Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'fantasy' .
Znaleziono 29 wyników
-
Short inspirowany twórczością H.P. Lovecrafta i jego świata grozy Uniwersytet Miscatonic w Arkham Wydział archeologil klasycznej Do dr. Simona Tracy 28 stycznia 1938 roku Uniwersytet Miscatonic Dr. Charlie Ayward Timisoara, Rumunia Drogi Doktorzel Jak Pan doskonale wie od przeszło dwóch lat przebywam wraz z zespołem profesora Henley'a na stanowisku archeologicznym w odległej Rumunii. W moim ostatnim liście datowanym jeszcze na miesiące lata, wspominałem Panu o naszych próbach zdobycia zgody od miejscowych władz na prace archeologiczne w małym kościółku na granicy rogatek miasta Timisoara oraz na terenie niewielkiej również nekropolii przyległej do świątyni. Miejscowy burmistrz chętnie wydał zgodę na naszą pracę. Ale utarczki z przykrością muszę to ująć z zacofaną i kompletnie przesadną i ciemną gawiedzią opóźniły nasze prace o przeszło trzy do czterech miesięcy. Gmin za nic nie pozwalał nam przeprowadzić prac na grobie jednego z podobno szalonych i przeklętych współbraci zakonu benedyktyńskiego. Gdy udało nam się wreszcie dostać do czeluści grobu i trumny a naprawdę nie było to łatwe i wreszcie musiały interweniować służby porządkowe, naszym oczom ukazał się denat, który w kościstych palcach nadal mimo upływu wieków trzymał kurczowo zwitek pergaminu a na piersi miał ułożoną księgę obszytą ludzką jak się później okazało skórą. Na Boga! Doktorze! Przesyłam Panu i księgę i pergamin! Nazwa księgi jest spisana we wczesnej odmianie cyrylicy a brzmi strasznie i wrogo jakby ludzkiemu bytu. Necronomicon! Obym nie zesłał na Pana koszmarów i demonicznych imaginacji które dręczą mnie teraz codzień po przeczytaniu tej przeklętej pozycji. Oddany całym sercem Charlie Ayward Duchu Księgi pamiętaj! Pierwszym imieniem Boga jest Marduk! W najczarniejszą godzinę nocy! Duchu martwy acz śpiący! Wypal mi pieczęć, Siedmiu Wielkich Bogów! Bym w pełzającym chaosie dziejów i czasu. Przekroczył Tiamat. Shub- Niggurath! Matko tysiąca plugawych młodych! Połkniesz me prochy z czarnego ołtarza Ojca Yog-Sothotha! I zmartwychwstanę Matko i Ojcze w dniu Narodzenia lub jego czasu oktawy. Kiedyś umrę lub też nie. Nie jestem tego ciekawy. Oblecz mnie w skórę najsłabszą! Człowieczą! Dobierz z gliny twarz do rysów moich przodków. W świetle grzechów, upadłych ludów! W zimnym, polarnym świetle siedmiu enigmatycznych gwiazd i ich przebudzonych strażników! Zmuś mnie do pisania, krwią mego szaleństwa! Otchłań tajemna otwiera się nad zgubioną ziemią Królowo Demonów, powstań w swą godzinę uwielbienia! Czekam jak zawsze w szale, nieludzko mrocznych urojeń! Na Twą pierś i łono! Ty kroczysz poza eonami. W myślach Azathotha! Widzisz przyszłość i czas wsteczny. Strażniku! Kapłanie! Cutulu! Cieniu z ognia waleczny! Wywołałem Was! Dajcie mi pisać i patrzeć! Powstanie księga i demonów magiczne wezwanie. Śmiertelnikom jednak nie przystoi mrocznych sylab czytanie Tekst jak przewidział mój przyjaciel w ostrzeżeniu wstrzasnął mną do głębi jeszcze przez wiele tygodni wracałem do jego przetłumaczonej treści. Po pierwsze mimo trafnego i dosyć prostego dla mnie tłumaczenia nie umiałem odszyfrować imion tych wszystkich duchów istot piekielnych czy demonów. Jedynie Marduk był mi szerzej znany. Po drugie jak doszło do tego, że młody zakonnik pisze tak bluźniercze dzieła? Bo uwierz mi Czytelniku, że księga była jeszcze bardziej przeklętym dziełem nie skrojonym nawet na najbardziej nieczułe ucho i oko ludzkie Już nigdy nie uwolnię swojego biednego umysłu od wspomnień strof jakie byłem zmuszony czytać. Już zawsze będą mnie w snach prześladować ryciny z podobiznami Azathotha, Cthulhu czy Yog Sothotha. Nie każ mi biedny Czytelniku ich opisywać! Tak wielkie plugastwo nie powinno narażać umysłów i sumień spokojnych ludzi na całkowite rozbicie i usunięcie się w najdotkliwsze w skutkach odmęty szaleństwa. Myślę, że teraz tak samo jak mój biedny przyjaciel Ayward nie będę mogł zbyt długo cieszyć się ziemską doczesną egzystencją. Nie mogę przestać myśleć o zagładzie i tym co było mi niestety pisane oglądać. Jeśli mój stan nie ulegnie poprawie w najbliższych tygodniach to targany raz szałem i gorączka obłędu to znów chłodnym i rzetelnym umysłem naukowca oddam się do przytułku dla obłąkanych. Jeśli to nie pomoże. Oddam się sam w ręce pełzającego chaosu i obłędu. Przyjmij mnie Ojcze! Spójrz na swego sługę! YOG-SOTHOTH!!!
- 3 odpowiedzi
-
1
-
- fantastyka
- fantasy
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Myślę, że minęło już aż nazbyt wiele czasu od początku mojego milczenia i myślę także, że już najwyższy czas ku temu by je przerwać. Dzień mojego zniknięcia prawie dwa i pół roku temu był zupełnie niepodobny do tego dnia, który właśnie wstaje za moim ośnieżonym do połowy szyb oknem. Zniknąłem bez słowa wyjaśnienia w pewną sierpniową, upalną niedzielę roku 2020. Gdy dziś wracam myślami do tego popołudnia, które mimo wakacyjnej pory spędzałem w swoim gabinecie, zlokalizowanym na wydziale historii Uniwersytetu Marii-Curie Skłodowskiej w Lublinie, ogarnia mnie zamiast fali gorąca i duchoty, fala dojmującego chłodu i grozy, gdy przypomnę sobie nad czym wtedy pracowałem bez wytchnienia i jak głęboko zepsutą i zakazaną dla oczu ludzkich wiedzę pochłaniały moje oczy i umysł archeologa. Na szczęście dziś już mogę o tym opowiedzieć szerszemu gronu odbiorców. Od początku moich studiów oprócz szeroko pojętej i ogólnie dostępnej i wiadomej wiedzy historycznej i archeologicznej, pociągały mnie również tematy i założenia mniej popularne wśród gremia profesorskiego jak i kół studenckich. Okultyzm, dziwne religie i kulty oraz świadectwa istnienia bytów starszych niż znany nam świat w zasadzie na wiele lat przed studiami rozpalały moją wyobraźnie na tyle bym już w wieku lat około dziesięciu bądź jedenastu przedsięwziął decyzję o studiowaniu archeologii. Jednak dopiero na studiach mogłem w pełni oddać się pasji o jakiej nie byłem w stanie wspomnieć nikomu ze znajomych, rodzinie a tym bardziej komukolwiek z bardzo ograniczonego i konserwatywnego grona profesorów i doktorów mojego uniwersytetu. Szybko jednak jako najzdolniejszy ze studentów, zdobyłem zaufanie niektórych uznanych w świecie archeologii głów na tyle że mogłem za ich pośrednictwem mieć dostęp do źródeł wiedzy zakazanej lub ukrytej dla większości ludzi. Nie było łatwo przekonywać tych wszystkich posuniętych już mocno w latach profesorów o marsowych obliczach o moim rozpalonym płomieniu wiedzy. Nieraz całymi tygodniami uganiałem się za poszczególnymi osobami po uniwersyteckich korytarzach i aulach tylko po to by wyjawiły mi wreszcie tytuł jakiegoś rękopisu lub dawno zapomnianej księgi z której mógłbym czerpać niedostępną nigdzie indziej wiedzę. Nigdy nie zapomnę ich przepełnionych troską twarzy, gdy nachylając się ku mojemu obliczu, szeptali wręcz bym zarzucił swe pasje i nigdy nie wspominał o tym co ludzkość już dawno porzuciła w odmętach zapomnienia. Bo czy kiedykolwiek drogi Czytelniku słyszałeś cokolwiek o pismach aszuryjskich? Czy znana jest Ci treść gwiezdnych tablic z miasta Ur? Czy znani są Ci nieumarli Bogowie, zaklęci na wieki modlitwami z Księgi Robaka, Księgi Chaosu, Księgi Siedmiu Bram oraz Księgi Siedmiu Gwiazd? Czy kiedykolwiek miałeś styczność z pismami szalonych na poły braminów, którzy poprzez ascezę sami stali się na pół bogami i spisali dzienniki przy których licząca cztery tysiące lat Mahabharata jest jak wydana ledwie dnia wczorajszego gazeta. O nie Czytelniku! Człowiek zapomniał już na szczęście o tych historiach. Gdyby w dzisiejszych czasach, wiedza zawarta w tych pismach była szeroko dostępna i komentowana a za sprawą mediów także tych społecznościowych dosłownie każdy miałby w nią wgląd. Świat jaki znamy nie mógłby znieść tak dalece odrażającej, nieludzkiej i szalonej wiedzy. Ludzie postradali by zmysły raz po raz obrazując sobie oczyma wyobraźni wszystkie zawarte tam wydarzenia i postacie. Byliby i z pewnością tacy dzisiaj, którzy braliby to za żart i niedorzeczność. I Ci skończyliby jeszcze tragiczniej. Najpewniej nic nie powstrzymałoby ich od próby udowodnienia swoich racji, że mają do czynienia z żartem bądź głupawą formą mistyfikacji tak podobną do opowieści o Yeti, Wielkiej Stopie czy UFO. Gdyby nie daj Bóg w ich ręce trafiły teksty modlitw i instruktaże pradawnych obrzędów i gdyby pełni słodkiej i naiwnej ale w tej sytuacji śmiercionośnej nieświadomości przywołali na ten świat coś z TAMTĄD. Jak wielce okrutny byłby to koniec cywilizacji człowieka. Oni zginęli by pierwsi a po nich setki, tysiące, miliony. Wszystko obróciłoby się w perzynę a władzę nad pełzającym po świecie chaosem zabierającym całe życie, przejęli by ONI. Byty z krain ciemności. Cywilizacja z samotnej góry pośród siarkowego płaskowyżu wiecznego żalu. Ci którzy nie mają imion. Ci, którzy umarli lecz żyją. Ci, którzy czekają i śnią. Ten, który ich wszystkich zwoła gdy wreszcie połączy szczątki swego ciała. Gdy eony zgasną i nastanie koniec wszystkiego. Nastaną ONI. Już dość powiedziałem Czytelniku. Nie karz mi przekazywać tej wiedzy w takiej formie. Bo mój umysł jest pogrążony w czystym cierpieniu i nieopisanej rozpaczy. A wiedza, którą zachłannie posiadłem. Niechaj będę przeklęty! Jest wiedzą początku końca. Apokalipsą naszych czasów i naszego wszechświata. Teraz gdy czuję się już na tyle bezpieczny i ukryty przed oczyma ich szpiegów. A także po części już w pełni sił umysłu. Mogę wreszcie wyjaśnić dlaczego zniknąłem a później odnalazłem się wiele miesięcy później w moim gabinecie na tym samym fotelu i przy tym samym biurku. Lecz zamiast gorącego popołudnia, dojrzałem za oknem grube zaspy śniegu i ludzi przemykających zaśnieżonymi chodnikami. Zegarek w moim telefonie nadal wskazywał godzinę za piętnaście czwartą lecz data zmieniła się z szesnastego sierpnia na jedenasty grudnia a rok z 2020 na 2022. Na biurku nadal leżała otwarta duża, opasła księga. Oprawiona w skórę aż za dobrze znanego mi pochodzenia. Nadal pogrążony w głębokim szoku spojrzałem ukradkiem na zżółknięte strony i czerwone symbole oraz spisany tekst w języku tak przedziwnym, że Tobie Czytelniku mógłby po raz kolejny wydać się żartem jak cała moja opowieść. Lecz ja wiedziałem co przedstawiają karty tej księgi. I wierz mi Czytelniku, że gdyby nie jakaś przedziwna siła przetrwania i woli ludzkiej, która zesłała wtedy na mnie dziwną pomroczność i otępienie, gdy patrzyłem na tekst w księdze to dziś byłbym tylko lalką bez serca i ducha zamkniętą w zakładzie dla obłąkanych. W myślach jeszcze raz odszyfrowałem tekst i nie mogąc się już powstrzymać zemdlałem. W księdze zawarte były modlitwy otwarcia Siedmiu Bram przy pomocy siedmiu strażników i siedmiu gwiazd. Wtedy, tego sierpniowego popołudnia, starałem się rozszyfrować pierwszą z nich. Bo są one spisane szyfrem, który nie łatwo złamać. I językiem przy którym języki Babilonu nie znaczą nic na linii czasu. Najwidoczniej ślęcząc w kółko nad tekstem powtarzałem sobie jego znaczenie półgębkiem pod nosem. Machinalnie, bezmyślnie. Nie bacząc na konsekwencję swego postępowania. Zanim zemdlałem dotarła do mnie jedna myśl. Ja tam byłem! Byłem za pierwszą z nich! Czy jeśli ja byłem tam. To czy... mój Boże ... ON był tutaj!
- 7 odpowiedzi
-
2
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
- Komendancie! - Jegora przeszyło déjà vu. Tym razem Jegor zbudził się wiele raźniej, wiedział też od początku, że przemawia do niego Bartłomiej. Skołował się jednak, gdy rozejżał się wokół. Byli w obozie przy wraku, było już południe. Wokół niego leżało kilka ciał, to byli wyznaczeni przez niego wartownicy, leżał tam też Ekim. Zwrócił pytający wzrok na Bartłomieja. - Rano znaleźliśmy was nieprzytomnych. Powróciliśmy do obozu, nosząc was na zmianę, uff, to nie było łatwe, jeszcze z uzbrojeniem i bagażem… Nikt inny się póki co nie wybudził, ale skoro Komendant dał radę, to jest nadzieja na… - Nie. Wątpię, że dadzą radę. Mi ktoś w tym pomógł… chyba… Nie pamiętam już. Jak sytuacja w obozie? - Woda jest na wyczerpaniu, starczy nam do jutrzejszego ranka. Pochód i ciągła praca w tartaku skutecznie wysuszyły nasze zapasy. - W takim razie nie ma co zwlekać, ruszamy znów do miasta. Nie mamy wyjścia, cokolwiek na nas w tej puszczy czycha, dorwie nas tak czy siak. Weźmiemy kilka pustych beczek, ile ich mamy? Osiem? Biorę trzydziestu dwóch ludzi, jedna beczka na dwie osoby, reszta na straży, w drodze powrotnej się wymienią rolami, ja poprowadzę jako nawigator. Ty Bartłomieju zostań i pilnuj obozu, wrócimy jeszcze przed północą. - Trzydziestu dwóch ludzi? To trzecia część tego ilu nam zostało… A jeśli odjąć tych, co jeszcze kurują się na statku, to prawie połowa. Damy radę się obronić, jeśli wybudzą się i ruszą na nas Sepentrionowie? - Nie wybudzą się, a nawet jeśli, to słuchaj mnie teraz uważnie, mam plan jak zapobiec rzezi. Zrób to jak tylko wyruszę z moją ekipą. Przygotowania nie trwały długo, gdyż nie było czasu do zmarnowania. Grupa wyposażyła się tylko w sztylety i ruszyła w stronę ruin miasta. Beczki ciążyły im, dłonie drętwiały, lecz Jegor nie zezwalał na postój. Zatrzymali się dopiero w połowie drogi, gdy wycieńczeni rozbitkowie opadli już kompletnie z sił, wtedy nastąpiła pierwsza zamiana. Do miasta dotarli zanim jeszcze zaczęło się ściemniać, mimo to, na ulicach pod listowiem panował półmrok, nikt bowiem nie nakręcił mechanizmu na wieży. Pochód był więc naprawdę błyskawiczny. Rozstawili się kręgiem wokół studni. Mosiężny kołowrót trzeba było nieco rozruszać, do jego operowania potrzebne były cztery osoby, każda więc czwórka pokolei napełniała swoją beczkę. Tyle dobrego, że przy całym trudzie w poruszeniu maszyną, nagroda była współmierna do wysiłku. By zalać beczkę w pełni, potrzebne było zaledwie jedno wiadro. Gdy je wciągnięto, wszyscy pojęli czemu kołowrót pracuje z taką trudnością, było doprawdy przeogromne! Podczas gdy jego towarzysze zajmowali się uzupełnianiem zapasów, Jegor wywędrował w głąb metropolii. Odwiedził budynek, w którego izbie znajdował się fresk królowej Melinoë, to bez wątpienia jej twarz widział w majakach, nieopodal obozu Sepentrionów. Bezskutecznie próbował wgryźć się w arkana wyryte na ścianie, bariera językowa była nie do przeskoczenia. Zauważył jednak szczegół, który ówcześnie był przeoczył tuż przed śmiercią Heinrocha. W rogu, przy suficie pomieszczenia wisiało pod kątem małe, krągłe lustereczko. Było zbyt małe, by można się było w nim przejrzeć, zdawało się też być uformowane na wzór soczewki skupiającej. Ataman rozejrzał się jeszcze po ppmieszczeniu, w poszukiwaniu poszlak, które dalej mogły się gdzieś w okolicy skrywać. Okazało się, iż w rogu przeciwnym do lustereczka, ciągnie nię przez podłogę mała szczelina. Wyglądała ona jak drobny tunel, ciągnący się do ukrytego pod podłogą pomieszczenia. Jegor przebadał wszędy izbę, próbował naciskać dłońmi na ściany, obmacywał na pozór dziwnie wyglądające, umieszczone w murach cegły. Nic nie dawało skutku. Przegrzebał jednak jeszcze trochę fragmentów potrzaskanych mebli. Okazało się, iż pod jedną ze stert dech, które niegdyś były wystawnym szeregiek półek, ukrywał się postrzępiony właz, za którym ciągnęły się schody do ziejącej czernią piwnicy. Jegor na szybko wykonał z pęku spróchniałych desek i kawałka tkaniny oderwanej od swej koszuli, prowizoryczne łuczywo, skrzesił krzemieniem ognia i ruszył w głąb ukrytego pomieszczenia. Kamienne stopnie schodów utrzymały się w zadowalającej kondycji, mimo to Jegor zachiwał ostrożność przy schodzeniu. Łuczywo dawało światło o znikomym zasięgu, z oddali mieniły się tylko składowane w podziemnych, dziurawych skrzyniach stosty kolorowych klejnotów, trzymał więc się kurczowo ścian pomieszczenia. Zdawało się być ono podobnej wielkości, co jego górny odpowiednik. Dotarł w końcu do kolejnego przejawu technicznego geniuszu starożytnych budowniczych. Mianowicie rój ogromnych zwierciadeł wisiaj przed jego oczami, na mosiężnych stelarzach. Zwierciadła zapewniały dyskrerny pogląd, na wnętrze budynku i jego otoczenie. Był to cały system luster, o nie mniejszej zawiłości, niż soczewkowy mechanizm z wieży. Tu również znajdowało się kilka mosiężnych korb, po których przekręceniu zmieniał się obraz widoczny w zwierciadle. W ten sposób przesiasujący tu urzędnik mógł mieć wgląd na cały rozległy krąg miasta. Jegor testował po kolei różne ustawienia obrazu, w pewnym momencie natrafił na widok, którego nie kojarzył ze swoich wędrówek między alejkami. Był to ziemny lejek ze sporawym budynkiem na jego dnie. Jeden z obrazów ukazał mu również mosiężną bramę, nie tą jednak, którą tu wszedł, ta była zamknięta. Ataman dostał więc w ręce dodatkowe loszlaki, które mogły pomóc w rozwiązaniu zagadki miasta. Wracając na plac główny, zobaczył, że jego podkomendni kończą już wypełniać beczki. - Gdy już skończycie, ruszcie do obozu beze, ja chcę się jeszcze trochę rozejrzeć po mieście. Tu jest mój kompas, dam radę wrócić bez niego. Pod żadnym pozorem mnie nie szukajcie. Po tych słowach podążył ulicą, prowadzącą na południe. Była to prawdopodobnie główna aleja, ciągnęła się od północnej bramy, przez główny plac, aż do, jak się za chwilę miało okazać, bramy południowej. Mosiężne wrota były zaryglowane, Jegor posiłował się z nimi. Jego siła ponownie okazała się być większa od upartości rygla, brama więc staneła otworem. Za nią ciągnęły się ślady zanikającej już starożytnej, kamiennej ścieżki. Przez większość drogi trakt ten prowadził Jegora w linii prostej, u schyłku zaczął się z wolna zwijać w schodzącą w dół kotliny spiralę. Drzewa drastycznie się przerzedziły, na dnie dnie kotliny nie było już ich wcale, trudno było się też doszukać kęp traw. Zerknąwszy w niebo, Jegor ustalił, iż wieczór chyli się ku końcowi, towarzysze powinni zostawić go daleko w tyle. Tej nocy była pełnia, Księżyc wisiał w całej swej okazałości. W kotlinie, w miejscu drzew, wznosiło się coś innego. Było to nic innego jak ponure cmentarzysko starożytnych. Na jego środku wzniesione zostało mauzoleum, stylem architektury przypominało ono gmachy wzniesione w sercu miasta, bogate więc było w rozmaite zdobienia. Bez wątpienia był to grobowiec spoczywających monarchiń. Wnętrze mauzoleum wypełnione było w całości ciemnością. Liczne pajęczyny zdobiły każdy kąt licznych pomieszczeń, a pośrodku każdego z nich umiejscowione były sarkofagi, a na nich wyryte starożytnym pismem imiona władczyń. Pod tymi kamiennymi płytami spoczywały członkinie długiej dynastii, władającej miastem przez jeszcze dłuższe wieki. U schyłku korytarza, znajdowała się komnata, której wejście zasunięte było kamiennym blokiem. Jegor domyślił się, iż napis na szczycie zabarykadowanego przejścia musiał brzmieć Melinoë. Czerń omiotła szczelinę wejścia do mauzoleum, na zewnątrz panowała już noc. Tylko nikły snop srebrzystego światła rozpraszał się wewnątrz, pozwalając dostrzec choć kontury pomieszczeń. Po stopach Jegora przewiał chłód, uchylił wzrok, między szparami kamiennego bloku przeciskała się sinawa mgła. Wiła się jak zwierzę w konwulsji, po czym jej wicie splątywały się ze sobą, tworząc coraz większe kłęby. - Welesie… coś ty wpuścił do Ludzkiego Świata - wymamrotał do siebie pod nosem. Rzucił się biegiem ku wyjściu. Nie oglądał się, bowiem za plecami znów słyszał ten przeraźliwie łagodny śpiew, tak groteskowy w obliczu grozy, jaka panowała wokół. Starał się nie baczyć na niego, skupiał się na wsłuchiwaniu w chaotyczny stukot, jaki wywoływały podczas biegu jego buty. Dyszał jak człowiek walczący o własne życie, bo uświadomił sobie, że ma to właśnie miejsce. Echo jego sapania wracało do jego uszu, choć nie był już pewien, czy dech był rzeczywiście jego, nie znalazł w sobie odwagi, by sprawdzić, czy to ktoś inny dyszy mu na kark. Echo zamilkło, gdy wybiegł z budynku, on jednak dyszał dalej, nie zatrzymując się, wspinając na coraz wyższe kręgi spirali. Wtedy to zwrócił głowę na nekropolię, była tam ta kobieta z fresku, ta, która nawiedziła go pod obozem Sepentrionów. Przyspieszył biegu, gdy nikczemna postać wyzbyła się swojej ludzkiej formy i stopniowo waporyzowała. Sina chmura wspinała się na skróty, po zboczu, przecinając w poprzek kręgi spirali. Pojął wtedy, że ludzka jest tylko jej powłoka, natomiast wewnątrz czyhało bluźniercze wynaturzenie. Jegor był już na szczycie, biegł ile sił w nogach, czasem potykał się o wystające z drogi kamienie, lecz w adrenalinie szybko łapał na powrót równowagę. Gdy przebiegał przez bramę, nawet jej nie próbował za sobą zaryglować, wiedział, że kobieta przeniknie przez nią pod postacią mgły. Wpędził między zabudowania, próbował zgubić pościg między zawiłymi alejami, było to jednak bezskuteczne. Mgła wciąż i wciąż podążała za nim. W pewnym momencie upiorna postać zmaterializowała się przed nim. Jegor wyhamował gwałtownie nogami, upadł na ziemię, próbując zawrócić. Wpatrywał się w królową miasta tylko przez ułamek sekundy, jej diadem przywodził mu kształtem księżycowy sierp. Zza uchylonych z lekka warg, nieśmiało wyglądały błyszczące alabastrem kły, ponętny uśmiech obnażył ich niespotykaną wśród rodzaju ludzkiego długość. Wtedy dotarło do niego echo słów, jakie usłyszał z ust sennego przewodnika. - Na Welesa, ja się tu przecie z wąpierzem mierzę! - powiedział do siebie w myślach - Podobni sobie mogą się przemóc, wiem co już muszę zrobić. Porwał się z ziemi i mknął ku głównej alei. Wypadł przez północną bramę, biegł dalej w kierunku, na który prosto się ona otwierała. Do wieży na skarpie. Mgła sunęła, lejąc się między pniami. Jegor zaczął już utykać ze zmęczenia, gdy przed jego twarzą pojawiła się ociemniała, szara ściana skarpy. Wicie mgły gładziły go już po kostkach, a on wykorzystywał każdy rąbek pozostałej w ciele siły, by tylko dotrzeć do kresu swego planu. Teraz mógł swobodniej biec, miał do dyspozycji kilka metrów bez roślinnej szerokości. Gdy ściana uchyliła się już dla niego wystarczająco, dał susa, łapiąc się dłońmi kamienistej krawędzi, zabujał się, wykorzystując ciężar własnego ciała i wturlał się na podwyższenie. Wystrzelił jak z napiętej cięciwy, gdy jego ciało przestało się obracać na trawie. Próbował zaoszczędzić sobie w ten sposób jak najwięcej siły i zwiększyć dystans między sobą a mgłą. Na niewiele to się zdało, mgła szybko nadrobiła dystans, wspinając się bez wysiłku po skalnej ścianie. Wieża odcinała się na tle srebrzystej poświaty pełni księżycowej. Jegor przeskakiwał ze stopnia na stopień schodów, mgła sunęła za nim. Atramentowa ciemność wypełniała wnętrze wieżowego walca, Jegor tak naprawdę, dzięki instynktowi i dobrej pamięci uniknął ogromnej szpary w schodach. Mgła natomiast nie zwróciła na szczelinę najmniejszej uwagi, sunęła dalej za Halyjczykiem. Ataman wbiegł już na taras, obszedł go i prężnie pokonał szczeble drabiny. Stanął w izbie, próbował przypomnieć sobie instrukcje, jakie objaśniał mu profesor Heinrich kilka dni temu. Kręcił jedną, drugą korbą dla pewności, na to już nie było jednak czasu, mgła wlewała się do izby. Jegor więc postawił na desperacki krok, wybił szybę jednego z okien i usiadł na ramie. Wspinał się na dach, gdy mackowate członki mgły oplatały jego łydkę. Wyrwał się ostatkiem sił i stanął pod zwierciadłem, a przed atamanem wyłoniła się postać kobiety, bladej królowej Melinoë. Krok po kroku wąpierzyca zbliżała się do mężczyzny. Wtedy też wiatr się rychło wzmógł, a z niebios poczęły niemrawo opadać krople deszczu z zasłaniających powoli coraz większą połać nieba chmur, Jegor nie mógł dłużej zwlekać. I gdyby ktoś widział teraz to wszystko, mógłby pomyśleć, że to już dla atamana koniec, tak jednak nie było. Ataman chwycił za krawędzie sterczącego na czubku wieży zwierciadła i obrócił jego paszczę wprost na ciało upiorzycy. W izbie z mosiężnym cylindrem zdążył skoordynować jedynie soczewkę, teraz jednak zwierciadło w jego rozwartych ramionach raziło Melinoë niczym innym, jak zogniskowanymi promieniami Słońca, którymi karmił się Księżyc, tak jak wąpierz, który karmi się ludzką żywotnością. Okropny, nieludzki syk dotarł do uszu Jegora, ciało upiornej królowej oplatywały coraz gęstsze języki żywego ognia. Wypadła poza krawędź dachu wieży, i niczym rzucona w przepaść pochodnia, ulatywała w czarną otchłań. Gdy jej ciało legło w rosnące u stóp wieży źdźbła trawy, rozproszyło się w popiół. Został po niej tylko złoty diadem z platynowym zdobieniem w kształcie księżyca. Jegor powrócił do izby wymęczony jak po tygodniach wiosłowania. Złożył się pod ścianą i zasnął, tym razem spokojny, że rankiem się rozbudzi. Niebo zaczęło się na powrót rozpogadzać. Powrócił przed południem do obozu. Zastał go w radosnym gwarze, wszyscy koili pragnienie świeżo uzupełnioną wodą. Ku radości Jegora, w całym tym tłoku plątał się też Ekim, rozpromieniony po długim śnie. Gdy rozbitkowie spostrzegli atamana, wznieśli huczny okrzyk. - Gdzie byłeś Komendancie? - krzyczał Bartłomiej - Całą noc czekaliśmy w zniecierpliwieniu, jeszcze te błyski na wieży. Myśleliśmy, że będzie burza, ale się wtem się rozpogodziło. - Daj odpocząć, wkrótce wszystkim opowiem. Czy zrobiłeś wszystko to, co ci kazałem przed wyprawą? - Tak jest, wszystko zgodnie z instrukcjami. - Na Tengri! Cóż to takiego? Ominęło mnie coś? - wtrącił się w rozmowę Ekim. - Chodźmy na statek - zaproponował Jegor - wszystko się tam wyjaśni. Podpłynęli do galery tratewką, wspięli się po drabinie, ciągnącej się po bakburcie. Remonty na statku jeszcze nie ruszyły, w całym tym zawirowaniu przygotowano do niego dopiero małą garstkę materiałów. Część rannych zdążyła się już wykurować, pozostałych przeniesiono na plażę. Jegor, Bartłomiej i Ekim zeszli pod pokład. To co tam znaleźli wprawiło Ekima w niemałą konsternację. Bowiem do ław, przy wiosłach, przykuci byli zdradzieccy Sepentrionowie, z pułkownikiem Michaiłem Zajcewem na czele, którzy dopiero co się wybudzili i byli w nie mniejszym szoku niż Ekim. - Co to ma wszystko znaczyć?! - wrzeszczał zachlapujący podłogę śliną Zajcew. - Jak to co? Za zdradę należy się kara. Brakuje nam ludzi, a potrzebujemy, by ktoś wprawiał galerę w ruch. Powiosłujecie sobie trochę, tylko w przeciwieństwie do nas, wbrew własnej woli - i Jegor po tych słowach zalał Sepentrionów gromkim śmiechem. * * * Dwa tygodnie później, reszta rannych doszła już do zdrowia i prace nad odrestaurowaniem galery szły pełną parą. Ogromna część materiałów była już gotowa, należało je już tylko umieścić w odpowiednich miejscach. Szczęściem zdolności budownicze Halyjczyków przeskoczyły oczekiwania Ekima, temu po kolejnych dwóch tygodniach wspólnej i dobrze zorganizowanej pracy galera była już gotowa. Wyrobili się na dzień przed pełnią, mieli więc wolną dobę poświęconą na świętowanie. W tym czasie też zaniesiono na pokład skarby z ruin miasta. W wieczór odpłynięcia, Ekim wraz z Jegorem wyruszyli do wieży na skarpie. Ekim był urodzonym matematykiem, temu nie miał problemu z ustawieniem soczewki i zwierciadła tak, by uchwyciło promień uciekającego Księżyca z pewnym opóźnieniem. Gdy powrócili na plażę, ciemność zapadła, a dno otaczających wyspę wód poczęło fosforyzować na mieliznach. Zwodowali statek tam, gdzie wciąż panowała ciemność i podążali dalej, wiosłując wzdłuż atramentowego szlaku. Po nieco ponad miesiącu, byli nareszcie wolni. Gdy dotarli już do stepowych brzegów, rozładowali skarby i sprzedali łajbę, wraz z Sepentriońską załogą, z powrotem w buduńskie ręce. W tawernie dowiedzieli się, która to wyspa uwięziła ich w swe sidła. Zwała się ona Wyspą Burzową, nazwę zawdzięczała nader często panującym wokół niej sztormom. Żeglarze Morza Wewnętrznego opowiadali o niej niestworzone legendy, większość jednak opiewała, iż nikt nigdy jeszcze z tej wyspy nie powrócił. Wyspa była przez wieki omijana z dala, choć nierzadko się zdarzało, iż sztormy chwytały nieuważne statki i spychały je ku okolicznym skałom. Po tym jak załoga Jegora Wyspę Burzową opuściła, częstotliwość sztormów w tamtej części morza drastycznie spadła. Lęk przed wyspą jednak pozostał.
