwizowana z Kalamema, walka taktyczna z Rothem, alchemia z Teru i na koniec działanie w terenie z moją skromną personą. Ci, u których zostanie wykryty talent będą potem mieli także dodatkowe dwie godziny z samym mistrzem Tarlokiem. Jakieś pytania? Willy bez wahania podniósł rękę w górę, jak gdyby czekał na ten moment od początku. - Ta? - Jak mamy odmierzać czas? - Ha! - wskazała na niego Zia - Zarobiłeś sobie u mnie dodatkowy wycisk na treningu. Miałam nadzieję że będziecie liczyć bicia serca jak ostatni, którzy nie zapytali. Rozumiem, że widzieliście kiedyś tęczę? Światło luksynowych lamp będzie zmieniało kolor w zależności od pory dnia. O poranku czerwień, wieczorem fiolet. Nauczycie się jeszcze. - Czy będzie to tak proste, jak usłyszenie dźwięków podłogi? - wyrwał się Evan, nim zdążył ugryźć się w język. Zia spiorunowała go wzrokiem. - Będzie tak proste, jak oddanie cię Bogini w objęcia, jeśli nie zaczniesz traktować nas poważnie. Wystraszyła go nie na żarty. Przeklął się za nietrzymanie języka. - Oczywiście. Przepraszam, opiekunko. - Wybaczam. A teraz, zmykajcie. - Przepraszam, opiekunko - odezwał się niepewnie Willy - gdzie? - Masz podwójny wycisk. Miałam nadzieję, że będziecie błąkali się bez celu. Drzwi naprzeciw. I już nikt nic nie mówił, w obawie przed dodatkowym wyciskiem. *** Ku uciesze Evana, lekcje o zakonie były tak nudne, że nic a nic nie zbliżyło go to do prania mózgu, którego się spodziewał. Khalid okazywał równy brak zaangażowania jak jego uczniowie wygłaszając znane na pamięć formułki bez cienia podekscytowania. Wszyscy w sali starali się słuchać jak tylko mogli, ale czasami było to ciężkie zadanie. Evan cały czas siedział prosto i patrzył centralnie na opiekuna, starając się zrobić wrażenie zainteresowanego, ale po kilku minutach jego umysł zaczął błądzić jak to miał w zwyczaju. - ...przez trzysta lat istnienia w zakonie nie doszło do większych zmian. Od samego założenia do dziś władzę sprawuje Najwyższy Kapłan, a za nim stoi pięciu opiekunów. Urząd Najwyższego Kapłana, w kolejności chronologicznej, sprawowali… I tak minęły dwie najdłuższe godziny w życiu Evana, tym bardziej, że nie mógł się już doczekać treningu walki. Wiele razy w życiu myślał o tym jak by to było zostać królewskim rycerzem, honorowym obrońcą słabych i uciśnionych… Trening zabójcy nijak się do tego nie miał, ale przynajmniej pomacha sobie mieczem. Ta sala lekcyjna była zdecydowanie ciekawsza. Pośrodku znajdowała się duża, gruba mata sparingowa. Pod jedną ze ścian znajdowały się wypchane słomą manekiny imitujące przeciwnika, a pod przeciwną strzeleckie tarcze. W wielu miejscach z sufitu zwisały grube sznury. - Dobra, patałachy, ustawiać się - przywitał ich na wejściu Kalam. Sam nie wyglądał na wojownika: wysoki, niezbyt tęgi facet, ot i tyle. Mimo to, dwie rzeczy były w nim niepokojące. Bystre, badające otoczenie oczy starego, wojennego weterana i zabliźniona już rana przechodząca przez cały policzek. Dwudziestu uczniów ustawiło się szeregiem przed nim, niektórzy zaniepokojeni, inni podekscytowani, a jeszcze inni całkiem obojętni. - Wyposażenie będzie wam wydawane dopiero na lekcjach u Rotha, a mi się nie chciało targać takiej kupy żelastwa, więc dziś ponaparzacie się na pięści. Na początek, niestety, muszę wam przedstawić kilka faktów o moich lekcjach. Stanął pół metra przed pierwszą osobą w szeregu i zaczął obchodzić ich z każdej strony, mówiąc jednocześnie. - Pewnie się zastanawiacie, czym się różni walka improwizowana od taktycznej. Otóż moje lekcje będą polegały na nauczeniu się własnego stylu, wyszukiwania odpowiednich dla was kombinacji ciosów i postępowania według własnego widzimisię. Na lekcjach u opiekuna Rotha nauczycie się fechtunku typowo żołnierskiego, skutecznego, jeśli w przyszłości będziecie walczyć w wielkiej bitwie - parsknął śmiechem - u mnie nie będzie zadań domowych. No i wspomnę, że mi wisi, które z was wróci z obitym pyskiem. Ale koniec gadania! Uczymy się! Stanął kilka metrów przed nimi i wyciągnął ręce na boki. - Jeśli uda się wam mnie pokonać, macie resztę lekcji wolną. Start. Wszyscy stali jak wryci, nie za bardzo rozumiejąc, czy wziąć to na poważnie. Po dłuższej chwili wielki jak dąb facet ruszył na Kalama, a za nim wszyscy inni, jakby czekali właśnie na taki impuls. Opiekun nie stał bezczynnie. Kiedy dwumetrowy mężczyzna szarżował na niego, ten ugiął lekko nogi, i wyciągnął ręce w kierunku jego przeciwnika. Kiedy ten znalazł się blisko, złapał go jedną ręką za udo, drugą za szyję i przerzucił go bez trudu przez plecy. Facet z hukiem wylądował poza matą, jęcząc z bólu. Mimo popisowego pokazu, ich mały tłum się nie zatrzymał, jednak nawet mając tak wielką przewagę liczebną, wyraźnie przegrywali. Złapał pierwszego chłopca za rękę i obrócił go wokół własnej osi, w efekcie uderzając nim w trzech następnych pechowców jak maczugą. Evan biegł razem ze swoją grupą jeden obok drugiego. Bez żadnych omawianych strategii, każdy z nich musiał improwizować, więc jak Evan sądził, będzie to po prostu szarża. Nie mylił się: Dean rzucił się na niego całym swoim ciałem, starając się pociągnąć Kalama ze sobą, jednak runął jak długi na ziemię, kiedy ten tylko zrobił krok w bok. Później wiele się nie zmieniło. Wielka szara masa jaką tworzyli przewracała się z jednej strony na drugą, bezskutecznie próbując chociaż trafić przeciwnika. Po kilku minutach jeszcze tylko wyspiarz stał na nogach. Sapiąc ciężko, ociekając potem i z groźnym grymasem na twarzy stał naprzeciw Kalama. - Przynajmniej się staraliście - mruknął do niego opiekun - daj spokój Zeke, przegraliście. Z bojowym okrzykiem na ustach Zeke rzucił się w stronę Kalama. Ten tylko cofnął głowę, kiedy pięść przemknęła kilka cali od jego twarzy. Złapał wyspiarza za rękę i ją wykręcił, aż ten zawył z bólu. Opiekun zmusił go do przyjęcia pozycji klęczącej. - Nie dzisiaj, chłopcze. To będzie długi dzień, pomyślał Evan, kiedy Kalam zmusił ich do wstania. - Jesteście beznadziejni - rzekł zrezygnowany - pora na trochę rozrywki. Zrobimy wam walki między sobą. Ktoś chętny? Oczywiście nikt nie był chętny. Większość z nich jeszcze masowała świeżo nabite siniaki. - Dobra… Raz, dwa, trzy, dziś obity wrócisz.... ty! To jest chyba jakiś żart… - Jest jakiś śmiałek, który chce się z nim spróbować? Evan patrzył z beznadzieją w oczach, który z olbrzymów będzie chciał mu dać po pysku. Ludzie w końcu tacy są. Lubią dawać po pysku. Ukradkiem oka wychwycił uśmiech na twarzy Zeke’a i ogarnęło go przerażenie, gdy zobaczył, jak ten podnosi rękę. - Ha! No chodź tu! Evan podziękował bogom, kiedy ktoś uprzedził wyspiarza. Miejsce strachu szybko zastąpiło zaskoczenie, kiedy zobaczył swojego przeciwnika. - Jak się nazywasz, ślicznotko? - Carris, opiekunie - odpowiedziała blondwłosa dziewczyna i stanęła przed Evanem. Cała reszta ich otoczyła, tworząc prowizoryczny ring. - Chwila, nie uderzę kobiety… - Więc ona uderzy ciebie - powiedziała Carris i wzięła zamach. Evan nawet nie zdążył zauważyć, kiedy upadł na ziemię, czując pulsowanie skroni i strużkę krwi spływającą po twarzy.
-
Ryszard był praktykującym Emo-satanistą, a także masochistą. Czcił Szatana, regularnie ciął się żyletkami, szminkował usta na czarno i z takimi kolorami na co dzień gorliwie obcował, oczy skrywał za grzywką i marzył o śmierci. Rodzina paliła go krzyżami na dobranoc, ale wiele nie pomagało. Przytykali mu drewniane dewocjonalia do skóry, a młodzieniec w bólu i spazmach wił się w pościeli, że aż ślina zmieszana z bąbelkami piany przeciekała przez uzębienie. Przez wzgląd na masochizm nie narzekał na takie wieczory. Raz wypryszczyło chłopaka, to te pryszcze papierem ściernym pozdzierał i potem chodził z pokaleczoną mordą do szkoły. Brechtali z niego w liceum, a nauczyciele od zombie wyzywali, to drugie Emo-chłopaka dowartościowywało i było naumyślnym zabiegiem wychowawczym ciała pedagogicznego. Pewnego dnia, gdy jak co dzień odmawiał w pokoju litanie do Szatana na różańcu, sowa przycupnęła za oknem i mrugała do niego oczami. Chłopak w pełni aprobował, a nawet podziwiał opierzenie ptaka i już w młodzieńczych widziadło-wyobrażeniach widział, jak wyrywa stworzeniu pióro, a potem wbija sobie jego trzpień w żyłę, albo w mięsień dla urozmaicenia wachlarzu doznań sensorycznych. Sowa okazała się co najmniej magiczna, bowiem z dzioba wywaliła język i w brudzie na niemytym od miesięcy oknie Ryszarda wyżłobiła nim wiadomość, jakby spreparowaną przez Szatana. Chłopaka zaszturmowało momentalne objawienie – już wiedział, że podziemia naznaczyły go i wybrały do objęcia ważnej funkcji piekielnej. Pocałował swój tatuaż z trzema szóstkami na wewnętrznej stronie przedramienia i przyjrzał się wiadomości. Nakazywała ona, aby wziął sowie pióro i udał się z nim do lasu oraz żeby nie mył okna, bo przylecą kolejne wieści. Sowa odfrunęła, a z ptasiego odwłoka odczepiło się pióro, po czym opadło na zewnętrzny parapet. Ryszard otworzył okno, powziął je w prawicę, by następnie polizać chorągiewkę – smak siarki potwierdził przypuszczenia: Szatan zawezwał do działania. Młodzieniec odprowadził wzrokiem furkoczącego w przestworzach ptaka, by następnie samemu skierować się do lasu. Wziął uprzednio plecak z butlą wody, aby regularnie się nawadniać. Zabrał również torbę z namiotem, gdyby musiał zabawić tam dłużej. Zagłębiał się w niszę przyrodniczą, drzewa gęstniały, wnet potknął się i walnął mordą o kamień. Nie zrobił sobie żadnej kontuzji, a twarzoczaszka nakurwiała bólem, więc się młody masochista podwójnie cieszył. Potknął się o zwierzęce truchło. Nie zdziwiło go nawet, że nie zauważył wcześniej martwego jelenia na swej drodze. Wiedziony szatańską intuicją wbił trzpień pióra w brązowego trupa, z rany wtrysnął strumień czarnej zropiałej posoki o niebywałym impecie, krew przyszturmowała w nastolatka i cisnęła nim o pobliską olszę szarą. Ryszard zachował trzeźwość, podziwiał jak martwy jeleń wpada w niemożebną drgawicę, konwulsje łamały kończyny, czarna krew sikała zewsząd. Wreszcie gałki oczne zwierzęcia tak spuchły, że aż powieki się rozerwały. Finalnie oczy eksplodowały, a z oczodołów wszechpotężne tryskanie się odbywało, ale już nie błotnistą posoką, a fioletowo-zieloną gnuśną mazią. Z oczodołów poturbowanego jelenia wypłynęła wraz z ostatkami mazi mała szczęśliwa gromadka pozlepianych jajeczek. Ryszard pomasował sobie obite o olszę szarą lędźwie, po czym podniósł jajeczną aglomerację. Dla zabawy parę jajek poodczepiał, bo przezabawnie przy tym mlaskały. Gdyby Ryszard prowadził pamiętnik, opisałby to wszystko jeszcze dzisiejszego dnia z młodzieńczymi wypiekami na bladaczce twarzy. Śmiesznie mu było nawet teraz, głównie dlatego, że wiedział, iż mózg nie mógł mu się od tego wszystkiego tutaj zrezać, bo już był dostatecznie zlasowany na przestrzeni żywota. Zabrał jajka na chatę, bo gdy je trzymał, trzy wytatuowane szóstki na ramieniu Ryszarda świeciły się na czerwono i generowały przyjemne ciepło w obrębie całego ciała, niczym trój-żebrowy mini-kaloryferek. Przez tydzień wysiadywał jaja na sianie w pokoju jak kura, starając się jakoś zgrać to z koniunkcjami planet, i Szatana zirytowała niemożebna głupota Ryszarda, bo przyfrunęła sowa i napisała językiem na brudnej szybie, co dokładnie ma z nimi zrobić. Musiała tym razem pisać mniejszą czcionką, bo napis sprzed tygodnia, źle zaaranżowany logistycznie, zajmował połowę dostępnej przestrzeni. W mrocznym pokoju Ryszarda, na biurku obwarowanym czaszkami, jeszcze tego samego wieczora stanęła misa o ponadziemskiej pojemności, gotowa, aby służyć swą obłością, ofiarowująca się pod piekielne igraszki, pod dyktando Szatana. Emo-chłopak splunął sześć razy do misy i zmieszał plwocinę z białkiem jajek powziętych z lodówki. Następnie w moździerzu zgniótł na proch pancerzyki polnych żuków i dodał do mieszaniny. Ponownie splunął sześć razy i dodał szczyptę ziół prowansalskich. Starł trochę naskórka z pięty i również nim domieszkował zawartość misy. Na koniec splunął sześć razy po raz trzeci i ostatni. Włożył aglomerację jajeczek do powstałej „esencji wiedźmy”, przykrył misę talerzykiem – dla kumulacji zawiesiny – i pozostawił na sześć godzin, sześć minut i sześć sekund. Preparację esencji rozpoczął o godzinie dziewiętnastej, więc zejdzie do pierwszej, toteż szykuje się zarwana nocka, a jutro szkoła. Ryszard jednak spożytkował czas prawilnie i wybrał sobie tomik edukacyjny o życiu rozpłodowym borsuczyc, aby w towarzystwie móc kultywować kindersztubę, prowadząc kulturalne rozmowy i popisując się znajomością modnych faktów. Siedział w fotelu, a jajka żyły swoim życiem, pęczniały i rozrastały się, wypchnęły talerzyk, a ten zbił się na podłodze, Emo jednak nie przejęło się i czytało dalej o borsuczycach. Jaja powypadały z misy na podłogę i dalej rosły, miękkie skorupki zaróżowiły się i stały się półprzezroczyste, za błonami jaj uwidoczniły się kobiety w pozycjach płodowych. Wreszcie gdy kobiety zamknięte w stale powiększających się gumowych bańkach osiągnęły naturalne człecze rozmiary, przebiły się przez cienką błonę elasto-jaja i tak oto przed Ryszardem stanęło dziewięć nagich bab. – Nie mam dziewczyńskich ubrań – rzekł do nich – przeszkadza wam negliż? Nic nie odpowiedziały, tylko popruły prześcieradło Ryszarda i zmajstrowały sobie przepaski dla miejsc newralgicznych. Do pokoju zapukał zaspany ojciec, zbudzony harmidrem – parę chwil temu kobiety podczas przebijania się przez błony oddawały wrzaski z piekła rodem. – Synu, u ciebie w porządku? Śpisz teraz? – ojciec szanował prywatność Ryszarda i ani śmiał zaglądać. – Tak, tato, śpię. – Przecież wiem, że nie śpisz, inaczej byś nie odpowiedział. – Czytam o borsuczycach. Imitowałem ich wrzaski porodowe, przepraszam, jeśli was obudziłem. Ojciec całkowicie się uspokoił, zdawał sobie sprawę, że teraz nastolatkowie gorąco się tym interesowali, niech się chłopak wyszumi. A w sumie to Emo aż tak nie oszukało ojca – może to nie borsuczyce skowyczały, ale jednak samice. Może to nie one rodziły, ale jednak się naradzały. Samice owe przedstawiły się jako wiedźmy, służebnice Szatana, wysłannice piekła oraz oblubienice Belzebuba. Ryszard spostrzegł jak na dłoni, że to skore do rytuałów pannice i w sumie niezłe laski, więc był kontent. Zapalili multum świec, aby nadać wieczorowi klimatu i rzecz jasna przystąpili do okultyzmu. Świece kumulowały energię potrzebną do wypędzenia złej energii, bowiem okazało się, że ta skupiała się w pudełku po pralinach, w którym chłopak chomikował amulety z Afryki. Ryszard czuł się, jakby miał dur brzuszny po tym całym wysiłku alchemicznym, gdy z jajek naradzał wiedźmy, jednak teraz, podczas wypędzania zła, zionął siłami jak smok po Viagrze, tak skwapliwie wszystko notował w swym kołonotesie, tak analizował najmniejsze detale, by zoptymalizować proces rytuału, że już po wszystkim wiedźmy okrzyknęły go ojcem ich lokalnego sabatu. Aby zregenerować się po wycieńczającym energetycznie przemaglowaniu satanistycznym, urządzili sobie mikro-ucztę. Ryszardowi zostało trochę chitynowych owadzich pancerzyków, piskali więc na nie bitą śmietaną i zajadali się chitynowo-śmietanowymi chipsami. – Chcecie ciąć się żyletkami? Mam tutaj cały zestaw z EmoStore, wszystkie zdezynfekowane – zaproponował młodzieniec i wyjął pudło z brzytewkami, aby być uprzejmym. Panny jednak odparły, że nie chcą współdzielić z nim ponurych, bezużytecznych hobby. Ryszard posmutniał nieco, jednak natychmiast poweselał, gdy dotarło do niego, że wszystek tutaj czynili w imię Szatana. Nazajutrz był tak padnięty po nocnych ekscesach, że zaspał do szkoły, matka więc weszła do pokoju, aby gnoja zbesztać i ujrzała stado nagich bab zastygniętych na podłodze w głębokim śnie. Obudziła syna ciosem z liścia i wygarnęła, że naczytał się o samicach borsuków i na czerep mu się rzuciło, że sobie orgię pod dachem rodzicieli urządza. Kajał się biedak, nieco na pokaz, nic nie sprostował ani nie wyjaśniał w sumie, bo tu dużo by mówić. Zaklinał się tylko na plakaty zespołów heavy metalowych przylepione tam na ścianach przylepcami aptecznymi, że się poprawi i wyrośnie na dorodnego obywatela. Wiedział, jak ugłaskać matkę, bo nawet mu do szkoły puszkę prażonego ziarna dała. Pomimo że został dziś w nocy ojcem sabatu, nadal chodzić musiał na nudne zajęcia do szkoły, co wielce uwierało, było jak przemożnie kanciasty migdał, który utknął między fałdami mózgowia. W szkole uczniowie