-
- Komendancie! - to był głos znajomy, choć twarz jego właściciela jeszcze nie wyłoniła się zza mgły wspomnień. Jegor uniósł się na posłaniu jeszcze nie do końca pojmujący rzeczywistości. Świat szalał jeszcze przed jego oczyma w porywającym wirze, jak w przeraźliwym połączeniu totentanz i bezdni maelströmu. Głowa ciążyła mu na karku, ramieniem musiał się podeprzeć, by nie upaść na powrót na płótno żagla. Odległe echo głosów odbijało się pod jego czaszką, aż wizja wyostrzyła się i pojmować zaczął poszczególne sylaby. - Komendancie, zbudź się! - krzyknął Jegorowi do ucha Bartłomiej. Bartłomiej szarpał atamana za barki, rozbudzony Jegor złapał w końcu Lechitę za nadgarstek, spojrzał na niego już w pełni przytomnie, z przenikliwością, jaką mógł posiadać tylko rodowity Halyjczyk. - O co chodzi? - szepnął Jegor ochrypłym głosem, po czym odchrząknął. - Chodzi o naszych ludzi, wpadli w letarg! Po tych słowach przez ciało Jegora przeszło pioruniste porażenie, powstał migiem z posłania i kazał Bartłomiejowi prowadzić go do nieszczęśników. Podczas pochodu przez obóz, mięśnie Jegora piekły go, jakby jego żyły zalały je żrącym kwasem. Mierząc wzrokiem swoich towarzyszów, którzy byli już na nogach, odnosił wrażenie, że i oni doświadczają podobnego wrażenia, choć mniej dotkliwego. Kulał również i prowadzący go Bartłomiej, jego chód z kolei był bardzo bliski do stanu Jegora. Zbliżyli się do jednego z namiotów, przed nim stali już Ekim i Zajcew, wyraźnie zaniepokojeni, przestępujący z nogi na nogę. Jegor wszedł wraz z Bartłomiejem do środka, tam leżało dwóch mężczyzn, których za żadne skarby nie dało się zbudzić. Tętno mieli obniżone, dech płytki, bez wątpienia żyli, lecz nie reagowali na żadne bodźce. - Pamiętam ich, ci dwaj byli z nami na ekspedycji - zauważył Jegor - nie wiesz, czy nie napili się wtedy z miejskiej studni? - Nie spostrzegłem wówczas nikogo, kto by z niej czerpał, wszyscy byliśmy przez cały pobyt w ruinach w jednej kupie. Musieliby być naprawdę szybcy, by odłączyć się od nas niepostrzeżenie. - Czy ktoś jeszcze znajduje się takowym stanie? - Nie. Gdy tylko przyjaciele tych tutaj zaniepokoili się ich nieobecnością, ja, Ekim i Michaił obeszliśmy każdy namiot, wszyscy inni wstali, choć niektórzy mieli problem z rozbudzeniem, jak Pan Komendant, mi również pobudka lekko dziś nie przyszła. - Hmm, żaden z nas tam nie pił. Myślisz, że coś może być w powietrzu na wyspie? Że to jednak nie woda? - Niewykluczone, nie starczy nam jednak żagla dla każdego na chusty, by się temu skutecznie przeciwstawić. - Cholera, gdyby tylko profesorowi starczyło tchu. Klęska miasta musiała mieć przyczynę, on ją znał, wszystko wyczytał w kronikach i próbował mnie ostrzec. Zguba starożytnych wciąż kroczy wśród nas. - Nie powinniśmy wchodzić ponownie w busz, ci którzy ruszyli z nami na ekspedycję, przejawiają najdotkliwsze symptomy. - W takim razie zostaniemy póki co na plaży, będziemy obserwować dalszy rozwój sytuacji. Wyszli na zewnątrz. Michaił wiercił się zniecierpliwiony, na jego twarzy malowała się irytacja, był to bez wątpienia człowiek o krótkim loncie. Ekim wyglądał na zmartwionego, lecz opanowanego. - Tego jeszcze nam brakło! - lont Michaiła wypalił się do cna - Plaga w obozie, kurczący się zapas wody, absolutny brak prochu! Zabieram stąd swoich chłopaków, nim któryś z was rozniesie to choróbsko na nas. Wystrugamy sobie własną łódkę. - Nie możesz! - warknął w odpowiedzi ataman - Potrzebujemy twoich ludzi do pracy nad galerą, nie starczy nam później wioślarzy, by statek skutecznie wprawić w ruch i sterować nim na morzu. Żaden z was nie zna się na konstrukcji okrętów! - O to się nie martw - Zajcew dobył bułat i przycisnął jego sztych do gardła Ekima - zabieram Buduńczyka ze sobą! - Ty psie! Nie udawaj troskliwego, planowałeś to zrobić od samego początku, potrzebowałeś jedynie dobrego pretekstu - Jegor odwrócił głowę i napełnił płuca, by zwołać potężnym krzykiem swoich podkomendnych, czynność tę przerwał mu jednak Michaił. - Ani się waż! Bo innowierca straci gardło! Stanęli więc przed sobą, mierząc się wygłodniałym wzrokiem. Wokół Michaiła poczęli zbierać się Sepentrionowie, pewno mieli już wcześniej dany znak. Halyjczycy natomiast instynktownie wyczuli złą krew w powierzu, za nimi podążyli oczywiście Lechici, którzy pałali szczególną antypatią do wschodnich sąsiadów. Za Jegorem więc stanęli przedstawiciele dwóch narodów, mieli druzgocącą przewagę nad zdrajcami, a mimo to czuli niebywałą wobec nich niemoc. Zajcew powoli wycofywał się z zakładnikiem między swoich. Opuścili truchtem obóz, kierując się wzdłuż plaży na północ. Szczęściem bali się oni zanurkować w busz, temu gdy tylko zniknęli za horyzontem, Jegor kazał ostrzyć wszystkim zęby. Uzbrajali się więc jak najlepiej mogli, strugali łuki, strzały i nowe drzewce dla berdyszów. Nikt nie śmiał nawet zasugerować, by Ekima porzucić i kontynuować budowę podług pozostawionych przez niego planów. Z resztą i tak domyślali się, iż spisane one zostały po buduńsku, pismem którego nikt nie potrafił odczytać. Temu każdy, kto nawet nie pałał sympatią do smagłego inżyniera, nie wahał się w pomocy. Słońce sięgnęło znitu, kompania ratunkowa wyruszyła, mieląc pod podeszwami rozklekotanych butów plażowy piach. Nie wiedzieli jak daleko Sepentrionowie mogli zajść, lecz ruszyli nieugięci, zdeterminowani. Ślady zdradzieckiego pochodu jeszcze się nie zatarły w ujeżdżającym morskie fale wietrze. Nikt jednak tego tropu nie potrzebował, Michaił Zajcew wyraźnie odczuwał paniczny strach przed skręcaniem w głąb wyspy. Nawet gdyby pułkownik sołdatów jednak skręcił między drzewa, Jegor nie wątpił, iż umiejętności jego Halyjczyków oraz Bartłomieja niechybnie doprowadziłyby go do obozowiska tego psubrata. Gdy nadchodził wieczór, obwieszczono postój. Każdy wyczuwał nadchodzącą potyczkę, a najlepiej żołnierz walczy z pełnym żołądkiem. Nie ograniczali się w racjach, gorzej było z wodą, ta była na wyczerpaniu. Pocieszała ich jeno myśl, że Sepentrionowie mają ze sobą jeszcze mniej. Ostawiono tyle prowiantu, by starczyło na powrót. Pierwsze gwiazdy wyłaniały się na różowawym niebie. Chłód lekki zawiał, łaskocząc ich członki, najlepszą rozgrzewką więc było wznowić pochód. Z knieji wiała atramentowa czerń, kontrastująca z Miesiącem, już prawie w pełni swej krągłej okazałości. Małe czerwonawe punkciki migotały w ciemnej dali. Ataman nakazał zanurkować między pnie, kompania przejść miała po łuku przez skraj lasu, by uniknąć wykrycia. Będąc już w niewielkiej odległości od obozu, mieli podzielić się na dwie grupy i synchronicznie ruszyć na dwie flanki. Pierwszą grupę osobiście poprowadził Jegor, drugą kierował Bartłomiej. Przeciskali się przez gęstwinę niemal bezszelestnie, tak że lechicki myśliwy niemal zawstydził się, gdy spostrzegł jak naturalnie przychodzi to Halyjczykom. Wychynęli lekko głowami zza krzewów. Przeciwnik był bodaj głupi, gdyż Bartłomiej nie spostrzegł żadnych stojących straży. W obozie wroga panowała też głucha cisza, czyżby wszyscy ułożyli się beztrosko spać? Bartłomiej wyprowadził grupę z zarośli, widział też, że w odległości po jego prawicy Jegor takoż postąpił. Wmieszali się między Sepentrionów, wszyscy co do jednego bowiem złożeni byli we śnie na piachu, a namiotów nie zabrali z braku czasu. Jeden tylko był, jak się wszyscy zrazu domyślili, należał do pułkownika. Tam też Jegor i Bartłomiej zmierzyli, odchylając kotarę. W środku leżeli dwaj mężczyźni, w ciemnościach ciężko było poznać kto dokładnie, lecz gdy wzrok już się nieco przyzwyczaił do otulającego tkaniny mroku, nie trudno było rozróżnić, że jeden ma na sobie pęta. Obaj więc podnieśli spętanego, jeden za pachy, drugi za kostki. Nie mieli już w świetle Księżyca wątpliwości, że ponosili ze sobą Ekima, coś mimo wszystko było nie tak. Spodziewali się bowiem, że Buduńczyk zbudzi się, gdy podniosą go z ziemi, tak się jednak nie zdarzyło. Zanieśli przyjaciela między krzewy i zrozumieli co się stało. Ekim padł ofiarą letargu! - Nie możliwe, przecież z obozu nosa nie wyściubiał - skwitował Jegor, jednak każda jego próba obudzenia Ekima spaliła na panewce. Powrócili cichaczem do obozu Sepentrionów, oni tam wszyscy także byli nie do wybudzenia! Żaden z rozbitków, ani nawet pułkownik Zajcew nie reagowali. Jegor z Bartłomiejem pewni byli jednak, że tamci z pewnością żyją, dychali przecież i serca biły im cicho w piersiach. - Nie rozumiem już niczego Bartłomieju, widziałeś przecie, że żaden z nich nie zapuścił się w bór. Wszystkie ślady szły jednym szlakiem, a mimo to legli oni co do jednego w letarg! Dolo, matko losu, zlituj się nad nami. Bez Ekima nie naprawimy galery, wszystkie jego plany zapisane są tymi cholernymi buduńskimi szlaczkami. - Mi również braknie już hipotez. Czas jednak dla naszych chłopaków, by porządnie odpoczęli. Podczas tego marszu wyłuskali już z siebie wszystkie siły. - Tak, odejdźmy tylko na bezpieczną odległość, nie wiemy dokładnie przez jaki czas ten letarg się utrzymuje. Może być, że rano przywitają nas uzbrojeni Sepentrionowie. Stanę na warcie, by jak najwięcej naszych mogło odpocząć. Oddalili się więc o godzinę marszu. Obóz był prowizoryczny i ubogi, zabrali tylko tyle płótna, by ułożyć skromne posłanie na piachu, nie stawiali namiotów. Na zbieranie chrustu byli już zbyt zmęczeni, także ognisk nie rozpalono, za jedyne źródło światła służyła Srebrzysta Tarcza sunąca między gwiazdami, hen nad ich głowami. Jegor wyznaczył jeszcze kilku Halyjczyków do pełnienia posterunku, stanęli od północnej strony. W zasięgu ich wzroku panował kompletny bezruch, nawet wiatr ustał i liście w koronach drzew sterczały sztywno na gałęziach. Wszechobecna monotonia wzmagała znużenie, Jegor walczył sam ze sobą, by nie usnąć. Powieki ciążyły mu na oczach coraz bardziej z każdą minutą, w głowie natomiast odczuwał lekkość, która udzielała się reszcie jego ciała. Był już tak przemęczony, iż fantasmagoryczne majaki poczęły wić się przed jego oczyma. Zdawało mu się, że spośród zarośli, jakby ze splątywanych obłoków sinej mgły, wyłania się fantastyczna postać, poruszała się z kocią zgrabnością, giętkimi i uwodzielskimi ruchami zgrabnych członków, za nią podążał dźwięczny, miękki śpiew. Jej purpurowa, przepasana złotą szarfą suknia, falowała w rytmie przebieranych nóg. Jegor nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż owy sugestywny majak, do złudzenia przypominał fresk ze ściany starożytnego miasta, jedyną różnicę stanowiła okropna bladość skóry, jaką teraz wykazywała się ta persona. Co więcej, mimo iż ścienne malowidło było najwspanialszym w świecie majstersztykiem, to nie mogło ono się równać z blaskiem piękna widzianej przez Jegora kobiety, w całej jej prezencji biła jak łuma, nieskrywana, zmysłowa i drapieżna lubieżność. Atamana opuszczały z wolna siły, wykorzystał ich ostatek, by zerknąć po obrzeżach obozu, pozostali wartownicy spoczęli na piachu w absolutnym bezruchu. Wrócił wzrokiem do postaci z lasu, była już tuż przed nim. Ku jego twarzy sięgały dłonie kobiety, on nie mógł już nawet drgnąć jednym mięśniem. Mógł obserwować tylko jak ścięgna pod skórą na dłoniach kobiety, pląsały w rytmie z jakim zginała swe palce. Ostatnie co pamiętał to lodowaty dotyk na policzkach i ustach. * * * To czego Jegor doświadczył, nie da się w pełni opisać ograniczonymi ludzkimi zmysłami. Wszystko co odczuwał, było na wzór podróży astralnej, ponad cielesne ograniczenia. Mimo to Jegor nie mógł uniknąć porównań do ziemskiego żywota, by choć w ułamku pojąć, co tak naprawdę dzieje się z jego świadomością. Kroczył między murami kryształowego miasta, a może było to zamczysko? Ulice jego i aleje, czy jak kto woli, korytarze i komnaty, przemieszczały się nieustannie, temu do raz odwiedzonego pomieszczenia nie podobna było wrócić. Kryształy, które budowały ściany, mieniły się gamą nieopisanych kolorów, nie były to fiolet, zieleń, czy błękit, ani czerwień, żółć i pomarańcz, jednak kolor ten był tak wyrazisty, jak one wszystkie. A może nie był to kolor, lecz niepojęty ludzkim umysłem bodziec, odbierany nienazwanym przez Jegora zmysłem. Czasu nie sposób było zmierzyć, podświadomie jednak ataman czuł, iż uleciało już go nie mało. Całość jego podróży zdawała się bezcelowa, nic stałego nie znajdowało się w tej przedziwnej przestrzeni. Błądząc jednak poczuł jakby coś pociągneło go sznurem, osobliwa obecność poczęła prowadzić go przez kazamaty. Można to porównać do czyjegoś prowadzenia za rękę, Jegor jednak nie był pewien, czy jego obecna forma ma w ogóle ręce. Bardziej więc było to jak uwiązana smycz, a Jegor podążał za ną lojalnie. Prowadząca go obecność wywoływała w nim skojarzenia z czymś, albo nawet kimś znajomym. Przechodził teraz przez długi i wąski most. Gdyby miał teraz stopy, nie mógłby postawić jednej obok drugiej, było na nim tak mało przestrzeni. Na końcu mostu, z mgieł wyłaniał się ogromny, łukowaty portal, a im bliżej do niego się zbliżał, tym jego otoczenie nabierało coraz bardziej materialnych cech. Przed portalem wznosiły się schody, o niezliczonych stopniach, dopiero u szczytu wyłaniały się one jako osobne i policzalne. Tam już podłoże było szerokie, a forma Jegora kształtowała się na powrót w znajome, człowiecze kształty, choć była jeszcze niewyraźna. Rozróżnić już też potrafił siłę, która ciągnęła go wciąż za sobą, bez wątpienia była równie ludzka co on. - Tu jest kres twej podróży, gdy przekroczysz mgłej spowijającą tę bramę, wrócisz do materialnego świata - postać wskazała kończyną, która pewno odpowiadała za ramię, na zgęstniały obłok między kolumnami łuku - Tam musisz poradzić już sobie beze mnie. - Kim ty…? - Wiedz tylko, że podobni sobie mogą się przezwyciężyć. To niech będzie kluczem, kłódkę odnajdź sam. Idź już, tam ktoś na ciebie czeka. Jegor usłuchał i postąpił kilka kroków naprzód. Gdy na powrót zaczął odczuwać własną cielesność, zwrócił głowę wstecz, na towarzysza, który do niego przemawiał. - Profesor Heinrich?
-
Dzień był już u schyłku, nad wyspą zapadał kolejny wieczór. Na wschodnim wybrzeżu, nieopodal rozbitego wraku galery, wzniósł się obóz, którego lwia część stanowił tartak. Niezachwiany porządek natury, stanowiący jedyne prawo panujące na wyspie, został po raz pierwszy od niepamiętnych wieków naruszony. Wykarczowane drzewa legły w trawie, pod naporem berdyszów na ułamanym drzewcu. Pozbawione gałęzi i obwiązane linami, ciągnięte były na piaszczystą plażę przez mężczyzn w podartych łachmanach. Na samej plaży nie dało się uciec od wszechobecnego stukotu, szurania i tarcia. Wycinano i strugano deski, wiosła i inne niezbędne wyroby, a pozostałe resztki tudzież wadliwy materiał przeznaczano na opał. Pot leciał ciurkiem z ich obnażonych i osłabionych długotrwałym wiosłowaniem ciał. Takimi zajęciami pałała się pierwsza trzecia część załogi. Druga trzecia, która składała się w głównej mierze z Lechitów i Sepentrionów, uczyła się w międzyczasie sztuki budowy statków, wsłuchując się w techniki wypracowane wśród wyselekcjonowanej grupy Halyjczyków, starszej i doświadczonej. Pozostała trzecia część załogi została jeszcze na statku, kurując dotkliwe obrażenia, doznane podczas impaktu statku ze skałami. Wśród całego tego harmidru plątał się smagły mężczyzna, jedyny wśród rozbitków ocalały o tak ciemnej skórze. Doglądał on postępujących prac, krążąc z rozrysowanymi węglem na papierze planami. Był z siebie całkiem zadowolony, udało mu się zorganizować sprawnie działający ośrodek rzemieślniczy, choć na pewno odbiegał on od profesjonalnych portowych stoczni buduńskich, w których to nabył niezbędnego w obecnej sytuacji doświadczenia. Mimo dumy, nie potrafił mimo wszystko zamaskować swojego niepokoju, mijał już drugi dzień, a po ekspedycji, która ruszyła w głąb buszu nie było ani śladu, choć tegoczesnego ranka, wartownicy donieśli mu o rozpalonych w środku nocy światłach, na szczycie skarpy. Na zachodnich obrzeżach obozu powstało wkrótce zamieszanie, gwar niósł się przez cały obóz, temu też nieuniknione było, by doszedł w końcu do uszu Ekima. Popędził do źródła hałasu najszybciej jak mógł. Zobaczył stłumionych ciasno gapiów, sterczących do niego plecami, przeciskał się między nimi, aż wyszedł na front. Jegor powrócił wraz ze swoją grupą! Radość spłynęła Ekimowi na twarz, jednak tylko na krótką chwilę, bowiem ujrzał spoczywające na żaglu ciało płowowłosego człowieka. - Na Tengri! Co się stało z profesorem? - wykrzyczał zdruzgotany buduńczyk, padł na kolana obok ułożonych na ziemi noszy. - Przeczytał coś na ścianie i pomieszało mu się od tego w głowie - wyjaśniał zdyszany Jegor - Padł na miejscu jak rażony piorunem. - A więc nie da się dla niego już nic zrobić? - Możemy jedynie pochować go według obrządków wotanistów, choć chyba nikt z nas nie zna dokładnie ich zwyczajów. Przykro mi. Przenieśli ciało na północ od obozu, tam mieścił się cmentarz dla tych, którzy nie przeżyli sztormu i nie wypadli w trakcie za burtę. Do legionu poległych dołączył więc profesor Heinrich, który zakończył żywot, zwieńczając swe długoletnie poszukiwania. * * * - Jesteśmy obecnie zależni od twoich zdolności Ekimie - obwieścił Jegor udając się w ustronne miejsce, na południe od obozu. Ciemność spowiła już wówczas świat - Ze skarpy nie widać żadnych wiosek, łodzi, czy nie odległych lądów, jesteśmy całkowicie odizolowani. Dodatkowo wyspa ze wszystkich stron otoczona jest mielizną, będziemy więc mogli wypłynąć tylko w pełnię księżyca. Wyrobisz się do niej z naprawami? - Do pierwszej nie, jest za blisko, lecz powinniśmy mieć sprawny statek tuż przed następną. Czemu to takie ważne? - Udało nam się odnaleźć opuszczone miasto, którego mieszkańcy skonstruowali niezwykły mechanizm oświetlający dno wokół brzegów wyspy. Tak więc ciemne plamy będą wskazywać nam drogę, którą będziemy mogli wypłynąć. Podług twierdzeń profesora, niech spoczywa w pokoju, wszystko oparte jest o odbijane światło, wzmacniane skupiającą soczewką lub czymś w tym guście i tylko pełnia Księżyca zapewnia odpowiednią siłę promienia. - To brzmi doprawdy fantastycznie, jesteś pewien, że to zadziała? - Profesor testował już tę maszynę, udało mu ze skarpy się oświetlić całe miasto, wytłumaczył mi też pokrótce jak ta maszyna działa. Myślę więc, że to nie bujda i rzeczywiście ten niezwykły lud potrafił jakoś oświetlić przyległe wody. Maszyna jednak może być uszkodzona lub profesor po prostu źle ją ustawił. Gdy byliśmy jeszcze w izbie, światła nagle zgasły. Powiedz mi jednak teraz jak wygląda sytuacja w obozie, Zajcew nie sprawiał kłopotów? - Gdy wyruszyliście, przyszedł do mnie, mówiąc, że przemyślał sprawę i podporządkuje się pod twoje rozkazy. Póki co, dobrze sprawował się, pomagając mi organizować obóz, choć trzyma się głównie pozostałych Sepentrionów. Pierwszego dnia skreśliłem już wszystkie plany i oszacowałem czas pracy, drugiego dnia rano, przenieśliśmy wszystkich sprawnych członków załogi na brzeg i rozpoczęliśmy wycinkę. Ciężka praca wzmaga jednak wśród załogi pragnienie, zapasy wody mogą skończyć się szybciej niż to przewidzieliśmy. - Nie dobrze, na wyspie nie znaleźliśmy żadnego pewnego pitnego źródła, prócz studni w głębi miasta. Mamy jednak podejrzenie, że woda w niej może być zatruta, natknęliśmy się na kilka ptaków, cierpiących na osobliwą chorobę. Wyglądają w cale zdrowo, lecz leżą nieruchomo, zmorzone snem. Porozmawiamy o tym jutro, najwyższy czas na spoczynek. Rano przejmę też część twoich i Zajcewa obowiązków. Powrócili do obozu. Jegor miał już przygotowany ówcześnie przez towarzyszów namiot. Złożył się na zwiniętym w kilka warstw żaglu, posłanie było zaskakująco wygodne, choć pewnie wydawało się takie po tygodniach spania na siedząco przy wiosłach. Szum fal ukajał jego rozdrażnione myśli, powoli odpływał ku sennym bezkresom. Co dziwne, tuż przed zaśnięciem zdawało mu się, iż powtóry słyszy ten ów zadziwiająco ludzki śpiew, cóż tym razem mogło go nieść?