początkowo mijali go szerokim łukiem, ponieważ wyczuwali, że od kolegi bije obca aura, z dnia na dzień jakby struktura energetyczna Ryszarda przetransformowała się. Tak naprawdę skrystalizowały się na nim drobinki Szatana. Po dwóch lekcjach przywykli do nowego oblicza kolegi, otoczyli go, przywitali się piąstkami jak stare dobre ziomale i już niemal natychmiast umówili na cięcie się żyletkami. Ryszard bardzo się cieszył, że wciąga kolegów w swoje toksyczne zainteresowania. Po szkole poszli zatem do niego, ekwipując się po drodze w marihuanę w myśl zasady, że dzień bez zioła, to dzień gówniany. Weszli do Ryszarda. – Mamo, tato, przyprowadziłem kolegów i będziemy się ciąć. Mam gdzieś, co o tym sądzicie – krzyknął z przedpokoju. Kolega wchodzący za Ryszardem zestrofował się. Zatrzymał go ręką. – Stary, nie ma opcji. Nie wiedzieliśmy, że chcesz nas wykorzystać, aby walczyć z uciskami rodzicielskimi. To w ogóle nie jest kumplowskie. Sorry, wyłamujemy się z tego gówna. Opuścili domostwo kolegi, nawet nie zostawili dla niego działki zioła. Dziwne, dla Ryszarda to było bardzo kumplowskie, może w sumie jeszcze za mało się znali po prostu. Spuścił nos na kwintę, lecz powitała go wysoko uniesiona broda ojca w salonie przy stole. Obiadowali z wiedźmami i toczyli ożywiony, przepełniony kindersztubą dyskurs. – Synu, dlaczego nic nie mówisz, że zostałeś ojcem sabatu!. Chłopak dziwował się co nie miara. – Nie przeszkadza ci to? Myślałem, że nie akceptujesz moich satanistycznych zapędów. – Oj, no nie bardzo to fajne i społeczne, ale… w twoim wieku zająć takie stanowisko, to dla ojca powód do dumy. Karierka się rozkręca, co, Ryszardzik? Zjedli omlety z wiórami migdałowymi polane syropem glukozowo-fruktozowym, czyli toksyczne danie, którym raczono Ryszarda w chwilach wyjątkowych. Chłopak chciał podczas posiłku ugrać u rodziców brak przymusu „chodzenia do budy”, ale nie przeszło. U siebie w pokoju dostrzegł na brudnym oknie jeszcze jedną wiadomość od Szatana: „Brawo, synu”. Było także post scrptium, iż okno może być już umyte, a nawet powinno, bo jutro do Ryszarda wpadnie znamienity gość. Tej nocy Ryszard z wiedźmami również odprawiali czarnomagiczne rytuały. Samice wyły jak zarzynane, gdy mieszały swą krew z żółtkami jajek, sprasowanymi orzechami oraz wymiocinami kukułki. Ojciec sabatu zaś klęczał, bił pokłony diabelnikom wszelakim i wymrukiwał łacińskie litanie, bulgocząc jak głodna wydra na kacu. Rodzice nawet nie zapukali do pokoju – nie zbudził ich cały ten dziki rwetes, ponieważ spali przemożnie głęboko, ukojeni myślą, że wreszcie synek wyszedł na prostą. Pogodzili się zatem, że mają satanistę pod dachem, bo ważne, że kariera kiełkowała. – Tak trzymaj, synu! – Ojciec klepnął rano Ryszarda po plecach – Właściwie to nie jestem twoim synem. Szatan pochwalił mnie „Brawo, synu” po tym, jak wbiłem trzpień w martwego jelenia, wyklułem z jajecznej aglomeracji wiedźmy i stałem się ich Wielebnym. – Oj, bo to się tak tylko mówi. Ryszard jednak wiedział, że jest synem Szatana. W szkole kumple nie odzywali się do niego, obrażeni, że chciał ich wykorzystać do rebelii przeciw rodzicom, jednak szybko się pogodzili, gdy Ryszard buchnął z palca ogniem. Palec ten jakby sczezł czy zgnił, więc polonistka odesłała chłopaka do pielęgniarki, gdzie szatańską siłą perswazji ugrał zwolnienie ze szkoły do końca tygodnia. Zapragnął, aby odebrały go wiedźmy, ponieważ chciał lansować się laskami przed kumplami. Przyfrunęły we dwie na mopie, bo w domu Ryszarda nie uwidzisz miotły. Wsiadł na trzeciego i przemoczył sobie tyłek na mokrym włosiu mopa. Tedy w domu trochę nie w humorku, groszek zjadł niechętnie i już marzył tylko, aby umrzeć albo przynajmniej odpakować nowy zestaw żyletek. Wiedźmy zaczęły uczyć swego Ojca, jak ustawiać tarota, ale Ryszard zupełnie tego nie kminił, więc przestawili się na tradycyjne karty i grali w Rozbieranego. Po paru rundkach, gdy jeszcze jakaś większa nagość nie panowała, do pokoju Wielebnego ktoś zapukał delikatnie i subtelnie, a więc musiał być to osobnik o przemożnej charyzmie. Do pieczary Emo zaszedł sam Szatan we własnej osobie. Ryszard nie mógł się pomylić – każdy satanista wie, że w obecności Pana Ciemności włoski stają dęba jak naelektryzowane. Jezu, pomyślał Ryszard, jaki elegant! Szatan skarcił go za użycie imienia Pana Boga nadaremno. Wyjaśnił, że można go używać tylko w celach propagandowych, ewentualnie przy przeklinaniu Jedynego. Istotnie odznaczał się eleganckością: czerwona niezapinana marynarka oraz czarne dopasowane pantalony, lecz nie tak jak homo miałby dopasowane. W prawicy dzierżył oczywiście pałkę mocy. Była to potężna krótka laska, która mogła się wydłużać, by wspierać krok, mogła stawać dęba, gdy tylko zapragnął, i ciskać niemożebnie mocne uroki, czy też po prostu zwisać luźno w ręce i wyglądać jak niegroźny poniekąd patyk. Pierwsze lody przełamali, tocząc pogodną rozmowę o życiu rozpłodowym borsuczyc. Potem Ojciec Sabatu pokazał Panu Piekła swój kołonotes i zaprezentował mu uwagi techniczne usprawniające rytuały. Szatan tak miło się czuł u Ryszarda, że nawet pokazał mu w zamian, jak z oczu modliszki można czarnomagicznie stworzyć diamenty. Zapowiedział, że zabawi w tym domostwie parę dni, właściwie do pełni, kiedy w eterze kumuluje się najwięcej energii, a więc i da się przeprowadzać najpotężniejsze rytuały czy sakramenty. Ryszardowi aż kołonotes wyślizgnął się z dłoni – zapalił się na myśl o czarowaniu ramię w ramię z Panem Mroku. Zapalił się chłopak dosłownie, jednak wiedźmy szybko zgasiły go kocami. Dni do pełni Ryszard wykreślał czarnym oczywiście flamastrem w swym kalendarzu osobistym. Następnego ranka jednak Szatan zbiesił się z deka, ponieważ Ryszard nastąpił mu na stopę, gdy wspólnie szczotkowali zęby przed lustrem. Co śmieszne chłopak uczynił to naumyślnie, aby spoufalić się z Panem Mroku, jednak temu taki stopień zażyłości nie spodobał się. Wywołało to kompensującą falę zachcianek. Pan Piekła wyczarował sobie krowi dzwonek i wzywał nim Ryszarda. Najpierw chciał napić się kawy i aby wsunięto mu na stopy bambosze. Potem młodzian miał rozmasować mu barki, następnie przystrzyc niesforne loki, aż w końcu po spreparowaniu mu wanny do błogiej kąpieli z olejkami Szatan wybaczył podwładnemu. Moczył się właśnie z ogórkami na oczach, a Ryszard wypierdział z butli resztki balsamu w mętną wodę spowijającą ciało Pana Mroku. – Ryszardzie, wybacz, że mówię ci to nagi i z ogórkami na oczach, ale jesteś Antychrystem – rzekł wypieszczony olejami Szatan. Ryszard parsknął śmiechem. – Nie rozumiem. – Twój tatuaż – z trzema szóstkami na przedramieniu. Masz go od urodzenia, prawda? Musisz wiedzieć, że jesteś zrodzony do wielkich rzeczy, naznaczyli cię prenatalnie w jamach piekielnych. Mordę chłopaka wykrzywił grymas niezadowolenia. – Nie chcę być antychrystem! – Aż tupnął nogą z boku. – Chcę być wicedyrektorem piekła! – No to, to już jest chciejstwo – Szatan ganił. – bardzo dobrze, popieram chciwość, jednak w pewnych granicach. Nie można nie chcieć być Antychrystem, Ryszardzie, nim się jest albo nie. Doceń to, nawet nie wiesz, ile nastolatków o tym marzy… – E tam, co to za ubaw… Antychryst staje na podium, tylko kiedy doprowadza do upadku świata, a potem o tobie zapominają, a wicedyrektor piekła? To stała posadka, szacunek i uznanie współpracowników oraz nieustanna ciągłość tychże. – Chciejstwo, Ryszardzie, donikąd cię nie zaprowadzi. Ale brawo, popieram chciwość. Ranek nie nazbyt udany więc dla Emo-chłopca, toteż grymaszenie nad owsianką odbywało się srogie. Przy stole, gdy jedli, ojciec spoglądał nieufnym okiem na gościa. – I pan jest.. – Panem Piekła, tak – dokończył nazbyt szybko, by zaliczyć to do spontanicznej uprzejmostki. – Ile zarabia… taki wicedyrektor piekła? – zainteresował się ojciec. Szatan tylko pokręcił głową, ile można. Po posiłku jako że Ryszard urlopował od szkoły przez wzgląd na sczeźnięcie onegdajsze palca mieli mnóstwo czasu, zatem spożytkowali go na poprawiający perystaltykę jelit spacer. Zaszli do lasu, chyżym krokiem, więc aż czuli, jak w jamie brzusznej masują im się jelita, a krok Szatana wspierała wydłużona obecnie pałka mocy. Pośród drzew natknęli się na dziwną czaszkę, wielka jak słoniowa głowa, z miejsca ust spływało mrowie skostniałych macek. – Wygląda jak mikroskopijna czaszka Cthulhu – rzekł Ryszard. Szatan smagnął pałką mocy, by prysnąć w strukturę kostną snopem iskier. Osobliwa czaszka jęła porastać mięsem, uniosła się nad ziemie, a macki uruchomiły. Nadał jej żywą, mięsną formę, a ta, lewitując, nieustannie badała mackami powietrze, jak owad, który rozpatruje sensorycznie świat. Zaczęły się przeróżne śmieszki z mięsnego ożywieńca i stanęło na tym, że dla jaj przetransportują ową czaszkę do pobliskiej groty i będą w jej macki wrzucać niewiernych mocom ciemności głupców, aby te zgniatały ich przez bezkres czasu. Szatan nałożył dodatkowo na grotę magiczną membranę, która odcinała ją od przepływu czasu, tak by „naprawdę” grzesznik cierpiał tam bóle i spazmy przez wieczność. Gdy już zaaferowanie oziębło, a śmiech ustał, Pan Ciemności ucałował swą pałkę, kontent z jej pożytku, i powoli zawrócili nazad. Ryszard był pod wrażeniem – rzeczywiście pałka mogła wspierać krok, ciskać potężne uroki oraz, tak jak właśnie teraz, zwisać niegroźnie przy nodze. Pod wieczór Ryszard z wiedźmami postanowili rozerwać Szatana, gdyż wyraźnie dłużyło mu się oczekiwanie na pełnię, co poznali po pląsających oczach. Zagrali w pokera rozbieranego, a Pan Piekła miał to kręcić kamerką. Początkowo nie chciał, ale powiedzieli, że może wrzucić materiał na Dark Weba i dorobić sobie. Ojciec przyniósł im przekąski, przymknął oko na wszędobylską oraz namnażającą się goliznę. Zdusił też w sobie niepokój w związku z osobliwym zapachem siarki oraz śmierci, a także spostrzeżeniem, że meble syna jakby zbutwiały. Tak właśnie na otoczenie oddziaływały moce piekielne. Szatan szybko się znudził kręceniem i chciał już się kłaść, zawsze cierpiał na humorki, gdy Wenus była w koniunkcji z Jowiszem. Trochę nabrał wigoru dopiero, gdy przekąsił swojego batona z siarki. Akurat podładował się na dobre sny nocne. W kolejnych dniach oczekiwania na apogeum energetyczne Ryszard starał się wciągnąć Szatana w zabawy z żyletkami, ale Pan Piekła wolał rzucać brzytewkami w plakat z Justinem Bieberem, niż się ciąć. Często poruszali temat życia rozpłodowego borsuczyc, ale de facto nie zawiadowała nimi kindersztuba, co raczej żywa pasja, jak również prawdziwe, niczym nieskalane wnikliwość oraz szacunek w stosunku do porodu oraz położnictwa. Chłopak próbował parę razy wyperswadować, że lepiej by się sprawował jako wicedyrektor piekła niż Antychryst, lecz Szatan zawsze ucinał temat w zarodku. Aby się rozerwać, zesłali na szkołę Ryszardę plagę mononukleozy. Sięgali również po ezoteryczne aktywności, zaczadzali się kadzidełkami, magnetyzowali powłoki duchowe kryształami czy też wąchali dziwne substancje. Nareszcie po prawie dwóch tygodniach nastała pełnia. Jasny balon satelitarny wisiał nad globem ziemskim, racząc go niespożytymi podmuchami wirującej energii. Wyborna okazja do przeprowadzania wysokoenergetycznych rytuałów. W pokoju Ryszarda postawili zbiornik metalowy wielki jak bala kąpielowa i wypełnili go zdychającymi owadami. Wszystkie trwały na granicy życia i śmierci, otumanione urokami Szatana podrygiwały w konwulsjach diabelnych. Tworzyły sobą istny basen padaki. Ryszard postrzegał owady jako medium transmisyjne dla niepowstrzymanych przedśmiertnych fal mroku. Fascynował się takimi smaczkami co niemiara, zaś duchota nocy przyklejała mu grzywkę niemożebnie mocno do czoła – jeszcze nigdy nie czuł się takim wartościowym Emo jak w tej chwili. Szatan wsypał do basenu padaki mąkę pszeniczną i wymieszał ją z owadzią martwicą przy pomocy nietuzinkowego mieszadła owiniętego włoskami spod słoniowych warg. Dalej mieszał, co sześć obfitych mieszań zmieniając z prawa na lewo i z lewa na prawo, a w tym czasie Ryszard dosypał spopielony udziec dzika oraz sproszkowane pancerzyki chitynowe domieszkowane kurkumą. Chitynowy proszek wszedł w potężne reakcje z chityną na żywych jeszcze owadach, buchnęły ognie, mąka groźnie warczała, pryskała białymi pióropuszami dymu na wszystkie strony. – Teraz dodaj batony z siarki – polecił zajęty mieszaniem Szatan, jak tylko mąka przestała się miotać. Ryszard usłużnie wykonał, uprzednio starannie odwijając z papierków. Wreszcie pozostał do dodania ostatni składnik. Obserwujące tylko dotąd wiedźmy wyrwały loczek Szatana piekielną pęsetą moczoną w płynnej siarce. Jak tylko wiedźma ustawiła pęsetę bezpośrednio nad basenem padaki, wszystko tam zawrzało, zagotowało się, a przestrzeń naokoło jęła dziwnie się zaginać. Piekielnica rozluźniła chwyt na pęsecie i loczek Szatana pofrunął do mieszanki. Gdy tylko zetknął się z pozostałymi składnikami nie stało się zupełnie nic oczojebnego, po prostu szatańska moc czarnomagicznie posklejała ze sobą resztę ingredientów. Wszystek materii scalił się w jasnoczerwoną świecącą jednorodną substancję, zawartość padaki upłynniła się do plazmatycznej formy. Kiedy na moment przed procesem scalania owady zastygły w bezruchu, Ryszard uczuł, jakby ktoś wyjął mu z rdzenia kręgowego dokuczającą szpilę. Poczuł się wyzwolony. Jednak zaraz po tym uczuł się stłamszony, bowiem Szatan rzekł mu, że ma wejść do bali, skąpać się w płynie plazmatycznym i zaakceptować szept piekła, gdyż ten umocni w Ryszardzie czarci fundament, na którym wykiełkuje przyszłość Antychrysta. Chłopaka zaskoczył dynamizm ścieżki rozwojowej w kręgach piekielnych, spodziewał się raczej, że podczas tego rytuału wezwą kohortę demonów, by obalić choćby szkoły. Że stanie się coś oczojebnego. Taki nudny plot twist dosłownie zgwałcił mózg Ryszarda i temporalnie ogołocił z wiary w szatańskość mocy Szatana. Szatan oczywiście czytał w myślał, więc wkurwił się niemożebnie, bo tyle się napocili, aby stworzyć basen padaki. – Nie bądź gówniarzem, zaakceptuj szept piekła. – Nie, nie wejdę tam. Pan Piekła porzucił temporalnie nietuzinkowe mieszadło, zaczęły się przepychanki. – Wejdziesz! – Nie wejdę! Wreszcie Szatan siłą wepchnął ojca sabatu do basenu padaki. Chłopak walnął o plazmę, rzygi piekła plusnęły aż w sufit. Ryszard moczył się w swoistej lawie i bił pięściami o taflę, a naokoło jęły się wzmagać mroczne, cichutkie szepty, czekające na przyzwolenie, aby mogły scalić się z jestestwem nastolatka. – Nie chcę być Antychrystem! Nie chcę być! – Bił pięściami. – Chcę być wicedyrektorem piekła! Jeszcze w całej historii świata podziemnego Szatan nie ujrzał bardziej stanowczego i jednocześnie bardziej żałosnego odtrącenia Intencji Piekła. Szept obumarł, a plazma jak za machnięciem diabelskiego drąga przemieniła się w najzwyklejszą wodę. – Jesteś z siebie dumny? Teraz będziemy musieli czekać do kolejnej pełni – skarcił chłopaka. – Mam to gdzieś, nie chcę być Antychrystem! Cały ten rytuał to było gówno! Tę wodę to teraz możemy zmienić w wino, o, to by było coś! A nie jakieś „szepty piekła”. Nie chcę być Antychrystem! Szatan pochylił łeb, wyrosły mu z czaszki rogi, a hardaszczy minas dopraszał o mord. To było bardzo, bardzo nieuprzejme – Ryszard śmiał insynuować, że Hebrajczyk robił fajniejsze sztuczki. – Wiesz co… i chyba jednak nie będziesz. Ryszard został solennie ukarany. Szatan wtrącił go do piekła, konkretnie do groty, w której ulokowali wielką czaszkę z mackami. Ryszard już po kres wieczności miał cierpieć katusze, zgniatany przez potężne macki. Jednak dla Ryszarda to było jak niebo, ponieważ był masochistą. Wiedźmy z kolei pozmieniał w borsuczyce, które nieustannie przeżywają bóle porodowe. Za karę, że nijak nie potrafiły wpłynąć na nastolatka. Szatan zabrał ze sobą kołonotes z notatkami rytualnymi chłopaka, bo to jedyne, co Ryszard wartościowego po sobie zostawił. Wrócił w czeluście piekła, by oczekiwać narodzin kolejnego wybrańca. Kolegom ze szkoły Ryszarda przyśniło się objawienie i nakazało zanieść i zapalić znicze pod grotą w środku lasu, gdzie cierpiało Emo. Pomimo mononukleozy zerwali się, jeszcze gdy świat trwał w bladaczce i oddali hołd koledze, przyzwani jego charyzmą piekielnika. Czynili to aż do końca życia w dzień po każdej pełni. Ryszard zatem jednocześnie trafił i do piekła, i do nieba i jeszcze posiadł grono fanów wyznawców. Niesamowity masochista, Emo-karierowicz, hobbystyczny satanista.