-
Radzę Ci nie zaglądaj do nieba cz.5
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Leonné nie potrafiła odnaleźć się w nowej rzeczywistości i miejscu tak odległym od rodzinnych stron dziewczyny i tak wrogo do niej nastawionym. Ojciec nie chciał narażać jej młodych wdzięków i cnoty na zhańbienie. Nie godził się więc by szukała zatrudnienia po domach w miasteczku ani tym bardziej w okolicach targu rybnego czy samego portu. W ogóle zabronił wychodzić córce na zewnątrz. Zajmowała się więc typowo kobiecymi pracami i sprawunkami w obrębie obejścia a jedynymi towarzyszkami jej niedoli były córki Nabīla, które na przemian nie opuszczały domu na klifie i jak tylko mogły najlepiej, umilały Leonné czas wspólnym śpiewem, haftowaniem, plotkami czy opowiadaniami z życia dziewczyny gdy była tak szczęśliwa w Kastylii. Leonné cierpiała przy ojcu w ciszy, lecz przed córkami przywódcy klanu zwierzała się chętnie. Tęskniła do ciasnych, zatłoczonych uliczek Torregrimy. Do przyjaciółek, latorośli kupców i rzemieślników ze starego placu z którymi dorastała i rozumiała się jak z nikim innym. Tęskniła do ich starego domu. Do pokoju, który miała jedynie dla siebie. Często wracała rzewną od łez myślą ku swej guwernantce Dolores, która zastępowała jej matkę przez dziesięć przeszło lat. Samej rodzonej matki Leonné nie pamiętała. Zmarła gdy miała ledwie cztery lata. Ojciec nigdy nie lubił poruszać tematu jej życia a tym bardziej śmierci. W starym domu, przypominał o jej istnieniu jedynie portret o niewielkich wymiarach płótna. Ojciec zawiesił go w jej pokoju tak jakby chciał sam nie patrzeć na lico zmarłej. Jakby chciał wymazać i tę ledwie namacalną resztkę jej obecności w zakamarkach domu. Ojciec utrzymywał nadal bliską i serdeczną relację ze swym szwagrem. Młodszym bratem nieboszczki. Wuj Lucien. Pamiętała go doskonale. Rudy olbrzym o sercu tak delikatnym jak jego dłonie. Tak niepodobne do dłoni dorosłego mężczyzny a raczej damy dworu. Jego postura wzbudzała oczywisty respekt gdziekolwiek się pojawił ale szybko rozwiewał niepokojącą atmosferę swym rubasznym i lekkim językiem, wziętym bardziej z rynsztoka niż posiadłości kupieckich związków. Wiele razy tylko dzięki niemu, miała możliwość porozmawiania o postaci matki. Opowiadał jej o zamiłowaniu kobiety do natury, sztuki i wróżb. Była delikatną osobą, niegotową do roli żony i matki. Chciała cieszyć się niczym niezmąconym spokojem i beztroską, cudownie lekkich, dziewiczych dni i magicznie ukołysanych w głębokim śnie nocy. Była duszą wolną i niezależną a takie kobiety bezlitośnie tępiono lub kończyły one w upozorowanych związkach, opartych na wpływach i pieniądzach pomiędzy rodzinami. Może dlatego ojciec o niej nie mówił i widać wyrzucił jej obraz z pamięci a portret kazał powiesić naprzeciw łóżka Leonné. Widać nie kochali się ani nie byli dla siebie ważni. Dlatego przy pierwszej sposobności jej matka odeszła i zrobiła to z niewysłowioną ulgą. Ślad po niej zaginął. Zatarł się w piaskach przeszłości. Mokrych od łez i pełnych gniewu rozsypanego w czarne kulki żużlu na dalszej ścieżce życia Leonné. Ta ścieżka zawiodła ją aż tutaj nad zapomniany przez Boga klif i wybrzeże morza wewnętrznego. Chciała powiedzieć ojcu o tym, że najchętniej wróciłaby do Kastylii lub Leonu. Nocą nie mogąc zmrużyć oka, wymyślała scenariusze opuszczenia osady. Lecz jak samotna dziewczyna miałaby przemierzać bezdroża kalifatu bez opieki starszego mężczyzny a na dodatek bez wpływów i pieniędzy. Do tego jako gorliwa katoliczka i dziecię maryjne jakim się często ogłaszała chcąc walczyć tym samym o swą europejską tożsamość w samym centrum ula niewiernych. Chciała wielokrotnie pomówić z ojcem o tym, że już czas wracać z wygnania i jeśli nie mogą pozostać na półwyspie to niech szukają lepszego losu we Francji lub Anglii. Aptekarz początkowo słuchał córki choć zdawkowo, bez wiary i przekonania. Było to w czasie gdy też szukał punktu zaczepienia w nowym, wrogim miejscu. Gdzie znalezienie przyjaźnie nastawionego osobnika należało do takiej rzadkości jak odkrycie ostatniego talara w kieszeni zamroczonego piwem opijusa, zawieszonego w błogiej nieświadomości na piersiach jasnowłosej murwy w przybytku “Pod ogryzionym piszczelem”. Najgorszej speluny w Torregrimie w której niegdyś od podejrzanych, śmierdzących kadzidłami ale i wymiocinami młodych czeladników I stajennych nabywał szczypty składników do trucizn i silnych eliksirów. Ale wreszcie karta się obróciła a kości rzucone na jeden numer, wskazały go szczęśliwie, zapewniając mu pracę i opiekę u Nabīla. Więc teraz niby dlaczego miałby opuszczać te ziemię. Nie był to może biblijny raj ani nawet spokojne, urokliwe i bezpieczne miasteczko leżące na uboczu szlaków, zapamiętane chyba jedynie w księgach i nieomylnej pamięci poborców podatkowych. Im dłużej tutaj był tym bardziej wsiąkał w miejscowy folklor. Coraz bardziej pociągała go praca dla araba i jego dziwaczne acz fantastycznie przygodowo skrojone opowieści z pogranicza magii i jawy. A może było w nich choć ziarnko prawdy. Może nie o wyspę szło, która schowała swe jestestwo w szmaragdowo-szarych falach. Może przystań z legendy to przystań wizygocka leżącą u stóp jego domu? Może skarb lub jego część spoczywa w jaskinii? Może po to miejscowym bajki o duchach? Coraz częściej o tym myślał. Bez poparcia Nabīla nie zamierzał jednak udowadniać żadnych nawet najbardziej miarodajnych i umysłowo spójnych tez. Nie narzekał. Może starzec pewnego dnia zgodzi się szukać skarbu i u progu wręcz swego miasta a nie gdzieś hen za morzem. Jak narazie aptekarz milczał i z zadowoleniem pomnażał zyski swoje i Nabīla. A Leonné starał się zapewnić dawny dostatek i względny spokój na jaki szczególnie ostatnimi czasy zasłużyła. Chciał osiąść tutaj i liczyć na późniejsze układy w podziale łupów po śmierci araba. Był starym, zmęczonym drzewem o opadłych w połowie liściach i nadjedzonych przez czerwie korzeniach a takich drzew nie można przesadzać w nieskończoność i liczył na to, że Leonné kiedyś to zrozumie a jeśli nie to chociaż kiedyś mu to wybaczy. Tak mijał im czas. Na straconej na pozór młodości i zasłoniętej kurzem ślepego posłuszeństwa przewidywalności kolejnych, jednakich sobie dni. Na ślęczeniu nad mapami i skryptami. Na warcie całonocnej nad kuflami piwa i słuchaniu opowieści załóg i kapitanów galer. Nikt jednak nie woził na swym pokładzie skarbów innych niż to co widniało w portowych kwitach zarządców i kupców. Nie natknęli się oni nigdy ani przy nocnym nowiu, zamieniającym powierzchnię wody w tłuste, atramentowo czarne, bijące o drewno burt ramiona diablików morskich. Ani we mgle zielonkawo szarego przedświtu nie wypatrzyli oni nigdy w obrębie statku jak i przed dziobem ani za jego rufą na choćby ślad istot o których bajali tylko tacy oderwani od przyziemności starcy jak Nabīl. Ich opowieści nigdy jednak nie frustrowały Nabīla.- 1 odpowiedź
-
3
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba - część I
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W kompletnej ciemni sklepiku odezwał się ostry dźwięk dzwoneczka uczepionego u górnej futryny drzwi. Te zamknęły się z piszczącym przeciągle skrzypieniem, brzmiąc koszmarnie niczym śmiech upiora ostatniego grabarza, który nawiedzał ponoć nadal cmentarz położony na wysepce pośrodku rozlanej szeroko i bagnistej Mirecourde. Ciemne jej fale. Nieprzejrzyste i brudne od spłukanych do niej grzechów ciała i duszy mieszkańców nie tylko dzielnicy Fauxmorgue I Courbise ale całego Vaulbréant, idealnie współgrały z krzyżami na mogiłach cmentarza i uczuciem grozy, pustki i osamotnienia w tym miejscu spoczynku dla przedwcześnie zgasłych dusz ale również miejscu śmiertelnego zagrożenia dla tych jak najbardziej żywych i ciepłych jeszcze ludzi. Fakt, że niezbyt wielu z nich się tam zapuszczało. Z rzadka już organizowano pochówki na tej nekropolii, bo spotkać tam można było grobowce i mogiły tych najbogatszych dawniej rodów. Rycerskich i kanclerskich. Bogatych kupców, cyrulików, sędziów czy alchemików. Nikt już nie pamiętał czasów by ktokolwiek z tam pochowanych stąpał jeszcze żyw po łez naszych padole, dlatego też ostatnimi czasy rada miejska wydała pozwolenie, dekretem zatwierdzonym przez urzędnika dworu by chować tam dziecięce niebogi złożone jarzmem niedawnej epidemii. Nieduże i smukłe łódeczki o łacińskim ożaglowaniu krążyły przez wiele tygodni pomiędzy nabrzeżem de Feu a wysepką, mając na pokładach maleńkie, świerkowe trumienki. Żegnał ich płacz i zawodzenie żałoby, która osiadła jak drapieżne sokoły i puchacze na barkach matek i sióstr martwych dzieciątek. Wiele z nich darło z siebie łachmany sukni i czepki. Były też takie, które postradały zmysły i rzucały się w nurt rzeki w ślad za kilwaterem drewnianej jednostki by odebrać na powrót w swe utęsknione ramiona ciało zgasłego maleństwa. Teraz w środku lata pogrzeby ustały. Cmentarz kruszał z wolna w pełni lipcowego upału. Wysepka była wyludniona. Choć z pewnością skrywała nie jedną zakamuflowaną melinę złodziei czy przemytników. Z rzadka nekropolia padała również łupem cmentarnych hien i rzezimieszków, którzy w doczesnych szczątkach i kościach, szukali złota, drogocennych kamieni czy florenów. Jednak w miesiącach wiosny i lata, głównymi lokatorkami wyspy były zielarki, szeptuchy i wiedźmy wszelkiego stanu i cechu. Najbardziej znaną i poważaną, była Mahaute de Rieux zwana przez wszystkie czcicielki pogańskich guseł Nattée ze względu na to że jej siwe już kompletnie mimo wieku włosy były jednym wielkim skołtunionym chaosem podobnym do węzła gordyjskiego lub włosów Gorgony. Była ona niegdyś osobliwością nad wyraz pożądaną w progach najbogatszych posiadłości. Pełniła rolę opiekunki, akuszerki i guwernantki. Czasami ponoć i kochanki dla mężów swych mocodawczyń. Co oczywiście powodowało niemały skandal obyczajowy, wypełniony kłótniami, pozwami do sądów i niejednokrotnie wkroczeniem straży miejskiej by pomogła zaprowadzić ład i pokój pod chrześcijański dach i rozdzielić okładające się po głowach czym popadnie kobiety. Teraz Mahaute po latach upokorzeń i kłamliwych wyroków trybunałów, zamieszkała w Fauxmorgue gdzie w katakumbach Lés Galeries Moireés założyła swój mały sklepik z ziołami i używanymi suknami. Wykuty w wapieniu sklep pośród kości zmarłych i zletlałych wyziewów, spadających tu z bruku ulic resztek i zabarwionego krwią i winem ścieku deszczówki, nie zapewniał jej jednak ani godnego życia ani spokojnej przyszłości. A częściej był areną do spotkań dla coraz dziwniejszych i tajemniczych gości. -
Wraz z nadejściem poranka, wszyscy zgodnie stwierdzili, iż spędzona na skarpie noc nie należała do najprzyjemniejszych. Żaden z członków ekspedycji nie wypoczął zbyt dobrze, oczy ich były wciąż zaspane, a umysły przyćmione. Powstając z ziemi, ich mięśnie były obolałe, a kości trzaskały w stawach. Dręczyło ich też nieustępliwe ziewanie. Jegor więc nakazał wszystkim stawić się na krótkie ćwiczenia gimnastyczne, mające rozbudzić ich koncentrację i rozluźnić mięśnie. W tym czasie profesor Heinrich wspiął się na powrót na szczyt, do izby ponad tarasem, gdzie przetarł okna wychodzącw na miasto i ponownie nakręcił korbę masywnego mechanizmu. Jegor podążył za nim na szczyt, tuż po zakończonych ćwiczeniach. Masywna metaliczna konstrukcja wprawiała Halyjczyka w osobliwe zakłopotanie, nie przywykł on bowiem do tego typu widoków. Heinrich dosłyszał jego nadchodzące kroki, przerzucając więc głowę przez bark, powitał atamana serdecznym uśmiechem. Korba chodziła z terkotaniem, w rytm ruchu poruszającego nią Teutońskiego ramienia. Heinrich wkońcu zwolnił uchwyt, pocągnął za dźwignię i w akompaniamencie metalicznego tykania, korba ruszyła mimowolnie, w przeciwną stronę do kręcenia. Razem z nią pracować zaczęły mechanizmy wewnątrz mosiężnego cylindra. Heinrich usunął się wtedy na bok i po kolei wskazywał dłonią na panel pełen korb i dźwigni, wystających z obudowy. - Jak pewnie wiesz Jegorze, wraz ze zmianą pór roku zmienia się długość dnia i wysokość trajektorii Słońca, temu też to urządzenie oporządzone jest w liczne regulatory, przy pomocy których starożytni operatorzy kalibrowali co jakiś czas działanie maszyny. Te dwie korby tutaj - wyjaśniał po kolei - pierwsza służy do ustawienia kąta nachylenia soczewki w płaszczyźnie pionowej, druga ma podobną funkcję, tyle, że operuje zwierciadłem. Dwie następne poniżej, one z kolei ustawiają kierunek soczewki i zwierciadła w poziomie. Te trzy z prawej strony, pierwsza ustala prędkość, z jaką urządzenie ma się obracać, druga i trzecia kalibrują, jak wysoko mają się wznieść i opaść soczewka i lustro, podczas już samego obrotu. Duża korba, którą dopiero co kręciłem, daje napęd, wprawiając wszystko w ruch. Dźwignia, jak się już pewnie domyślasz, zwalnia blokadę i cała magia rozpoczyna bez przeszkód swoją pracę. Gdy cała machineria wykona już obrót o 180°, aktywuje się mechanizm powrotny, ta mosiężna bestia wraca więc na pierwotną pozycję, przy czym dźwignia staje również na powrót w pionie. - Wszystko to sam wywnioskowałeś, grzebiąc przy wajchach? - Nie, tylko po części, gdy wczoraj wieczór je przetestowałem. Każde urządzenie jest skrótowo opisane na tablicach powyżej nich - Heinrich wskazał dłonią na ciąg niezrozumiałych znaków. Przed wyruszeniem w dalszą drogę, Jegor ustalił z wysokości, iż by wrócić z punktu migotania do wraku statku, powinni się udać na wschodni-południowy-wschód. Zeszli obaj do stóp wieży. Podkomendni Jegora stłumili się gwarnie w jednym punkcie, pod zewnętrzną ścianą budynku. Żywa dyskusja przebijała się do membran uszu. Ustawili się oni wszyscy w półkręgu i bacznie mierzyli bliżej nieokreślony obiekt leżący na ziemi. Jegor przecisnął się między nimi i dowiedział się, iż obiektem dyskursu była martwa mewa. - Bierzem ją i smażym przy następnym postoju? - rzucił jakiś Halyjczyk - To w końcu świeży trup, wczoraj jej tu nie było! A pewien jestem, bo przecie przed moim namiotem leży. Innego ptaszystwa też żem tu nie widział. - Lepiej jej nie dotykać, a tym bardziej nie jeść - odpowiedział Bartłomiej - nie wiemy od czego ona padła, możliwe, że chorowała i nabawimy się jakiegoś paskudztwa. - Widziałem tę mewę wczoraj wieczór, gdy wspiąłem się z profesorem na wieżę, wówczas wyglądała na całkowicie zdrową - dodał od siebie Jegor - Jadła mamy pod dostatkiem, to o zapas wody powinniśmy się martwić. Zostawcie truchło tam gdzie leżało. Po tych słowach wszyscy rozeszli się, by złożyć obozowisko i gotować się w dalszą podróż. Opuściwszy skarpę, zbliżali się do zaginionego miasta. Ekscytacja nie opuszczała Heinricha. Cuda technologii, jakich był świadkiem, wspinając się na wieżę, rozbudzały do cna jego wyobraźnię. Wieża to był dopiero przedsmak fantazji, a cóż takiego mógł ujrzeć będąc już we właściwej metropolii? Dokonania techniki, które dla przeciętnego prostaka nie do odróżnienia byłyby od magii. Jaka to też kultura powstać mogła w tak ścisłej izolacji? Heinrich zdawał sobie też niestety sprawę, że ta kultura już dawno pewno wymarła, wieża na skarpie wyglądała na zbyt zaniedbałą, by na wyspie ostali się jej rdzenni mieszkańcy, mechanizm zegarowej soczewki był też srogo rozkalibrowany. Nie mniej jednak już po samym wieku tablic, które to przed laty zapoczątkowały jego pasję, domyślał się, iż taki był właśnie los tej cywilizacji. Pierwsza połowa drogi była łatwa i przyjemna, bowiem trzymali się znów ściany skarpy, która z zachodniej strony również oddzielona była od puszczy kilkumetrowym, pustym pasem. Ściana jednak urwała się w pewnym momencie pochodu. Wtedy Jegor spojrzał na kompas i skierował marsz na ustalony ostatniego wieczora południowo-południowo-zachodni kierunek. Wchodząc w gęstą zieleń, ekspedycja znów zwolniła. Mozolnie stawiali kroki, przebierali nogami przeciwstawiając się oporowi giętkich gałęzi. Niektóre pnącza drapały ich po łydkach, kolanach i udach, dziurawiąc tym samym i tak zszargane już spodnie. Oczy i głowę przesłaniali łokćmi i przedramionami, wystawiając je na tożsame do nóg rany. Optymizmem nie napawał fakt, iż tego dnia marsz był otoczony jeszcze większą ciszą, niż poprzedni. Przez ich myśli przetoczyła możliwość panującej na wyspie plagi, która przetrzebiła ptasią populację. Czy potencjalna choroba była też niebezpieczna dla ludzi, tego nikt się domyślić nie mógł. Nowe dowody jednak wkrótce dotarły. Bartłomiej rozchylając gałęzie jednego z krzewów, spostrzegł, iż na ziemi leży ciało jakiegoś barwnego ptaka, przypatrując się uważniej, poznał, iż była to żołna. Przyjrzał się jej nieco i wskazał kolegom. Miał już ruszyć dalej, lecz kątem oka spostrzegł coś osobliwego, otóż niewielki ruch zamajaczył na ciele ptaka. Sięgnął więc do swoich bagaży, zdjąwszy je z pleców. Urwał dwa małe kawałki starego żagla, jednym zatkał usta i nos, drugim owinął prawą dłoń. Podszedł do domniemanego trupa i ku jego zaskoczeniu, pierś ptaka rytmicznie się unosiła i opadała, zwierzę oddychało! Uniósł go w owiniętą szmatę i rzeczywiście, nie tylko czuł pod palcami ruch klatki piersiowej, ale też nikłe bicie serca i ciepło jego okrytego piórami ciała, ptak również nie doznał pośmiertnego zesztywnienia. - Panie komendancie - Bartłomiej zwrócił głowę do Jegora i reszty grupy - te ptaki wcale nie są martwe, lecz wpadły w jakiś nadzwyczajny, głęboki letarg. Profesorze, wiesz coś może na ten temat? - Przykro mi, lecz nie jestem ornitologiem, ani epidemiologiem, jeno archeologiem. Znam się na tym przypadku nie więcej niż ty, Herr Bartłomieju. Śmiem twierdzić nawet, że jako myśliwy w tym polu mnie przewyższasz. Ta mewa na skarpie była w podobnym stanie? - Tego nie wiem, nie przyjrzałem się jej wtedy. Mimo wszystko Jegor i Heinrich obejrzeli żołnę z odległości, rzeczywiście jej pierś drgała jak żywa. Niemądre byłoby jednak teraz wracać na skarpę, by sprawdzić, czy tamtejsza mewa również znajdowała się w podobnym stanie. Anomalia ta więc została w umysłach podróżników, aż do czasu, gdy z gąszczu wyłaniać poczęły się niskie mury, złożone z masywnych, piaskowo-szarych, kamiennych bloków. Bez wątpienia było to zaginione miasto, które wpisane zostało w obszerny obronny krąg. Szczęściem nie musieli obchodzić wokół fortyfikacji, gdyż brama wejściowa znajdowała się na wprost od nich. Powstał jednak jeden problem. Masywne, mosiężne drzwi stojące w przejściu były zamknięte. Stanęli więc na chwilę, głowiąc się co dalej. Obejście zewnętrznego kręgu zajęłoby zbyt dużo czasu. Mogli powrócić do wraku galery i przyjść pod bramę miasta z beczką prochu, by wysadzić sobie przejście, były jednak przy tym dwa problemy. Po pierwsze, musieliby odłożyć wyprawę na następny dzień, a po drugie, proch był przemoczony. Wpadli jednak na mniej wystrzałowy pomysł, mogli przewiązać jedną z zerwanych lin przez głowicę ułamanego berdysza i w ten sposób wspiąć się do środka. Plan jednak nie doszedł do skutku, gdy Jegor doszedł do wniosku, iż można go jeszcze trochę zmodyfikować. Mianowicie mur był na tyle niski, że mogli po prostu użyć własnych ciał do podsadzenia jednego z towarzyszy, który później otworzyłby im drogę. Ustawili się więc pod murem w piramidkę. Trzech ludzi stało na dole w rzędzie, dwóch kolejnych wspięło się na ich barki, a szósty miał wejść po nich wszystkich i przeskoczyć przez mur. Na honorowe stanowisko tego, który jako pierwszy postawi stopę w starożytnym mieście, wybrano Jegora, z racji na jego wzrost. Bartłomiej odpadał, gdyż był za niski, Heinrich miał już zbyt kruche kości, by bezpiecznie zleźć z muru. Ataman więc wgramolił się po ludzkiej drabinie, stanął u szczytu na ich barkach i chyżo podskoczył łapiąc się kamiennej krawędzi. Siła impetu, jaką dał nogom podczas wyskoku, prawie powaliła na ziemię jednego z stojących w piramidzie Halyjczyków, złapali go jednak wolno stojący towarzysze. W tym czasie Jegor podciągnął się i stanął wyprostowany na szczycie murów. Na jego szczęście, po drugiej stronie, na całą długość fortyfikacji ciągnęła się kurtyna, do której, na różnych odcinkach prowadziło kilka par schodów. Jegor zszedł po jednych z nich i skierował się w stronę bramy. Ogromny, mosiężny rygiel ciągnął się przez środek drzwi. Ataman próbował go poruszyć, jednak było to bezowocne, nie tylko miał ogromną masę, ale również zaciął się od długowiecznego nieużytkowania. Nabrał więc powietrza, naprężył mięśnie i z całą skumulowaną w sobie siłą złapał za rygiel, by unieść o i przesunąć na bok. Parł z całej siły, ziemia osuwała mu się spod butów, ryjąc tym samym podeszwą głębokie bruzdy. Powietrze kipiało mu przez nozdrza, buchając niemal siarczystymi oparami. Rygiel zaczął uginać się od atamańskiej woli. Opór ustał nagle, włożona w pchające ręce siła była tak wielka, że jeden z okowów trzymających barykadę, wyrwał się wraz z mocującymi go ćwiekami. Brama poczęła uchylać się ze skrzypem. Czuwający po drugiej stronie niecierpliwi towarzysze skotłowali się pod nią, usłyszawszy ten nieprzyjemny dźwięk. Zza mosiężnej płyty drzwi wychylał Jegor, zapraszając wszystkich do środka. Starożytne miasto stało dla nich otworem. Większość architektury była niska, budynki wznosiły się tylko na jedno piętro. Architektoniczny rozmach nadrabiały jednak mnogie i bogato zdobione mosiężne okucia na budynkach. Wszystkie dachy skryte były pod ścisłym płaszczem gęstego listowia, gdyż na zarośniętych już od długiego nieużytkowania alejkach, pomnożyć zdążyły się liczne drzewa. W mieście więc panowałby półmrok, gdyby nie spryt starożytnych architektów. Bowiem na obszernym placu rynkowym, ponad wszelkie korony drzew, wznosił się wysoki, smukły obelisk, na którego szczycie sterczało zwierciadło przechwytujące Słoneczne promienie, odbijane z wieży majaczącej na skarpie. Od zwierciadła promienie kierowane były w dół, do stojącego pod nim kwarcowego kryształu, rozwidlającego snopy do mniejszych kolumn, o identycznej konstrukcji, stojących między poszczególnymi dzielnicami. Stamtąd z kolei, wieże rozwidlały promienie dalej do konkretnych budynków. Na dachach, wypiętrzały się malutkie wieżyczki, których daszki chroniły powierzchnię luster, odbijających dalej światło słoneczne do wewnątrz. Na rynku prócz obeliska, znajdowała się również studnia z wielkim mosiężnym kołowrotem. Początkowo wzbudziła ona dużo entuzjazmu wśród przybyłych. Chyląc głowy ku jej dnu, stwierdzili, że woda wyróżniała się krystaliczną czystością, Bartłomiej jednak ostudził zapał towarzyszy. - Nie powinniśmy z niej czerpać, nie wiemy, czy woda nie jest tu skażona. Tamta żołna nie wpadła w tak osobliwy stan bez przyczyny, nie wykluczone, że to właśnie woda wprawiła ją w śpiączkę. Plac wokół studni rychło więc opustoszał. Rozbitkowie weszli do jednego z większych budynków, który za sprawą swojej elegancji, zdawał się być ratuszem lub też innym wysokiej wagi miejscem publicznym. Z sufitu, na łańcuchach, zwisał kolejny kwarcowy pryzmat, ten z kolei nie nadawał uchwyconemu promieniowi konkretnego kierunku, lecz rozpraszał światło, rozjaśniając w ten sposób całą izbę. Było to światło częściowo rozszczepione, Heinrich zauważył, że cienki kontur jego cienia, mieni się tęczowymi barwami. Szczątki zmiecionych przez upływający czas, zmurszałych mebli, rozsiane były po pomieszczeniu. Między fragmentami spróchniałych dech walały się gdzieniegdzie przemieszane mosiężne i złote bibeloty, niektóre z osadzonymi w nich kamieniami szlachetnymi. Misy, puchary, biżuteria pozostawiona sama sobie w głuchej ciszy, nie odwiedzanej przez wieki sali. Na ścianie stojącej naprzeciw drzwi widniał zdobiony złotymi ornamentami fresk, będący portretem przedstawiającym czarnowłosą kobietę o nadzwyczajnej urodzie, odzianej w purpurową tunikę. Realizm z jakim wykonano obraz wykraczał kunsztem poza jakiekolwiek ramy artystycznego pojmowania. Był on nawet więcej niż hiperrealny, realniejszy, niż ludzkie odbicie w lustrze. Wzbudzał emocje, których nie sposób opisać, jedynie naoczny świadek pojął by ten poziom doznania. Całe te ekspresyjne przeżycie potęgowało przepiękne, ukształtowane przez cud natury lico kobiety. Przez czoło uwiecznionej postaci ciągnął się złoty ornament przedstawiający diadem, bądź koronę, z srebrnym, bądź platynowym zdobieniem w kształcie sierpa. Podobne ornamenty widniały na inmych częściach ciała, imitując na nadgarstkach obręcze, naszyjnik i oplatający talię pas. Po bokach gigantycznego ściennego malowidła ciągnęły się wyżłobione w skale linie starożytnego pisma. Widniały one dalej, w głębi sali, zalewając całość lewej i prawej ściany. Stojący pod ścianą Heinrich badał każdy drobny detal, uwieczniony w wizerunku już zapewne dawno zmarłej kobiety. Trwał w zadumie, nad tym jak każdy por na skórze został zmyślnie umieszczony, każda najdrobniejsza zmarszczka, czy naprężone pod powłoką skóry ścięgno. Rozpacz ogarniała jego pierś, gdy uświadomił sobie, że geniusz tej techniki przepadł bezpowrotnie, wraz ze śmiercią jej autora. Heinrich przeniósł więc wzrok na widniejące obok napisy, by nie pogrążać się w jeszcze głębszą melancholię. Wertował tekst chyżymi skokami gałek ocznych. Linia po linii odkrywała przed nim swe wiekowe tajemnice. - Tu na tych ścianach, spisane zostały kroniki tego starożytnego miasta i jego ludu. Był to szczep większego plemienia koczowników, który przybył tu z południowego-zachodu, z basenu Morza Wenuskiego, przez Cieśninę Buduńską, wraz z większą grupą, by kolonizować brzegi basenu Morza Wewnętrznego. Ci konkretni należeli w głównej mierze do społecznych kast uczonych i metalurgów, którzy odłączyli się od reszty w wyniku sporu politycznego. Wybrali tę wyspę, gdyż otaczające ją wody zapewniały warunki najbardziej sprzyjające izolacji. Wyspa wkrótce okazała się bogata w złoża miedzi i cynku. Wkrótce więc założono pełnoprawne miasto, któremu nadano nazwę Manilla, od założycielskiej pary, ogłoszonych monarchami, Manishtushu i Illaste. Wybitni metalurgowie prężnie rozwijali obróbkę mosiądzu, tym samym wyprzedzając resztę świata o tysiąclecie. Tworzyli cuda techniki, jak system oświetlenia, którego byliśmy świadkami. W końcu powstała potrzeba znalezienia rynku zbytu, temu wybudowano nowy system oświetlania mielizny, tak by mieszkańcy miasta mogli bezpiecznie opuszczać teren wyspy, a jednocześnie pozostała ona bezpieczna przed najazdami. Podczas pełni księżyca, operatorzy wieży, umieszczonej na skarpie, kierowali soczewkę na srebrną tarczę, wtedy też mielizny rozświetlały się, kontrastując z ciemnymi plamami, wskazującymi drogę wśród głębin, którą mogły przepłynąć staki. Handel rozkwitał, miasto gromadziło bogactwa, lecz na wyspę nie wpuszczano nikogo z zewnątrz, żaden z jej obywateli nie chciał również zdradzić sekretów obróbki mosiądzu ludom zewnętrznym - tu profesor Heinrich zatrzymał na chwilę opowieść, by przejść na drugą stronę sali, odchrząknął i kontynuował kronikę - Przejdźmy może nieco w przód w czasie, ciekawi mnie bardzo schyłek tej cywilizacji. Hmm. Wygląda na to, że przez mijające wieki wykształcił się tu matriarchat. Jakieś tysiąc ekhem-set lat temu narodziła się ostatnia królowa tego polis, Melinoë. Według tej kroniki, charakteryzowała się ona nadzwyczajną urodą i to jej wizerunek uwieczniony został na tym ściennym portrecie. By zachować swą niebywałą powierzchowność, królowa urządzała kąpiele, nurząc się w owczym mleku i miodzie. Za czasów swego panowała, próbowała spuścić rygor izolacyjny, jednak bezskutecznie, większość ich rodzimych ludów już wymarła lub zepchnięta została na powrót do swych ojczystych terenów. W mieście gromadzono więc na potęgę bogactwa, nie mając gdzie już ich zbyć. Luksus powoli upadał i to na pokolenie Melinoë padła ostateczna klęska. Tylko jej pałac był ostatnią ostoją dawnego przepychu. I wtedy też… wtedy… Heinrich zamilkł na dłuższy moment, wpatrując się w ostatni blok tekstu. Wzrok jego przeskakiwał chaotycznie z linijki na linijkę, zaczął też przeraźliwie rzęzić, miał coraz większe problemy z nabieraniem powietrza. W pomieszczeniu jakby zapanowała duchota, pot ściekał po skroniach mężczyzn. Heinrich zachwiał się na nogach, tracił już równowagę, złapał się za gardło, za chwilę przesunął dłoń na klatkę piersiową. Poczuł, jakby nagły skurcz doskwierał mu w palcach. Jegor podskoczył do profesora, by podtrzymać go w pionie, Teuton chylił się jednak coraz bardziej ku ziemi. Heinrich chwycił się kurczowo atamana oburącz, zwisał ociężale z jego barków. Jegor zaniepokoił się stanem towarzysza, strach rozszerzył mu źrenice, drżały mu oplecione wokół Teutona dłonie. W jego żyłach gotowała się żywa krew. Światła w izbie stooniowo gasły. - Profesorze, co się dzieje? Hej, profesorze? - Wotanie, mein gott! Zmiłuj! - wzrok Heinricha zdawał się być zwrócony w odległy eter, twarz jego wykrzywiona w grymas przerażenia, zbielała, jakby odpłynęła mu z ciała cała krew - Musimy… jak najszybciej… Wotanie! - Profesorze! - wrzasnął oszołomiony Jegor - Rozwińcie jeden żagiel i dajcie mi tu dwa kije. Niech no tu do mnie podejdzie jaki rosły wojak, poniesie ze mną profesora. Bartłomiej, weź ode mnie kompas, będziesz prowadził pochód do statku. Hej profesorze, słyszysz mnie? Profesor jednak już nie odpowiadał, głowa opadła mu bezwładnie. Zsiniałe powieki i usta, które jeszcze chwilę temu drżały w konwulsji, teraz zamarły w bezruchu. Profesor Heinrich oddał ducha na widok zgrozy, którą był wyczytał w pradawnych kronikach miasta.