-
Czym się różni ogar od zwykłego psa? Piekła rodem. Robin Wellsen 101 żartów i dowcipów na wszystkie okazje Rozdział III - Lily! Lily! - Pomóż mi, Evan. - Jestem tu, Lily. - Evan, gdzie jesteś? - Lily, to ja, jestem tutaj, przy tobie! - Evan, ratuj… To tak bardzo boli… *** - Lily! - wykrzyknął Evan, przebudziwszy się ze snu. W głowie mu dudniło, tępy ból dawał o sobie znać przy każdym, choćby najmniejszym ruchu. Gwałtowność przy pobudce wywołała fale bólu w kilku miejscach ciała, jednocześnie przypominając mu o tym, co się stało. Myśli powoli zaczęły układać się w jego głowie, więc kiedy już jego mózg zaczął normalnie funkcjonować, ogarnęła go jeszcze większa dezorientacja. Żył. Jakby tego było mało, nie siedział w obskurnym lochu, lecz w miękkim i wygodnym, posłanym łóżku. Starał się ułożyć sobie w głowie jakieś wyjaśnienie, ale nic z tego. Powinienem być trzy metry pod ziemią. Spróbował wstać, kiedy nagle uderzyła w niego fala bólu tak wielkiego, że mimowolnie opadł z powrotem na posłanie. Przejechał palcem po nodze, aż dotknął miejsca, w którym jeden z bełtów przebił jego skórę. Nikt go nie opatrzył. Było to dla Evana bardzo dziwne, bo po co ktoś miał zaprzątać sobie głowę ratowaniem go, skoro mógł po prostu wykrwawić się na śmierć? Następną niepokojącą rzeczą było właśnie to, że się nie wykrwawił. Miał trzy nieopatrzone rany w ciele - to ledwie możliwe, by przeżyć takie coś. Na pościeli widniały ogromne, ciemne plamy, widoczne nawet w prawie kompletnej ciemności. A jednak, rany się zasklepiły, krew przestała uciekać z jego ciała. Choć był ogromnie osłabiony, żył. To był cud, ale żył. Postanowił odrzucić na bok zagadki i spróbować dowiedzieć się, gdzie się znajduje. Niestety, jedynym co widział był zarys łóżka, ciemność pomieszczenia nie pozwoliła określić chociażby jego wielkości. Poruszanie się w ogóle nie wchodziło w grę. Nie wiedział, w jakim stopniu zagoiły się rany. Jakikolwiek ruch mógł spowodować otwarcie, a to już byłby jego koniec. Pozostało mu więc czekać. Nim minęła sekunda, usłyszał zbliżające się kroki. Serce zabiło mu mocniej, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. Przez wpadające z zewnątrz światło w końcu mógł dojrzeć, jak wygląda pomieszczenie, w którym się znajdował. Wystrój nie był bogaty; całą przestrzeń po prostu zajmowały łóżka, oddalone od siebie o dwa metry. W sumie znajdowało się tam około dwudziestu łóżek, a na niektórych z nich leżeli ludzie. Jak miał nadzieję Evan, śpiący ludzie. Do pomieszczenia weszła ubrana w czarny, skórzany pancerz kobieta. Spodnie były ciasno zszyte, doskonale ukazując zarys mięśni, jednocześnie zapewniając wygodę ruchu. Tunika była zrobiona z tego samego materiału. Evan nie wiedział, jak bardzo pomaga w obronie, ale zauważył, że bardzo uwydatnia piersi kobiety. Jedynym, co się jakoś wyróżniało w tle czarnej skóry, były dwa złote, jedwabne paski, wyszyte na ramieniu tuniki. Sięgające do niemal połowy pleców czarne włosy miała uwiązane w ciasny kucyk. Mocne kości policzkowe i brak makijażu, ostatnio popularnego wśród kobiet robił z niej chłopczycę, jednak mającą swój urok. Musiała być bardzo młoda, nie dało się dostrzec na jej twarzy żadnych zmarszczek. W innych okolicznościach Evan pomyślałby nawet, że jest całkiem ładna. U pasa miała zawieszony długi sztylet, na którym trzymała rękę, jakby to był dawno wyuczony nawyk. Weszła do pomieszczenia, pogryzając jabłko i nucąc sobie cichutko, jakby to było dla niej rutynowe działanie, kolejny dzień w pracy. Kiedy zobaczyła przytomnego Evana, na jej twarzy zagościło zdziwienie. - Żyjesz? - zapytała, jak gdyby prawda do niej nie docierała. Zaraz jednak na jej twarzy znów malował się… brak emocji - no nieźle. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie za bardzo wiedział co. Patrzył, jak kobieta podchodzi po kolei do każdego łóżka, na którym ktoś leżał, oglądając go i mrucząc coś pod nosem. - Żyje, ale długo nie pociągnie… Martwy… Martwy… Kiedy doszła do łóżka, w którym leżał Evan, odwinęła kołdrę i spojrzała na niego. - Ałć - powiedziała do siebie i zachichotała - miałeś ciężki dzień, co? Nie wiem jak to zrobiłeś, ale żyjesz - schyliła się i wyciągnęła coś spod łóżka. Było to schludnie złożone, czarne ubranie. Obejrzała je niezbyt dokładnie i podała jemu - ubieraj się. Rena wybrała, możesz żyć. Nie za bardzo rozumiejąc, co się dzieje, chłopak rozłożył i obejrzał ubranie. Był to zwyczajny, czarny płaszcz, zrobiony z jakiegoś materiału podobnego do bawełny. - No, żwawo - popędzała go kobieta, ale kiedy chciał wstać, ból w nodze od razu dał o sobie znać i posadził go z powrotem w łóżku. Kiedy zobaczyła grymas cierpienia na jego twarzy, zachichotała - no dobra. Damy ci jeszcze trochę czasu. Usiadła na pustym łóżku obok i zaczęła wpatrywać się w Evana z zaciekawieniem. Już chciała coś powiedzieć, jednak on był pierwszy. - Gdzie jest Lily? - wykrztusił z siebie natychmiast, kiedy tylko pomyślał o młodszej siostrze. - Lily? - zapytała kobieta, zdezorientowana pytaniem - zazwyczaj pierwszą rzeczą, o jaką ludzie pytają jest “gdzie ja jestem?”. - Więc, gdzie jestem? - Oto - wyciągnęła ręce w górę - twój nowy dom. *** Odpowiedziało jej milczenie. Zawiodła się. Spodziewała się kolejnego, który zacznie bredzić, że zostawił ze sobą rodzinę, albo się wścieknie, ale on po prostu obserwował ją, analizował. Niegłupie, zważając, w jakim był stanie. I zaczął słuchać. Nie miała pojęcia, czy po prostu ją olewa, czy naprawdę nic za sobą nie zostawił, bo słuchał do końca. Tak naprawdę nie dowierzał własnym uszom. Może to po prostu osłabione ciało, a może po ostatnich wydarzeniach jego impulsywność gdzieś zniknęła. Nawet nie zadawał pytań. Uratowali go ludzie owiani złą sławą. Zakon Reny, bogini, służki śmierci. Uratowali to za dużo powiedziane. Po prostu zostawili go tutaj, czekając aż się wykrwawi. To był ich sposób rekrutacji: porywali człowieka będącego krok od śmierci i licząc, że jednak nie umrze, by mogli go przyjąć do siebie, tłumacząc, że Rena jeszcze ich nie wzywa. Psychole. Rekrut? Po moim trupie. Kobieta opowiadająca mu o swoim zakonie nazywała się Zia i dumnie służyła dla Reny, odkąd skończyła sześć lat, a tak przynajmniej mówiła. Evan nie potrafił wyobrazić sobie, by sześcioletnia dziewczynka mogła być szczęśliwa w takim świecie. - A co z Lily? - zapytał od razu, kiedy tylko skończyła opowiadać. - Lily? Chodzi ci o tą dziewczynę, przez którą prawie zginąłeś? Tą, która narobiła takiego zamieszania, że… - Tak, o nią - warknął Evan, na moment dając się ponieść emocjom. Zia popatrzyła na niego z zastanowieniem. - Żyje i ma się dobrze. Po raz pierwszy, odkąd się obudził, odetchnął z ulgą. A więc jego głupie poświęcenie nie było jednak aż tak głupie. Teraz po prostu musiał wiać, gdzie pieprz rośnie. - Ekhm… W takim razie bardzo dziękuję za… Gościnę, i w ogóle, ale czy mogę już... Kobieta parsknęła śmiechem, nim zdążył dokończyć. - Iść? Naprawdę myślisz, że cię wypuścimy? To, że Rena zaakceptowała cię w tym świętym miejscu, jest zaszczytem. Dała ci szansę, o jakiej wielu mogłoby tylko pomarzyć. - Nieważne, ja… - Milcz - spiorunowała go wzrokiem - Bogini nie jest łaskawa. Ci, którzy zasłużyli na śmierć, spotkali ją. Jak pewnie zauważyłeś, twojej Lily nie ma tu z nami. Evan zamarł. To prawda, nie było jej w sali, więc… - Najwyższa dała nam wybór. A nam ona nie jest potrzebna do niczego. Możesz ją jeszcze uratować. Evan poczuł, jak bardzo nienawidzi tej kobiety. Wyobrażał sobie, czy byłaby w stanie tyle gadać, gdyby wsadził jej ten sztylet głęboko w jej… - Czego chcesz? - wycedził przez zęby - i oszczędź mi tej gadaniny, że to nie ty, tylko twoja zasrana bogini. Spoliczkowała go. Raz, potem drugi. W głowie mu się zakręciło, ale nie zemdlał. Łzy napłynęły mu do oczu. - Uważaj - powiedziała ze złością, ledwo będąc w stanie się opanować - jeden taki wybryk, kiedy już będziesz jednym z nas, a ty, jak i twoja Lily, szybko dołączycie do Najjaśniejszej. - Przecież i tak mam jej służyć - chciał się zaśmiać, ale nie był w stanie. - Niektórzy będą służyć jej lepiej w tym świecie - wycedziła przez zęby i wstała - masz tydzień na wykurowanie się, a potem zaczyna się inicjacja. Bądź gotów. Wal się, pomyślał Evan. *** - Generale - zaczął Harlun - dostaniesz ode mnie specjalne zadanie. Specjalne zadanie, oczywiście. Zawsze dostawał tylko specjalne zadania. - Po ostatniej… Ekhm… Sytuacji, do jakiej doszło podczas egzekucji, ludzie zaczęli się buntować. Podburzają mój autorytet, mówiąc, że jestem złym królem. Ja, złym królem! - zaśmiał się głośno władca, ale Einzaff wyczuł w jego głosie rozpacz. Była to oczywiście prawda. Widział wiele razy ludzi podburzających tłumy, głosząc kazania o sprawiedliwości czy wybaczaniu. Einzaff zgodziłby się z tym, gdyby nie fakt, że wcześniej widział tych samych ludzi. nawołujących o śmierć dla skazanego. - Bunt - kontynuował Harlun - trzeba zdusić w zarodku. Dostaniesz oddział składający się z dwudziestu ludzi i będziecie publicznie wieszać każdego, kto będzie obrażał swojego władcę! Furia wzięła górę nad królem i zaczął on wymachiwać rękami na wszystkie strony, ale Einzaff nie zwracał na niego uwagi. Zamarł. Miał ich tak po prostu pozabijać? Może byli hipokrytami, ale to byli tylko niewinni ludzie. Przez chwilę po głowie przeszła mu myśl, by odmówić, jednak nie mógł tego zrobić. Nie bał się śmierci, po prostu miał swoje zasady. W jego rodzinie zawsze mówiono, żeby przed królem stawiać tylko i wyłącznie swego boga. - Oczywiście, mój panie. *** Dni mijały Evanowi nieubłaganie powoli. Nie miał tutaj nic, co mogłoby zabrać mu trochę czasu. Trzy razy dziennie przychodził do niego facet, odziany w czarną szatę z długim kapturem. Evan niejeden raz próbował nawiązać z nim jakiś dialog, lecz bezskutecznie. Wchodził, kładł talerz z jedzeniem, zabierał butelkę z moczem i odchodził bez słowa. Z wydalaniem było ciężej, bo choć wychodek znajdował się kilka kroków od jego łóżka, chodzenie było męką. Oprócz niego, raz odwiedziła go Zia, mówiąc, że za dwa dni będzie musiał wziąć się w garść i wstać z łóżka. Ta myśl go przerażała, bo choć rany zasklepiły się na tyle, by mógł bez obaw chodzić, jakikolwiek szybszy ruch wystarczyłby, by krew znów zaczęła lać się z jego ciała. No i były jeszcze nowe ciała. Wnosili ogromne ilości ludzi, większość jednak umierała na miejscu. Jęki, krzyki i szlochy nie pozwalały Evanowi na spokojny sen. Jeśli któryś z nich przeżył, albo był trawiony okropnymi gorączkami, albo od razu stąd wychodził. Wszystko było kwestią szczęścia. Długie dni w łóżku dały mu jednak czas na rozmyślanie. Najgorsze było to, że nie wymyślił żadnego sensownego planu. Mógł uciec, ale co z Lily? Mógł zacząć walczyć, lecz w tym stanie zginąłby pewnie w walce z drzwiami. Jeśli jednak jakimś cudem udałoby mu się przebić przez tych seryjnych zabójców… I tak nie wiedział, gdzie jest Lily. Mogli równie dobrze trzymać ją w innym mieście. Jedno sobie jednak postanowił: Na pewno nie wejdę w tą ich chorą religię. Będę tak mówił, będę sprawiał wrażenie. Będę sprawiał wrażenie. Dam radę. W duchu jednak zapłakał. Był Evanem. Evan Słaby. Evan Przegrany. Evan Nie Potrafiący Zadbać O Siostrę. Dlaczego miałby poradzić sobie z ich praniem mózgu? Kiedy nastał wieczór, do sali weszła Zia. Już miał się położyć spać, kiedy ona rzuciła mu pakunek. - Ubieraj się, idziemy. - Myślałem, że to jutro. - Tak, za kilka minut. - Więc chodziło ci o… Och. Z wielką ostrożnością zaczął schodzić z łóżka, ignorując popędzającą go Zię. Wstał z ociąganiem i spojrzał na swoje udo. Nie było tak źle, jak sądził. Dziurę w miejscu, które przebił bełt zakrywała gruba skorupa zakrzepniętej krwi. Ramię i stopa też wyglądały całkiem nieźle, choć to drugie potwornie piekło przy każdym ruchu. Pewniejszy swego, narzucił na siebie szatę. Czarny materiał był bardzo miękki i przyjemny w dotyku, a także dawał sporo ciepła. Był niemal identyczny jak ten, który nosił odwiedzający go jegomość, z tą różnicą, że był mniejszy. Chciał zapytać o tunikę pod spód, ale postanowił, że zrobi to później. Płaszcz miał dwie pary metalowych zapięć, więc potrafił zakryć praktycznie całe ciało. Jeśli Evan zarzuciłby na głowę kaptur, nie byłoby widać chociażby skrawka jego skóry. - No to w drogę. Kiedy tylko wyszli z pomieszczenia, w którym tkwił przez ostatnie dwa tygodnie, zasłonił się ręką, bo światło go oślepiło. Byli w długim, szerokim korytarzu, oświetlonym pochodniami co kilka metrów. Rozum podpowiadał mu, że tak naprawdę dawały one niewiele światła, ale teraz każda była dla niego jak małe słońce. Lekko kuśtykając, ruszył za Zią. Nie minęli nikogo. Korytarz długi na prawie pięćdziesiąt metrów był całkowicie opustoszały. Evan wyobrażał sobie, jak wielkie musi być to miejsce. Co dwa metry mijali parę drzwi, każde po obu stronach. To dawało przynajmniej pięćdziesiąt pomieszczeń, zakładając, że każde drzwi prowadzą w inne miejsce. Zatrzymali się przy ostatnich drzwiach, na wprost. Zia otworzyła drzwi, a Evana znów otuliła kojąca ciemność. Zia ruszyła spiralnymi schodami w dół, nawet nie zwalniając kroku, a chłopak z trudem ją doganiał. Chwilę później doszło do niego, że siedziba Zakonu musiała znajdować się albo pod ziemią, albo w środku góry. Zeszli już kilkanaście metrów w dół, a nadal nie było widać końca. Teraz już wiedział, dlaczego nie widział jeszcze żadnych okien. W końcu mordercze schody się skończyły, a oni weszli do ogromnego pomieszczenia. Dwa długie rzędy wysokich na pięć metrów kolumn, pomiędzy którymi ciągnął się miękki, czerwony dywan, podtrzymywały sufit z czarnego marmuru. W miejscu, gdzie kończył się dywan, zaczynała się okrągła część pomieszczenia. Nad podłogą znajdowała się rzeźbiona kopuła, z której zwisał żyrandol świecący czerwonym światłem. Tuż pod nim leżał piękny pozłacany ołtarz, wymazany krwią. W innej sytuacji Evan zastanawiałby się, jakie style połączono w architekturze tego miejsca, lecz teraz tylko spoglądał na ludzi znajdujących się w okrągłym pomieszczeniu. Krwi na ołtarzu nawet nie zauważył. Tuż przed ołtarzem stał wysoki starzec, trzymając dumnie uniesioną głowę. Miał krótką, siwą brodę i długie włosy w tym samym odcieniu. Jego usta poruszały się w bezdźwięcznej modlitwie, a głębokie, czarne oczy rozglądały się po innych uczestnikach. Evan nie wiedział co, ale było w nim coś niepokojącego. Tuż za ołtarzem stała czwórka ludzi z twarzami zasłoniętymi kapturami, stojących prosto. Evan przez chwilę zastanawiał się, co jest w nich wyjątkowego, aż zauważył wyszyte na ramieniu dwa złote paski. Och. Przed starcem stało około czterdziestu ludzi, każdy w czarnej szacie. Niektórzy rozglądali się nerwowo, inni stali jak słupy, jeszcze inni kręcili się w miejscu. Byli wysocy, niscy, grubi, chudzi… Niektórzy nawet byli zdecydowanie spoza Larissy, zważając na ich kolor skóry. Zia rozkazała zostać zdezorientowanemu Evanowi wśród tłumu, a sama ruszyła ku czwórce stojącej za ołtarzem, po drodze zarzucając kaptur na głowę. Przywitali się nawzajem skinieniem głowy. Nie rozumiejąc, co się dzieje, Evan po prostu stał i czekał, rozglądając się po otaczających go ludziach. W większości byli tak oszołomieni jak on. W końcu siwy starzec uniósł ręce do góry, uciszając zebranych i zaczął mówić. - Najwyższa z bogów, Rena, Pośredniczka Śmierci, wybrała was, abyście mogli służyć ku jej chwale. Niewielu może dostąpić tego zaszczytu. Zebraliśmy się tutaj, by upewnić się, że dobrze zrozumieliśmy jej znaki. Kilka osób wokół Evana ledwo słyszalnie przełknęło ślinę. Czyżby wiedzieli coś, czego on nie wiedział? - Przed wami jeszcze wiele treningu. Niektórzy z was będą czuli, że już nie dają rady. Niektórzy dojdą na skraj załamania psychicznego, inni fizycznego. Niektórzy z was mogą nie przeżyć tak długo, jakby chcieli - zrobił krótką pauzę, po czym kontynuował - wielu z was, właśnie dzisiaj. Kilkoro uczestników wierciło się niespokojnie w miejscu, nieskutecznie próbując się uspokoić. Tysiące myśli krążyło Evanowi po głowie, powoli ale skutecznie wywołując u niego strach. - Jednak wszystkie te cierpienia, które będziecie musieli przejść, opłacą się. Służba dla Najwyższej Bogini zapewni wam miejsca u jej boku po śmierci. Póki co, ważne jest, byście służyli jej godnie za życia. Przystawił dwa palce do ust i pocałował je, a zaraz za jego przykładem podążyła piątka stojąca za ołtarzem. Podszedł do ołtarza i wyciągnął coś spod niego. Światła pochodni odbiły się od nieskazitelnie czystej powierzchni sztyletu. - Niech zacznie się ceremonia - rzekł i stanął przy ołtarzu. Do zdezorientowanego tłumu podeszła Zia razem ze stojącym obok wyznawcą i poprowadzili jednego z oszołomionych uczestników przed oblicze starca. Ten wyciągnął z kieszeni monetę i wyszeptał coś, czego Evan nie był w stanie usłyszeć. Dopiero po kilku sekundach przestraszony chłopiec mu odpowiedział. - Lew. Charakterystyczny brzęk rozległ się po komnacie, kiedy moneta poszybowała w górę. Wszyscy na sali jednocześnie wstrzymali oddech do czasu, aż moneta znalazła się z powrotem w dłoni Tarloka. - Będziesz służył Renie na ziemi. Blady jak trup chłopiec odetchnął z ulgą, a wtedy Evan zrozumiał. Poczuł jak obejmuje go przerażenie, kiedy następny, ledwie dziesięcioletni, rudy chłopiec nie odgadł, co da mu los. Ciche łkanie zamieniło się w głośne wycie, kiedy Zia wraz z towarzyszem mocno przytrzymali chłopca przed ołtarzem. - Będziesz służył Renie w zaświatach. I pchnął go sztyletem. Cios był idealny - ostrze przebiło serce w ułamku sekundy, zabierając chłopcu życie natychmiast. Kilka osób wokół Evana zaczęło głośno płakać, dając upust emocjom. Jeden wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu. Bał się. Tak mocno, cholernie mocno się bał. Oczywiście, nie był jedynym, ale on po prostu tego nie pokazał. Strach rozdzierał go od środka, ale nie wydostał się na zewnątrz. Nawet się nie trząsł. Kolejna dwójka wyznawców wyniosła ciało do pokoju obok, a Tarlok kontynuował. Tak oto każda minuta niosła ze sobą kolejną ofiarę lub nowego wyznawcę. Evan był osiemnasty. Z pomocą podtrzymujących go wyznawców doczłapał się do, być może, miejsca jego śmierci. - Lew. Widział wszystko jak w zwolnionym tempie. Moneta obracająca się z prędkością, której nie mogło uchwycić ludzkie oko, teraz pokazywała Evanowi na przemian dwie strony, dwa różne przeznaczenia. Pac. Cichutki odgłos rozległ się w głowie Evana mocą rozbrzmiewającego gongu. - Będziesz służył Renie na ziemi. Nie docierały do niego słowa. Widział lwa w dumnej pozie, patrzącego w dal króla lasu. Lwa, który go uratował. Nadal nie mogąc się otrząsnąć z tego, co działo się przed chwilą, stanął pośród ośmiu innych szczęśliwców. Zdawali się nie dowierzać tak samo jak on, wpatrzeni w losowe punkty na ścianach. Następną osobą był chłopak z tym przerażającym uśmiechem. Pewnym krokiem podszedł do Tarloka i, unosząc dumnie głowę, powiedział: - Hiena. Jako jedyny dotychczas nie podążył wzrokiem za pędzącą monetą. Wpatrywał się w dłoń Tarloka. - Będziesz służył Renie na ziemi. Skłonił głowę nisko i przystanął obok Evana, znów się szczerząc. Nie był zbyt przystojny. Duży, haczykowaty nos, kościste policzki, piwne, małe oczy i ciemna karnacja mówiły, że prawdopodobnie pochodził z Wysp, jednak nie miał klanowych tatuaży. Mieszkańcy Wysp, nazywani błyskotliwie wyspiarzami, zawsze mieli tatuaże. Każdego z nich tatuowali w wieku pięciu lat, umieszczając herb swojego klanu na policzku dziecka. Wyspiarz bez tatuażu albo był banitą, albo nie był wyspiarzem. Kiedy ceremonia dobiegła końca, zostało dwudziestu żyjących z czterdziestu. Statystyka zrobiła mały psikus i jak nigdy, wypadła idealnie. Evan był zły na siebie, że nic nie zrobił. Każdy z obecnych widział śmierć dwudziestu niewinnych ludzi. Tak po prostu stracili życie, bo los im nie sprzyjał. Niektórzy walczyli, ale nic to nie dało. Szarpali, bili, drapali, kopali, uderzali, szarżowali, ale nie byli w stanie uniknąć śmierci. Grzechu Evana, jakim było po prostu oglądanie, żaden bóg nie będzie w stanie odpuścić. - Każdemu z was zostanie wydzielony opiekun, który przedstawi wam zasady obowiązujące w Zakonie oraz będzie nadzorował wasze postępy. Opiekun nie ponosi za was odpowiedzialności, ale wasze nieposłuszeństwo będzie oznaką hańby dla opiekuna. Opiekun nie będzie ratował was przed konsekwencjami czynów, ale będzie mógł wymierzać wam kary adekwatne do występku. Opiekun może was wychłostać, uderzyć, obrazić, ale może was też nagrodzić. Kilka metrów od nich ustawiła się piątka opiekunów. Tarlok wziął małe, przezroczyste pudełko bez wieka i podszedł do pierwszej osoby w szeregu. Polecił mu, by ten wyciągnął którąś z zawiniętych tam karteczek. Nadal wystraszony chłopiec drżącymi rękami wyciągnął ze środka kartkę, którą podał Tarlokowi. - Kalam. Jeden z opiekunów skinął głową na nowego ucznia, a ten ustawił się za nim. - Teru. - Kalam. - Zia. - Khalid. - Zia. - Roth. - Roth. - Khalid. - Teru. - Zia. Chłopak-niby-wyspiarz wylosował Kalama.. Evan był tuż po nim. Na oślep wziął pierwszą kartkę jaka wpadła mu w ręce i wyciągnął. - Zia. Ruszył zająć miejsce w kolejce za swoją nową opiekunką. Przechodząc obok, zobaczył cień uśmieszku na ustach wystających spod kaptura. Doszedł do wniosku, że był zadowolony z losowania. Po pierwsze, nie trafił tam gdzie ten sadysta niby-wyspiarz. Po drugie, choć już zdążył znienawidzić Zię, inni mogli być gorsi. - Zostaliście wybrani. Od jutra zaczynacie szkolenie, ale dziś jest czas na odpoczynek i zabawę. Niech Rena będzie z wami. - Chwała jej - odparli chórem opiekunowie i po kolei ruszyli w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą sznur ludzi. Kiedy zjawili się na korytarzu, Evan zobaczył kolejnych wyznawców. Grupkami wychylali się z drzwi, chcąc zobaczyć nowych rekrutów. Szeptali coś do siebie, niektórzy chichotali, ale Evan nawet o nich nie myślał. Po prostu szedł. Zia zatrzymała się przed jednym z pokoi i obróciła się do swoich uczniów. - Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda identycznie, ale jest sposób, by zorientować się, co gdzie leży. Ktoś z was odkrył, jak? Oczywiście, Evan nawet o tym nie pomyślał. Rozejrzał się wokół, ale wszystko wyglądało identycznie. Był to po prostu długi korytarz najeżony drzwiami i pochodniami, niczym się od siebie nie różniącymi. Wszyscy nadal byli wstrząśnięci i bali się choćby odezwać, ale po kilku sekundach, długowłosa blondynka, jedyna dziewczyna w ich grupie, podniosła rękę. Zia ponagliła ją gestem dłoni. - Chodzi o podłoże? - Co z tą podłogą? - dopytała się Zia. - Wydaje inne dźwięki w zależności od miejsca. - Brawo - zaklaskała Zia - im bliżej jesteście Świątyni, tym głośniejsze stają się wasze kroki. Bieganie po stronie zachodniej jest w stanie zbudzić zmarłego - popatrzyła jeszcze raz na blond dziewczynę - masz czujne ucho. Będzie z ciebie zabójczyni. Zachichotała i otworzyła drzwi, ale dziewczyna wcale się nie ucieszyła, tylko pobladła. Uchwyciła współczujące spojrzenie Evana, choć to wcale jej nie pomogło. Milcząc, weszli do środka. Zia zastukała palcami w przezroczystą kulę wiszącą na ścianie, a pokój natychmiast został oświetlony niebieskim światłem. Evan wybałuszył oczy, na moment zapominając o swoim koszmarnym położeniu. - Ktoś wie, co to jest? - zapytała Zia, i znów rękę podniosła blond dziewczyna, choć nie odrywała wzroku od jaśniejącej kuli. - Luksyn - wyszeptała, uwiedziona widokiem - Żywe światło… - Tak. Ale o tym na zajęciach. Stukacie w kulę, przez godzinę świeci i gaśnie. Jasne? Brak odpowiedzi Zia uznała za potwierdzenie i zaczęła pokazywać im resztę pomieszczenia. Nic specjalnego, pomyślał Evan. Każdy z nich dostał łóżko i skrzynię na rzeczy, oraz cztery pary ubrań. Tak jak się spodziewał, dwa czarne płaszcze i drugie tyle skórzanych, obcisłych strojów. Do tego znajdowały się tam dwa stoły, każdy z trzema krzesłami w zestawie. - Jutro posiedzicie tu dłużej, tymczasem trzeba was przygotować na ucztę. Zaprowadzę was do łaźni. Jak psy włóczące się za właścicielem, tak ruszyli za Zią. Kiedy szli, Evan starał się uważnie wsłuchiwać się w ich kroki, lecz różnica była tak niewielka, że nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek zacznie ją zauważać. Przynajmniej wiedział już, na którym końcu znajduje się Świątynia. Kiedy Zia otworzyła drzwi, znaleźli się w ogromnym pomieszczeniu na kształt prostokąta. Większą część pomieszczenia zajmował wielki basen, długi na dwadzieścia łokci, a szeroki na piętnaście, wypełniony wodą. Nad powierzchnią unosiły się ogromne kłęby pary. - Męska, damska, przebieralnie - wskazała po kolei pomieszczenia - My mamy identyczny, choć jest nas zaledwie garstka - puściła oczko złotowłosej wychowance - Macie pół godziny, potem wszyscy macie być gotowi. Ruszyła w kierunku damskiej przebieralni, zostawiając ich samych. Przez chwilę stali w bezruchu, aż najwyższy z chłopców wzruszył ramionami i postanowił także się przebrać. Pierwsze co przyszło Evanowi na myśl, było: czy już zapomniał, że niedawno na jego oczach zginęło dwudziestu ludzi? Z drugiej strony, kiedy pomyślał o kąpieli w gorącej wodzie, jęknął. Nie potrafiąc odrzucić luksusu, poszedł jako drugi. W przebieralni było kompletnie ciemno. Nim zdołali wymacać skrzynie na ubrania i wiszące ręczniki, zdążyła już przyjść reszta. W każdej skrzyni znajdował się kluczyk zamykający ją. Prosty, ale skuteczny sposób na uniknięcie kradzieży. Ciemność pomieszczenia pomagała bardziej nieśmiałym osobom, takim jak Evan. Nie wstydził się on wcale swojego przyrodzenia, to chuda sylwetka, ciało złożone głównie z kości i wystające żebra były problemem. Odkąd tu był, jadł lepiej niż w ciągu reszty życia, ale na razie to nie wystarczyło. Tak jak cisza towarzyszyła im podczas inicjacji, tak do teraz nie wymienili nawet zdania. Evan szybko zdjął szatę i przyodział ręcznik. Tuż przy basenie stały co kilka metrów barierki na zawieszenie ręczników. W pomieszczeniu panował półmrok,ujawniając tylko sylwetki postaci, jeśli nie stało się wystarczająco blisko. Po przeciwnej stronie basenu widział zarys kilku osób, które rozmawiały o czymś szeptem. Evan zszedł powoli do wody, a kiedy zanurzył w niej nogę, poczuł kojące ciepło. Nie była tak gorąca, by parzyć, nie była też zbyt zimna. Była idealna. Z lekkim niepokojem włożył ranną nogę do wody, ale nie poczuł bólu. Kiedy upewnił się, że nie sprawi sobie cierpienia, usiadł na dnie basenu, a woda przykryła go pod szyję. Jakie świetne to było uczucie! Całkowite odprężenie, pozwalające zapomnieć o problemach wokół, zatrzymujące myśli i kojące nerwy. Aż szkoda, że mam tylko pół godziny… Dopiero po chwili zorientował się, że basen miał schodkowe podłoże. Pozwalało to na zanurzenie się na odpowiednią głębokość ludziom wyższym czy niższym, jednocześnie zostawiając sporą ilość miejsca na każdej platformie. Zamknął oczy i rozłożył się wygodniej w basenie. Właśnie tego mu było trzeba: chwili prawdziwego relaksu. Nawet nie zwracał uwagi na resztę świeżo upieczonych wyznawców, siedzących obok niego. Wydawało się, że czują to samo co on, bo czasami udało mu się usłyszeć rzeczy w stylu “o tak”, czy “właśnie tego mi było trzeba”. Kiedy tak leżał, upajając się każdą chwilą, jeden z wychowanków wstał. Niski, brązowowłosy chłopak mamrotał coś pod nosem o “zbyt krótkim czasie” i zaczął wycierać się ręcznikiem. Zbyt krótki czas? No nie… Czyli minęło pół godziny. Zasmucony tym faktem Evan także wyszedł z wody i zaczął się wycierać, po czym udał się do przebieralni. Fala chłodnego powietrza wywołała u niego gęsią skórkę, więc szybko narzucił na siebie czarny płaszcz. Kąpiel wydawała się poprawić nastrój wszystkim. Nie byli już przygarbieni, nie błądzili wzrokiem po pomieszczeniu i nie płakali. Dwóch z nich ze sobą rozmawiało, co jakiś czas nawet się śmiejąc. Nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, ustawili się przy drzwiach wyjściowych z łaźni. Nie minęły dwie minuty, a dołączyła do nich Zia wraz z blondwłosą dziewczyną. - Gotowi? Dobrze. Idziemy. Uczta odbywała się w pomieszczeniu, w którym Evan był po raz pierwszy. Prostokątny pokój, mający czterdzieści na trzydzieści łokci wypełniały dwa długie stoły, ciągnące się od jednej ściany do przeciwnej, uginające się pod ciężarem smakołyków. Evan w życiu nie widział, a pewnie nawet i nie zjadł tyle w ciągu całego swojego życia. Jagnięcina, wieprzowina i wołowina dominowała wśród innych potraw, choć ich także nie brakowało. Jabłka, gruszki, truskawki i dziesiątki owoców, które Evan widział pierwszy raz w życiu wypełniały po brzegi wielkie mise. Nie brakło także napojów, czerwonych i białych win, soków i piwa, jak i zwyczajnej wody. Pociekła mu ślinka na sam widok. Oprócz nich byli tam wszyscy inni, których Evan widział wcześniej: Tarlok, czterech opiekunów i szesnastu świeżo upieczonych wyznawców. Kiedy weszli, Zia skłoniła głowę do Tarloka i poprowadziła swoją małą trzódkę prosto do wolnych miejsc. - Nie upijcie się za bardzo, bo jutro nie będzie taryfy ulgowej - rzekła Zia, a jeden z opiekunów, Roth, jak zdążył się już przekonać Evan, zachichotał. - Ty też o tym pamiętaj, siostro - uniósł kielich i opróżnił go do dna. Zia zignorowała go i zaczęła ucztować, a tuż za nią tłusty chłopak z jej grupy, siedzący obok Evana. On sam był głodny jak wilk, ale nie za bardzo wiedział kiedy zacząć, to jednak mu wystarczyło. Urwał sobie spory kawałek kurczaka i zaczął pałaszować, przy okazji popijając ciemnym piwem. Najlepsza uczta w moim życiu, zdecydowanie. Popatrzył po jego nowych towarzyszach. Pierwszy z nich, siedzący obok niego pulchny, brązowowłosy facet nie wyglądał na groźnego. Evan przez chwilę pozazdrościł mu tych ogromnych nakładów tłuszczu, których jemu zawsze brakowało. Znad opasłych policzków grubaska widniały dwa małe oczka, pochłaniające jedzenie równie dobrze jak usta. Naprzeciwko niego siedział chłopak który był wręcz przeciwieństwem poprzedniego. Wydawał się być w wieku Evana, a nawet był prawie tak samo chudy, choć trochę mu brakowało. Spod bujnej czupryny w kolorze orzecha widać było dwoje oczu, czujnie obserwujących otoczenie. Tuż obok niego siedziała blondwłosa dziewczynka. Ciężko było określić jej wiek, bo z dziewczęcą twarzą i sylwetką kontrastowała para błękitnych oczu człowieka, który widział w swoim życiu już zdecydowanie zbyt wiele. Spoglądała bez wyrazu na taflę wina przed sobą. - Trafiła ci się banda nie lada maszyn do zabijania, co? - zaczepił Zię inny z opiekunów, Kalam. Jej usta zaczęły lekko drgać w poddenerwowaniu. - Postaram się, by byli w stanie załatwić cię z zamkniętymi oczami - spojrzała na niego i przekrzywiła wargę w lekkim uśmieszku. Bogowie, ona jest jeszcze dzieckiem… Zauważył to w momencie, kiedy się uśmiechała: subtelna, charakterystyczna gra mięśni twarzy, dająca na ułamek sekund wgląd poza maskę surowości czy wyższości. Była być może młodsza od niego. - Ciekaw jestem, czy ty jesteś w stanie zrobić nawet z odsłoniętymi, Gra’daa - dźwięk poniósł się tylko po kilku osobach wokół nich, i choć nikt nie miał pojęcia, co to znaczy, w Zii wywołało wyraźną furię. Wstała szybko, z hukiem przewracając krzesło na podłogę i wyciągnęła długi, stalowy sztylet w jego stronę. - Sprawdź mnie - wycedziła przez zęby, trzęsąc się z wściekłości. Zdawała się całkiem ignorować fakt, że każda para oczu w tej sali była zwrócona w ich stronę. Kalam nie czekał długo z