-
Radzę Ci nie zaglądaj do nieba cz.4
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I odtąd aptekarz słuchał dzielnie i chętnie. Wszelkich legend i historii z zapomnianych kronik. Pomagał Nabīlowi wykreślać pozycje i nawigować względem pozycji gwiazd. Nadzorować przegląd okrętów zadokowanych w porcie. Musztrować i szkolić marynarzy I chłopców okrętowych. Kupować dziwne minerały i świecące barwami tęczy kamienie potrzebne do składania modlitw. I co najważniejsze prowadzić dokumentację i księgi podatkowe. Bo do wyprawy jaką Nabīl planował, brakowało jeszcze sporo złota w rodzinnym skarbcu. Głównym problemem jego ciągłych niedoborów nie był jednak efemerydyczny plan odnalezienia wyspy a raczej wystawne ponad stan życie reszty rodziny i klanu. Aptekarz nie pobierał więcej od starca niż potrzebował na godne życie z Leonné. Zamieszkali niedaleko klifu, wznoszącego się nad starą, nieużywana już przystanią pamiętająca jeszcze wizygockie panowanie. Dom ich jak i inne w całej okolicy był z ociosanego równo, białego kamienia. Miał jedną lecz dość obszerną izbę, palenisko, stół kilka zydli i jedno łóżko na którym ciężko było się pomieścić. Za domem leżał stary ogród oliwny, którego nikt już nie doglądał. Morze obijające się o ceglano czerwone ściany klifu. Nie było w tym miejscu ani natarczywie wściekłe ani nie dął tu silny wiatr od wody. Ryb i krabów było na płyciznie co nie miara a zdradliwe czarne, wyszlifowane prądami przypływu kamienie nie były częstymi pułapkami pod stopami. U podnóża klifu, gdzie piętrzył się on zalesionym delikatnie grotem ku niebu, w jego twardej ścianie przyroda wydrążyła jaskinie o szerokim wlocie, postrzępionych ostro kamieniach i zimnych powiewach z dna ziemi. Przed jaskinią usypana była łacha naniesionego przez tysiąclecia piasku i żwiru a na niej stara i wybarwiona od soli morskiej i słońca łódź wiosłowa opierała się dzielnie kruszeniu i bezlitosnym zębom czasu. Wiosła nadal w niej spoczywały, czekając jakby jedynie na śmiałka który je schwyci i wyruszy na tej dzielnej, łupince wprost w gardziel neptunowego żywiołu. Aptekarz często patrzył na wylot jaskinii i pozostawioną tam łódź. Zastanawiał się czy po prostu prądy i wiry zaniosły ją tu przypadkiem czy może jednak nadmorska jaskinia jest domem jakiegoś miejscowego eremity czy duchowego przewodnika, który przecież musi utrzymywać raz na jakiś czas kontakt z osadą. Po to miał łódź. Pewnego dnia w porcie zapytał jednego z tragarzy o jaskinie i to czy ktoś tam mieszka lub mieszkał dawniej. Spalony słońcem Berber o zarośniętej aż po oczy, gęsta, siwa broda twarzy. Wybuchł śmiechem i zgodnie z ogólną nieufnością do katolickich białych odrzekł. - Łódź jest dla dusz … ale niech o nie nie pyta. Szczególnie nocą niech nie patrzy w wylot jaskini - położył mu silną dłoń o długich, lekko powykręcanych palcach na bark - Pierwsze wezwanie muezina o wschodzie słońca uspokaja morze i dusze. Ale niech lepiej dalej siedzi w księgach i podatkach. Niech o nic nie pyta. Pokój z Tobą. Pozostawił w jego głowie jeszcze więcej pytań a tylko jedna osoba mogła dać mu odpowiedzi. Nabīl nadzorował pracę załadunku towarów na jedną ze starszych już i solidnie poznaczoną ranami służby na morzu, galer. Trzymasztowa jednostka, o szerokiej nadbudówce na rufie i delikatnie zaostrzonym dziobie, stała bakburtą do nabrzeża. Drewniany, szeroki, złożony z ociosanych kołków trap rozsunięto na gorący, złoty piach. Parzący podeszwy gołych stóp jeńców i niewolników zatrudnionych do tej mordęgi jakim była praca dokera. Marynarzy w większości rozpuszczono na ląd do pobliskich spelun i burdeli. Zostało jedynie dwóch, którzy zagrzewali jeńców do coraz bardziej prędkich ruchów przy pomocy bata i kija. Krzyki, przekleństwa, złorzeczenia a także oferty kupna i sprzedaży handlarek i kupców mieszały się że swądem potu, krwi, zgnilizny, jodu i soli. Niedawno nad portem przeszła solidna burza z piorunami i rzęsistymi opadami. Żagle zszasowano i upięto u góry każdej z reji, pokład był mokry i brudny. Śmierdział zbutwiałym drewnem i wielbłądzimi odchodami bo statek głównie przewoził bydło oraz wielbłądy. Na handel ale i na rzeź. Nabīl próbował zapanować nad tym chaosem, wymieszanej chmary ludzi i zwierząt na deskach pokładu. Gdy jednak zauważył aptekarza, to z radością udał się ku niemu by przywitać go na swoim okręcie. - Czyż nie jest to przyjacielu najpiękniejsza łajba w całym kalifacie - poklepał brudny i wyszczerbiony zadrami reling - Dwadzieścia lat temu wydałem rozkaz by ją zbudowano i od tej pory służy mi dzielnie i wiernie. Lepiej niż wspólnicy w kompanii a nawet rodzina. Traktuję ten okręt jak kolejną córkę, których jak wiesz sam, mam osiem. Ale dość o przeszłości co Cię sprowadza. Interesy? Pieniądze? Może chęć nauki pracy w porcie? Ciężki to kawałek chleba nie na dłonie które leczą a na ręce tych niewolniczych bydlaków, którzy się grzebią jak mucha opadła do smoły lub żywicy. W takim tempie to jeszcze tydzień będę tu stał na kotwicy. Aptekarz skwitował wszystko błąkającym się po wargach, niepewnym, lekko gorzkim uśmiechu. - Szukam wiedzy. Bo ostatnimi czasy dręczyć mnie coś co nie powinno spędzać mi snu z oczu. Zagadka o którą mam nie pytać lecz nie chce żyć w niewiedzy. A Ty wiesz o wszystkim co się tu niegdyś działo. Jesteś potomkiem pierwszego rodu tej ziemi. Arab świdrował go swym lekko niespokojnym, szalonym okiem - Chcesz zapytać o łódź przy grocie pod starym klifem - przybrał minę jakby właśnie nabrał wody w usta i wzniósł wzrok ku niebu a potem zbliżył brodate oblicze do aptekarza - Ale o to pytać nie możesz. Nawet mnie. Szczególnie mnie. Nie mój ród. Nie moje przekleństwo. - Wiem już, że chodzi o duchy i klątwę - Nabīl nie dał mu skończyć - Jakie duchy? - Autentycznie zdziwiony, poprawił spadające mu na oczy siwe włosy rozwiane przez nadal silny wiatr - Duchy nie istnieją. Opierajmy się na tym co jest jawą, nie snem. - I mówi to człowiek, który poświęca życie na odszukanie mitycznej wyspy, zapadłej na dnie morza - Aptekarz udawał że się przesłyszał - Zresztą nieważne… nie chciałem pytać o duchy tylko o łódź. - Łódź należy do ludzi z morza - po lekkim zawachaniu stwierdził cicho Nabīl - Ale właśnie o nich lepiej nie pytać i nie mówić. - W porządku Nabīl. Czyli ta stara łódź ma nadal właścicieli. Ludzi morza. Żeglarzy. Łacinników czy waszych? - Nie ludzi morza. A ludzi z morza. Oni wyszli z morza a nie zeszli ze statków na ląd - coraz ciszej próbował łączyć słowa tak by tylko aptekarz mógł go słyszeć - Łódź jest dla ludzi na których czekają. Lub na jednego śmiałka, który ściągnie ją ku falom. - Czyli jednak mitologiczne duchy - Arab spojrzał na niego tak groźnie jakby chciał przylać mu porządnie biczem który upiął do pasa - Kto miałby płynąć i gdzie? Kogo wybierają? - I tego właśnie nie wie nikt - jakiś tragarz o rysach Seldżuka chyba usłyszał o jedno słowo za wiele, bo trwożnie wezwał imię Emmanuella i czym prędzej zszedł na ląd nie biorąc już ze skrzyni, kolejnego worka z owsem - To dawny lud. Jeszcze z czasów rzymskich. Oni sami wiedzą kto jest godny płynąć z nimi ku nieznanym, świętym ziemiom. Nie szukaj ich bo i tak nic to nie da. Nie patrz na łódź. Wracaj do Leonné. Pewnie się niepokoi. Pokój z Tobą.-
2
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Gdy Słońce było już u szczytu, ataman począł zwoływać załogę na śródokręcie. Do swojej ekspedycji dobierał głównie ludzi pochodzących z leśnych, zachodnich części stepu. Prócz Halyjczyjów, zabrał ze sobą jeszcze dwóch Lechickich myśliwych, którzy z buszem byli za pan brat. Uzbroili się dość skromnie, nie było z resztą nawet czym, garłacze i muszkiety nie nadawały się do niczego z namoczonym prochem. Wzięli więc kilka bułatów, dwa berdysze z ułamanym drzewcem, które miały posłużyć jako topory, reszta zaopatrzyła się w sztylety. Profesor Heinrich podarował Jegorowi kompas, który znalazł pod pokładem. Ustalono wówczas dokładnie, że skarpa wznosi się na północny-zachód od rozbitego statku, a jej ostro zwieńczone czoło skierowane było na południe. Schodząc po bakburcie, zeskakiwali z drabiny w turkusową taflę, woda sięgała im do piersi. Gdy czterech ludzi znalazło się już w wodzie, z pokładu spuszczono na linach tratwę, splecioną z ułamanych desek, które nadawały się prócz tego tylko na opał. Na tratwie umieszczono ładunek w postaci prowizorycznych namiotów z starych żagli oraz prowiant, wrzucono na nią również odzież i obuwie. Ekipa na dole chwyciła tratwę za krawędzie, upewniając się, że trzyma się ona stabilnie na powierzchni. Po tym reszta, wyznaczonych do ekspedycji zaczęła dołączać do tych na dole. Jeden z Lechitów był nieco niższy, temu towarzysze wybuchli gromkim śmiechem, gdy po wskoczeniu w wodę, podnosił głowę, by nie zalać sobie nozdrzy. Odgryzł się jednak, gdy sprezentował swoje pływackie zdolności, wkrótce stanął triumfalnie na piasku, jako pierwszy człowiek na dziewiczym lądzie. Gdy reszta wgramoliła się na piasek, wciągając ze sobą drewnianą platformę, klepali go z uznaniem po barku i plecach. - Niezły z waści gagatek, Bartłomieju! - tak właśnie miał na imię ów Lechita. Weszli w puszczę, w pełni porośniętą pniami dębów i sosen, wznoszącą się tuż za piaskami. Jegor nakazał trzymać się kurczowo gęsiego, wśród gęstych krzewów i nieba ściśle zasłoniętego liściastymi koronami, łatwo było stracić orientację. Szczególnie, że nie napotkali żadnych wydeptanych ścieżek, temu też ataman, prowadzący pochód, dzierżył cały czas w dłoni kompas Heinricha. Jednak prawdziwy niepokój wzbudzał w rozbitkach niemalże brak jakichkolwiek odgłosów ptactwa. Pobrzmiewało jedynie niemrawe ćwierkanie gdzieś w bliżej niesprecyzowanej dali. Prócz szelestu dobywającego się z uginanych pod dziurawymi butami trawy i liści, las wiał więc nienaturalną głuszą. Po drodze nie dostrzegli również żadnego strumyka, z którego mogliby zaczerpnąć wodę. - Komendancie - odezwał się niespodziewanie Lechita. - Tak Bartłomieju? - Muszę wyznać… - robił pauzy podczas przedzierania się przez gałęzie - że nie podoba mi się… że musimy współpracować z Sepentrionami… To lud nieobliczalny, nierzadko barbarzyński… żaden z Lechitów w obozie im nie ufa… - Nie mamy wyjścia, bez nich nie damy rady obsłużyć galery, będziemy mieli zbyt małą załogę. Poza tym ramię w ramię wznieśliśmy bunt i wybiliśmy innowierców. Ekim został w obozie, by pilnować Zejcewa. Ekimowi można ufać, przesiedziałem z nim w ławie parę tygodni. Gąszcz skutecznie spowalniał ruchy. Droga dłużyła się również niemiłosiernie przez ogólną monotonię zastanych widoków. Dodatkowo korony przesłaniały cel podróży, temu nikt nie wiedział ile dokładnie drogi zostało im jeszcze do przebycia. Pory dnia również nie dało się precyzyjnie ustalić. Długi marsz został jednak wynagrodzony, w niewielkim oddaleniu grupa dostrzegła prześwity między pniami. Grube, pionowe linie brunatnych konarów ciągnęły się teraz na tle szarego płótna. Zbliżając się, to osobliwe płótno zdawało się być coraz wyższe i wyższe, aż w końcu objawiła się jego prawdziwa forma, to była wschodnia, pionowa ściana skarpy. Wybuchł więc gromki entuzjazm, Jegor jednak wszystkich uspokajał, gdy wyjaśnił, że nie tylko muszą jeszcze obejść ścianę ale również i wdrapać się na szczyt. Ruszyli więc niezwłocznie na północ, zerkając co jakiś czas wzwyż, by upewnić się, czy ściana wzdłuż której podążają, uchyla się coraz bliżej ich głów. Pochód ten stał się też szybszy i przyjemniejszy, około dziewięciometrowy pas ciągnący się od ściany do linii drzew, był wolny od jakichkolwiek przeszkód. Choć Słońca nie dostrzegli, gdyż schylało się już od dłuższego czasu po zachodniej stronie, to jednak widok otwartego, błękitnego nieba zdawał się być orzeźwiający. Wkrótce i to się zmieniło, złocista plama połyskiwała na wprost od nich, skalista ściana wznosiła się już nieznacznie, a z każdym przebytym metrem, chyliła się coraz bardziej. Zbliżywszy się do schyłku ściany, ciała podróżników skąpały się w upragnionych promieniach Dadźboga. Przed stokiem ciągnęła się mała polanka, na której dziewicze trawy kołysały się dyrygowane przez wiejącą bryzę. Wraz z wznoszącym się terenem, gęstość roślinności rzedła, a górę porastało coraz więcej cedrów. Już w połowie drogi do szczytu, prześwity między zielenią pozwalały dojrzeć malujący się wokół pejzaż. Podróżnicy dyszeli z wymęczenia przy tej wspinaczce, chciwymi haustami nabierając w piersi powietrze. Długa i przymusowa służba przy wiosłach osłabiła znacząco ich mięśnie nóg. Jegor nie dał jednak nikomu sposobności na odpoczynek, ten jak obiecywał, miał nadejść dopiero na samym szczycie. U schyłku ich podróży, drzewa wyrastały już tylko sporadycznie, spadziste krawędzie skarpy ostro się zwężały, a przed oczami rozbitków majaczyła gargantua w postaci strzelistego, skalnego monolitu. Wraz ze skracaniem dystansu, głaz stawał się dla oka coraz bardziej osobliwy, jego walcowaty kształt wydawał się zbyt foremny, by rzeczywiście był on tworem natury. Profesor miał co do tego najwięcej wątpliwości, wychodząc na przód, zmarszczył powieki i krzyknął do reszty towarzyszy głosem pełnym zdumienia. - Mein gott, to nie głaz, to wieża! Cała zmurszała i okryta pnączami, temu jej sylwetka została w oddali wypaczona. Heinrich czym prędzej zbliżył się do budynku, obszedł go dookoła i centymetr po centymetrze mierzył ściany wzrokiem. Obliczył, że jej średnica powinna wynosić około sześć metrów. Od strony łagodnego zbocza znajdował się łuk wejściowy. Członkowie ekspedycji spoczęli, sadząc się w cieniu gmachu, w międzyczasie Jegor przechodził przez portal, podążając za pogrążonym w myślach Heinrichem. Wewnątrz wieży wznosiły się spiralne schody, prowadzące na sam szczyt, bez żadnych pośrednich pięter. Kamienne stopnie w kilku miejscach były dotkliwie nadkruszone, lub nawet ułamane. W jednym miejscu, mniej więcej w połowie wysokości, wyrwa w schodach była tak duża, iż Jegor wpierw musiał ją przeskoczyć, by następnie podać rękę mniej sprawnemu towarzyszowi. Taras na szczycie wieży uraczył ich widokiem na całą wyspę. Zieleń rozlewała się w jej każdy kąt, ustępując jedynie złotawym piaskom na krawędziach. Jegor zdołał nawet dostrzec mały, ciemno-brunatny punkt, który był rozbitą galerą. Rozciągające się połacie morskich lazurytów, połyskujących w słonecznych promieniach, ciągnęły się bezkresnie gdzie okiem sięgnąć. Cała wyspa otoczona była chmarą strzelistych skał, nurzących w morskich czeluściach. Rozległe jasne łaty, ciągnące się od plaż, sugerowały, iż z każdej strony brzegu zagrażała mielizna. Żadnych jednak stałych lądów, czy nawet sąsiednich wysp w polu widzenia, Jegor nie dopatrzył się również nigdzie kołyszących się wśród fal statków. Ciężko było przebić się wzrokiem przez korony drzew, by ukazały się gdzieś tam w dole dachy rybackich chatek, na próżno było ich również szukać przy plażach. Poza tą jedną wieżą, wznoszącą się ponad cały widoczny świat, wyspa nie dawała żadnego śladu rozumnego bytowania. Jawiła się ona zatem niczym naturalna forteca, mimo upływających wieków, niezdobyta przez nikogo. Równie zawiedziony był i Heinrich, liczył, iż na takiej wysokości, strzeliste wieże starożytnego miasta same wzniosą mu się przed jego obliczem. Musiał się jednak obejść ze smakiem. Do uszu Teutona dotarł trzepot skrzydeł i szyderczy śmiech mewy, która zdawała się nabijać z jego płonnych nadziei. Odwrócił się, by obarczyć ją oskarżycielskim wzrokiem, w całym swoim gniewie zapomniał, iż był to pierwszy bezpośredni oznak nieobecnego dotychczas na wyspie życia. Skierował oczy na dach i dotarło do niego coś niesamowitego. Osobliwy kształt zdawał się rysować nad jego głową, a pod nim jeszcze jedna mała izba. Obszedł taras widokowy i odnalazł wyciosaną w kamiennym bloku drabinę, która poprzednio musiała mu umknąć, gdy pochłonięty był widokami. Dowlókł się na górę, otaczały go osłonięte kurzem szyby okien. Po środku izby mieścił się dużych rozmiarów obiekt, przypominający mosiężny cylinder, zwieńczony na szczycie czymś w rodzaju zębatych kół. Z owego cylindra, od strony kamiennej drabiny sterczało kilka korb i dźwigni, obok każdej wygrawerowane napisy w języku, jaki mieścił się również na glinianych tablicach, przywiezionych przez kupca. Heinrich wstrzymał dech ze zdumienia, począł kręcić jedną z korb, potem następną i jeszce inną, a ze środka cylindra dobiegać zaczęło metaliczne klekotanie, koła wprawione zostały w ruch. - Spójrz w dół, przed siebie Herr Jegor, obserwuj cuda! I wypowiedziawszy to odszedł od cylindra, zszedł po drabinie i stanął u boku atamana. Głośne i rytmiczne terkotanie dobiegało zza ich pleców, po chwili rytm nieco spowolnił do miarowego tykania. Oczy mężczyzn oślepił nagły, intensywny błysk, dobywający się z gąszczu gdzieś po środku wyspy. Ich wzrok powoli przyzwyczajał się do niezwykłej jasności, dzięki czemu Jegor ustalił dużo dokładniejsze położenie migotania, na południowo-południowy-zachód od szczytu skarpy. Spojrzał za siebie, ponad swoją głową. Szczyt wieży pulsował równie silnym błyskiem, co ten na dole, może był nawet intensywniejszy, z racji na bliską odległość. Profesor Heinrich stał jak zahipnotyzowany, uśmiech wykrzywiał mu twarz, a policzki nabiegały rumieńcem i choć jako poważny mężczyzna starał się to ukryć, oczy nabiegły mu wilgocią. - Co takiego waść dokonałeś? Czy to czary? - W żadnym wypadku Herr Jegor, proszę nie umniejszać dokonaniom tej cywilizacji, to czysta nauka - Heinrich zaśmiał się z entuzjazmem, jaki trudno spotkać u rozbitka, który jeszcze przed rankiem walczył z naturą o życie - Na dachu znajduje się ogromna soczewka skupiająca promienie, połączona ona jest z niezwykłym mechanizmem, pełnym upchanych w ciasną przestrzeń kół zębatych, podobny do zegara, który skalibrowany może być względem pory roku tak, by podążać przez cały dzień za Słońcem. Następnie światło z soczewki skupiane jest na zwierciadle, znajdującym się jakieś dwa metry poniżej, a te odbija skupiony promień wprost tam, w gąszcz. A między tymi liśćmi nie wznosi się nic innego jak starożytne, zaginione miasto, którego przez ten cały czas poszukiwałem. Zszedłszy z wieży, Jegor zarządził postój. Wszystko wokół zalewało się już płomienistą barwą nadchodzącego wieczoru. Poszły w ruch skrócone berdysze, ścięto małe drzewko na opał. Wokół wieży rozciągano żaglowe płótna, każdy z towarzyszów strugał dla siebie drewniane kołki, by zabezpieczyć namiot przed porwistym wiatrem, który szalał wysoko na szczycie skarpy. Natomiast Jegor wraz z profesorem Heinrichem ulokowali się wewnątrz wieży, gdy zapadła noc i nieprzenikniony mrok pochłaniał wszystko co ciągnęło się daleko pod ich stopami, ze szczytu wieży dobył się basowy, metaliczny trzask, a dmące wichry świszczały, przefruwając między oknami wznoszącego się walca. Zmorzonemu już snem Jegorowi zdawało się, iż ów wiatr brzmiał niemal jak miękki, delikatny, a na domiar wszystkogo, niepokojąco ludzki śpiew.