odpowiedzią. Wyciągnął identyczny sztylet spod płaszcza, z uśmiechem na twarzy powoli wycofując się na środek sali. Zia pewnym krokiem ruszyła za nim. Nim minęła chwila, wszyscy zebrani otoczyli dwójkę walczących w wielkie koło. Jedynie najwyższy kapłan Tarlok spokojnie siedział na swoim miejscu i popijał wino, czasami na nich spoglądając. Ze zrobieniem miejsca było trochę kłopotu, ale do noszenia krzeseł nie brakowało chętnych. Kiedy tylko pojęli, że ma się odbyć pojedynek między dwoma zabójcami, który mogą bez konsekwencji obejrzeć, natychmiast wzięli się do pracy. - Roth - wywołał innego opiekuna Kalam, który przyłożył dwa palce do ust w odpowiedzi i wszedł do kręgu, jednak stanął tuż przed publiką. - Teru - powiedziała Zia, a za chwilę obok niej pojawił się opiekun, pozdrawiając ją należycie i ustawił się przeciwnie do poprzedniego. - Wybierają sekundantów - wyszeptał ktoś stojący tuż obok Evana. Był to ten chudy jak patyk chłopak z bujną czupryną. Ciężko było określić, czy mówi do siebie, czy do kogoś. - Gotowa? - zapytał Kalam, znów narzucając swój wyzywający uśmieszek i ustawiając się w pozycji obronnej. Skinęła głową w odpowiedzi. Trudno było powiedzieć, kto zaatakował pierwszy. Evan, który miał szczęście znaleźć się w drugim, a jednocześnie ostatnim rzędzie widział wszystko doskonale, będąc zarazem bezpiecznym. Nie myślał o tym, dopóki nie zaczął się pojedynek. Nigdy nie widział czegoś takiego. Nie był w stanie nawet nadążyć myślami za tym, co się dzieje. Tu poszybował sztylet, tam pięść. Wydawałoby się, że oboje wpadli w jakiś bitewny szał, ale na ich twarzach malował się stoicki spokój i skupienie. Walka wydawała się idealnie wyrównana. Wszyscy oglądający wstrzymywali oddech. Najdziwniejsze było to, że ani Zia, ani Kalam jak dotąd ani razu nie oderwali stopy od podłoża. Walka toczyła się tylko za pomocą rąk, i choć cięcia były czasami skierowane bardzo nisko, udawało im się to sparować. Do tej pory Evan nawet nie wiedział, że możliwe jest sparowanie ciosu sztyletem. Minęły dwie minuty, i widać było pierwsze oznaki zmęczenia po obu stronach. W końcu mógł lepiej przyjrzeć się ciosom, które teraz traciły na prędkości. Pierwsze co zauważył, to zmianę stylu u Zii. Wcześniej tylko kontrowała, próbując zaatakować Kalama tuż po jego natarciu. Teraz nie robiła nic. Po prostu się broniła. Wolną ręką odbijała ciosy jego ręki, a sztyletem parowała ciosy drugiego ostrza. Nagle jej ręka wystrzeliła w kierunku jego twarzy, błyskawicznie jak na początku. Zdołał się uchylić w ostatniej chwili, a na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. - Cios! - wykrzyknął Roth. Czubek sztyletu dotykał podbródka Zii, która łypała gniewnie na swojego przeciwnika, jednocześnie sapiąc ciężko z wysiłku. Kalam prychnął z niesmakiem, odłożył sztylet i wrócił do swojego stolika, jakby nigdy nic, zostawiając Zię samą, z widocznie narastającą furią w oczach. Ludzie wokół niej instynktownie cofnęli się o krok, ona jednak tylko wyszła z sali, po drodze narzucając na głowę kaptur. - Mówiłem. Gra’daa.
-
Kim jesteśmy, by nie lękać się bogów? Czy zasługujemy chociaż na odrobinę współczucia z ich strony? Za wszystkie plugastwa, które uczyniliśmy? Czy to właśnie my, ludzie, spowodowaliśmy ich odejście w przestworza? Czy tam nie są skalani naszymi grzechami, nie muszą spoglądać na najgorsze dzieło ich rąk? Czy nie wystarczy zaledwie ich mrugnięcie, by zakończyć nasz żywot raz na zawsze? Kim jesteśmy, by czcić bogów? Czy nie jesteśmy niechcianymi dziećmi? Zbyt niewinnymi by nas unicestwić, a jednocześnie zbyt winnymi, by nas przyjąć? Może to, że każdy z nas jest skazany na łaskę innego człowieka, to jedyna wystarczająco surowa kara? Kim jesteśmy, że bogowie lękają się nas? Czternasty Skryba III Żelazny tom Rozdział I Słońce zniknęło z horyzontu dobrych kilka godzin temu, a Evan nadal obserwował gwiazdy, dumając nad… Wszystkim. To zabawne, bo choć codziennie takim sposobem rozkładał przeszłość na czynniki pierwsze, następnego dnia robił to znów i znów, powoli popadając w rutynę. Co lepsze, wcale na to nie narzekał, a wręcz przeciwnie, bo za każdym razem od nowa mógł śmiać się z jakiegoś smaczka, który go w życiu spotkał. A życia nie miał lekkiego. Jego matka umarła przy porodzie, zostawiając po sobie tylko i wyłącznie niemowlę, którego sumienie Evana nie pozwalało porzucić - tego właśnie dnia zaczął się koszmar życia ośmiolatka i kilkuminutowej dziewczynki. Koszmar? Sam nie wiedział. Oczywiście, życie na ulicach Nowej Soranny bywało ciężkie, ale koszmar dzielony z kimś staje się czymś zupełnie innym. Przygodą? Wspomnieniem? Sam nie wiedział. Wiedział jednak, że nie żałował żadnego dnia. Ale czy chciałby przeżyć to wszystko jeszcze raz? Tu już nie był taki pewien. Kiedy jeszcze jego matka była razem z nim, wszystko było dobrze - co prawda mieszkali na ulicy, ale zaradność tej kobiety nigdy nie pozwoliła mu zaznać głodu. Dopiero kiedy został sam z niemowlęciem, zobaczył, jak mądra była. Od tego czasu minęło już dziesięć lat, a on nadal sobie nie radził. Nie liczył nawet, że będzie żył jak przeciętny obywatel Nowej Soranny, ale miał nadzieję znaleźć chociaż... Schronienie? Pracę? A jednak jego życie przez ten cały okres jakby stało w miejscu. Zawsze, będąc o krok od śmierci głodowej, cudem udało mu się złapać jakąś robótkę lub znaleźć pod podłogą karczmy kilka miedziaków. Wydawałoby się, że życie lubi się nad nim znęcać. Z bezdennego odmętu nieszczęść, na jakie skazało go przeznaczenie, znalazł jednak kogoś, kto potrafił tą dziurę zapełnić - Lily. Wiadomym jest, że kiedy spędzi się z kimś dziesięć lat, dwanaście miesięcy w roku, cztery tygodnie w miesiącu i tak dalej, nieuniknione jest wzajemne przywiązanie… Ale kiedy te dziesięć lat to prawdziwa walka o przetrwanie, to nie jest zwykła więź, a uzależnienie od drugiej osoby, dzielenie z nią duszy, najzacniejsza forma miłości. Siostrzano-braterskiej miłości, oczywiście. Spojrzał w kierunku słodko drzemiącej Lily. Gdyby tylko mógł jakoś poukładać ich życie, dać jej odrobinę takiego, na jakie zasługiwała. A zasługiwała na wspaniałe - miała ogromne serduszko, choć umieszczone w tak małym ciele. Czasami to właśnie Evan uczył się od niej, jak powinien zachować się prawy człowiek, co jest humanitarne, a co nie, co powinien robić, a czego nigdy nie próbować. Tak w sumie to tylko dzięki niej potrafił jeszcze czerpać radość z życia. Uśmiechnął się, widząc jak dziewczyna bezskutecznie próbuje powstrzymać długą grzywkę przed łaskotaniem twarzy. Oczywiście, była mądrą dziewczynką, ale jak każda dziewczynka, miała swoje upodobania i zachcianki - jedną z nich była okropnie długa grzywka, na której ścięcie dotąd nie dała się namówić. Chciałaś, to masz. Chłopak przekrzywił lekko głowę i spojrzał z ukosa na Lily. No tak, grzywka zdecydowanie jej pasowała. Szkoda tylko, że na ulicy nie ma chłopców, za którymi chciałabyś uganiać. Uśmiechnął się pod nosem. Raczej ciężko by mu by było przetrawić coś takiego. Jest jeszcze młoda, nie jest na to gotowa. A może ja nie jestem? Szybko zbeształ się za taką myśl. Była od niego osiem lat młodsza, a on wciąż nie myślał o związkach i innych takich bzdetach. Dlaczego ona miałaby myśleć inaczej? W końcu Evan zaczął odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, które uznał za dar od niebios. Dziewczyna pewnie obudzi go z samego rana, więc każda minuta była dla niego na wagę złota. Dochodząc do wniosku, że tej nocy namyślił się wystarczająco, położył się na boku, gotowy do snu. - Evan… Śpisz? - wyszeptała do brata dziewczyna, obudzona przez dotyk własnych włosów. Jedynym, co jej odpowiedziało, było ciche chrapanie Evana. *** - Sytuacja jest naprawdę nieprzyjemna, nawet karawany z okolicznych miast i wsi nie są już w stanie... - ciągnął nasuwanie swoich myśli generał Einzaff. Wielki, przysadzisty mężczyzna był legendą wśród laryssyjczyków, osławiony dzięki doskonałemu zmysłowi taktycznemu, rozległej wiedzy o historii wojen i, oczywiście, dzięki instynktowi. Tak naprawdę bardzo długo był tylko podrzędnym dowódcą, do czasu kiedy został wysłany z samobójczą misją, z której wyszedł zwycięsko. Zdesperowany król, widząc, jak bardzo przegrywa wojnę, próbował odwrócić uwagę cansadończyków, atakując jeden z dwóch zamków granicznych. Cały plan polegał na tym, by zdobyć jeden z nich, w tym przypadku Kanns, próbując wmówić przeciwnikowi, że tak naprawdę chodzi im o drugi bastion, Miranę. Łańcuch górski był na tyle rozległy i niebezpieczny, że nie dało się przekroczyć granicy bez odwiedzenia jednej z fortec, więc były to praktycznie najważniejsze punkty strategiczne. Ku zdziwieniu wszystkich, zamiast gońca z informacją o śmierci Einzaffa i całego jego batalionu, króla odwiedził on sam, przynosząc informacje o zwycięstwie w Miranie. Nie minął dzień, a już powstały ballady o bitwie trzystu larissańskich piechurów, bez pomocy machin wojennych, z dwutysięczną armią, ukrytą za dwumetrowymi kamiennymi murami, z której to z życiem uszedł prawie tuzin, z Einzaffem na czele. - A Jervin? Wiadomym jest, że mają od dawna na pieńku z Cansadonią, więc nasza wojna jest dla nich jak znalazł - przerwał mu Rins, królewski dyplomata. Dla większości było to tajemnicą, ale nie specjalizował się on tylko w pisaniu ustaw pokojowych, bo potrafił i zaplanować przebieg wojny, a jego radę Einzaff bardzo sobie cenił. Odkąd to w jego rękach spoczął los wojsk Larissy, nie planował nic bez wcześniejszego zapytania Rinsa. - Nie… - Einzaff w zadumie drapał się po brodzie, rozmyślając nad możliwymi skutkami ich decyzji - jeśli plotki o sojuszu Cansadonii i Klanów Krasnoludzkich są prawdziwe, niziołki na pewno nam nie pomogą, a możliwe nawet, że obrócą się przeciw nam. - Gadanie! - machnął ręką król Harlun, trzeci i ostatni uczestnik spotkania, podczas gdy dwaj pozostali w wyobraźni przewracali oczami. Choć nie mówili tego na głos, obaj uważali, że dziedziczenie tronu ma tyle sensu, co żniwa podczas zimy. Jedyne, co Harlun miał w sobie królewskiego to krew, umiejętność wydawania ogromnej ilości pieniędzy i pociąg do zdradzania żony. Einzaff, któremu od dziecka wpajano lojalność wobec króla, ograniczał się tylko do modłów o rozum dla Harluna - prędzej zabiłby się, niż powiedział złe słowo na swego króla. Jednak Rins niejednego zakrapianego alkoholem wieczoru myślał, jak możnaby pozwolić zasiąść na tronie komuś rozsądniejszemu - plotki i tyle! - Musimy wziąć pod uwagę każdą możliwość, wasza wysokość - zwrócił się Einzaff bezpośrednio do władcy, choć ta informacja przeznaczona była głównie dla Rinsa, który tylko kiwał głową z zastanowieniem - aby zminimalizować straty. - Może najemnicy? - od niechcenia narzucił pomysł Rins, traktując go na poważnie zaledwie w połowie, choć doprowadził on Einzaffa do stanu jeszcze większego skupienia. Może ten pomysł wcale nie był taki głupi? Berserkerzy z Zerg. Kto by pomyślał, że miasto może utrzymać się jedynie z grabieży i usług najemniczych? Ogromne miasto, niepodległe, bez przynależności, bez władcy. Gigant, który łamał wszystkie prawa ekonomii jakby były niczym. Choć wielu ludzi uważało to za najbardziej niebezpieczne, prymitywne i brudne miejsce na świecie, Rins uważał je za cud. Jak to możliwe, że urzędnicy codziennie walczą o to, by utrzymać w ryzach gospodarkę, kiedy ta banda barbarzyńców, pijaków i łotrów… Po prostu żyje? Co gorsza, Zerg było ostatnim miejscem w jakim Rins podejrzewałby kryzys ekonomiczny. Wszystkie tryby tam po prostu działały, mimo że nikt ich nie oliwił. Einzaff stanął do walki z zergiańskim berserkerem, raz, jeszcze kiedy był ledwie chłopcem. To był jeden z niewielu momentów, kiedy naprawdę się bał o swoje życie. Nawet on, wielce utalentowany, młodociany geniusz boju szkolony przez najlepszych szermierzy królestwa nie miał szans z niepowstrzymaną siłą furii i dzikiej agresji. To było jedno z bardziej przerażających doświadczeń jakie go w życiu spotkały, a bardzo dużo w życiu przeżył. - Tfu - splunął na podłogę władca, słysząc wzmiankę o “płatnej armii” - nigdy nie będą walczyć po mojej stronie! - Ale panie, to może… - Nie! - przerwał generałowi król, jasno pokazując, kto dzierży władzę - Nigdy! *** - Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Siedział na ławeczce, pogryzając len... Evan przewrócił oczami, znów słysząc to samą przyśpiewkę, która dręczyła go przez ostatni tydzień codziennie. - Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Myślał, że zobaczył smoka, a to tylko sen… Te teksty mają coraz mniej sensu, pomyślał sobie chłopak, słysząc nowy wers ułożony przez siostrę. - Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Hmmm… Eee… Evan? - Nie. - Nawet nie wiesz, o co chciałam zapytać! - Zgaduję, że moja odpowiedź będzie tak brzmiała: nie. Dziewczyna pogrążyła się na chwilę w zadumie, ale wbrew pozorom nie była to oznaka poddania się. - Odpowiedź nie może brzmieć “nie”. - Więc tak. - “Tak” też nie - nie dawała za wygraną Lily. - Więc nie wiem! Ha! - zatriumfował chłopak, a dziewczyna w odpowiedzi puknęła się w czoło. - Chciałam zapytać, jaki jest rym do “sen”. Evan popatrzył w niebo, szukając inspiracji. Nie minęła chwila, a już zaczął wymieniać, co mu przyszło do głowy. - Tren, cen, gen, hen… - Stój! - przerwała mu siostra, nim zdążył do końca się wykazać - To się nada w sam raz! Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Nim się zorientował, smok odleciał hen! - dziewczyna klasnęła w dłonie, zadowolona ze świeżo powstałego tworu jej autorstwa, a przynajmniej w połowie. - W nagrodę mogę dostać odrobinę spokoju? - zapytał z nadzieją w głosie, chociaż przewidział reakcję Lily. - Phi - wzdychnęła z teatralną pogardą i kontynuowała układanie przyśpiewek - Oto chłopczyk ten… Choć jej brak posłuszeństwa był z pewnością irytujący, wywołał na twarzy Evana uśmiech. Kiedy dziewczyna tylko przekonała się, że gra na nerwach bratu, zaczęła recytować głośniej, szybciej i więcej, rzadko robiąc przerwy na złapanie oddechu. Doskonale wiedziała, że jedynym efektem będzie poprawienie nastroju obydwojga. Po długiej, podsyconej piosenką, w której zaczął uczestniczyć nawet Evan, wędrówce, doszli do miejskiego targowiska. Chłopak z uśmiechem spojrzał na to tętniące życiem miejsce. Na jednym ze straganów dojrzał jubilera, tutejszego mistrza obracania kota ogonem, który bez większego problemu sprzedał miedziany pierścień z niebieskim kamieniem, który uporczywie nazywał “szafirem” starszej kobiecie w dostojnych ubraniach. Błyskotka kosztowała ją prawie dwieście razy więcej, niż koszt materiału na jej produkcję. Tuż obok przekrzykiwali się rybacy, rozprawiając na temat jakości i ilości połowu, cenie ryb czy poziomu zasolenia wód i innych rzeczach, o których Evan nie miał zielonego pojęcia. Jeszcze dalej jeden z kowali przyjął dumną postawę i krzyżując ręce na piersiach, stał obok wystawy z orężem wszelkiego rodzaju, od zwykłych noży kuchennych czy sztyletów po ogromne halabardy, piki i dziryty. Nie zabrakło także pancerzy, wyszorowanych na błysk. Wśród kilku egzemplarzy kolczug i zbroi łuskowych, w centrum prezentowała się wspaniała płytowa zbroja, która, jak było widać od razu, była perełką wśród prac kowala. Stanęli przy stoisku z egzotycznymi dobrami. Było to ulubione miejsce Lily, pomimo gburowatej staruszki która prowadziła ten sklepik. Evan od dawna próbował rozgryźć skąd sprowadzała towar, jednak bezskutecznie. Nie próbował nawet się zastanawiać, na ile było to legalne. - Co to? - zapytała Lily, wskazując na drewniany przedmiot o dziwacznym kształcie. - Bumerang - burknęła sprzedawczyni z pogardą, zażenowana brakiem wiedzy dziewczynki - to broń. - Broń? - zastanawiała się dziewczyna. Jak takie coś może być bronią? Jak to chwycić? A może to broń obuchowa? - i jak niby walczy się tym bugerangiem? Evan parsknął śmiechem. - Rzucasz, a on wraca i wali cię w czoło. To broń na idiotów, dajesz mu taki "bugerang" a ten rzuca i sam się powala. Genialne. - Durnie! - żachnęła się starucha - można nim rzucić tak, by skręcił w locie i uderzył przeciwników za zasłoną. - Ale trzeba najpierw znaleźć durnia, który sam nim rzuci - dokończył Evan, w pełni świadomie denerwując sprzedawczynię. - To może ty nim rzuć! - już w pełni swojej furii krzyknęła staruszka - Na pewno nikt nie tęskniłby za takim pyskatym nicponiem jak ty! Sklep zamknięty, wynocha! Chichocząc, zabrał Lily ze sobą i ruszył dalej. Ta aż się wzdrygnęła kiedy ją złapał za ramię, bo wciąż próbowała zrozumieć jak pocisk może skręcić w locie. W końcu uznała po prostu, że starucha jest szalona. - Proszę, jaka śliczna mała dziewczynka! Mam tutaj piękne kwiaty dla pięknych dam - zaczepił ich sprzedawca kwiatów, uśmiechnięty od ucha do ucha - zaledwie cztery miedziaki za różę, która zapewne świetnie by się wkomponowała w tą długą, anielską grzywę! Evan tylko odwzajemnił uśmiech i pokręcił głową, zasmucony faktem, że nie może nawet pozwolić sobie na taki skromny prezencik dla Lily. Ta jednak, w ogóle nie zrażona tym faktem, wystawiła język handlarzowi i przyśpieszyła kroku, chichotając pod nosem. - Anielska ma grzywa nie potrzebuje jakichś badziewi, żeby lśnić - wypowiedziała z zadowoleniem i zarzuciła włosami, po czym zaczęła chichotać jeszcze głośniej. - Ma grzywa już powoli zaczyna doganiać twoją - stwierdził Evan, wcale nie żartując. Jego włosy nie ścinane od miesięcy powoli zaczęły sięgać ramion, a zatłuszczone były tak, że ich naturalny, bladoszary kolor zmienił się w, jak to nazywała Lily, “czarny jak śmierć”. Chłopak uznał, że ciemniejszy odcień istnieć nie może. - Więc dzisiaj zrobimy ci strzyżenie! - krzyknęła z zadowoleniem, wyobrażając sobie, jaką kreatywną stylizację zafunduje bratu. - Chyba jestem do tego zmuszony... Dziewczyna już miała mu wytknąć, jak zaszczycony powinien się czuć, mogąc być jej klientem, kiedy jej uwagę przyciągnął mówca, stojący na podwyższeniu i krzyczący do otaczającego go tłumu. - Tego wieczoru, na placu świątynnym, nadejdzie okazja, by prosty chłop czy nawet szlachetny hrabia mógł przypomnieć sobie historię powstania naszego wspaniałego królestwa! Duet najlepszych z najlepszych, asów laryssańskiej poezji, władców słów i nut, poskramiaczy piór... Szturchnęła brata, wskazując palcem mówcę. Ten, przez moment zaciekawiony, szybko zniechęcił się, słysząc powód całego zebrania. - ... Morgli Złote Pióro oraz Kyro Czarny Kruk, tylko dzisiaj, właśnie tutaj, w Nowej Sorannie! - Pójdziemy? - zapytała Lily. Sprytnie wychwytując jego reakcję, postanowiła od razu użyć swoich najlepszych zdolności perswazyjnych - podnosząc powieki najwyżej jak była w stanie, nie bez trudu wywołała efekt szklanych oczu. Długo to ćwiczyła. - Bogowie, przecież to dno… A połowa z tych historii to nieprawda, a oni tylko liczą na pieniądze… - w odpowiedzi dostał tylko błagalny wzrok siostry. - Proszę... W końcu udało jej się wywołać małą łezkę, która przechyliła szalę zwycięstwa na jej stronę. Evan, widząc, jak bardzo się stara, podniósł ręce do góry w geście kapitulacji. - Eh, niech stracę… - Jeeej! - zachwyciła się Lily, jej niedawna maska zniknęła natychmiast, a jej miejsce zajął tradycyjny, nieznikający uśmieszek. *** - Więc, jak szanowny pan sobie życzy? - Zostawiam to twojej… Wyobraźni - Odpowiedział Evan i przełknął ślinę. - Życzenie rozkazem - rzekła z uśmiechem Lily, ostrząc małą brzytwę o kawałek pordzewiałej rury. Regularny dźwięk metali podbudowywał atmosferę grozy, dodając chłopakowi niepewności, a dziewczynce radości. Na zakończenie ostro szarpnęła ostrzem, które wydało charakterystyczny dźwięk. Dźwięk początku zabawy. - Niech gra muzyka! - krzyknęła dziewczynka i zabrała się do pracy. Szybkie szarpnięcia brzytwą napędziły wyobraźnię Evana, który miał przed oczami wyimaginowane obrazy samego siebie za kilka minut. Nie posiadali zwierciadła, więc jedynym sposobem, by mógł dowiedzieć się jak wygląda, było spojrzenie w taflę wody, ale mógł sobie na to pozwolić po zakończeniu całej operacji. Jak mawiała to jego siostra “profesjonalisty nie można wybić z transu, by jego dzieła były perfekcyjne”. Mała diablica. Z czasem, ogromne sterty włosów ścinane przez Lily zmieniły się w krótkie, półcentymetrowe odcinki, a Evan poczuł się spokojniej. Wiedział przynajmniej, a raczej miał większą pewność, że dziewczyna nie chce mu zrobić jakiegoś chorego żartu. Ona jednak nie żartowała. Działała jak w transie, zapominając o otaczającej rzeczywistości. Fryzjerstwo było zajęciem, które, jak uważała, było jej przeznaczone. Żałowała, że Evan nie jest w stanie zobaczyć, jak bardzo jest utalentowana, bo bez żadnej fałszywej skromności o tym mówiła - ale jednak czym innym jest słyszeć, a czuć to samo. Przyłapywała się nawet na tym, że co jakiś czas zamykała oczy, dając odpocząć zmysłom i polegając tylko i wyłącznie na instynkcie. - Skończyłam - rzekła w końcu dziewczynka i odłożyła brzytwę na bok. Stanęła przed Evanem, oparła ręce o biodra i zaczęła powoli kręcić głową, cmokając ustami - przeszłam samą siebie. - Nie uwierzę, póki nie zobaczę - odpowiedział całkowicie szczerze Evan i ukląkł na brzegu rzeki. Choć woda nie była do końca czysta i lśniąca, dojrzał swoje odbicie. No nieźle… Nie był zawiedziony. Lily miała rację, nikt, kto było to zobaczył, nie mógłby rzec, że jest to robota dziesięcioletniej dziewczynki. Grzywkę skróciła do jednej piątej dotychczasowej długości, zostawiając tylko jeden dłuższy kosmyk po prawej stronie, który zgodnie z prawami fizyki rządzącymi włosami Evana, sam układał się w oczekiwanym miejscu, zawsze delikatnie muskając policzek. Całą część górną skróciła tak, by nie przekroczyła długości grzywki, i porządnie rozczochrała. Za to z tyłu włosy zostawiła ciut dłuższe, sięgające niemal do do połowy długości szyi. A to wszystko zrobiła za pomocą tylko i wyłącznie wyszczerbionej brzytwy. To nie było dzieło amatora, ani profesjonalnego fryzjera. To było dzieło artysty. - I jak, podoba się? - zapytała z niepewnością, choć oczekiwała, a nawet spodziewała się pochwały. Jeszcze nigdy nie była tak dumna z siebie jak teraz. Wiedziała, że Evan nie powie jej wprost, że jest wspaniale, tylko rzuci coś kąśliwego, typu “od biedy ujdzie”. - Od biedy ujdzie - rzekł i zrobił skwaszoną minę, a dziewczynka pisnęła radośnie. To było coś lepszego niż pochwała. *** - To jest nasza ostatnia szansa odwrotu… - Nie. - Błagam… - Nie. Dziewczyna była nieugięta. Za każdym razem, gdy tylko Evan zaczynał ją namawiać na rezygnację, ta tylko przyspieszała kroku. W Nowej Sorannie rzadko miały miejsce takie atrakcje, jak wieczorne opowieści i przyśpiewki. Do tego darmowe. Oboje usadowili się z tyłu, aby tylko nie trafić w środek bójek, które, przy ilości obecnych tam beczek pełnych różnego rodzaju alkoholi, były zapewne nieuniknione. Od razu widać było, że przyjezdni artyści zadbali o atmosferę. Zamiast wielkiego podwyższenia, tłumu tancerek i połykaczy mieczy, wszystko działo się przy wielkim ognisku, nadającym poważny klimat wśród otaczającego mroku nocy. Bard Kyro, znany ze swojej wszechstronności w używaniu instrumentów strunowych, miał tylko lutnię, którą właśnie nastrajał, starając się uzyskać idealne do dzisiejszego wystąpienia tony. Ubrany był w zwykłą bawełnianą szatę w ciemnych kolorach, noszoną przez biedniejszą część arystokracji, no i oczywiście trójkątny czepek z piórem - znak rozpoznawczy grajków. Tuż obok siedział bajarz Morgli, trochę bardziej otyły i ubrany w bogatsze ubrania, jednak także w mrocznych kolorach. Z lekkim znudzeniem rozprawiał na jakiś temat z jednym ze swoich fanów, do czego doszedł Evan, kiedy zobaczył, jak ten wręcza mu kilka srebrnych monet, pod wpływem których uśmiech rozbłysnął od razu na twarzy artysty. Ożywiony tłum ucichł nagle, kiedy bard zaczął grać. Każdy słuchacz, choćby to był jego pierwszy raz, od razy zauważyłby, że muzyka była tylko tłem dla opowieści. Brzdąkanie nut było tak ciche, że aż ledwo słyszalne, a jednak powodowało napięcie i gdzieś tam wpływało na nastrój słuchaczy. Pojedyncze, niskotonowe dźwięki wręcz mówiły, że nie będzie to wesoła ballada. Evan kątem oka zauważył, jak kilku przysadzistych mężczyzn, zapewne drwali, na moment odkłada kufle z piwem i wsłuchuje się w dźwięki lutni. Jedno delikatne szarpnięcie struną nie popędzało następnego - bard czekał, aż echo niosące się przez instrument ucichnie, i dopiero wtedy przechodził do następnej nuty. Po niecałych dwóch minutach, kiedy Kyro skończył powolne tempo utworu mocnym szarpnięciem struny, melodia stała się dynamiczniejsza. Narzucając prawidłowy rytm, mrugnął okiem do bajarza, dając znak. - Mistrzyni miecza, królewna nieznana, choć wojowniczka, to piękna dama... *** Parada, cięcie, parada. Parada, cięcie, parada. No jasne. Tak działa psychologia - przeceniła swojego przeciwnika. Wykonując szybkie piruety, uskoki i uniki, atakując z tej strony, jaką nakazała jej dziecinna wyliczanka, próbowała zmylić wroga, nie dać mu przewagi, jaką dawał mu egzotyczny, nieznany jej styl. Dopiero to do niej doszło - żadnego stylu, żadnego wzoru tam nie było. Uderzenia z zaskoczenia, cięcie z obrotu… To wszystko była improwizacja, a do tego nieudolna. Jedyną naprawdę godną podziwu umiejętnością, którą posiadał sławny, “najlepszy szermierz” w Morkandii, było przerzucanie oręża z jednej ręki do drugiej, bez żadnego problemu, bezbłędnie. Oczywiście miałoby to sens tylko wtedy, gdyby umiałby władać bronią lewą ręką tak dobrze jak prawą, ale tego mu akurat brakowało. Omamić się dała umysłowi swemu, oszukać myślom, nie wiedzieć czemu Kiedy doszło do niej, jak ogromną ma przewagę, rozluźniła się i przeszła do ofensywy. Całkiem zrezygnowała z parowania, tylko wysyłała cios za ciosem, zmuszając przeciwnika do stopniowego cofania się. Nie minęła chwila, a zauważyła na jego czole kropelki potu oraz naprężone mięśnie, na których widniało dwa razy więcej żył, niż przed chwilą. Gdy tylko wypatrzyła moment, uderzyła. Ten jeden ułamek sekundy na szczęście jej wystarczył. Kiedy przerzucał broń z jednej dłoni do drugiej, wykonała błyskawiczne cięcie w jego udo, maksymalnie wykorzystując siłę bezwładności. Nie czekając, wymierzyła następny cios, pchnięcie wycelowane w serce przeciwnika. I wtem, jak wąż jadowity, uderzył, zdradził, strachem przepity Nic. Ostrze odbiło się od niego jak od kawałka metalu, nie pozostawiając na jego ciele ani śladu. Choć myśli krążyły po jej głowie szybko jak nigdy dotąd, nie zdążyła zareagować. Wiedziała, że za złamanie zasad pojedynku i tak nie ma on już prawa do tronu, jednak pojedynek musiał trwać. Jeśli ona zginie, królestwo ogarnie bezprawie, a to może okazać się jeszcze gorszym rozwiązaniem. Całkowicie ignorowała buczenie widowni, oburzonej oszustwem morkandyjczyka. Czuła tylko ból, okropny ból i ciepło szybko napływającej krwi, gdy jego ostrze wgłębiło się w jej bok. Bezduszne ślepia w nią wlepione, łaknące krwi, gniewem sycone Słyszała jego szept. Słyszała, chciała słyszeć, wiedziała, że popełnia błąd, i że to jej pomoże. Wsłuchiwała się dokładnie, poznając jego wersję przyszłości. Upadek królestwa, przejęcie ziemi przez Morkandię, gwałty i morderstwa. Jego prowokacja czyniła ją silniejszą. Wojowniczka harda jednak białej flagi nie znała, wciąż nieugięta, wciąż twarda jak skała Postawiła wszystko na jedną kartę. Kiedy jej przeciwnik, szydząc z niej i jej bezimiennej ojczyzny, zamachnął się do cięcia w jej szyję, ostatkiem sił wykonała piruet. Łamiąc jedną z najważniejszych zasad, jakiej ją uczono, nie nabierała rozpędu, nie zaatakowała po obrocie, tylko licząc na swoją siłę, natychmiast zatopiła ostrze w jego brzuchu i wypuściła je z dłoni. Kiedy wykonywała piruet, trwający nie więcej niż sekundę, w duszy modliła się do bogów. Czas płynął nieubłaganie powoli, a jednak śmierć nie nadchodziła. Kiedy zatoczyła pełne koło, ujrzała twarz szermierza, niewygiętą grymasem bólu. Nie ukazywała nic innego prócz zdziwienia, nawet, kiedy z hukiem uderzyła o piasek areny. Na łoże śmierci trafiając niespodziewanie, nie ona, lecz on, jak bezbronne łanię Udało się. Tym razem nie zdążył użyć magii czy innych sztuczek, znów wygrała. Słyszała tłum, skandujący jej imię. - La-ri-ssa! La-ri-ssa! Po raz pierwszy tego dnia uśmiech zawitał na jej twarzy. Upadła na ziemię, z powodu utraty krwi nie mogąc nic zrobić. Zaledwie kilka cali od niej leżał jej wróg, wielki szermierz z Morkandii, z zastygłym, martwym spojrzeniem i rozszerzonymi ustami spoglądając na uśmiechniętą zwyciężczynię. Było to ostatnią rzeczą, jaką widziała, nim także odeszła w zaświaty. Tłum krzyczał, dumny z kobiety odzianej w szaty czarne, choć cała jej praca poszła na marne *** Przez kilka sekund ludzie czekali w ciszy, nadal pochłonięci opowieścią, aż jeden z nich zaczął bić brawo. Samemu się sobie dziwiąc, to właśnie Evan zaczął gromki aplauz, który nim minęła chwila zmienił się w dziki ryk, mieszaninę okrzyków podziwu, domagań bisu oraz płaczu kobiet. Po tej opowieści mieszkańcy Nowej Soranny nie szczędzili alkoholu, naraz otwierając wszystkie beczki i rozdając wszystkim sąsiadującym im osobom, przyjaciołom jak i kompletnie obcym ludziom. Kobiety łkały, co niektóre wtulone w swoich mężów, a samotne pogrążając się w smutku między sobą nawzajem. Obaj artyści byli zajęci przyjmowaniem pogratulowań, jak i tych bardziej materialnych wyrazów podziwu. Evan już się szykował, by móc także uścisnąć dłoń jednego z nich, do których jak do tej pory był raczej sceptycznie nastawiony, kiedy poczuł, jak Lily szarpie go lekko za kurtkę. - Ja chcę już iść - powiedziała do niego, ze spływającymi po policzkach łzami, tym razem wcale nie udawanymi. Ten mrugnął do niej porozumiewawczo, choć sam był jeszcze poruszony opowieścią. Oddalili się od tłumu, całą drogę powrotną milcząc, zbyt ogarnięci krążącymi po głowie myślami, choć całkiem odmiennymi. *** - Zostawcie mnie, błagam - wyszeptała ledwie słyszalnie starsza kobieta, kiedy dwoje osobników ciągnęło ją przez pomieszczenie, jednak odpowiedziało jej, po raz kolejny, milczenie. Sądziła, że nie może być bardziej przerażona, dopóki nie rozejrzała się wokół. Znajdowała się w wielkiej, prostokątnej sali. Od strony drzwi ciągnął się długi, czarny dywan, prowadzący wprost na… Ołtarz? Tak, była pewna, że był to ołtarz. Była też pewna, że wcale nie jest pomalowany czerwoną farbą. To nie jednak wystrój pomieszczenia ją tak przerażał, a długa, zapętlająca się litania, śpiewana przez ludzi, których mijała. Wszyscy identycznie ubrani, w długie, czarne szaty z założonymi na głowach kapturami, wręcz nie pozwalającymi określić płci. Z lękiem stwierdziła, że niektórzy spoglądają na nią z… Podnieceniem? Czas mijał nieubłaganie powoli. Już bez cząstki nadziei w sercu, kobieta modliła się do bogów, prosząc o wybaczenie, licząc, że to jakiś żart, czy nawet nieporozumienie, że to ktoś inny zaraz trafi na jej miejsce. Przecież nie była złą osobą, wręcz przeciwnie - była uzdrowicielką, a w Nowej Sorannie było ich naprawdę niewiele. W całym swoim życiu ocaliła tuziny ludzi, po prostu nie zasługiwała na śmierć. Ale nie to się teraz dla niej liczyło - chciała, tylko, by to się stało szybko. - Przyjmij, o pani, tę ofiarę. Tylko tyle. Spodziewała się długiej modlitwy, niekończącego się kazania, ale to się stało szybciej, o wiele szybciej, można by wręcz rzec, że tak jak chciała. Mówca natychmiast zatopił ostrze w jej sercu, kończąc jej żywot.