-
Światło Słońca prażyło w oczy, gdy Jegor niemrawo otwierał powieki. Całe jego ciało przeszywał ból, wiatr zmrażał członki. Świadomość wracała do niego powoli, gdy wywnioskował, iż nie może się poruszyć. Przed nim rozciągał się widok gąszczu, wyrastającego przed piaszczystą plażą. Zwrócił głowę do dołu, kilka metrów pod nim znajdowała się turkusowa tafla wody, z kolei spojrzenie w górę wyjaśniło mu już w pełni sytuację. Jegor bowiem zwisał za bakburtą, zaplątany w urwane liny. Natomiast same sznury, które go uwięziły były zakleszczone wokół relingu. Cała galera ugrzęzła na mieliźnie i pochylona była w lewo o jakieś 40°. Wtem ktoś krzyknął “Jest tutaj!”, a Jegor poczuł lekkie szarpnięcie, po nim następne, nieco już mocniejsze i jego ciało za każdym takim razem oddalało się stopniowo od tafli morskiej wody. Będąc już dość wysoko, ktoś chwycił go pod pachami, objął za klatkę piersiową i przerzucił przez reling, na pochylony pokład. Jegor stękał przy tym i syczał z bólu, widać było, że na ciele ma wiele sińców. Wybawiciel postawił go na chwiejnych nogach, Jegor przyzwyczajał się do pochyłości, spojrzał się następnie w oczy człowieka, który go wciągnął. To był Ekim! - Szukaliśmy cię Jegorze, obawialiśmy się, że sztorm porwał cię w otchłań, całe szczęście zaplątałeś się w zerwane liny. Ataman rozejrzał się dokoła, po pokładzie krzątała się garstka przytomnych ludzi. Sama galera natomiast wyglądała jakby przetrawiona została w żołądku morskiego potwora. - Jak wygląda nasza sytuacja? Długo byłem nieprzytomny? Zdążyliście się już zorientować? W jakim stanie jest statek? - Sami dopiero co stanęliśmy na nogi. Rozbiliśmy się o skały przystające do tej wyspy, fale zepchnęły nas daleko na mieliznę. Przez sterburtę ciągnie się ogromna szczelina, dziób statku prawie w całości spalony, fokmaszt obalony, olinowania zerwane, żagle podarte, trzy piąte wioseł połamane. Tyle dobrego, że proch magazynowany był po przeciwnej stronie statku, niż wybuchł pożar, inaczej wszyscy pomarlibyśmy na miejsu, a statek zmieniłby się w kupę spopielonych wiór i drzazg. - A jak trzyma się załoga? - Spora część ludzi potopiła się lub pomarła, tłucząc się w nieprzytomności po statku. Ponieśliśmy też straty podczas szarży. Jest też trochę rannych. Moglibyśmy zapełnić galernikami najwyżej trzy czwarte dolnego pokładu. - Co z naszymi zapasami? - Nie schodziliśmy jeszcze do magazynu pod pokładem, musimy się w tym rozeznać. - W takim razie chodźmy czym prędzej, chcę jak najszybciej poznać pełen obraz naszego położenia. - Jegorze, jesteś cały poturbowany! Powinieneś się wpierw wykurować. - Dam radę, to nie mój pierwszy raz. Sroższe rany nie zdołały mnie powstrzymać przed walką. I opierając się o bark Ekima, Jegor pokuśtykał wzdłuż relingu do schodów prowadzących pod pokład. Noga za nogą, przebierał kończynami, z każdym krokiem nabierając coraz większej pewności pod stopami. Do samych schodach musieli się wspinać na czworaka po pokładzie. Kilka drewnianych stopni u dołu było połamanych, na dolny pokład musieli więc zeskoczyć. Niższy pokład był teraz tak dobrze oświetlony, jak nigdy przedtem, a to za sprawą gargantuicznego wyłomu w kadłubie. Ława, na której Jegor wydalił z siebie tyle potu, poszła w drzazgi razem z wiosłem. Wiele sąsiednich ław podzieliło jej los. Udali się do magazynu na rufie, sprawdzali po kolei beczki i skrzynie. Proch namókł i do niczego się nie nadawał. Większość beczek z wodą była roztrzaskana, starczyłoby jej na tydzień, może dwa jeśli ocalała załoga korzystałaby z niej oszczędnie. Zapasy suszonego mięsa i sucharów były w większości zachowane w dobrym stanie, nawet obfite porcje, zapełniały by żołądki przez miesiąc. - Schodziliście już na ląd? Znaleźliście coś tam? - pytał Jegor. - Nie, jeszcze nie. Jak mówiłem, sami dopiero stanęliśmy na nogi. - Dobrze, wypocznijmy trochę i zorganizuję wkrótcę ekspedycję w głąb tej wyspy. Galera zdaje się być nie do urzytku, temu poszukamy jakiejś osady. Jest tu jeszcze trochę złota, które skonfiskowano podczas mego pojmania, moglibyśmy za nie kupić więcej prowiantu. Może jeśli uda nam się znaleźć tam rybaków, przekonamy ich również, by przewieźli nas z powrotem na stepy, choć nie wiem jak daleko się ta wyspa od niego znajduje. Jeśli jednak nie ma tu osad, musimy znaleźć prędko źródło wody i zacząć zbierać materiały na tratwy. - Tratwy? Po co? Mógłbym wyremontować tę galerę, podróż nią byłaby dużo bezpieczniejsza i sprawniejsza. - Naprawdę możesz to zrobić? Ile by ci to zajęło? - Oczywiście, że mogę, byłem w końcu konstruktorem nie jednej takiej galery. Zniszczenia są jednak duże, przede wszystkim trzeba załatać tę dziurę w kadłubie, na sterburcie i wymienić większość drewna na dziobie, jest kompletnie zwęglone. Przydałoby się też wystrugać nowe wiosła, choć kilka zapasowych ostało się jeszcze tu w magazynie, zapasowe liny i maszty również powinny być gdzieś tu składowane lub leżą pod dennikiem. Potrzebujemy jednak nieco czasu, by nasza załoga się wykurowała, niektórych trzeba będzie też wyszkolić. W naszych obecnych warunkach całość zajmie nie mniej niż sześć tygodni, czas ten jednak może się wydłużyć. - Bądź bardziej optymistyczny, my Halyjczycy wprawieni jesteśmy w budowie czajek. Będą oni mogli przystąpić do budowy bez szkolenia, a nawet pomóc ci wprawiać w fach resztę ocalałych. Przeszukali resztę magazynu, zgodnie ze słowami Ekima, odnalazło się kilka zapasowych lin i żagli. Opuścili pomieszczenie. Następnie Jegor puścił Ekima przodem, by ten wspiął się na schody i wciągnął na nie obolałego. Wspólnie uzgodnili, że schody powinny być jedną z pierwszych rzeczy, jaka powinna ulec naprawie, z pewnością udogodni to późniejszą pracę. Powrócili na górny pokład, gdy ich głowy wychylały się powoli wraz z pokonywanymi stopniami, ich oczom ukazywała się majacząca w głębi wyspy olbrzymia skarpa, na której szczycie sterczał samotnie, wznoszący się pionowo głaz. Majestatyczność tego widoku pochłonęła na chwilę Jegora, sączące myśli mgły piękna rozwiały się jednak wkrótce, gdy umysł atamana przejęty został przez działania praktyczne. Z rozkojarzenia już całkowicie zbudziło go rytmiczne klekotanie obijającej się o pokład, oderwanej podeszwy buta. Właścicielem tego trefnego obuwia był profesor Heinrich. - Herr Jegor! Mein gott, dobrze żeś żyw! - Widzę, że nawet profesor jest w lepszym ode mnie stanie - odpowiedział mu z uśmiechem Jegor. - Czemu więc nie dasz nogom odpocząć? Siądź i oprzyj się o ławę! - Wkrótce wyruszam w głąb lądu, muszę rozruszać kości. Odpocznę za chwilę. - W głąb lądu? Pójdę z tobą. W nocy, gdy minął już sztorm i niebo się na powrót rozpogodziło, spojrzałem na gwiazdozbiory. Udało mi się ustalić po ich pozycji, iż musimy być w obszarze, który opisywały moje gliniane tablice. Chciałbym się nieco rozejrzeć, mogliśmy wylądować na tej wyspie, której szukałem. - W porządku profesorze, będziesz miał zatem ku temu wspaniałą okazję. Widzisz waść tamtą skarpę? Tam się udamy. Z takiej wysokości uda nam się ustalić, czy wyspa nie leży przypadkiem w archipelagu, czy pobliżu innego lądu, albo czy w okolicy nie kursują żadne statki. Rozejrzymy się też stamtąd po jej terenie w poszukiwaniu osad, będziesz więc mógł do woli wypatrywać swojego starożytnego miasta - następnie Jegor zwrócił się do Ekima - W międzyczasie obadaj dokładnie statek i stwórz proszę plan remontu, na wypadek, gdybyśmy nie znaleźli żadnej osady. Im szybciej się stąd wyrwiemy, tym lepiej. - A kto cię tu ogłosił dowódcą, co? - charknął ktoś za jego plecami. - A kto pyta, jeśli można wiedzieć? - ataman odwrócił się do nieznajomego. Był to mężczyzna w sile wieku, solidnej budowy i o płowych włosach. Poznał w nim jednego z ludzi, którzy gotowi byli układać się z Buduńczykami. - Michaił Zajcew, bojar i pułkownik sołdatów na służbie cara. Pytam jeszcze raz, kto cię uczynił dowódcą? Jakim prawem rościsz sobie władzę? Wokół Jegora zaczęli się zbierać rozsiani po całej długości galery Halyjczycy, patrzyli na sepentriońskiego pułkownika jak wygłodniała wataha wilków patrzy na łanię. Berdysze z ułamanymi drzewcami, które dieryżli, nadawały im wygląd na wzór bezwzględnych katów. Jegor jednak powstrzymał ich przed pochopnym działaniem. - Jak waść widzisz, lud opowiedział się za mną, taka już moja natura. Może to dlatego, że po prawdzie nie pragnę władzy, a chcę jeno, by jak najwięcej z nas przeżyło. - I dlatego ryzykowałeś życie zakładników, szarżując jak opętany na przeciwnika? - Przyznaję, podjąłem tę decyzję dość pochopnie, jeśli nasi ludzie nie wykazaliby się takim męstwem, jakiego dokonali, miałbym na sumieniu tych zakładników. Gdyby jednak nie to ryzyko, wszyscy umarlibyśmy, tonąc przy wiosłach, przykuci do ław. Teraz część z nas ma realną szansę na powrót do domów. Masz waść na względzie dobro ogółu, temu dam ci propozycję. Gdy Ekim będzie sprawował pieczę nad teoretyczną częścią budowy, ty przejmij dowodzenie nad warstwą praktyczną. Ale jeśli chcesz, to nie musisz ze mną współpracować, opuść pokład i zbuduj tratwę o własnych siłach - Jegor wyciągnął otwartą dłoń do oponenta. Bojar parsknął tylko w stronę Jegora, marszcząc gniewnie czoło, odszedł ze śródokręcia, by usiąść na nadbudówce. Halyjczycy również się rozeszli po całej długości statku, widząc, że napięcie się rozładowało. Jeden z nich pozostał dłużej i staną twarzą w twarz do Jegora. - My dobrze wiemy kim ty jesteś, słynny ataman Dynmo! Oddajemy się pod twoją komendę - po czym wrócił do towarzyszy. - Bacz na tego człowieka Ekimie - Jegor zwrócił wzrok w stronę Michaiła - wśród ocalałych jest jeszcze kilku innych Sepentrionów, nie chcę by buntował ich przeciw nam, gdy wyruszymy na eksplorację. Wezmę ze sobą trzecią część ocalałych Halyjczyków, wyruszam w południe. Po tym każdy poszedł w swoją stronę. Ekim deska po desce oceniał kondycję statku, znalazł gdzieś skrawek suchego papieru, odłamał kawałek zwęglonego drewna i wykreślał dalszy plan działania. Jegor natomiast udał się na sczerniały forkasztel, gdzie wykonywał ćwiczenia mające rozluźnić jego obolałe mięśnie. Profesor Heinrich zerknął na niego kilka razy i był zdumiony, że ludzkie ciało potrafi tak się wygiąć i przyjąć te niepojęte, nieforemne kształty. Sam Teuton nie miał zbyt wiele do roboty, temu wypytywał ocalałych o ich doświadczenia z licznych żeglug, miał nadzieję, że któryś nawet przypadkiem natknął się na poszukiwane przez niego miasto. Żadna rozmowa nie przyniosła mu oczekiwanych rezultatów.
-
Na południe od stepu ciągnie się basen Morza Wewnętrznego. Większość jego linii brzegowiej znajduje się pod panowaniem Imperium Buduńskiego. Jeśli wliczyć w to również terytorium Chanatu Ordy Dadańskiej, który to jest buduńskim lennikiem, wtedy Imperium panuje nad całością tego morza. Tak przynajmniej mają się sprawy według państwowych dokumentów. Prawda jest taka, iż step sam w sobie nie należał ani do Unii Lechicko-Estowskiej na zachodzie, ani do Carstwa Sepentrii na wschodzie, ani nawet do Inperium Buduńskiego na południu, nie należy on w pełni do nikogo. Temu też w bezprawiu panoszą się po nim halyjskie bandy, szukające łatwego zarobku w rabunkach. Lud ten był plemieniem zahartowanym przez liczne wojny i dzikie niebezpieczne tereny. Halyjczycy w szczególności upodobali sobie dręczenie panów południa, z racji ich innowierstwa. Mieszkańcy dzikiego stepu nie tylko byli zawziętymi wojownikami, prędkimi jeźdźcami, ale też zaprawionymi żeglarzami. Kilka wielkich rzek przecinało step, na nich to z drewna wierzbowego lub lipowego budowano zwrotne łodzie, które nazywano czajkami. Przez rzeki przepływano ujściem do morza. Będąc już na otwartej wodzie, kilkadziesiąt łodzi zbierało się w jedną grupę i Halyjczycy wyruszali na wojaż, zwany chadzką, łupiąc skarby i pustosząc liczne buduńskie porty, rozsiane na brzegach Morza Wewnętrznego. Był schyłek kwietnia, gdy halyjska flotylla powracała na step. Obłowili się tak, że dym czerniał z odległych zgliszczy, a w mnogich garncach pełnych złota i klejnotów mogli zanurzyć ręce po łokcie. Unosili garście monet, które przesiewały się im przez palce, dźwięcząc melodyjnie, gdy na powrót upadały do naczyń. Śmiech huczał między łodziami, załoganci upstrzali swoich atamanów w wymyślne bibeloty. Beztroski nastrój musiał jednak z czasem ustąpić. Za czajkami na horyzoncie, wśród blasku Słońca rozszczepianego przez morskie fale, majaczyły maszty galer, mknących za nimi w pościgu. Pchane były nie tylko wiatrem, lecz także wspomagane łopoczącymi o taflę wiosłami, napędzanymi siłą niewolniczych mięśni. Wkrótce jednak żagle zwinięto, a to dlatego, że zerwał się nagły wiatr i niebo zachodziło coraz gęstszymi chmurami. Poznali wtedy wszyscy załoganci, że nadciąga zlewa. Widoczność stopniowo słabła, pierwsze ciężkie krople poczęły rozbijać się o pokłady, dmący wicher zagłuszał komendy atamanów. Wzburzone fale wznosiły się na wysokości, jakich jeszcze wówczas nie spotkano, rozbójnicy trzymali się kurczowo olinowań, by nagłe uderzenie nie zmyło ich w morską otchłań. Większość jednak miała o tyle szczęścia, iż sztorm nie zachwiał ich kursu, a nawet popędził bliżej do docelowego brzegu. Jedna czajka padła jednak ofiarą chwiejnego kaprysu Doli. Odłączona od pobratymców, zboczyła ostro na południowy wschód. Łódź noc całą dryfowała, smagana ze wszystkich stron siłami natury. Rankiem rozpogodziło się, nie był to jednak koniec zmartwień porwanej załogi. Wrzuceni zostali w bliskie towarzystwo pościgowych galer buduńskich. Czajka otoczona została ścisłym kordonem, a aż dwie galery podpływały, gotowe do abordażu. Zamknięci w pułapce Halyjczycy nie stracili jednak jeszcze ducha, czajka wyposażona była w dwa falkonety, huczały one naprzemiennie, aż jedna z podpływających galer poszła na dno. Druga jednak wbiła się w pokład łodzi taranem i chmara Buduńczyków ostrzelała muszkietami załogę czajki, następnie ciasno zalała małą przestrzeń, przeskakując na nią i siekając szablami. Załoga czajki broniła się dzielnie, choć dobrze wiedzieli, że nie wyjdą z tego cało. Z szególną zawziętością walczył ich czarnowłosy ataman, który to wkrótce pozostał sam, pośród zalanych krwią ciał towarzyszy. Zabił on w samotnej obronie szablą jeszcze dwóch Buduńczyków, po czym złapano go na arkan. Spętany, wił się jak wściekły pies, ogłuszono więc go, uderzeniem głowy o maszt. Zaciągnięty został na pokład galery, wraz ze zrabowanym skarbem. * * * Ataman wkrótce zbudził się na ławie, pod pokładem galery. Nasiąknięty słonowatą wilgocią zapach drewna szturmował jego nozdrza, choć po chwili uderzył go dużo gorszy zapach, spoconych ciał wymęczonych niewolników. Ktoś go właśnie chlusnął wiadrem lodowatej wody, wzdrygnął się z mrozu. Smagły żołnierz krzyczał coś niezrozumiale nad jego uchem, a gdy jeniec chciał unieść pięści, by brutalnie uciszyć nieznajomego, załopotały tylko ogniwa łańcucha, był przykuty do wiosła. Czarnowłosy ataman mógł więc jedynie wbijać w tego człowieka swój niepojęcie dziki wzrok. Stojący nad nim Buduńczyk odwdzięczył się za to smagnięciem bata. - On każe ci wiosłować - rzekł nagle człowiek siedzący obok na ławie. Czarnowłosy spojrzał na współwięźnia, był zaskoczony, gdy zorientował się, że ten był równie ciemny na skórze, co wrzeszczący na nich żołnierz. Rozejrzał się wokół i większość tutejszych raczej przypominała odcieniem skóry Halyjczyków, Sepentrionów czy Lechitów, wszyscy jednak co do jednego ubrani byli w skąpe łachy i zarośnięci na twarzach. Nie mając wyboru chwycił za drzewiec wiosła i razem z ciemnym sąsiadem pchali i ciągneli, w ustalonym przez reszte rytmie. Wkrótce nowy więzień nie rozróżniał już, czy w ustach czuje słony posmak wody, którą go oblano, czy to już tylko spływający pot tak mu nawilża wargi. Nie miał na szczęście większych problemów z operowaniem wiosła, na swobodne jego machanie pozwalała mu tężyzna fizyczna. Było tak przynajmniej narazie, nie widział czy surowa, niewolnicza dieta pozwoli utrzymać mu odpowiednią do tego formę. Dzień mijał mozolnie, choć tak właściwie ciężko było dokładnie ustalić porę dnia w nieustannym półmroku. Jednak wieczorem ciemność pogłębiała się i utrzymywała aż do rana, temu galernicy potrafili ogólnikowo odgadnąć, która połowa doby aktualnie panuje. Na kolację podano im półmisek sucharków. Miał on starczyć dla całej ławy, która mieściła razem pięciu wioślarzy. Czarnowłosy Halyjczyk siedział na krawędzi, tak więc podał pozostałym do rąk posiłek. Widział jak na ich dłoniach ropieją odciski od nieustannego wiosłowania. Ciężko było się nasycić skromnym prowiantem podanym przez strażników, szczególnie człowiekowi, który dopiero co przybył i nie przyzwyczaił się do głodowych porcji. - Jak cię zwą? - zapytał smagły sąsiad. - Jegor - odpowiedział szorstko czarnowłosy. - Ja jestem Ekim. Ekim Jildizeli. Tu obok mnie siedzi profesor Heinrich, jest Teutonem. W trakcie rejsu nie wolno nam rozmawiać, lecz mamy chwilę swobody przy posiłkach. - Co robisz na tej galerze? Większość tu wygląda na ludzi z moich stron, porwanych do jasyru, ty z kolei przypominasz mi Buduńczyka. - Tak w rzeczy samej jest, jestem Buduńczykiem, lecz nie jest to fakt, który w jakikolwiek sposób mógłby uratować moją skórę. Uwierz mi lub nie, ale niegdyś byłem poważanym dostojnikiem w mej Ojczyźnie. Powiem więcej, to ja zbudowałem statek, którym teraz płyniemy, a dokładniej byłem konstruktorem i kierownikiem budowy tego i wielu innych statków. Piąłem się po szczeblach kariery, zdobywając honorowe tytuły. Co rusz stocznie z wschodnich wybrzeży Morza Wewnętrznego wysyłały mi nowe zlecenia, opiewające na wysokie kwoty. Taki stan rzeczy jednak powodował zazdrość wśród szych, które przede mną zdążyły się dobrać do koryta. Zawiązała się więc przeciw mnie konspiracja, którą przewodził niejaki Tekir. Owa konspiracja obarczyła mnie oskarżeniami o współpracę z Halyjczykami, sfałszofane listy miały dowodzić, iż to ja miałem otworzyć bramę jednego z portów, w zamian za bogactwa, których w ten sposób miałem się dorobić. Dzięki temu rozbójnicy mieli podbić miasto z dwóch frontów. Na Tengri, to wszystko oczywiście była bzdura, ale sędziowie nie chcieli mnie usłuchać. Tylko moja przykładna służba w stoczni uratowała mnie od stryczka. I w taki oto sposób wylądowałem tutaj. Siedzę już pod pokładem dłuższy czas, temu też podłapałem trochę twego języka. - A drugi kolega jak tu trafił - Jegor zwrócił wzrok na Heinricha, przyjrzał mu się uważnie i był to mężczyzna w średnim wieku o topornie ciosanych rysach twarzy - Teutonia Wschodnia jest stąd dość daleko i leży nad innym morzem. - Tu gdzie teraz ty siedzisz, Herr Jegor, siedział do niedawna mój asystent, Markus. Ja i on byliśmy ludźmi nauki, archeologami. Zmierzyliśmy w te strony w poszukiwaniu pewnego starożytnego miasta, którego dzieje zatarły się pod naporem zęba czasu. Badaliśmy już je od kilku lat, po tym jak pewien kupiec dostarczył nam gliniane tablice zawierające osobliwe znaki. Kupiec zarzekał się, że fale wyrzuciły te tablice na brzeg. Udało nam się ustalić, iż owe znaki były w rzeczywistości dawno zapomnianym pismem, które staraliśmy się przez następne dwa lata rozszyfrować. Powiodło nam się, gdy zauważyliśmy, iż niektóre symbole naznaczone są pewnym podobieństwem do dialektów używanych przez starożytne, kilku tysiącletnie ludy znad brzegów Morza Wewnętrznego. Po rozgryzieniu tajemniczych tablic, poznaliśmy przybliżoną lokalizację miasta. Dotarłszy do wybrzeży Morza Wewnętrznego, wynajęliśmy barkę, która miała opłynąć kilka razy basen morza, w poszukiwaniu wyspy, na której według glinianych kronik rzekome miasto miało się wnosić. Mein gott, popełniliśmy jednak z Markusem wielki błąd, gdyż nie sprawdziliśmy na czyją tak naprawdę łajbę się pakujemy, a gdy się w tym zorientowaliśmy, było już za późno. Otóż łódź, na której pływaliśmy, należała do piratów. Podczas rejsu napotkaliśmy Buduńską galerę, która bez ostrzeżenia nas zaatakowała. Zostaliśmy wzięci za część załogi i pojmani jako jeńcy. Pływam tu od tego czasu. Markus niestety niedawno wyzionął ducha z wycieńczenia. Przerwa na posiłek skończyła się, oznajmił to schodzący pod pokład Buduńczyk. Smagnął kilka razy batem w powietrze i rozdarł gardło, po tym powrócił na wyższy pokład i powtórzył tam tę czynność. Jegor wywnioskował, iż nad nim muszą również siedzieć rzędy niewolników. Wiosłowali przez pół nocy, po czym nastąpiła dłuższa przerwa. Wzmożył się wiatr i galera rozwinąć mogła żagle, rozmowy jednak między więźniami w dalszym ciągu były zakazane. Mijały kolejne dni, a Jegor zżywał się powoli z towarzyszami niedoli, każdego dnia dzieląc z nimi cierpienie i posiłki. W takich warunkach lepiej można poznać człowieka, niż zna go własna matka. I tak minęły dwa tygodnie katorżniczej pracy na galerze. Nadszedł w końcu czas, kiedy to atmosfera panująca wokół zaczęła się zmieniać, zrobiło się wyraźnie duszno. Jegor wyczuwał instynktownie, że coś osobliwego wisi w powietrzu. Choć grube dechy kadłuba wygłuszały dźwięki z otoczenia i słychać było głównie tylko skrzypienie. Mimo wszystko jednak jego wyczulony słuch wyłapał, iż fale stawały się coraz bardziej burzliwe. Łomotały też w burty i statek kołysał się chaotycznie z coraz większą siłą. Nad głowami galerników rozległ się jakby huk armatni, coś trzaskało i powaliło się z łomotem, do nozdrzy dobiegał duszący zapach. Strażnicy na dolnym pokładzie zaczęli się wiercić z niepokoju, ktoś ich wezwał na górę. W zamian dwóch Buduńczyków zbiegło na dół, obaj w drżących dłoniach nieśli pęki kluczy, a przerażenie malowało się na ich niezwykle pobladłych twarzach. Jeden z nich podbiegł do Jegora i uwolnił go z ciasnych, stalowych obręczy. Drugi podbiegł do innego Halyjczyka. Wrzeszczeli coś i wtedy Jegor zauważył, że obaj Buduńczycy trzymają w rękach wiadra. - Statek się pali, cały forkasztel w ogniu, fokmaszt obalony, jest kilku rannych - wyjaśniał w pośpiechu siedzący obok Ekim - brakuje im rąk do gaszenia. Jegor nie zastanawiał się więc więcej, podniósł się z ławy, kolana strzeliły mu od zbytniego zasiedzenia się, wziął podawane mu przez Buduńczyka wiadro i gdy ten odwrócił się, myśląc, iż Jegor posłusznie za nim podąży i pomoże przemóc pożar, pojmany ataman z potężnym zamachem rozbił wiadro na buduńskim czerepie. Huk zaalarmował drugiego marynarza, skorzystał na tym oswobodzony rodak Jegora i również i on rozbił wiadro na łbie klucznika. Obaj następnie powalili i skopali zdezorientowanych marynarzy, a gdy ci byli już nieprzytomni, porwali ich klucze i bułaty, po czym zaczęli oswobadzać pozostałych niewolników. Oswobodzeni powstawali dość niepewnie, ich wola została już złamana, Jegor jednak starał się ich zagrzać do buntu. Od strony rufy znajdowała zbrojownia, każdy przytomniejszy na umyśle rzucił się w jej stronę. Uzbrajali się w berdysze i bułaty, niektórzy wzięli dodatkowo pistolety, znaleziono nawet kilka garłaczy. Gdy strażnicy powrócili pod pokład, w zmartwieniu długiej nieobecności kluczników, czekała ich niemiła niespodzianka. Dwóch pierwszych błyskawicznie zostało zabitych, następna dwójka zdążyła przed śmiercią wznieść alarm, reszta nie śmiała już zejść do galerników. Chaos całkowicie zapanował po środku Morza Wewnętrznego. Buduńczycy wrzeszczeli coś do oswobodzonych niewolników, Ekim wyszedł na przód, by uważniej się temu przysłuchać. Wzdrygnął się nagle wystraszony, źrenice okolone ciemno-dębową barwą mu zmalały. - Na Tengri! Zamierzają rozstrzelać niewolników na górze, jeśli nie złożymy broni - wyjaśnił drżącym głosem. - Parszywie z nami postępują. Mam ja jednak plan jak się z nimi rozprawić. Tamci na górze są teraz zbici w ciasną masę, przez to, że wszyscy wybiegli na górny pokład. Podzielimy się więc na dwie grupy. Pierwsza, ta większa, stanie przy schodach do górnego pokładu. Druga grupa, dzierżąca garłacze, rozlokuje się na całej długości statku. Na mój sygnał, jednocześnie, druga grupa ma wystrzelić salwę w sufit, a pierwsza wybiegnie na górę, nie bacząc na nic. Choć deski pokładu są grube i wątpię, że garłacze narobią tym na górze poważnych szkód, choć kilka pocisków powinno się przebić i przynajmniej lekko zranić i zdezorientować tamtych. Po wystrzale, druga grupa złączy się z pierwszą. Będziemy na nich szarżować i rozniesiemy ich szablami, jeśli nie, to i tak nie ma dla nas ratunku. Entuzjazm buntowników opadł, kilku było gotowych pójść na układ z Buduńczykami. Spora część jednak była już wyjątkowo zdesperowana i czuła niebywały wstręt do wiosła. Nie widziało się im spędzić pod pokładem nie do końca wiadomo ile jeszcze lat, nim krewni ich wykupią lub pomrą z wycieńczenia. Tak więc postąpili według wskazówek atamana. Wrzask dobył się z gardła Jegora, a tuż za nim podążyła ogłuszająca salwa garłaczy. Szarża dowodzona przez atamana była w tym czasie już u szczytu schodów. Błyskawice pląsały wokół czarnych obłoków, wiatr zagłuszał niemal całkowicie wszystkie głosy, płomień na statku strawił już połowę pokładu, tak naprawdę połowa jeńców zdążyła już przez to ścierpieć okropne katusze i umrzeć w beznadziei. Nic z tego nie zatrzymało jednak szaleńczej szarży, rozpaliło to ją nawet jeszcze bardziej, gdyż musieli się pospieszyć, by ratować kogo się da. Buduńczycy oczywiście nie spodziewali się tak desperacko rozpaczliwego ataku. Padali cięci w szaleńczej furii wygłodniałych Lechitów, Sepentrionów i Halyjczyków. Tylko kilku wciąż przykutych niewolników padło od muszkietowych kul, większość strzelców, by ratować swe życie, skupiła się na napastnikach. Stojącej w tyle grupie drugiej, udało się nabić garłacze, pierwsza grupa więc rozstąpiła się, strzelcy wybiegli na przód i przerobili resztki buduńskich marynarzy na poszatkowane strzępy mięsa. Galera została w pełni oczyszczona z Buduńczyków, z wyłączeniem Ekima oczywiście. W trymiga zabrano się za uwalnianie niewolników. Pokład wciąż płonął, spopielony taran odpadł, burtt również się zajarzyły, kadłub mógł wkrótce pęknąć na pół. Jegor kazał chwytać za wiadra i szukać beczek z wodą, sam złapał za ster, by uregulować kurs. Zbliżali się bowiem nieubłaganie w kierunku ostro wystających z wody i gęsto usianych skał. Wiatr i fale jednak zdawały się być potężniejsze od steru, galera niechybnie zbliżała się ku kolizji. Ostatni rozkaz Jegora brzmiał “Trzymać się”. Po tym statek mocno uderzył w skałę, przewracając go, uderzenie głową w pokład pozbawiło go przytomności.