-
Stary Dokument Sformatowany
ZwariowanyOperatorCiupagi opublikował(a) utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
Pośrodku bezczasu w przedwiecznej mgławicy nicości, w centrum pustki międzywymiarowej o nieskończonej liczbie wymiarów znajdowała się czterowymiarowa sferyczna czarna dziura, w której wnętrzu wnętrza zakwitł stelarny obiekt o jednej wysokości, szerokości i długości. Była to gwiazda świecąca białym światłem. Biały karzeł o wielkości znacznie przekraczającej wielkość klasycznych białych karłów w naszym wszechświecie. A im dalej upływał czas, tym stan plazmowo-gazowy przemieniał się coraz bardziej w stan ciekło-stały. Gwiazda skamieniała. Anomalyjny ten obiekt przyciągnął uwagę międzyświatowych podróżników bez ciała, bezcieląt zwanych Wiatrami. Wiatry stały się niewidzialną atmosferą skamieniałej Gwiazdy, pielęgnując prawa fizyki w kieszonkowej przestrzeni w której Gwiazda się znajdowała, tak żeby były stabilne, i żeby nie zapadła się sama w sobie. Ale nawet istoty bezcielesne nie żyją wiecznie. To, z czego się składały ulegało takiej samej degradacji jak materia organiczna, choć nie postępowała ona w latach, lecz w eonach, zarówno w drugim jak i trzecim kierunku czasu. Wiatry mając wielką moc zdecydowały, że staną się symboliczymi patronami wymiaru, przemieniając się w pięć sferycznych słońc i dwa czworościanowe księżyce orbitujący centralny obiekt, planetę wielkości słońca. (Siedem Figur) I jako słońca i księżyce istniały tak jak istnieją elektrony wokół atomu. A poza wymiarem (tym) czas nie płynął. Hiperprzestrzeń międzywymiarowa miała wszelkie możliwe kierunki przestrzeni, ale nie miała ani jednego kierunku czasu. Była jak czarny punkt otoczony wszystkimi wszechświatami, będąc zarazem ponadprzepaścią otaczająca wszystkie wszechświaty. Gdyby spróbować narysować dwuwymiarowy rozkład kostki o nieskończonej ilości wymiarów stał by się on całkowicie czarny. (zakładając że używamy czarnych liń jako krawędzi) Taka właśnie była hiperprzestrzeń. Była krzyczącą przestrzenią o kolorze, którybyśmy odebrali jako czarny. I rozgwieżdżone niebo. Nie gwiazdami, lecz wszechświatami, które nigdy nie gasły. A ich konstelacje tworzyły każdy możliwy wzór, którego ludzka wyobraźnia mogłaby się dopatrzeć. Albowiem było ich tak wiele, że ich liczba dochodziła do prawie nieskończoności. (przyp. Red.) Hiperprzestrzeń była jak hala wszystkich wymiarów. Tak jak powiedziała dziewiąta symfonia Bethoveena poprzez czwarte poruszenie: All dimensions hall. Dimensions hall. Dimensions all. To nie jest widok, do którego jest przystosowany ludzki wzrok, który żyje w otoczeniu trójwymiarowym. Nie sposób też sobie wyobrazić przestrzeni poza wszelkimi wymiarami czasu, gdzie wszystko działo się naraz i nigdy się nie działo zarazem nic. Istoty takie jak Wiatry, byłyby dla nas bogami. Dla siebie również. Tylko one potrafiłyby znaleźć głębszy środek czegoś co już samo w sobie jest środkiem. I znalazły. Na zawsze. Pod nigdy. Powierzchnia Gwiazdy składała się z granuli. Były to zastygłe kontynenty, niegdyś utworzone z niestabilnych zjonizowanych gazów. Teraz stały się skamieniałym stanem materii, utkanym z niemożliwych skał na bazie wodoru, węgla i tlenu i helu. Zastygły również majestatyczne łuki plazmowe, wyrzygiwane przez dawne słońce. Teraz stały majestatycznymi łukami z kamienia, o wysokości (kilkudziesięciu) tysięcy kilometrów. A jednak grawitacja ich nie burzyła. Atmosfera Gwiazdy stała się różówo-fioletowa. Była ona resztkiem wodoru i helu, który przetrwał proces kamienizacji i uleciał w górę, otulając ciało niebieskie. Jednak to nie Wiatry były przyczyną procesu fossylizacji, oni one ono były jedynie obserwatorami. Oni one ono sprawili sprawiły sprawiło że hel nie uleciał poza wyznaczoną granicę atmosfery, tak żeby tworzył poświatę wieczystą wokół megaplanety. I obserwowali. (sto lat) I obserwowały. (tysiąc lat) I obserwowało. (sto tysięcy lat) I obserwowału. (milion lat) I obserwowałom. (sto milionów lat) I obserwowałet (miliard lat) I obserwowałym (sto miliardów lat) I obserwowałam. (bilion lat) I obserwowałaś. (sto bilionów lat) I obserwaliśma. (biliard lat) Przez te puste eony działo się wiele rzeczy. Cywilizację rodziły się i zdychały. Rodziły się nowe definicje życia, czasem istniejąc równolegle a czasem prostopadle wobec siebie. Z węgla i tlenu tworzyły się związki chemiczne, pary trójkąty orgie haremy i tak dalej Niech będzie błogosławiony wodorotlenek i węglany. Gdyby nie one, nic by nie zaistniało tak jak zaistniało. Wszystkie te pierwiastki, choć niektóre podlegające innym prawom fizyki (co zostało skorygowane przez bezcielęta), znajdowały się w próżni pozawszechświatowej i były wsysane przez sferyczną czarną dziurę. Skąd one się tam wzięły? One zawsze tam były. Być może wyrzucone przez inne wszechświaty, przez anomalie typu czarne białe dziury z lejkiem wystawionym poza czasoprzestrzeń, tak że materia wsysana wysysana trafiła do hiperprzestrzeni. (na zawsze) To musiało być istne widowisko rywalizacji materii ze wszystkich wszechświatów. Zapewne większość uległa totalnej anihilacji. A przetrwali losowo najsilniejsi najsłabsi na drodze kosmochemicznej ewolucji poza prawami czasu. Albo ktoś im (pierwiastkom) dopomógł. Zapewne też zdarzyły się karykatury typu jednowymiarowy atom połączony z dwuwymiarowym atomem z trójwymiarowym atomem z czterowymiarowym atomem (i tak w nieskończoność) Ale to raczej mało prawdopodobne. Atmosferum pomogłyśmywam tak żeby zaistniałoto tak jak zaistniało. Wiatry pochodziły z Atmosferum. Z Atmosferum pochodziła Gwiazda. Od Gwiazdy pochodziły Cywilizacje. Z Cywilizacji pochodziły Królestwa i Księstwa i Władze i Zastępy i Zwierzchności i Republiki i Federacje i Unie Bywało że różne życia i narody nigdy ze sobą się nie spotykały, gdyż odległość między nimi była zbyt wielka, a rzeka między granulami zbyt głęboka. I tak oto coś kwitło i więdło. A ich kwiaty zawsze miały kolor w odcieniach międzyróżu a międzyfioletu. A ich łodygi zawsze miały kolor w spektrum niezliczalnych szarości. Od bieli do czerni. A ich światło pięciu słońc było inne niż nasze światło. A ewolucja lub inny proces doprowadziła do powstania nieznanych barwników. Szarych chlorofili. Ale nigdy nie zakwitła ani nie zwiędła zieleń. Bo zieleni nie było. Póki jej nie odkryły inteligentne stworzenia. Spośród wielu historii Cywilizacji istniały, istnieją i istnieć były 3 główne: Linia czasowa Psonów (albowiem ich Forma przypominała psa) Linia czasowa Kotonów (albowiem ich Forma przypominała kota) Linia czasowa Kogutonów (albowiem ich Forma przypominała koguta) A linie czasowe miały swoje linie czasowe, miriady wszechświatów równoległych. Bo te trzy cywilizacje stały się największe, Ale nigdy się nie spotkały. Lecz zanim istniały Cywilizacje istniały nieskończenie długie prehistorie, w której jaskiniach mieszkali kamienni Olbrzymi, i sami byli nośnikiem kamiennych jaskiń, które stały się potem nośnikami istot w nich zamieszkujących. Olbrzymi byli martwą naturą, nieożywionymi górami, które przez losowe fluktuacje zostały pobudzone na chwilę do życia. Tak oto przez eony góry się wypiętrzały i przemieszczały. Prądy konwekcyjne sprawiały że granule ze sobą kolidowały i powstawały pasma górskie. Wieczna fuzja jądrowa pod opatrznością Siedmiu Figur powodowała prądy konwekcyjne. Właśnie gdzieś w jednej z jaskiń która niegdyś była wnętrznością Olbrzyma zatliła się jedna z oznak inteligencji. Ogień gaśnie. Blask ciemnieje. Nie zna granic Nieskończony. Wiele tysięcy lat później, skamieniałe łuki stały się trypometropoliami. I Cywilizacja pięła się coraz wyżej. A im wyżej się pięła, tym słabsza była grawitacja Gwiazdy, która w naszym wszechświecie powinna ich przygnieść. Ale nie przygniotła. I pięła się coraz wyżej. Choć nie znała obróbki metalu. Nie znała też wojen, śmierci ani głodu. Bo natury obrosły wszechświat. A jej owoce były liczne jak wieloświat. I drzewa żyły z nią w harmonii. Nie czuły bólu gdy je ścinała.-
- science fiction
- surrealizm
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Rycerz waleczny co zawsze zwycięży, z każdej bitwy wyjdzie bez rany, mieczem i tarczą są ślina i język, każdy zna losy Przechwały. Poległ on w „bitwie” – już za nim dni chwały, każdy wie co się zdarzyło, tym co nie znali rycerza Przechwały, z rozkoszą opowiem, jak było... *** Słońce wysoko i niebo bezchmurne - pogoda wprost idealna, w księstwie wydano rozkazy odgórne, bo sprawa jest niebanalna. Smok przepaskudny już opuścił górę, znudzony jaskiń szarością, on rozgrzać chce trochę wioski ponure, zabawić się w berka z ludnością. Wkoło harmider, strach, ból i pożoga, w całej wsi tak to wygląda, we wszystkich chatach już żółta podłoga, bo ludzie szczają po kątach. Nie tylko wśród ludzi strach mnogo rośnie, zwierzęta też strachem żyją, bo świnie w chlewach są jakby mniej sprośne, a wilki w nocy nie wyją. Armia jest liczna, lecz krucha w herosów, bestii nikt ubić nie zdoła, więc król widzi tylko jedyny sposób, "potrzebna jest na rzeź pierdoła". Wybierzmy tego co zawadza wszystkim, do wsi niczego nie wnosi, od gadania bredni dostał wypryski, ciśnienie wkoło podnosi. Przenigdy jak żył to w stronę oręża, nie kiwnął on nawet palcem, każdą bitwę zawsze zwyciężał, w tawernie jest stałym bywalcem. Ludzie zmęczeni od legend i mitów, powieści z kufla pustego, przez wieczne łganie i wciskanie kitów, wzięli Przechwałę biednego. Widać, że wątły, mizerność aż bije, a język tym razem schowany, lęku natomiast Przechwała nie kryje, aż moczem po kostki zalany. Rycerz na bitwę bez oręża kroczy, gęba zamknięta na amen, jedyne co może wszystkich zaskoczyć, to tylko jego testament… *** Szybko nastał koniec mości Przechwały, smok wrócił do jamy dość syty, o dziwo w testamencie przekaz dojrzały, morał w kamieniu wyryty. Kamieniarz z werwą rękawy zakasał, od rana w nagrobku gmera, z dbałością wyrył co denat nakazał - „niech kłamstwo szybko umiera”.
- 7 odpowiedzi
-
2
-
- fantastyka
- fantasy
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Jestem jak pustynny kwiat. Wciąż buduję mur, aby nie uschnąć z tęsknoty. Nicole -Twój koktajl.- Rozbrzmiewa stukot o drewniany blat. -Dzięki. Mówiłam ci już, że jesteś wielki? -Owszem, ale chętnie usłyszę to raz jeszcze! - po chwili zostaję sam na sam ze swoim koktajlem. Jack to nie tylko doskonały barman, ale także przyjaciel do wspólnego ponarzekania po kolejnym ciężkim dniu na posterunku. Jest to zupełne przeciwieństwo mnie. Ojciec dwójki dzieci, doskonały mąż I człowiek o trudnej przeszłości. Znam go na tyle długo, że mogę stwierdzić, iż jego czarne włosy zaczęły siwieć. Czasem zastanawiam się, jak on może mieć tyle energii po tym wszystkim, co przeszedł. Nie wygląda na staruszka, ale również nie na przystojnego młodzieńca. Wszystko w swoim życiu potrafi obrócićw żart. Ta... szkoda, że ja tego nie potrafię. -Koktajl truskawkowy? A może da się pani skusić na drinka? -odurzający zapach alkoholu nagle rozwiewa moje myśli. -Hm? - odwracam się. Od razu żałuję, że to robię, ponieważ smród robi się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Rany boskie, ten człowiek najwyraźniej nie zna umiaru. -Te piękne oczy mówią same za siebie- omal kładzie sie nablacie. Klienci baru mają niezłą komedię, za to ja mam dość skupiania na sobie uwagi. Próbuję wstać, ale powstrzymuje mnie silny uścisk dłoni na moim nadgarstku. -Jeszcze nie skończyłem- cedzi przez zęby - nieładnie tak uciekać. -Puść tę panią grzecznie albo twoje zęby skończą na tym drewnianym blacie, chociaż myślę, że bardziej żal mi jego niż ciebie - głęboki głos natychmiast przyciąga uwagę wszystkich zebranych włącznie z pijanym nieznajomym. -Proszę, proszę! - wstaje- obrońca się znalazł! - Wymachuje niedbale rękami, omal potykając się o własne nogi. Wszyscy mają wzrok utkwiony w tej dwójce. Schodzę z krzesła barowego I zbliżam się powoli. Sięgam po pistolet znajdujący się w pochwie, po czym wyjmuję ostrożnie I kieruję w stronę obcych. Stoją naprzeciwko siebie, a pięści same się zaciskają. U jednego w żyłach płynie gniew I nienawiść, a u drugiego oszołomienie. W pewnym momencie obaj rzucają się na siebie, a cios za ciosem jest coraz bardziej zawzięty. Po ostatnim z nich pijak osuwa się po stole niczym pingwin na lodzie, a nieznajomy, który zwrócił mu uwagę, ociera nos z krwi. Gdy widzi wycelowany w siebie pistolet, natychmiast kapituluje, unosząc ręce nad głowę. -Uklęknij! Ręce do tyłu! - stanowczo wydaję rozkazy. Wyciągam komunikator I zgłaszam bójkę w barze, po czym zawiadamiam drugizespół. -Co tu się dzieje, do licha?! -Wszystko jest pod kontrolą- informujęprzyjaciela - narobiliniezłegobałaganu. Potrzebujesz pomocy? - pytam. Podchodzę do mojego obrońcy I zakładam mu kajdanki. Nie protestuje, chociaż widzę, że ma wiele do powiedzenia, a już na pewno nie jest zadowolony z tego, iż go aresztuję. Potem obracam się w stronę stołu, nikt się nie zorientował, iż ten bałwan ulotnił się. Mocno ciągnę za ramię, aby wstał mój "bohater" I wyprowadzam go z miejsca publicznego. -Zrobiłem dobrze. Zasłużył- odpiera zawzięcie. -Od siedzi pan dwadzieścia cztery godziny I wróci pan do domu. Wpakowujęgo do samochodu policyjnego, jednak gdy sama planuję wsiąść, zatrzymują mnie syreny. Wzdycham cicho I zamykam drzwi. -Przyjechaliśmy jak najszybciej. Co się stało? - wychodzi do mnie Lucian. - Miałem drzemkę z moim pączusiem. Lucian jest moim partnerem od dobrych dwóch lat. Czasem bywa irytujący, ale da się przyzwyczaić. Chwilami wydaje mi się, że próbuje testować moją cierpliwość. Od tej chwili jak zaczyna żartować, wyłączam swój umysł na dobre dwie godziny. Naprawdę zastanawiam się, jak jego żona z nim wytrzymuje. -Z twoim pączusiem? - unoszę brew do góry. -Z moim pączuciem -powtarza, poruszając sugestywnie brwiami. -Och... daj spokój! - poirytowana ucinam temat.- Mieliśmy tutaj akcję z pijanym mężczyzną. Niestety nam zwiał- tłumaczę spokojniej. Nie czekając na odpowiedź, wsiadam do środka I ruszam z małej uliczki. Na szczęście panuje cisza. W przeciwnym razie wyszłabym zwłasnej skóry. Nigdy nie lubiłam słuchać radia I tak pozostało do teraz. Dopiero gdy staję na skrzyżowaniu, zdaję sobie sprawę, jak szybko bije mi serce. Z tego wszystkiego zapomniałam też, jak to jest nabrać spokojnie świeżego powietrza. Uchylam lekko boczną szybę I oddycham spokojnie, po czym staram się je wypuścić jak najspokojniej, aby wyciszyć kotłujące w głowie emocje. -A więc jesteś policjantką. Czy szeryfem? Zresztą, co za różnica - i tak brak spokoju. A było tak pięknie. -Mhm -Mało mówna coś jesteś. -Od kiedy mówimy sobie na ty? - poirytowana gaszę silnik pod posterunkiem. -Nie wiedziałem, że pani aż taka przepisowa- odburkuje widocznie oburzony. Otwieram mu drzwi I sięgam po klucze wiszące na pasku. Najpierw otwieram celę, a potem uwalniam go z kajdanek. Wpuszczam do środka I zamykam z powrotem na klucz. -Czyli dwadzieścia cztery godziny? Nie da się tego skrócić? -Nie - odpowiadam sucho I siadam przy biurku. Została mi papierkowa robota, którą miałam zrobić jutro, ale właściwie nigdzie mi się nie spieszy. Przeglądam dokumenty I rozdzielam je na dwie osobne kupki, po czym włączam laptop. Zaczynam wpisywać dane do komputera I gdyby nie to, że ciągle przerywa mi paplanina tego dziwaka, już dawno miałabym to za sobą. Chwila. Czy on gada sam do siebie? Spokojnie: to tylko kolejny świr, którego już nigdy nie zobaczę za dwadzieścia trzy godziny. W pewnym momencie robotę przerywa mi dzwonek telefonu, jednak jego także ignoruję. Zawsze byłam zdania, że jeśli coś robię, muszę skończyć tostuprocentowo, a do osoby dzwoniącej zatelefonuję później. -Nie nudzi cię ta praca? -Nie. Jest w porządku. -Jesteś taka sama jak twój ojciec.- Odbija się od zimnej ściany I podchodzi do krat, aby lepiej mi się przyjrzeć. -Co? - staram się ukryć zdziwienie, wbijając wzrok z powrotem w ekran. - Mówisz o Anthonym? To nie mój ojciec... -Nie o nim mówię. Chodzi mi o... Nie dokańcza, ponieważ ucinam jego wypowiedź gestem ręki ze względu na nowe wezwanie, jakie rozbrzmiewa w komunikatorze. Zrywam się z miejsca, rzucając krótkie: "mam wezwanie". Nie zdąża nic odpowiedzieć, ponieważ zamykam za sobą drzwi..Poprawiam odznakę szeryfa I wsiadam do wozu policyjnego. Zamiast myśleć o wezwaniu, zastanawiam się nad rozmową. O dziwo moje serce przyspiesza, mimo że nie denerwuję się wcale . Dreszcz przebiega przez moją skórę, jak słowa chłodno przenikające do jej wnętrza. Próbuję skupić się na drodze, pragnąc odrzucić od siebie wszystkie nasuwające się na siebie myśli. To wszystko jest bezsensowne. Jaki sens ma to, że czuję się teraz tak, jak się czuję. Nawet nie wiem, co to wszystko znaczy. Dostałam wezwanie do płonącego budynku. Jak ma wyglądać moja rola? Mam tam wejść I ugasić? Przecież to robota strażaków. Dojeżdżając na miejsce, nie widzę wcale płonącego domu. Wszystko jest na swoim miejscu. Zero śladu po ogniu, zniszczeniach I brak jakiegokolwiek dymu. Moją uwagę przyciąga mała dziewczynka przed domem, w którym miał być pożar. - Dzień dobry -mówię, wysiadając z samochodu.- Gdzie twoi rodzice? - Pomoże mi pani? - pyta cieniutkim głosikiem. - Składanie fałszywych zeznań jest karalne. Muszę porozmawiać z twoimi rodzicami. -Pomoże mi pani znaleźć moją siostrę? Od wczoraj nie wróciła dodomu - mówi spanikowana, ledwo powstrzymuje drżenie głosu- A rodzice...oni nie pomogą. - Jak to? - Tata pracuje do późna, a mama... odeszła od nas dwa lata temu - spuszcza wzrok. - Pomogę ci. Ale tak czy tak muszę porozmawiać z twoim tatą. Takie są procedury - tłumaczę - a teraz wsiadaj do samochodu. Pojedziemy na posterunek. Tam powiadomię twojego tatę. Kiwa niechętnie głową I wsiada do środka. Informuję, aby zapięła pasy, po czym ruszam z miejsca. Wzdycham nieznacznie I zerkam co jakiś czas do lusterka, aby zobaczyć, co robi z tyłu. -A pani ma jakieś dzieci? - pyta znienacka. -Ja? Nie - zaprzeczam, mając nadzieję w duchu, że nie postanowi drążyć tematu. Moja przeszłość zawsze była dla mnie przeszłością, a teraźniejszość teraźniejszością. To prawda, nie raz myślałam, co zrobiłam źle i jak mogłam to odkręcić, ale po jakimś czasie nie wracałam do tego. Zawsze tułałam się po osiedlach, obserwując zachowania ludzi, przekonując się, jak to jest być odrzucanym wielokrotnie przez społeczeństwo. Fale krytyki, brak tolerancji i fałszywe plotki przewijały się praktycznie na co dzień. Kiedyś obiecałam sobie, że nigdy nie będę porównywać przeszłości do teraźniejszości. Mimo największych oporów będę stąpać dumnie z uniesioną głową, ponieważ tylko tak większość nas żyje na tym świecie. Ci, którzy tego nie potrafią, prędzej, czy później upadają, a tego chciałam najbardziej w świecie uniknąć. Wysiadam pod posterunkiem I puszczam małą przodem. Każę jej usiąść przed wejściem do głównego gabinetu. Zostawiam ją na chwilę samą z myślą, aby gdzieś w papierach poszukać numeru telefonu jejojca. Gdy tylko go znajduję, bez wahania dzwonię, jednak nikt nieodbiera. Gdy nie mogę się do dzwonić, czuję, że ta sprawa nie dojdzie szybko do skutku. Ten facet mógłby chociaż raczyć oddzwonić, jednak nic takiego się nie dzieje. -I jak twoja misja? - No tak. Zapomniałam, że on tutaj jest. -Genialnie -odpowiadam z sarkazmem, po czym wychodzę. Założę się, że w tej chwili jego oburzone ego wzrosło do wielkości kuliziemskiej. Zamyślona, zmierzam korytarzem I zamieram. Przecież pięć minut temu jeszcze tu była. Ciekawy dzień, ciekawe co jeszcze dzisiaj się wydarzy. Małpy zaczną spadać z drzew? Jeszcze tego brakowało, aby ta mała mi zwiała. Wybiegam na zewnątrz I tuż przed moimi stopami natykam się na różową, bawełnianą chustę. To pewnie należało do niej. Nie mogła uciec daleko. No myśl. Gdzie jako dziecko mogłabyś pójść? Może bar u Jacka? To nawet możliwe. Zwłaszcza, że serwuje świetne desery lodowe. Kiedy docieram na miejsce, zawieszam klucze przy pasku I wchodzę do baru. Natychmiast rozbrzmiewa dzwonek przy wejściu. Tyłem do mnie przy jednym ze stolików siedzi czarno włosa dziewczynka. Jak ja uwielbiam swoją intuicję. No I pięknie. Jej ojciec mnie nie zabije, że zgubiłam jego córkę. Siadam na przeciwko niej I widzę, że na jej buzi maluje sie zdziwienie I zakłopotanie. -Kupiłaś chociaż te lody? - pytam poważnie z domieszką łagodności. Kiwa głową, chociaż przeczuwam, że kłamie. Unika mojego wzroku jak ognia I zajada deser szybciej niż Królik Bugs. -Coś mi się nie wydaje. Zaczekaj tu. Wstaję i podchodzę do lady. Naciskam dzwonek, aby zawołać Jacka. Zamieniam z nim parę słów na temat całej sytuacji I przepraszam za nieporozumienie, po czym płacę za deser I wracam do stolika. W pierwszej chwili panuje milczenie, a w drugiej chyba sama nie wie, copowiedzieć. -Przepraszam. -Nic się nie stało. Następnym razem po prostu powiedz prawdę - łagodnieję - powiesz mi, o co tak naprawdę poszło? -Mój tata... on jest bardzo smutny, że nie ma mamy- zaczyna niepewnie - często przychodzi do domu I tak dziwnie śmierdzi. Na pierwszą myśl przychodzi mi facet, który był dzisiaj w barze, ale przecież jest wielu mężczyzn, którzy przesadzają z alkoholem. Może więc się mylę. Staram się od niej wyciągnąć informacje, które mogą mi pomóc w odnalezieniu jej siostry. Okazuje się, że ma na imię Chloe, a jej siostra ma trzynaście lat. Dzieci nie znikają z dnia na dzień. Może ten ojciec miał z tym coś wspólnego? Będę musiała się temu bliżej przyjrzeć. Kiedy zjada do końca swój deser, z powrotem wpuszczam ją do radiowozu i wypytuję o bliższą rodzinę. Okazuje się, że prócz ojca i siostry ma jeszcze ciotkę, która mieszka stosunkowo niedaleko, a właściwie kilka ulic dalej. - Znajdzie pani moją siostrę? - pyta po chwili ciszy. - Nie martw się. Postaram się sprowadzić ją z powrotem do domu -zapewniam. - Obiecuje pani? - Obiecuję. - Nie chce iść do cioci. Ona jest nudna i robi na drutach - marudzi. - A ja już mam dość tego dnia. No już. Leć - ponaglam ją. - Szkoda, że pani nie jest mamą. Byłaby pani naprawdę dobra - mówi radośnie. Wysadzam ją pod domem I czekam aż wejdzie do środka. Odjeżdżam z posesji, wzdychając z ulgą, że na dzisiaj to już koniec wrażeń. Niespodziewałam się takiego wyznania, zwłaszcza od małej dziewczynki. Na szczęście ten dzień dobiega końca i zostaje mi tylko serial i lody ciasteczkowe. Wchodzę na posterunek I opadam na krzesło z westchnieniem I ulgą. Nareszcie wolność. Mam dość.Przymykam oczy z myślą, że jestem tutaj sama. Odpływam, rozkoszując się błogą ciszą. Ten dzień to zdecydowanie za dużo, jak na całe dwanaście godzin pracy. Gdy po pomieszczeniu roznosi się chrząknięcie, moja oaza spokoju zostaje zburzona. -A, ty. - Wzdycham. - Szybko o mnie zapomniałaś- odpowiada poirytowany - zawsze jesteś taka zrzędliwa? -A ty zawsze jesteś taki wścibski? - wstaję z miejsca I okrążam biurko. -A ty zawsze unikasz prawdy? -Jakiej? -Jesteś taka sama jak twój ojciec. -Anthony nie jest moim ojcem! - wybucham z irytacją. -Edward. To twój ojciec. -Pleciesz bzdury! Nie mam ojca - wypowiadam słowa wręcz przesączone jadem. -Mylisz się. Serio przez te wszystkie lata wciskali ci te bzdury, żejesteś sierotką Marysią? To jest bzdura! -Bzdurą jest to, że próbowałeś mnie bronić! -Nie broniłem ciebie. -A kogo niby?! -Matkę twojego syna... *** Hej zapraszam was do mojej nowej książki, kto wie może przypadnie komuś do gustu i zostanie ze mną na dłużej ♥️ Opis: Zaklęci w czasie, miejscu i niezrozumiałej rzeczywistości. Zagubieni we własnych światach daleko od siebie. Niepodobni. Tkwiący w klątwie jednego pocałunku. Link prowadzi do dalszej części tego opowiadania na stronie, na której aktualnie publikuję. Link: https://my.w.tt/y1CDCcfZR5
-
(Uwaga, twór ma 60 wersów) Nieopodal kamienia, co leży od dziada przy miedzy, spotkały się dwa światy. Przebita opona - losu przypadek czy chichot, na szosie spękanej, a we wsi dwie chaty. Bez zasięgu telefon nieczuły na prośby i szepty, i krzyki, szału rozognienie. Rozluźnił się krawat, zmierzwiły włosy - aż dźwięk traktora przyklekotał nadzieję. (szepnę jeszcze - pan niebagatela, o życiu felietony i szczęściu teorie, w ciągłej refleksji - dokąd świat zmierza, szuka - nie błądzi, wszystko wie dobrze). Spojrzenia oczu przecięły chwilę obopólną niechęcią i stereotypami, - z burakiem dogadać miał się miastowy, - szczurkowi trza pomóc, trudno, też człowiek. I pomógł chłop, choć czasu miał mało, pominę szczegóły i koleje naprawy, przy tym kręceniu i wspólnym siłowaniu, o sobie jeden i drugi napomknął (spytany). Wielkomiastowy mówił nieco z góry, że doktor, nie lekarz, a tam, pan nie wiesz. Za ogon musi wciąż trzymać trzy sroki, czas go więc goni, prosi by prędzej. A chłop zaczął, powoli, w swej mowie: ja to, panoczku, ksiunżek nie zaznał i ni mam czasu na jakieś teorie, gdy od świtka po wieczór ciungle obrabiam. A Wieśka, kobita dobra i schludna, robotna panie, oj, jak jej z oczu patrzało, jej jasne włosy były mi kłosem, a ślipia chabrami, to rzec jest mało. Miłość? Bo ja wim, a tam, dyrdymały panoczku, ona mi studnią, co wodą poi, bez niej byłbym na patyku gałganem, co ma stać w sadzie i straszyć wrony. Ziemia i źwierz rytm nam wyznacza, w pocie i znoju mijają godziny, a jak sie udo, że czas jest łaskaw, siundziemy na ławce i patrzamy w brzeziny. I miastowemu serce weselej zagrało, jakby po latach spotkanie dwóch braci. Szczery uśmiech i pomoc (nic nie chciał, za darmo), złudne się stały hasła z rozprawki. I poczuł się nagle tak ubogi i mały (choć mógłby kupić wieś tą i drogę), wejrzał w siebie i otworzyły się gały, które dotąd przecierał i mrużył, dziś to wie. Pisząc o życiu, a żyjąc pośród ludzi zamkniętych na siebie, a otwartych na zawiść, z żoną u boku, co go nawet nie lubi i dziećmi co śpią już zanim się zjawi. * I tak los podmuchem wilka rozchwiał słabe i kruche spoiwa, runęła wieża wyniosła i samotna, jej więzień słodyczą zasmakował ciężar. Cegła po cegle trudem rąk, nie czoła, postanowił zbudować od nowa siebie. I przestać szukać szczęścia w teoriach, przez ziemię w bruzdach rąk - poczuć w sobie - Ziemię.