-
Poranne pianie koguta zbudziło go. Przemierzał zachodnią część stepu, tak daleko od stolicy. Kazimierz będąc jeszcze zaspany, przetarł oczy, poprawił guziki na żupanie i wyjrzał przez okno dyliżansu, a przed jego wzrokiem ukazał się widok odmienny od miastowego zgiełku. Wezwany tu by od początku października pełnić funkcję księgowego dla rodu Behurowiczów, mógł być świadkiem życia z granicy cywilizacji. Kierował się drogą na wschód, sunąc coraz głębiej w rozległy step. Wzrok wymierzony miał w ciągnącą się po horyzont zieleń, obserwował kołyszące się na wietrze źdźbła. Krajobraz mozolnie przewlekał się mu przed oczami. Widok ten od razu przywodził mu skojarzenia z rozległym basenem morza i jego falami, które nawykł już regularnie odwiedzać. Iluzja jednak załamała się, gdy zwrócił głowę w kierunku jazdy. Prócz siedzącego na koźle stangreta i uwiązanych koni, zza linii traw wyłaniać się zaczęły strzechy, zawieszone na drewnianych ścianach małej osady. Zaraz za dachami majaczyły gęste czubki koron drzew pobliskiego sadu i rozległego lasu. Napawał się widokiem natury, w międzyczasie delektując się śniadaniem z suszonego mięsa, wkrótce jednak doznał zgorszenia. Jeszcze przed wioską, tuż obok drogi zalegał krowi szkielet, obgryziony przez psy i dziką zwierzynę. Na pożółkłych kościach rozsiadło się czarne ptactwo, które pierzchło w powietrze, w reakcji na stukot zbliżającego się dyliżansu. Kilka ptaków leżało jednak martwych obok szkieletu, a w ich dotkniętych rozkładem piersiach, między żebrami, wiły się wygłodniałe czerwie. Wtedy też skojarzył się, iż z wioski nie dochodzą żadne odgłosy. Przejeżdżając między chałupami, nie spostrzegł ani jednej żywej duszy, która wyszłaby mu na spotkanie. Miał jedynie wrażenie, iż w niektórych oknach kryją się wtopione w ciemność oczy obserwatorów, które umykają przed spojrzeniem podróżnika. Głucha cisza tego miejsca przywodziła Kazimierzowi na myśl osobliwą żałobę. Pobliski sad zasypany był przegniłymi jabłkami i gruszkami. Smród był nie do zniesienia, a uciążliwe muchy dolatywały stamtąd do dyliżansu, dręcząc konie i pasażera. Wjeżdżając między leśne drzewa Kazimierz poczuł ulgę. Oddalali się z wolna od posępnej wioski i zanurzali w gęstwinie. Pnie rosły tak gęsto, iż niemalże tworzyły solidne ściany po obu stronach drogi, a przynajmniej sprawiały takie wrażenie. Liście leśnego podszytu układały się w zieloną płachtę, której nie dało się przeniknąć wzrokiem, a wysoko ponad wozem gałęzie splątywały się w ścisły łukowaty sufit. Najwyższe drzewa cicho pomrukiwały pod naporem wiatru. Pasażer pochłonięty we własnych myślach, nawet nie zauważył, gdy wicher się wzmożył. Podskoczył jednak wystraszony na ławie wewnątrz wozu, gdy usłyszał głośne uderzenie zmieszane z szelestem, poprzedzone równie głośnym pęknięciem i skrzypieniem. - Prrr! - wrzasnął nagle stangret, a dyliżans stanął w miejscu. - Co się dzieje? - wyjąkał skonsternowany Kazimierz. - Drzewo zwaliło się na drogę, dalej nie pojedziemy - stary stangret zeskoczył z kozła i pokuśtykał do drzwi dyliżansu - Wstańcie panie, pod ławką na której siedzisz jest schowek na narzędzia, mam tam dwa toporki. Przetniemy przeszkodę i przeniesiemy ją na zbocze. Młody księgowy powstał z siedzenia, podniósł wieko ławy i wyciągnął narzędzia wspomniane przez staruszka. Po raz pierwszy od kilku godzin rozprostował nogi. Delikatnie postawił stopę na grząskim gruncie leśnej ścieżki i zabrał się do pracy. Rytmiczne, głuche stukanie, przemieszane z sapaniem wytężających swe siły mężczyzn rozlegało się po okolicy. Drzazgi odskakiwały co jakiś czas od na wpół spróchniałej materii drewna, obijając się o dłonie i nadgarstki Kazimierza. Szczeliny w powalonym konarze robiły się z czasem coraz większe, pod naporem toporków. Jednak wraz z postępem Kazimierzowi ubywało coraz więcej sił. Jego ręce nie były przyzwyczajone do długotrwałego wysiłku, najcięższe narzędzie, jakie najczęściej leżało w jego dłoniach było piórem umoczonym w atramencie. Próbował teraz wytężyć zmysły i skupić się na dźwiękach, które dochodzić mogły spomiędzy drzew, by nie myśleć o zmęczeniu. Serce stanęło mu jednak w gardle, gdy posłyszał nagły szelest, dobiegający z prawego pobocza. Kazimierz obrócił się w napięciu. Zauważył ruch w poszyciu między konarami i wzniósł w pogotowiu toporek, jednocześnie podszedł do stangreta i szturchał go drugą ręką alarmująco. Ten również się obrócił. Szelest nabrał na sile i raptem z zarośli wyskoczyła łania. Pierzchła ona w mgnieniu oka przez drogę do krzewów po przeciwnej stronie. Dwóch podróżników odetchnęło z ulgą. Otarli czoła skroplone potem i wrócili do swoich szczelin. Rytm rąbania powrócił, tym razem nieco przyspieszony. Ciemny tunel buszu nie napawał ich optymizmem. Młody księgowy zaczął się już niecierpliwić. Po widokach, które zastał w nieodległej wiosce, chciał jak najszybciej udać się do dworku, do zamkniętej przestrzeni. W głowie krążyła mu obawa przed krwiożerczymi stworzeniami, jakie mogą zamieszkiwać tę puszczę. Jego myśli wkrótce zmaterializowały się niczym zły urok, gdy z miejsca, z którego wcześniej wyłoniła się łania, z krzewów wyskoczyły dwa kudłate, czworonożne potwory, szczerzące złowrogo białe kły. Spostrzegły one rąbiących drewno podróżnych i rzuciły się w ich stronę z wzbudzającym grozę warczeniem. - Wilki! - wrzasnął Kazimierz opróżniając swe płuca z powietrza - Szybko, na dach! Kazimierz był bliżej wozu, podbiegł więc do niego błyskawicznie i dał w górę susa, chwytając się krawędzi dachu i podciągając w adrenalinie niemal ze sprawnością olimpijczyka. Stangret kuśtykał tak szybko jak mógł, ze względu na podeszłość wieku, potrzebował pomocnej dłoni przy wspinaczce. Kazimierz pochylił się na krawędzi i wyciągnął dłoń do towarzysza, ten złapał się jej i kurczowo trzymał. Księgowy z całej siły wciągał go do siebie na górę, mimo, że w przedramieniu odczuwał ból w ścięgnach, jakby miały się mu za chwilę rozerwać. Jednak stangret dobiegł do dyliżansu zbyt wolno, i gdy wisiał na rękach kompana, jeden z wilków zacisnął swoje zęby na nodze staruszka i wyrwał go z uścisku wybawiciela. Drugi wilk wtedy rzucił się mu do gardła, rozszarpując je na krwawą masę. Stangret wrzeszczał i wił się tylko przez chwilę, życie w nim szybko zgasło. Konie zaczęły wierzgać, spłoszone bliskością drapieżników. Nad Kazimierzem zawisła groźba, iż wóz przewróci się i wyda go na pożarcie bestiom. Księgowy machał desperacko toporem, by odstraszyć bestie z dala od koni, nie dawało to jednak zadowalających skutków. Zaczął więc żarliwie się modlić o łaskę bogów, nie widząc już dla siebie ratunku w ziemskim świecie. Wtem posłyszał za sobą tąpnięcie i na postrzępionej toporkami kłodzie stanął nieznajomy mężczyzna w prostej koszuli i hajdawerach, z arkebuzem w dłoniach. Człowiek ten w mig wycelował i wystrzelił do wilków, raniąc jednego w udo. Jucha trysnęła z świeżo zadanej rany i obie bestie uciekły skulone ze strachu w zarośla. Nieznany wybawca zeskoczył z kłody i ruszył w stronę uwięzionego na dyliżansie księgowego. - Na Swaroga! - krzyknął Kazimierz - Dziękuję ci nieznajomy, zaszczyć mnie proszę, zdradzając swą godność. - Jegor, jestem stajennym na dworze Behurowiczów. Przykro mi z powodu twej straty towarzysza, zdążałem w tę stronę najszybciej jak mogłem, gdy posłyszałem warczenie. - Dziękuję bogom, nazywam się Kazimierz Rysiewski, twoi państwo zatrudnili mnie na stanowisko księgowego, właśnie do nich zmierzam. Ten biedny człowiek, był moim stangretem, czy jako stajenny możesz pomóc mi go pochować i poprowadzić dalej mój dyliżans? W skrytce pod ławką widziałem łopatę. - Nie mamy czasu na pochówek, wilki mogą tu zaraz wrócić. Ale mogę ci pomóc przerąbać tę kłodę i poprowadzić wóz dalej do posiadłości. - Zabierzmy w takim razie ciało ze sobą. Nie mogę go zostawić bestiom na pokarm. - Zapach krwi będzie ściągał drapieżniki. Państwo Behurowicze również nie będą zadowoleni z nieboszczyka na posesji. Przykro mi. - Bogowie, wybaczcie nam bluźnierstwo! Kazimierz zszedł powoli z dachu, zebrał gęste kępy liści i przykrył nimi ciało stangreta, po czym pomodlił się krótko do Welesa o duszę nieszczęśnika. Wręczył zabrany nieboszczykowi toporek Jegorowi. Biedak zginął trzymając kurczowo trzonek w ręku, nie mając już sposobności na obronę. Rąbali trzon drzewa z wzmożoną intensywnością. W końcu drewno padło pod naporem ciosów. Dwaj mężczyźni pchnęli odłupany pień i przeturlali go na pobocze. Kazimierz schował toporki z powrotem pod ławę i zasiadł w środku pojazdu. Jegor z kolei wskoczył na kozła i chwycił za lejce. Dyliżans pognał w stronę dworku, pokonawszy swą ostatnią przeszkodę na drodze. * * * Pokonawszy las, zza drzew wyłaniać poczęły się kamienne ściany wysokich murów posesji, zamszone, popękane i porośnięte listowiem. Jegor zszedł z kozła i otworzył spróchniałą bramę. Wrócił na miejsce i wprowadził wóz do środka. Przed oczami księgowego ukazał się piętrowy gmach otoczony zewsząd wierzbami i wiśniami. Po prawej stronie posesji stał drugi, niższy i podłużny budynek. Same ściany głównego budynku prezentowały się w podobnym stanie do otaczających go murów. Gdyby pozbyć się zewsząd otaczających pnączy, budynek objawiłby się barokowym stylem architektury. Zarośnięte żywopłoty wyznaczały drogę do solidnych drzwi, nad którymi wisiał balkon, podpierany kolumnami, niegdyś białymi. Jegor zatrzymał jednak dyliżans przed skrzyżowaniem, w pewnej odległości od domostwa. - Wysiądź tu, ja zaprowadzę wóz do stajni. Chwycił więc swój wypełniony po brzegi kufer w dłonie i postąpił zgdonie z prośbą Jegora. Stajenny skręcił w prawo, kierując się do wrót podłużnego budynku. Kazimierzowi nie zostało nic innego, jak udać się na wprost. Droga była żwirowata i chrzęściła pod obcasami baczmagów. Księgowy spostrzegł, iż zza lewego rogu budynku wyłania się jakaś postać, weszła ona na tą samą żwirową drogę i zmierzała w jego stronę szybkim krokiem. Z bliższej odległości poznał, iż jest to młoda kobieta w eleganckiej, jedwabnej sukni. Wkrótce stanęła ona przed nim i pokłoniła się drobnym, zgrabnym ruchem. - A więc słuch mnie nie zmylił, dobrze posłyszałam turkot wozu. Kazimierz Rysiewski jak mniemam? Cieszę się, że dotarł pan do nas bezpiecznie. - Tak to ja, dzień dobry. Panna Alicja? - Tak, przepraszam za maniery. To ja napisałam list do waćpana. Wezwę stajennego, który odprowadzi twój… - Alicja zacięła się na moment. Spostrzegła, iż w pobliżu nie znajduje się żaden pojazd. - Nie ma takiej potrzeby. Miałem tragiczny wypadek podczas drogi przez las i spotkałem już pana Jegora. Zdążył się on zająć moim dyliżansem. - Proszę zatem do środka, zasiądziemy przy herbacie i omówimy szczegóły pana pracy przed obiadem, lubi pan duszoną kaczkę prawda? Dziewczyna ruszyła przodem, nadała tempo marszu, które wycieńczonemu po leśnym ataku i obciążonemu skrzynią księgowemu z trudem było utrzymać. Drewniane drzwi do budynku, umieszczone na froncie, bogato zdobione były w ornamenty, kołatka przypominająca liście gron zwisała z paszczy gargulca, same drzwi były niemalże rozmiarów kościelnej bramy. Kazimierza wprawiło w zdumienie, gdy ze skrzypem wprawione zostały w ruch, pod naporem ramion filigranowej szlachcianki. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem. Wnętrze domu wydawało się być lepiej zadbane, niż to co do tej pory widział Kazimierz. Sień była oświetlona dwoma oknami i dość przestronna. Znajdowały się w niej, prócz wejściowych, dwie pary drzwi, korytarz na wprost i schody prowadzące na piętro. Pod ścianą naprzeciwko wejścia stały dwie szafy, a podłogę zdobił buduński dywan. Z lewej od wejścia stał mosiężny wieszak na odzież oraz ławeczka, a z prawej, pod schodami, okuty żelazem kufer. W każdym kącie pokoju znajdowały się solidne dębowe podpory, z rzeźbionymi zdobieniami u szczytu. Co było dość nietypowe, to osobliwy powiew chłodu, po przekroczeniu progu domu. - Proszę na górę. Tam na piętrze znajduje się sypialnia dla pana. Po prawej od szczytu schodów. Prócz łóżka i szafy znajduje się tam także biurko, może tam pan pracować. W szufladzie powinien pan znaleźć już księgę rachunkową, a po obiedzie przyniosę stare dokumenty sporządzone przez mojego ojca i poprzedniego księgowego. Teraz niech waćpan ostawi tam swój bagaż i rozgości się. Ja poczekam tu w sieni. Podążył za wskazówkami Alicji, w korytarzu na górze znajdowało się kilka par drzwi, w jego prawej części, na końcu, klucze zostały pozostawione, wetknięte w zamek. Kazimierz domyślił się, iż jest to przygotowany dla niego pokój. Przekręcił zamek, który dźwięcznie brzdęknął i wszedł do środka. Łóżko stało pod prawą ścianą, szafa i biurko po lewej. Miał dwa okna, z czego jedno raczyło go frontowym widokiem, z dobrze widocznym lasem. Obok łóżka stał okrągły stolik z dzbankiem na wodę. Kazimierz odstawił kufer, wyciągał swe ubrania, które odkładał do szafy. Zostawił tylko na łóżku wyjątkowo elegancki żupan, w którym chciał się pokazać przy stole. Gdy się przebrał pomyślał sobie, jak dobrze byłoby mieć pokój z balkonem, ale najwyraźniej ten był już przez kogoś zajęty. Póki co mógł zrelaksować się na krześle przy biurku, było obute w aksamitną tkaninę. Z ciekawości zajrzał do szuflady. Zgodnie ze słowami Alicji była tam stara księga rachunkowa. Wyglądała na podniszczoną, papier zbrązowiał, a wiązania były poluzowane. Delikatnie wyjął ją, położył na blat, otworzył i zaczął powoli kartkować. W środku znalazł inwestycje poczynione przez kilka pokoleń rodziny Behurowiczów. Widniała tam nazwa miasta ‘Setypnice’. Inwestycje obejmowały między innymi budowę zarówno ratusza, jak i świątyni, oraz brukowanie głównego placu. Zaplanowany był również remont obu budynków, jednak nie doszedł on do skutku. We wsi pod mianem ‘Behurowniki’, przez którą to Kazimierz przjeżdżał, zapisane było posadzenie sadu. Następne strony przedstawiały wykaz dochodów ze zbiorów we wsi i sprzedaży owoców w mieście. Wyglądało też na to, iż dla handlarzy wkraczających do miasta obowiązywało myto. Gdzieś między wierszami mignął krótki zapisek ‘pogrzeb’. Przez pewien czas ciągnęły się wydatki na płace dla służby, jednak w pewnym momencie raptownie się one urywały. W zapisie z końca poprzedniego tygodnia pojawia się po raz pierwszy imię ‘Jegor’. Kazimierz zamknął księgę i wyszedł z pokoju, zamykając go za sobą. Wrócił do sieni. Tam Alicja siedziała na ławeczce, zdawała się być nieobecna. Rozbudziła się jednak, gdy usłyszała kroki mężczyzny. Powstała i zaprosiła Kazimierza do pokoju po lewej stronie. Weszli do przestronnej jadalni, bardzo dobrze oświetlonej. Długi, hebanowy stół rozciągał się przez środek pokoju. Mógłby pomieścić wielopokoleniową rodzinę. Śnieżnobiały obrus mieścił na sobie srebrną zastawę. Na ścianie wisiał atłasowy gobelin, a okna zdobiły aksamitne zasłony. Znalazło się tu też poroże jelenia, oraz dwa puste tablo na arkebuzy, nad nimi wisiały dwa skrzyżowane buduńskie bułaty. Z kolei między oknami stała komoda z zdobionymi kielichami, a nad nią krzyżowały się halabardy, ponad nimi wisiał stary miecz, jeszcze ze średniowiecza, choć utrzymany przez właścicieli w dobrym stanie. Po prawej stronie widniało drugie przejście do nieznanego księgowemu jeszcze pomieszczenia. Kazimierz zwrócił uwagę na przedmioty na stole. Na jego środku, stały dzbanek i dwie szklanice z bursztynowym, parującym płynem. - Zdążyłam zaparzyć już herbatę podczas waćpana nieobecności - wyjaśniła Alicja - Nie bój się proszę, to tylko pewien rodzaj wywaru ziołowego, przysmak z królewskiego dworu. Pij powoli, jest jeszcze gorąca. Proszę, wybierz sobie miejsca. Kazimierz zajął miejsce od strony okna, Alicja po przeciwnej stronie stołu. Mężczyzna z przestrachem chwycił za szklanicę i wziął drobny łyczek napoju, który gospodyni nazywała ‘herbatą’. Nie wiedział czego dokładnie się spodziewać, więc gorzki smak wykrzywił mu nieco twarz, choć z uprzejmości starał się utrzymać jej kamienny wyraz. Szlachcianka piła wywar niewzruszona, początkowo nawet nie zauważyła ekspresyjnej reakcji swojego gościa. - Też musiałam się z początku przyzwyczaić do smaku - skwitowała - ale to staje się naprawdę dobre, gdy już doceni się jego nietypowe walory. - Nie wątpię i pewno nie zabraknie mi okazji, by się o tym przekonać - uśmiechnął się serdecznie - Chciałbym jednak zapytać o coś poważniejszego. Podczas mej drogi przejeżdżałem przez mało sympatyczną wioskę, chciałbym wiedzieć, czy coś się może stało w jej okolicy? - Mówi pan o Behurownikach? Tych za lasem? Niestety tę wieś dręczy plaga, niech się waćpan tam nie zbliża przez dłuższy czas. Ta sytuacja bardzo mocno odbija się na nas finansowo, nie zbieramy plonów z sadu, nie sprzedajemy owoców handlarzom w Setypnicach. Będzie miał pan przez to mało roboty. - Dochody rodziny pochodzą z handlu owocami? - Częściowo tak, pobieraliśmy również opłaty od handlarzy wkraczających do miasta. Setypnice to ośrodek handlowy, stoją na jednym z głównych szlaków. Dużo buduńczyków niegdyś przyjeżdżało tam, oferując swe egzotyczne towary. - Czy mieszkańcom osady nie grozi śmierć głodowa? Część zbiorów pewno szła do ich spiżarni. - Póki co nie, chyba że panowanie plagi będzie się przedłużać. Oni wciąż pracują w polu, tylko rzadziej i w mniejszych grupach. Drzwi prowadzące do sieni niespodziewanie otworzyły się i do jadalni weszła tęga kobieta w średnim wieku. Ubrana była w kontusz, a dzięki swojej postawie prezentowała się dumnie, choć na jej twarzy rozróżnić można było oznaki wymęczenia. Za pasem zatkniętą miała krócicę. Kępy jej włosów okrywały się już pasmami siwizny. - Ach, gość! Witaj, nazywam się Zbigniewa Behurowicz. Miło mi cię gościć w naszych włościach. Zbliża się już pora obiadowa, waćpan głodny po podróży? - Cóż, zaczynam już powoli odczuwać głód. W lesie musiałem się niemało namachać. - Dobrze więc, niech będzie! Pójdę wezwać służbę, niech zabiorą się już do roboty. Kobieta wyszła drugimi drzwiami, które, jak zgadywał Kazimierz, mogły prowadzić do kuchni. Po chwili nieobecności, wróciła do sali i zasiadła na krześle, obok Alicji. - Alicjo, czy Staszek znów nie zamierza przyjść na obiad? - Nie wiem mamuś, trudno odgadnąć co mu chodzi po głowie - Alicja zwróciła głowę w stronę gościa - Stanisław to mój brat, prawie całe dnie spędza na polowaniach w lesie. On nigdy nie lubił przebywać z ludźmi. - Szkoda, chciałem się zapoznać ze wszystkimi domownikami przy obiedzie - westchnął Kazimierz. - Wkrótce powinien przyjść jednak Jegor. Czasem pomaga Staszkowi. Zatrudniliśmy go niedawno i prócz opiekowania się stajnią, ma też inne zajęcia - wyjaśniała Alicja - Jest uczynny i odważny. - Tak, zdołał już swoją odwagę udowodnić przed mymi oczyma, z pewnością jego też chcę bliżej poznać. - Pójdę zawołać Zygmunta - powiedzIała nagle Zbigniewa - pewno znów zasiedział się przy papierach, biedak zawsze zapomina jeść. - Mamuś, tatko nie żyje już od pół roku. Nie przyjdzie już do nas. W jadalni zapanowała niezręczna cisza, o ile Zbigniewa wydawała się być skołowana odpowiedzią, Alicja wykazała oznaki lekkiego zdenerwowania. Wygląda na to, że chciała dobrze wypaść przy zatrudnianiu pracownika, lecz najwyraźniej chora matka pokrzyżowała jej plany. Młoda szlachcianka spojrzała ze zmieszaną twarzą na księgowego. Widać było, że przez jakiś czas szuka języka, by wyjaśnić sytuację. - Waćpan wybaczy, mamusia nie pogodziła się jeszcze z naszą stratą. Tatko umarł na tę samą plagę, która męczy jeszcze chłopów. - Bardzo przykro mi to słyszeć, proszę przyjąć ode mnie najszczersze wyrazy współczucia. Wtedy do jadalni dołączył Jegor, przebrany w nieco bardziej elegancki, choć w dalszym ciągu prosty strój. Niósł on ze sobą arkebuz, który odłożył na jedno z pustych tablo. Usiadł on obok Kazimierza i nie odzywał się. Przenikliwym wzrokiem badał pozostałych obecnych przy stole, domyślał się, że zaszło coś dziwnego, lecz nie mógł wiedzieć do końca co dokładnie. Wkrótce po nim z drzwi do kuchni wyszło dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn albinosów o rubinowych oczach. W swych rękach nieśli tace, które położyli przed mężczyznami siedzącymi przy stole. Albinosi unieśli pokrywy spoczywające na tacach i przed nimi pojawiła się porcja kaczego mięsa, bogato otoczona warzywami. - Dziękuję - rzekł Kazimierz do albinosa, ten nic nie odpowiedział. Reszta osób przy stole dziwnie się na niego popatrzyła. Jakby powiedział coś niestosownego. Albinosi zniknęli za drzwiami, lecz wrócili wkrótce z tacami dla gospodarzy, po czym ponownie udali się do kuchni. Wówczas wszyscy obecni zabrali się do posiłku. Mięso kaczki było delikatne i rozpływało się w ustach. Kazimierz bardzo tęsknił za podobnymi smakami, na śniadanie spożył tylko wysuszone mięso o niskich walorach smakowych. Zastanawiał się, czy ta kaczka upolowana została przez nieobecnego Stanisława, bardzo chciał mu podziękować za obfity posiłek. Zastanawiał się też skąd pojawiła się służba, jeśli nikt nie był od dawna opłacany. - Dziękuję, pyszny obiad, kucharz powinien być dumny - ponownie nikt nie odpowiedział Kazimierzowi. - Pozwolą panowie, że odprowadzę mamę do sypialni. Alicja złapała matkę pod ramię i powoli prowadziła ją, nim zniknęła za drzwiami. Kazimierz został w pokoju z Jegorem. Ten przez cały czas nie odezwał się słowem, powoli przeżuwał. Złapał za jeden z kielichów na komodzie i nalał sobie herbatę z dzbanka. Wziął głęboki łyk, odstawił puchar z tąpnięciem na blat, przetarł nadgarstkiem zroszonego wilgocią, czarnego niczym krucze pióro wąsa, chwilę spojrzał na kompana, po czym zwrócił bystry wzrok na kołyszącą się bursztynową powierzchnię i rzekł ze smętnym tonem głosu. - Tam skąd pochodzę niejeden mógłby rozłupać czaszkę sąsiadowi za tak drogocenny napój. Nie po to by go pić, lecz by go sprzedać i kupić za niego skromny dach i zapas chleba dla rodziny. - Jesteś Halyjczykiem prawda? Te strony kraju wywarły na mnie duże wrażenie, są takie dzikie, odmienne. Między murami stolicy czuję spokój, wiem, że jestem bezpieczny. Tutaj, na rozległym stepie nie mam takiej gwarancji. - To co tutaj widzisz to ledwo przedsmak tego, co czai się dalej na wschodzie. Behurowicze wciąż mieszkają pod ścisłym kordonem jurysdykcji Królestwa Lechickiego. Wyjedź stąd, a poznasz prawdziwą dzicz, pełną biedy, głodu, przelewanej krwi. Nigdy nie wiesz, czy gdy rano się zbudzisz, nie ujrzysz jak twoi najbliżsi porywani są w jasyr przez rozwścieczony czambuł. Ale tylko tam, daleko na wschodzie, znajdziesz prawdziwą wolność. Zero królów, szlachty, podatków i praw. - Co to za wolność, jeśli z dnia na dzień stać się możesz niewolnikiem? - Taka jest cena, przetrwają tylko najsilniejsi i najsprytniejsi. Tamto miejsce hartuje człowieka na resztę życia. Jeśli usłyszysz, że pozycja Lechii słabnie na wschodzie, uciekaj z powrotem w głąb kraju. Księgowy tu nie przeżyje bez ojcowskiej ręki króla. - Czy możesz mi powiedzieć, czemu w księdze rachunkowej jesteś jedynym zatrudnionym na dworku? Tu z kuchni wyszli dwaj osobliwi mężczyźni, czemu nie ma o nich wzmianki? - To nie byli ludzie, to homunkulusy. Sztucznie stworzone ciała, lecz bez duszy. Są bezwzględnie lojalni, nie potrzebują płac, mają ograniczone potrzeby żywieniowe. Szlachta czasem używa ich jako służbę lub straż na dworkach. - Czemu w takim razie ich użycie nie jest powszechniejsze? Moglibyśmy używać ich na wojnie, oszczędzając życie przeciętnych ludzi. - Jest kilka dość prostych powodów. Po pierwsze, stworzenie homunkulusa jest kosztowne i wymaga wysokich zdolności. Po drugie, nie mają własnego rozumu, wykonują tylko proste polecenia, a na wojnie potrzebna jest często kreatywna inicjatywa. Po trzecie, wielu uczonych głosi wątpliwości moralne co do tworzenia sztucznego życia, dlatego nie znajdziesz ich w dużych miastach, gdzie łatwo o czyjeś nieproszone spojrzenie. - Skąd to wszystko wiesz? Nie wyglądasz na człowieka zainteresowanego misternymi sztukami. - Znam pewną wiedźmę, która obyta jest w wiedzy tajemnej, nie raz łatała mi rany, a podczas tego rozmowa przychodzi sama na język. - Wiesz skąd Behurowicze mają te homunkulusy, nie widziałem żadnych wydatków tego typu w księdze. - Tego nie wiem, gdy tu przybyłem, homunkulusy już tu były, nie drążyłem w tym temacie - Jegor spojrzał na chwilę przez okno - Powinienem już iść. Noce robią się już chłodne i powinienem narąbać drewno na opał. Myślę też, by przyciągnąć tu końmi tę kłodę, która zawaliła ci drogę. Będę w takim razie do wieczora zajęty. - W porządku, miłego dnia życzę. Obaj wyszli z jadalni. Jegor skierował się na zewnątrz, a Kazimierz powrócił do swego pokoju. Chciał przejrzeć dokumenty, które Alicja obiecała przynieść po obiedzie. Przeszukał jednak dokładnie zarówno biurko jak i szafę, żadnych nowych dokumentów nie mógł znaleźć. Nie widziało mu się także ponowne przeglądanie już znanych archiwów, postanowił więc poszukać aktów spisanych przez Zygmunta na własną rękę. Korytarz na piętrze miał kształt litery ‘T’. Pierw sprawdził pokoje ciągnące się wzdłuż ramion. Wszystkie pokolei były pozamykane. Na końcu przeciwnego ramienia zobaczył drabinę prowadzącą na strych, jednak póki co nie był zainteresowany eksploracją tego obszaru. Wszedł więc do drugiego korytarza ułożonego prostopadle, był dość krótki, a na jego końcu zauważył drzwi i okno ukazujące ogród na tyłach domu. Za ogrodem stało też kilka podniszczonych i pustych chat. Był w połowie korytarza, gdy z pokoju, do którego chciał się udać wyszła Alicja. Spojrzeli na siebie nieco zmieszani. Dziewczyna trzymała w ręku pęk papierów, a drugą drżącą ręką zamknęła pokój na klucz. - Ach, przepraszam za zwłokę, mam już tu dokumenty mego ojca. Proszę, może pan je wziąć. Młoda szlachcianka wepchnęła papiery do rąk księgowego i przecisnęła się w pośpiechu obok niego, nie czekając na odpowiedź. Kazimierz zaczekał, aż ta zejdzie ze schodów. Był ciekawy czemu tak nerwowo zamknęła drzwi i uciekła. Doszedł do końca korytarza i nacisnął klamkę, próbował pchnąć drzwi, jednak upewnił się tylko, iż są zamknięte. Coś jednak zamajaczyło mu za oknem. Podszedł więc bliżej, tuląc się do ściany, by ukradkiem podejrzeć co dzieje się na dworze. Zobaczył jak Alicja idzie ścieżką pośrodku ogrodu. Zmierzała w stronę stojącej w oddaleniu od kwiatów i winorośli studni. Otworzyła klapę i wrzuciła do środka jakiś mały przedmiot. Kazimierz odsunął się raptownie od okna, gdyż Alicja zwróciła się na powrót do domu. Księgowy wrócił do swego pokoju. Odłożył nowe dokumenty na biurko i miał zamiar chwilę odpocząć na łóżku, jednak za bocznym oknem znów zamajaczył jakiś ruch. Znów zobaczył Alicję, która nie udała się od razu do domku, lecz teraz wychodziła ze stajni. Księgowy póki co nie myślał zbyt wiele o tym co zobaczył i ułożył się do drzemki, której potrzebował po podróży. Kazimierz przechadzał się przez wieś Behurowniki. W polu jego widzenia nie mógł dostrzec żadnych ludzi. Domy stały całkowicie puste i głuche. Zauważył jednak coś poruszającego się w oddali. Na małym trawiastym wzgórzu stała samotnie krowa. Krasula skubała sobie wesoło trawę, jednak wkrótce podeszło do niej coś nieznajomego. Dziwna, wysoka, czarna postać wspinała się na wzgórze od drugiej strony. Kazimierz stanął skołowany. Postać ta zmierzała z wyciągniętą w przód ręką do pasącego się zwierzęcia, a stając tuż obok, dotknęła karku krowy. Zwierzę padło nagle jakby martwe na murawę, zaczęło się starzeć na oczach księgowego. Wkrótce wyglądało na to, że krowa zmarła, a jej ciało zaczęło gnić, płaty mięsa odchodziły od kości. Wkrótce na zwisające strzępy ścięgien rzuciły się czerwie, obgryzając truchło do kości. Po tym wszystkim czarna postać zwróciła wzrok na Kazimierza i ruszyła w jego stronę z wyciągniętą na przód dłonią. Kazimierz zbudził się zdyszany i spocony na łóżku, nastał już wieczór. Przetarł spocone ciało chustą i przepłukał gardło wodą z dzbanka. Rzadko miewał koszmary, w żadnym stopniu nie był do nich przyzwyczajony. Przeszukiwał wzrokiem pokój, by znaleźć coś, czym mógłby zająć rozchwiane myśli. Przypomniał sobie o dokumentach, które wręczyła mu Alicja. Usiadł za biurkiem i obmacał palcami pęk papierów. Dużą część z nich stanowiły akty własności lub ich kopie, dokładny rozpisek materiałów na remont dworku oraz ratusza i świątyni w Setypnicach. Między papierami znalazł jednak coś, co przykuło jego uwagę. Była to mała książeczka, dzienniczek, a pierwsza strona mówiła, iż należał on do Zygmunta Behurowicza. Pokój, z którego wychodziła Alicja, musiał być biurem Zygmunta, jego córka najwyraźniej przez przypadek prócz dokumentów, wręczyła Kazimierzowi również pamiętnik ojca. Kazimierzowi po głowie krążył pomysł zgłębienia tych zapisków, choć obrzydzało go zaglądanie do prywatnego pamiętnika, w dodatku osoby już zmarłej. Nie potrafił powstrzymać ciekawości. Myślał, iż przeglądając dziennik poznać może więcej szczegółów dotyczących dręczącej wieś plagi. Niektóre ze stron były już stare i rozmazane, a część zapisków uwieczniona została okropnym charakterem pisma. Fragmenty, które jednak Kazimierz zdołał odszyfrować zdawały się go zadowalać. “12 grudzień 16… roku Martwię się o Stanisława, od dawna nikt nie odwiedzał naszej posiadłości. Obawiam się, że izolacja źle odbije się na jego rozumie. Dużo czasu spędza zamknięty w swoim pokoju lub w lesie. Do miasta wyjeżdża rzadko, choć ostatnio przywiózł sobie stamtąd kilka książek. Najwidoczniej próbuje zabić nudę zanurzając się między literami. Liczę, na niego, niegdyś będzie musiał po mnie odziedziczyć majątek i urząd starosty. Mam nadzieję, że do tego czasu znajdzie sobie żonę. Jeśli nie to komu dalej przekaże posiadłość?“ “5 marzec 16… roku Kilka dni temu do dworku przyjechał stary Horacy ze skargą na chorujące bydło. Żądał, by jak najszybciej sprowadzić z miasta lekarza. Krowy od tygodnia dawały skisłe mleko i jadły niewiele. Psy we wsi szczekały na nie bez wyraźnego powodu. Przybyły doktor nie potrafił się doszukać żadnych poważnych dolegliwości. Stwierdził, iż zmiana pastwiska powinna pomóc zwierzętom wrócić do zdrowia. Tak się jednak nie stało. Wkrótce i kury znosić zaczęły zgniłe jaja, również przestawały jeść. Tydzień później owoce zbierane w sadzie okazywały się być robaczywe, gniły też nadzwyczaj szybko. Kilka zwierząt we wsi zdechło. Chłopi zaczynają się niepokoić, plotkują wciąż o nadciągającej pladze, choć nie ma jeszcze przypadków choroby na ludziach. Jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, odbije się ona finansowo na naszej rodzinie.” Trochę nowego kontekstu dla wydarzeń dziejących się wokół dworku odświeżyło umysł Kazimierza. Miał on jednak przeczucie, iż nie jest to pełny spis informacji. Dużo kilka kartek zdążyło już odpaść. Roczniki były nieczytelne, choć Kazimierz zgadywał, iż wydarzenia te spisane zostały pod koniec ubiegłego i w trakcie obecnego roku. Księgowy miał przeczucie, iż brakujące strzępy informacji znaleźć może w zamkniętym przez Alicję pokoju. Zagwostką nadal było jednak miejsce spoczywania do niego klucza. Proszenie o niego bezpośrednio Alicję byłoby nieuprzejme, w końcu był to prywatny pokój jej ojca, który zamknęła na jego oczach nie oddając klucza. Udał się więc roztargniony na kolację. Wszedł do jadalni jako ostatni, Alicja wraz z matką już tam siedziały. Usiadł na swoje poprzednie miejsce. Gdy tym razem służba podała tace, nie odezwał się. Jadł powoli, chciał zyskać czas na obmyślenie jak zdobyć dostęp do biura Zygmunta. - Waćpanna wybaczy, ale mam prośbę. Przeglądałem dane mi dokumenty i nie mogę wśród nich znaleźć aktu własności dla stajni. Czy mógłbym proszę rozejrzeć się po archiwum, by odnaleźć zaginiony papier? - Och, panie Rysiewski! To pewno dlatego, iż stajnia według dokumentów jest oficjalną częścią posesji. Dziękuję jednak za troskę, ma pan wprawne oko. Nie nabrała się. Najwidoczniej orientowała się conajmniej w podstawach odczytywania urzędowych druczków. Nie dziwota. Mimo, iż Zygmunt na oficjalnego spadkobiercę wyznaczył Stanisława, ten wolał oddać się samotności. To Alicja z dwójki rodzeństwa była bardziej przedsiębiorcza, ona zatrudniała służbę, zajmowała się formalnościami uprawy i handlu, ona wiedziała, które dokumenty wręczyć Kazimierzowi. Ta mała, niepozorna i urocza dziewczyna skrywała w sobie nadzwyczaj wielki rozum. Łatwo okpić się nie da. Drzwi do jadalni otworzyły się, do środka wparował zdyszany Jegor. - Proszę wybaczyć mi spóźnienie, starałem się jak najszybciej przywieźć kłodę z lasu. Halyjczyk usiadł za stołem, jego taca stała już na blacie, nie była jednak jeszcze odsłonięta. Spóźnienie stajennego wydłużyło czas dla Kazimierza, by ponownie obmyślił plan jak przechytrzyć Alicję. - Nie zwiedziłem jeszcze całej posiadłości. Czy mogłaby mnie waćpanna oprowadzić po kolacji? - Ach, oczywiście, jak sobie waćpan życzy. - A ja znów słyszałam - rzekła niespodziewanie Zbigniewa - ale nie wiem co mi mówił, tylko świst i szept, ciągle go słyszę. - Mamuś, proszę cię, już tyle razy ci mówiłam, żebyś się zachowywała. Po posiłku wstali od stołu. Alicja poprosiła Kazimierza, by nie ruszał się z miejsca, a sama znów odprowadziła matkę do pokoju. Powróciła po kilku minutach i kazała za sobą podążać. Jegor również towarzyszył w zwiedzaniu. Pierw przeszli przez drzwi, którymi wchodziła służba, Kazimierz potwierdził swoje wcześniejsze domysły, iż obok znajdowała się kuchnia. W niej stały kolejne dwoje drzwi, te na lewo otwierały się na spiżarnie, w której było również zejście do piwnicy. Te z prawej wychodziły na korytarz, obok wyjścia do ogrodu. Korytarz prowadził do sieni. Mniej więcej w jego połowie znajdowała się odnoga prowadząca do czterech małych pokoi dla służby. Jegor wyjaśnił, że jeden z tych pokoi należy do niego. Wzdłuż korytarza gęsto rozwieszone były portrety rozmaitych dostojników. Kobiet i mężczyzn. - Ci ludzie uwiecznieni na obrazach to moi przodkowie - wskazała ruchem dłoni na obraz przedstawiający krępego mężczyznę w futrze i z gęstą brodą - to był mój ojciec, Zygmunt Behurowicz. Tam, na drugim końcu korytarza wisi portret założyciela naszego rodu. Nosił imię Behur, jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu, gdy Księstwo Estów związało się unią z Królestwem Lechii, przybył on do króla oferując swe usługi. Przyjął wówczas wiarę w Peruna i wyruszył u boku monarchy na wojnę z Teutonami. Podczas rozstrzygającej bitwy, teutońscy czarnoksiężnicy przywołali pod swoją komendę straszliwą, łuskowatą bestię, by ta zgładziła króla i zniszczyła lechicko-estowskie wojska. Behur jednak w akcie odwagi, poświęcił swoje życie i w bohaterskim pojedynku pozbawił smoka jego ohydnej głowy, ratując tym samym króla od śmierci. Król uhonorował jego jedynego potomka tytułem szlacheckim, nadając mu nazwisko Behurowicz, a miecz Behura krąży w naszej rodzinie po dziś dzień. To właśnie jest ten miecz, który zdobi naszą jadalnię. Kazimierz był zafascynowany tą historią. Spoglądał z podziwem na portret legendarnego rycerza, a podziw ten przeniósł za chwilę wzrokiem na Alicję. Ruszyli dalej, do sieni, skręcając tym razem do drzwi, stojących przed schodami, za nimi ukazała się łaźnia. Behurowicze musieli być naprawdę dobrze prosperującym rodem, jeśli mogli sobie pozwolić na prywatną łaźnię. Parter domu był w całości zwiedzony, ruszyli teraz na piętro. Nie trzeba było wyjaśniać, iż pokój w prawym skrzydle należał do Kazimierza, jednak nową informacją było, iż pokój z balkonem, który stał obok, należał do Stanisława. W lewym skrzydle stał pokój Alicji, a naprzeciwko niego sypialnia Zbigniewy. W prostopadłym korytarzu znajdowały się drzwi prowadzące do biblioteki, a naprzeciwko nich biuro Zygmunta. Alicja jednak nie chciała pokazać jego wnętrza. Kazimierz więc ponownie pokonany, wrócił po kolacji do swojego pokoju. Za oknem robiło się już ciemno, zapragnął więc pooglądać zachód Słońca, miał na to idealny widok z frontowego okna. Słońce chyliło się ku horyzontowi, przybierając intensywną barwę, wierzby i wiśnie na rozległym podwórzu posiadłosci Behurowiczów okrywały się karmazynem, niczym dwór króla. Na linii lasu pojawiły się dwa drobne punkty. Przeszły one przez bramę i kierowały się wprost w kierunku dworu. Był to młody mężczyzna, ubrany w żupan i kontusz, w towarzystwie kobiety. Mężczyzna niósł zawieszony na plecach arkebuz. Kazimierz pomyślał, iż musi być to Stanisław, nie był jednak pewien kto dokładnie szedł obok niego. Czy była to wybranka jego serca, której życzył mu ojciec? Z pewnością była nieziemsko piękna, jej blond włosy połyskiwały w gasnącej tarczy ognia, a ona sama poruszała się z niebywałą gracją, lekko niczym piórko na wietrze. Obie postacie zniknęły Kazimierzowi z oczu, gdy podeszli pod drzwi i skryci zostali pod balkonem. Słyszał tylko ponownie ten głuchy huk bramy, który rozbrzmiał, gdy tu przybył. Położył się do łóżka i wkrótce doszedł do niego dźwięk trzaskających drzwi do sąsiedniej sypialni. Słyszał ożywioną rozmowę pary, choć ciężko było mu rozróżnić słowa, grube ściany wygłuszały przechodzące przez nie sylaby. Właściwie to nawet się nie starał ich zrozumieć, cenił cudzą prywatność. Wkrótce jednak posłyszał coś, co zdało mu się miłosnym zbliżeniem, zmieszał się więc nieco i wetknął głowę w poduszkę, starając się jak najszybciej zasnąć. Kazimierz miał znów ten sam koszmar. Zbudził się w środku nocy, lecz nie było to spowodowane złym snem. Do jego uszu dobiegało szuranie i drapanie. Po chwili przysłuchiwania, ustalił, że musi ono dochodzić ze strychu. Po omacku znalazł w biurku świecę wraz z krzesiwem i ruszył cichym krokiem z płomykiem przed piersią na korytarz. Doszedł do drabiny na drugim końcu. Zgasił na chwilę świecę i wszedł po ciemku na górę. Właz na jego szczęście był otwarty i z drobnym ciężarem ugiął się pod wolą jego ręki. Stawiając obie stopy na skrzypiących deskach strychu, ponownie rozpalił świecę. Przemierzał to pomieszczenie wzdłuż i wszerz, jednak nie znalazł nic, prócz guza na czole, gdy w ciemności uderzył o stromo schodzący dach. Liczył ujrzeć choćby szczura, wszechobecna pustka napawała go tylko niepokojem. W pewnym momencie natknął się na kawał uciętego sznura, jaki zwisał z belki ponad jego głową. Dwa kroki w przód ukazały mu w nikłym świetle połamane krzesło. Tylko graty i nic poza tym. Wrócił po bezowocnych poszukiwaniach powoli do swego pokoju i próbował ponownie zasnąć. Bez skutku, tej nocy nie zbudził się bez powodu. Miał wciąż przeczucie, iż jest coś, co powinien jeszcze zrobić. Wyszedł do ogrodu, jeszcze przed drzwiami zgasił świecę, by żaden z domowników nie spostrzegł, iż ktoś buszuje w nocy na zewnątrz. Srebrzyste światło księżyca niewyraźnie malowało kontury sadzonego kwiecia. Szedł obok ścieżki, delikatnymi kroczkami, by jego buty nie chrzęściły na żwirze. Musiał przejść kawałek drogi na około, gdy natrafił na żywopłot z winorośli. Lekko one zaszeleściły, przy kontakcie z jego barkiem, nie był jednak to szelest na tyle głośny, by przebił się przez ściany budynku. Udało mu się jednak w końcu dojść do studni niewykrytym. Księgowy zdumiał się jednak, gdy pod palcami wyczuł wieko studni, które nie chciało się podnieść. Macając wokół odkrył, iż Alicja zamknęła studnię na kłódkę. To był druzgocący fakt dla amatorskiego śledztwa Kazimierza. Musi teraz znaleźć dwa klucze ukryte gdzieś na rozległej posesji. Chwilę musiał przetrawić porażkę i gdy już miał zwrócić się na powrót do domu, olśniło go. Alicja tuż po odejściu od studni udała się do stajni. Gdzieś tam mógł spoczywać upragniony klucz do tajemniczej studni. Na drodze do stajni na szczęście nie stał już żaden żywopłot. Kazimierz podążał wprost, wiernie trzymając szlak obok żwirowej ścieżki. Brama do stajni okazała się być zamknięta. Jednak Kazimierz w srebrnym świetle księżyca dostrzegł stojącą obok drabinę, a idąc od strony studni, zauważył również otwarte okno. Minęła dłuższa chwila i Kazimierz chwiejnym krokiem przestawił ociężałą drabinę pod okno. Drabina była nieco za krótka, lecz wykalkulował, iż lekko podskakując uda mu się złapać krawędzi i podciągnąć do okna. Stanął wyprostowany na ostatnim szczeblu. Drabina kołysała się pod jego drżącymi stopami. Wiedział, iż musi podskoczyć tak, by nie zwalić jej na trawę, huk ciężkich uderzających o grunt pali mógłby zbudzić domowników. Zgiął lekko kolana, próbował wyczuć na jaką siłę może sobie pozwolić przy skoku, by nie przechylić za bardzo drabiny. Spojrzał w górę, oceniał, czy ograniczona moc skoku pozwoli mu się chwycić. Porażka mogła oznaczać złamany kręgosłup lub kark. Zdecydował się skoczyć. Chwycił się palcami tak jak planował, wierzgał chaotycznie nogami, próbując się podciągnąć. W końcu wzniósł lekko ciało w górę, przetoczył już jeden łokieć, zaraz drugi, już brzuch stykał się z framugą. Jedna noga stała już na drewnianym podeście po drugiej stronie, już przekładał drugą. Był w środku, zapalił świecę. Druga drabina, by zejść wewnątrz na ziemię, była na szczęście podstawiona pod podest. Zszedł i zaczął szukać klucza. Idąc wzdłuż stajni, słyszał rzężenie śpiących w zagrodach koni. Najwyraźniej one również miały zły sen. Na drugim końcu budynku zobaczył schowek na narzędzia. W framudze nie było drzwi, więc mógł przejść swobodnie. Pośród pił, sierpów, siekier, siodeł i innego oporządzenia, zauważył, że w blasku płomienia błyszczy się wiszący na ścianie klucz. Powrócił do studni. Delikatnie przekręcił zamek kłódki, ta wydała z siebie tylko ciche, metaliczne kliknięcie. Ciężar drewnianej klapy był niczym w porównaniu z masywną drabiną. Odchylił ją swobodnie. Zawiesił przywiązane do liny wiadro między kamiennymi ścianami studni i chwycił za kołowrót. Ten skrzypiał i trzeszczał niemiłosiernie, jednak hałas ten był nie do uniknienia, jeśli Kazimierz chciał wyłowić przedmiot zatopiony tam przez Alicję. Wiadro po pewnym czasie plusnęło o taflę wody, a przy tym echem rozeszło się, iż jego drewniane denko uderzyło o jakiś przedmiot. Kazimierz zanurzył wiadro w nadziei, że ów obiekt wpadnie sam do środka wraz z rwąco wlewającą się wodą. Po ogrodzie ponownie rozległo się skrzypienie kołowrotu. Wiadro pełne wody znalazło się na szczycie studni. Wewnątrz unosił się pożądany przedmiot. Kazimierz pod dotykiem dłoni wyczuł, iż jest to kolejny klucz, szczęściem był on przywiązany do osobliwego talizmanu, który unosił go na wodzie, niczym wędkarski spławik unosi haczyk. Teraz szybko domyślił się, iż na pewno otwiera on biuro Zygmunta. Zagadka była już coraz bliżej rozwiązania. Nim się zwrócił w stronę domu, coś chwyciło go za bark oraz udo i gwałtownie rzuciło na murawę. - Co tu knujesz kundlu? - szeptem wycedził czyjś głos - Oddawaj co ukradłeś, albo rozpruję ci brzuch. - Spokojnie to tylko ja, Kazimierz - księgowy poznał po chwili głos Jegora - w dzbanku w moim pokoju skończyła się woda, nie wiedziałem gdzie znaleźć więcej, a nie chciałem nikogo budzić. Przyszedłem tu do studni, woda tu jest taka chłodna i orzeźwiająca. - Gdzie masz dzbanek? Nie napełnisz go? - Jest środek nocy, jestem jeszcze zaspany, napiję się bezpośrednio z wiadra. - Niczego w studni nie znalazłeś? - A co miałem tam znaleźć? Mam tu w wiadrze tylko wodę. Jeśli chciałeś połowić monety szczęścia, to zły pomysł, one opadają na dno. - Dobra - Jegor zamyślił się na jakiś czas, próbował prawdopodobnie ochłonąć - Idź waść już spać, to nie pora na nocne wędrówki. Ja tu zostanę chwilę, też muszę się napić. - Mam tu klucz od włazu, zamknij go proszę i odnieś go do stajni. Jegor zabrał klucz i nie odezwał się. Gdy Kazimierz szedł w stronę domu, spojrzał za siebie i widział jak stajenny wierci się przy studni i wyraźnie czegoś szuka. To niesamowite, że potrafił zakraść się tak blisko, nie wydając jednocześnie żadnych dźwięków. Kazimierz przybył w dobrym momencie, chwila zwłoki i Halyjczyk mógł zgarnąć zdobycz przed nim. Nie wiedział tylko po co Jegor mógł wychodzić na zewnątrz o tej porze? Czy też szukał tego klucza z premedytacją? A może również nie mógł spać i wyszedł na spacer, przypadkowo go spotykając, a rzucił się na Kazimierza, by czuwać nad bezpieczeństwem domostwa. Kazimierz będąc wewnątrz nie zmierzył od razu do sypialni. Jego celem było dostanie się wpierw do biura i jak najszybsze zabezpieczenie reszty pamiętnika. Klucz w zamku pracował łagodnie, prawie nie robiąc hałasu. Wnętrze pomieszczenia było ciasne, pod ścianami stały wysokie szafy na archiwa, a na środku pięknie zdobione hebanowe biurko. Pierwszym instynktem Kazimierza było zajrzeć do szuflady i nie omylił się. Właśnie tam spoczywały brakujące kartki, które wkrótce poukładają historię plagi w całość. Zabrał je z szelestem i cichym marszem ruszył do pokoju. Odłożył papiery na biurko, wskoczył na pierzynę i przez resztę nocy spał spokojnie. * * * Jakież było zdziwienie Kazimierza, gdy pannica widziana wieczorem u boku Stanisława, okazała się być homunkulusem. Czy wieczorna rozmowa i nocne igraszki były tylko częścią osobliwego koszmaru? Tak próbował sobie to tłumaczyć księgowy. Jej włosy nie były blond, jak zdawało się w wieczornym świetle, lecz śnieżno białe, skórę również miała jak marmur, a oczy jak dwa ametysty. Strój jej elegancją przyćmiewał nawet suknię Alicji. Siedziała przy stole, obok Stanisława, jadła śniadanie jak każdy inny domownik, jedynie jej porcja była nieco mniejsza. Stanisław wyglądał na człowieka wątłego i posępnego. Charakteryzował się wielkiej powagi spojrzeniem, w przerwach między kęsami często wzdychał pod nosem. Kazimierz zauważył, że w jadalni oba tablo na broń strzelecką nie były już puste. - Dzień dobry, nazywam się Kazimierz Rysiewski - księgowy podszedł do Stanisława i uścisnął mu dłoń - pańska siostra zatrudniła mnie na dworze jako księgowego. Wyczekiwałem okazji, by wreszcie pana poznać, bardzo mi miło. - Mi również - krótko odpowiedział Stanisław, po czym na powrót usiadł za stołem. - Waćpan tak dużo czasu spędza na polowaniach, czy nie jest męczące nosić cały dzień tak ciężką broń? - Od tego mam służkę. Stanisław unikał rozmowy z Kazimierzem, reszta śniadania minęła więc w niezręcznej ciszy. Służka powstała raz ze Stanisławem i aż do drzwi nie opuszczała go na krok. Księgowy po śniadaniu nie mógł się doczekać, aż przejrzy nowo znalezione notatki, ekscytacja rozpierała mu pierś. Nie mógł tego zrobić zaraz po przebudzeniu, nie jest się w stanie skupić z pustym żołądkiem. Wrócił pędem do pokoju. Pliczek papierów był skromny, ponownie, niektóre zapiski były ciężkie do odczytania. Znalazł jednak warte uwagi fragmenty. “14 styczeń 16… roku Jestem pod wrażeniem zdolności mego syna. Księgi, które przyniósł jakiś czas temu, okazały się być pełne wiedzy, którą chciał zgłębić. Wkrótce zaprezentował nam efekty swych nauk. Dwoje nowych sług zawitało do naszego dworku, to homunkulusy. Jedzą mniej, nie potrzebują pieniędzy, czasu wolnego, bezwzględnie wykonują nasze polecenia. Stanisław nadzwyczajnie szybko pojmuje tajniki zapisane na tamtych kartkach. Jestem ciekaw jak wkrótce przebije swoje osiągnięcia.“ “23 kwiecień 16… roku Jestem na skraju wykończenia. Plaga nie przechodzi. Prawie całe bydło już padło, a chłopi nie chcą wpuścić nas do wioski. Służba chce się wynieść, boją się plagi. Mówią, że dręczą ich koszmary, nie mogą spać, bo coś ciągle drapie ściany, narzekają na wszechobecny chłód. Mnie również koszmary nie opuściły, ta czarna postać wciąż i wciąż wyżyna krowy. Obawiam się, że robi się ze mną źle, zaczynam słyszeć za uchem dziwne szepty, mino, że nikogo nie ma w pobliżu. Ostatnio cała moja rodzina pojechała do Setypnic, gdy ja zostałem sam w posiadłości, by sporządzić raport finansowy. Przysięgam, że zawsze zamykam wszystkie drzwi, ale gdy wyszedłem z biura, gdy potrzebowałem zajżeć do jednej książki, drzwi do biblioteki były już otwarte. Żadno ze służby nie potrzebuje przecież tam łazić.” Kazimierza przeszedł dreszcz. Jak to możliwe, iż zmarły prawie pół roku temu Zygmunt Behurowicz miał ten sam sen co on? I czy służba też śniła to samo? Senior Behurowiczów popadał w szaleństwo, zupełnie jak teraz jego żona. Mieszkańcy posiadłości ciągle coś przed nim ukrywają. Spożył już śniadanie, ale był głodny wiedzy, czuł, iż między ścianami posiadłości czai się na niego jakaś groza. Zygmunt wspominał już dwa razy o tajemniczych księgach, Kazimierz postanowił więc, iż aby podążyć dalej tropem, powinien on udać się do biblioteki. Stojąc przed drzwiami, z ulgą przekonał się, iż bibliotekę zastał otwartą. W środku ściany wyłożone zostały regałami wznoszącymi się pod sufit, a środek pokoju przecinały dwa kolejne. Wnętrze było dość zakurzone, nikt tu od dawna nie zaglądał, Kazimierz zląkł się, że trafić może na fałszywy trop. Przeglądał pokolei grzbiety mnogich i zakurzonych ksiąg. Szukał raczej takich, które ujawniały się stanem niedawnego użytkowania, poszukiwania te były jednak mało owocne. Absolutnie żadna książka nie pasowała mu do tematyki jakiej poszukiwał. Były tam finanse, ogrodnictwo, rolnictwo, sadownictwo, jeździectwo konne, myślistwo, lecz nic co mogłoby budzić grozę. Drzwi do biblioteki uchyliły się za Kazimierzem. Zaalarmował go cichy skrzyp nienaoliwionych zawiasów. Odwrócił się i ujrzał wchodzącego do środka Stanisława. Młody szlachcic wydawał się zaskoczony, zwrócił na chwilę głowę za swoje plecy i wykonał drobny ruch dłonią, jakby kogoś zatrzymywał. - Pan też lubi czytać? - zapytał Stanisław. - Tak, to w końcu część mojego zawodu, lubię jednak od czasu do czasu pogrzebać w nieco innej tematyce. - Interesuje pana coś konkretnego? Mogę pomóc znaleźć. - Cóż, jeśli można, chciałbym dowiedzieć się czegoś o homunkulusach, wczoraj zobaczyłem je po raz pierwszy w życiu. To niezwykłe jak podobni są do ludzi, a jednocześnie tak różni. - Obawiam się, że nasza rodzina nie ma ksiąg zgłębiających ten temat. - Szkoda, w takim razie poszukam sobie innego zajęcia. Miłego dnia. Kazimierz wiedział, iż szlachcic skłamał, czuł głęboko w kościach, że księgi muszą znajdować się gdzieś na terenie posiadłości. W domu wciąż był pokój, którego nie zwiedził i była to sypialnia Stanisława. Jak się jednak do niej dostać? Mógłby podstawić pod balkon drabinę stojącą przy stajni i wybić okno, lub wyważyć drzwi. Takie działanie jednak zostawiłoby za dużo śladów. Nie był już w stanie nic zdziałać w pojedynkę, potrzebował pomocy, nie mógł tylko poprosić żadnego z domowników. Wtedy go olśniło, Jegor był tu od niedawna, on zdawał się szczerszy od reszty, już raz mu pomógł, teraz więc może spróbować zwrócić się do niego jeszcze raz. W końcu Lechici uważali Halyjczyków za lud mało lojalny i skory do przekupstwa. Spodziewał się znaleźć Jegora w stajni. Gdy wychodził z biblioteki, za progiem stała marmurowa służka. Schodząc po schodach zauważył, że gdy zniknął jej z pola widzenia, ta weszła towarzyszyć Stanisławowi. Stajnia była otwarta, Jegor stał tam i karmił pokolei konie. Zwierzęta te wydawały się być zlęknione bez wyraźnego powodu. Halyjczyk głaskał je troskliwie po karkach i bujnych grzywach, zdawało się to je lekko uspokajać. Odwrócił nagle głowę w stronę Kazimierza, słysząc nadciągające kroki. - Jegorze, jest coś co muszę wyznać, nie mam jednak do kogo się zwrócić i zostajesz mi tylko ty, jako, że obaj pracujemy tu od niedawna. Czy nie śniłeś ostatnio o czarnej postaci wyżynającej krowy? - Co takiego? Skąd ty o tym wiesz? Nikomu o tym nie mówiłem! - Ja również o tym śnię, i nie tylko ja. Spójrz proszę na te notatki sporządzone przez nieboszczyka Zygmunta, on również to widział. Wkrótce coś doprowadziło go do szaleństwa, które dręczy teraz jego żonę. Myślę, że w tym domu dzieje się coś okropnego i potrzebuję twojej pomocy. Nie mogę zaufać Behurowiczom, gdyż oni cały czas ukrywają przedemną kluczowe fakty. - Dobrze, mogę ci pomóc, ale chce coś w zamian. Tak więc czego ode mnie oczekujesz? - Dwóch rzeczy, po pierwsze, musisz zdobyć dla mnie klucz do pokoju Stanisława, wiem, że byliście kiedyś razem na polowaniu. - Tak, to prawda, ceni on sobie moje doświadczenie oraz brak pytań. Udam się dziś na polowanie. Mam w swoim pokoju kawałek gliny, mogę odbić na nim formę klucza, którego tak pragniesz. Będę musiał tylko po wszystkim pojechać do Setypnic, by kowal mógł zrobić porządny odlew. W Behurownikach to niemożliwe, raz, że plaga, dwa, że kojażą już, że pracuję na tym dworze, a stąd nikogo nie wpuszczają do wioski. - Niech będzie. Chciałbym też, abyś poprosił kogoś, by przybuł tu z pomocą. Czy mógłbyś wezwać tę wiedźmę, o której wspominałeś? - Nie, mieszka zbyt daleko. Nawet jeśli do niej dotrę, może mi odmówić, ona pomaga tylko swoim okolicznym wioskom. Jednak skoro i tak mam już jechać do Setypnic, mogę poprosić tamtejszych kapłanów Swaroga o przybycie. Daj mi jednak te zapiski, mogą chcieć poznać zagrożenie nim się zdecydują. - W porządku, czego więc chcesz w zamian za pomoc? - Pokryj koszty za kowala i zmarnowany dzień pracy, a także oddaj mi klucz do biura. Wiem że go wyłowiłeś wtedy w nocy i lepiej nie wymiguj się. Sam go ci odbiorę jeśli będę musiał, a wtedy może to nie być jedyna rzecz jaką stracisz. - Zgoda, dam ci go, gdy wykonasz zadanie. - W takim razie udam się już do swojego pokoju. Powrócę późnym wieczorem. Śledztwo zdawało się iść do przodu dużymi krokami. Teraz jednak dla Kazimierza nastąpił czas na odpoczynek. Póki Jegor nie wróci z nowo wytopionym kluczem, miał związane ręce. Udał się więc do ogrodu, by zrelaksować się na ławce wśród mnogich barw kwiecia. Na miejscu zastał pracującą Alicję w towarzystwie dwóch homunkulusów. Obserwował przez chwilę, jak cała ta trójka zbiera winogrona. Obaj słudzy poruszali się niby jak ludzie, lecz nie dało się nie spostrzec ich pewnej mechaniczności. To sprawiało, że Kazimierz czuł się nieswojo w ich towarzystwie. - Użyczyć może pannie dodatkowej pary rąk? - zapytał po czasie, chcąc się bliżej przyjrzeć. - Jeśliś waćpan tak łaskaw, to poproszę. Tam za ogrodem, w tych domkach kiedyś mieszkali nasi pracownicy. Zbierali winogrona, opiekowali się stajnią, stróżował wokół murów. Wystraszyli się plagi i uciekli, teraz te winogrona muszę zbierać sama. Zbierali maleńkie owoce do obszernych wiader. Kazimierz przyglądał się umięśnonym ciałom sług, był pewien, iż ścisk ich pięści mógł z łatwością skruszyć ludzkie kości. Teraz jednak albinosi obchodzili się z miękkimi owocami z należytą delikatnością. Podczas pracy do ich uszu dobiegł huk. Chaotyczne wrzaski zanosiły się zza drzwi domu. Cała czwrórka pobiegła do drzwi sprawdzić co się dzieje. W korytarzu chwiała się Zbigniewa, w jej dłoni znajdowała się dymiąca lufa krócicy. W drugiej dłoni dzierżyła nadziak, którym szaleńczo machała wokół, robiąc przy tym dziury w ścianach. W pewnym momencie szerokim zamachem stronciła portret swego męża, doszczętnie rozbijają drewnianą ramę obrazu. Sapała i charczała, a piana toczyła się jej z ust. - Szybko, złapcie ją! Uspokójcie! - krzyczała Alicja do albinosów - Jegor! Jegor choć, pomóż mi! Szybko! - Nie ma tu Jegora. Posłałem go do miasta. - Co takiego? Albinosi chwycili za bułaty wiszące między obrazami. Parowali płazami niezgrabne uderzenia młota Zbigniewy, przysuwając się coraz bliżej kobiety. - Wychodzi na to, że muszę się zdradzić. Czytałem pamiętnik ojca waćpanny, w tym domu dzieje się coś straszliwego, posłałem po pomoc. - Jak pan mógł! Renoma naszej rodziny… Ca-cała fortuna… Nikt nie może o tym wiedzieć! Słudzy wytrącili nadziak z rąk Zbigniewy kołowym ruchem szabli, napierając na dziób kolca. W mocnym uścisku złapali ją za ramiona. - Zaprowadźcie ją do sypialni i podajcie zioła nasenne. - W tym domu wszyscy pokolei tracą rozum, ludzie cierpiął na koszmary, zwierzęta chorują i umierają. To nie jest zwykła plaga. Czemu waćpanna to ukrywa? - Dobrze, wszystko wyjaśnię - głos Alicji łamał się, dziewczyna nie mogła już powstrzymać płaczu - pójdźmy proszę tylko do mojego pokoju. Tam czuję się bezpiecznie. Siedzieli razem na krawędzi łóżka. Łzy spływały mozolnie po policzkach Alicji. Kazimierz podał jej swoją chustę, by mogła przetrzeć twarz i wyglądać jak godna swego stanu kobieta. Młoda szlachcianka powstała i podeszła do komody przy przeciwległej ścianie. Wyciągnęła stamtąd pomięty świstek papieru i trzymała go kurczowo w drżących dłoniach. Wróciła na swoje miejsce na krawędzi łóżka i poczęła mówi uspokoiwszy się. - Zawsze byliśmy szanowaną rodziną, wiodło nam się wspaniale. Patrzyłam zawsze z dumą na portrety mych dziadków i babć, z myślą, że kiedyś będę mogła się porównać do ich wielkości. Chciałam, żeby i moi potomkowie spoglądali tak kiedyś na mój portret, gdy odejdę już na Bezkresną Polanę Welesa. Jednak ta sielanka już dawno się skończyła. Nadeszła ta osobliwa plaga i mój ojciec… Musiałam się zająć gospodarstwem, Staszek się do tego nie nadaje. Nie mówiłam nic, gdyż chciałam chronić renomę naszego rodu. Nie chciałam być wyszydzana, nie chciałam odstraszać nowych pracowników, takich jak pan. Kto by chciał odwiedzać, a tym bardziej pracować w miejscu, które doprowadziło gospodarzy do szaleństwa. Przywiązałam do kluczy biurowych mały talizman, kupiony na buduńskim bazarku, licząc, że w jakiś sposób poprawi on sytuację, nic takiego się jednak nie stało. Gdybym wezwała kapłanów, rozeszłyby się plotki o duchach, nawiedzeniach i innych takich. Już wystarczy, że w Behurownikach nazwali nasz dom ‘domem czarta’. Chłopi wierzą, iż w naszych włościach czai się zło i nie wpuszczają nas do wioski, goniąc wszystkich domowników widłami, kosami, siekierami i sierpami - Alicja zamknęła oczy i zamilkła na chwilę. Drobnymi dłońmi wręczyła pomięty papier do rąk księgowego - To jest ostatni list mego ojca. Czytam go co wieczór i co wieczór cicho szlocham mocząc łzami poduszkę. Proszę, niech go pan przeczyta, jeśli chce pan poznać całą jego historię. “29 kwiecień 16… roku Alicjo, Stanisławie, Zbigniewo. Przepraszam. Piszę ten list w chwilowym przebłysku świadomości. Wiem, że ta chwila nie potrwa długo, więc chcę wyjaśnić jak najwięcej mogę. Szept, który słyszałem od tak długiego czasu, zrozumiałem niedawno jego mowę. On do mego ucha wrzucał komendy, bym krzywdził tych, którzy najbliżej są mojego serca. Wiem, że wkrótce nie będę już zdolny się wstanie powstrzymać. Dlatego dla waszego dobra postanowiłem zakończyć swój żywot. Moje ciało znajdziecie na strychu, wiszęce na zaciśniętej wokół szyji pętli. Jeszcze raz przepraszam, że próbowałem was skrzywdzić. Zawsze byliście dla mnie najcenniejsi. Żegnajcie. Zygmunt Behurowicz” Kazimierz skończył przemierzać oczami list. Do całości układanki brakowało tylko jednego, przyczyny, od której wszystko się zaczęło. Oddał list do rąk Alicji, nabrał powietrza do płuc i zapytał wprost. - Muszę się dostać do sypialni twojego brata, aby poznać przyczynę tego szaleństwa. Czy od teraz nie staniesz już mi na przeszkodzie? Alicja lekko drgnęła głową w twierdzącym geście. Ich rozmowę przerwał jednak nagły huk. Raptownie podnieśli się z łóżka i wybiegli z pokoju. Rozwierając szeroko drzwi, wparowali do sypialni Zbigniewy. Ta leżała teraz na podłodze, z dziurą na potylicy. Ściany, sufit i podłoga ubabrane były w krwi, a obok ciała kobiety, leżała krócica z dymiącą jeszcze lufą. * * * Runo szeleściło pod stopami. Między konarami panował półmrok. Jegor powoli osuwał dłońmi gałęzie sprzed swoich oczu. Prowadził Stanisława tropem jelenia. Kopyta odciśnięte były głęboko w ziemi, to musiał być okaz imponujących rozmiarów. Cała trójka szła niemal bezgłośnie, tylko służka na tyłach marszu robiła nieco więcej hałasu. Jegor wciąż zaprzątał sobie głowę, jak wykraść Stanisławowi klucz. Ciągła obecność homunkulusa nie dawała mu sposobności na kradzież kieszonkową. Jej ametystowe oczy zdawały się dokładnie rejestrować każdy jego ruch. Zatrzymał się nagle, zniżył nieco jedną gałąź i gestem ręki kazał spojrzeć Stanisławowi przez szparę liściach. W niewielkiej odległości od nich stał megalocerus, olbrzymi jeleniowaty. Stanisławowi zaświeciły się oczy, wznósł arkebuz i chciał wypalić, jednak Jegor położył dłoń na grzbiecie lufy i powoli ją opuszczał. - Nie tego, to święte zwierzę. Niewiele z nich mieszka jeszcze w puszczach. Dłoń Jegora znalazła się w pobliżu torby szlachcica. Przelotnie spojrzał na służkę, a ta jak zahipnotyzowana wpaytrywała się w ogromne zwierzę. Płynnym ruchem dłoni, niczym łeb pełzającego węża, Jegor wsunął palce do środka torby. Siedzieli w gęstwinie, z ograniczoną widocznością, nawet sokół nie dostrzegłby nic podejrzanego. Wymacał coś, co przypominało metalowy pierścień. Delikatnie unosił go oplatając palcami. W swojej torbie miał już przygotowaną grudkę gliny, przycisnął do niej przedmiot, opierając ją o swoje udo. Starał się nie zdejmować wzroku z twarzy Stanisława, aby ten również nie zwrócił od niego wzroku w niewłaściwym kierunku. Umieścił przedmiot z powrotem do torby i wycofał dłoń. Olbrzymi jeleń w tym czasie maszerował powoli w stronę gęstego poszycia i zniknął nieświadomy wzroku młodego myśliwego. Cała trójka wyszła z między gałęzi i przystanęła na skromnym kawałku pustej połaci trawy. - Czy dalej na wschód bory są równie gęste co tu Jegorze? - zapytał niespodziewanie Stanisław. - Nie - odpowiedział Jegor - tereny leśne są głównie na zachodzie stepu. Im dalej na wschód, tym coraz bardziej rzedną, a na terenach w pełni dzikich trudno jest trafić na większe skupisko drzew. - Rozumiem, pewnie tak wyglądają Bezkresne Łąki, jak ten szeroki step. - Myślę, że mniej tam jest rozlanej krwi - zadumał się na chwilę - Cóż trop wskazał mi zwierzynę, na której ręki podnieść zabronili mi bogowie. Będą już powracał do posiadłości. Szczęśliwych łowów paniczu. I zniknął w gęstwinie, z której wyszli. Maszerował jeszcze przez jakiś czas miarowym krokiem w stronę dworka, a gdy ustalił, iż znajduje się na odległości, z której nikt go nie posłyszy, skręcił na zachód. Poruszał truchtem przez kilkanaście minut, po czym zatrzymał się, zebrał chrust i rozpalił ognisko. Z kilku patyków ułożył coś na wzór rusztu, na którym położył grudkę gliny z odbitką. Na szczęście forma wyszła dobrej jakości, musiał ją tylko wysuszyć, by nie zdeformowała się podczas drogi do miasta. Siedział nad ogniskiem około pół godziny. Po tym czasie zabrał utwardzony kawałek formy do odlewu, zatarł ślady i ruszył dalej na zachód. Wybiegł z między drzew. Przed jego oczami wznosiły się Behurowniki. Nie chciał się narażać na wzrok mieszkańców, próbował więc niepostrzeżenie obejść wioskę i porwać jakiegoś wierzchowca. Omiatał wzrokiem obrzeża osady, jednak żaden koń nie pasł się w pobliżu. Spostrzegł jednak podłużny budynek, który w jego mniemaniu mógł być stajnią. Zbliżał się więc do zabudowań w pośpiechu. Chłopi wykosili już wysokie trawy oplatające wioskę, nie miał się więc jak schować. Najlepiej więc było oprzeć się plecami o jakąś ścianę. Na jego nieszczęście zza rogu domniemanej stajni wyszedł starszy mężczyzna, ten od razu spostrzegł Halyjczyka i stanął jak skamieniały. - Ejże ty! Wracaj do domu czorta łajdaku! Nie chcem tu takich… - Milcz - Jegor już dawno nauczył się na własnej skórze, że najlepszym środkiem perswazji, jest lufa wycelowana rozmówcy prosto w pierś. Tak więc uniósł na rękach przewieszony przez plecy arkebuz i rzekł - Siodłaj mi konia. Starzec usłuchał. Weszli we dwójkę do środka budynku. Tam Jegor spojrzał na zwierzęta, wszystkie wyglądały na wymarniałe i niedożywione, niespokojnie kręciły łbami. Plaga dotkliwie odbiła się na ich zdrowiu. Podszedł na koniec budynku, a koń w tamtejszej zagrodzie powitał go radosnym parsknięciem. Wyglądał na młodszego i zdrowszego od reszty, tego wybrał Jegor. Starzec przygotował rumaka do podróży. Halyjczyk wskakując mu na grzbiet zwórcił głowę do starca. - Zwrócę go przed zachodem - po czym pognał drogą w stronę Setypnic. Wznoszące się masywne mury sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych do rozmiarów samego miasta. Jegor przejechał przez bramę i wynajął miejsce dla konia w pobliskiej stajni. Przechadzając się ulicami, oglądał otaczającą go architekturę. Na stepie rzadko miał okazję odwiedzać większe skupiska ludzkie. Budynki były bogato ozdobione w rozmaite festony, fryzy i płaskorzeźby, choć widać było wyraźnie, iż owe zabudowania nadgryzione zostały już przez ząb czasu. Najbardziej bogactwem wyróżniał się z nich ratusz, znajdujący się na głównym placu. Dorównywać mu mogła jedynie świątynia. Rozglądał się po straganach i lokalach, nie było ich zbyt wiele i większość oferowała raczej usługi spożywcze, mało kto sprzedawał towary luksusowe. Usłyszał metaliczny szczęk, gdy kroczył w pobliżu piekarni. Za zaułkiem zauważył małą kuźnię z której wylatywały dźwięki intensywnej pracy. Wszedł do środka. Przy kowadle pracował mężczyzna, którego dłonie wyglądały jak obuchy młota. Ten początkowo nie zauważył klienta, będą w całości pochłonięty pracą nad podkowami. Iskry leciały mu spod pięści trzymającej krótki, masywny obuch. - Czego trzeba? - rzucił szybko kowal orientując się, że nie jest już sam w pomieszczeniu. - Potrzebuję wykonać odlewy z tych dwóch form - Jegor wyjął dwa kawałki zaschniętej gliny. - To klucze? - Tak, potrzebuję zapasowych dla małżonki. - No dobrze, mogę je odlać. Przyjdźć pan tak jakoś mniej więcej, gdy obrzęd skończy się w świątyni. Jegor podziękował i wyszedł, wrócił na rynek. Miarowym krokiem zmierzał w stronę świątyni, która tworzyła jedną ze ścian okalających plac główny. Ze wszystkich konstrukcji była ona najwyższa, a na szczycie jej wieży wkrótce zakołysać się miał dzwon. Podchodząc bliżej, uchylił ciężką dębową bramę i znalazł się w środku. Wnętrze było jeszcze ciemne. Czuć było woń palonych knotów i tylko drobne skry majaczyły w oddali. W ich okolicy, za ołtarzem widział krzątającego się kapłana, będącego już w podeszłym wieku i ubranego w ceremonialną tunikę. Zapalał on po kolei ustawione świece, teraz zmierzał również rozniecić światło wzdłuż kolumn i wtedy zobaczył stojącego u wejścia gościa. Odłożył swoją świecę i przyspieszył kroku. - Obrzęd jeszcze się nie zaczął, proszę jeszcze chwilkę zaczekać. - Przybyłem w innej sprawie. Jestem stajennym na dworze Behurowiczów, przyszedłem prosić o kapłańską pomoc. Proszę spojrzeć na ten pamiętnik zmarłego Zygmunta. - Cóż to? Behurowicze, zasłużony to ród, wiele poczynili dla rozwoju miasta - kapłan spojrzał na przywiezione notatki - Wygląda to poważnie, chodźmy do mojej kwatery, tam porozmawiamy. Jegor podążył za kapłanem. Weszli za drzwi stojące za ołtarzem, podążali długim korytarzem, który w pewnym momencie skręcał w prawo. Doszli do sektora kwater kapłanów. Duży salon mieścił w sobie kilka par drzwi, a jedne z nich prowadziły do skromnej sypialni starszego kapłana. Usiedli przed małym okrągłym stoliczkiem, kapłan zaczytywał się w zapiski Zygmunta i stwierdził ponuro. - Nie wiem, czy jestem w stanie jakkolwiek pomóc, to wychodzi poza mój zakres zdolności. Sprawa wygląda jakby potrzebowała ingerencji specjalisty. Znam jednak człowieka, który mógłby pomóc, to niejaki Albrecht z Teutonii Wschodniej, wyznawca Wotana, jednak nim przybędzie minąć może nawet kilka tygodni. - Obawiam się, że mój zleceniodawca nie będzie chciał tak długo czekać. Ale cóż, w porządku, będę musiał zanieść tę informację z powrotem. Na pewno nie ma nikogo innego w pobliżu? - Przykro mi, nie. Czas już na mnie, dzwony na obrzęd już biją, wierni się pewno zbierają. Dzwon rzeczywiście już bił. Dwójka mężczyzn powstała od stołu, kapłan skierował się na powrót w stronę ołtarza, Jegor natomiast poszukał tylnego wyjścia. Nie widziało mu się ani przepychać przez tłum szturmujący świątynną bramę, ani zostawać w środku na obrzęd. Postanowił wolnym krokiem skierować się już po odbiór odlewów. Podwórze posiadłości Behurowiczów skąpało się w ciepłych promieniach wieczornego Słońca. Jegor wracał przez las główną drogą, wprost do żelaznej bramy. Zdziwił się niemało, gdy zobaczył przed domem zwęglony stos, opleciony gasnącymi płomieniami, Kazimierz i Alicja stali obok niego. Dym buchał jeszcze gęsto. Kobieta osunęła się na ziemię z płaczem, Kazimierz podniósł ją i spojrzał na zbliżającego się Jegora. - Co tu się dzieje? - spytał zdezorientowany Halyjczyk. - To pani Zbigniewa - odpowiedział księgowy. - Welesie… - Udało ci się? - Proszę, oto klucz - Jegor spojrzał się chwilowo na Alicję i wrócił wzrokiem do Kazimierza - Zapłacisz mi później. - A co z pomocą? Czemu jesteś tu sam? Miałeś kogoś sprowadzić! - Kapłani odmówili pomocy, musisz radzić sobie sam. Dopiero za kilka tygodni może przyjechać niejaki Abrecht. - Nie mogę tyle zwlekać, musimy działać już teraz. Pójdź ze mną do pokoju Stanisława, będziesz wypatrywał przez okno, czy panicz nie wraca z lasu. Ty panno Alicjo, zostań tu. Jeśli Stanisław zobaczy cię zapłakaną, kupi to nam trochę czasu na ucieczkę. Chodźmy. - Zakończcie to, niech ten koszmar się już skończy - wymamrotała Alicja. Po przekroczeniu progu Jegor poprosił Kazimierza o obiecany klucz i zapłatę, najwyraźniej nie chciał, by wymianę widziała Alicja. Weszli na górę. Kazimierz obejrzał klucz wykonany przez Jegora, nie była to piękna, finezyjna robota, ale najważniejsze, by działał. Umieścił klucz w zamku i przekręcił go. Coś metalicznie zaklekotało i drzwi do sypialni Stanisława stanęły otworem. Wnętrze było ciemne. Ciężkie kotary zasłaniały dopływ światła z okien i balkonu. Jegor podszedł do nich i wpuścił do pokoju promienie Słońca. Kazimierzowi zakręciło się w głowie, nagły błysk światła oślepił go na chwilę, lecz jego wzrok się po czasie przyzwyczaił i ujrzał, że ściany i podłoga pokoju wymalowane były symbolami, których nie potrafił pojąć ograniczonym, ludzkim umysłem. Nakreślone kręgi, kwadraty magiczne, starożytne pieczęcie królów-magów. Nie był w stanie zidentyfikować substancji, jakimi były nałożone. Pod ścianami pokoju stały łóżko, szafa, biurko i mała, prywatna biblioteczka. Wśród ksiąg leżących na półkach, leżały trzy stare, oprawione w skórę, których grzbiety nie zdradzały tytułów. Bliższa inspekcja Kazimierza wykazała, że każda z ksiąg to trzytomowy grymuar. Księgowy zajrzał do szuflady biurka. W środku znalazł stary pamiętnik Stanisława. To mógł być ostatni brakujący element historii rodu Behurowiczów. “20 styczeń 16… roku Test przebiegł pomyślnie. Zarówno pierwszy jak i drugi homunkulus powstały bez komplikacji. Ich ciała są perfekcyjnie urzeźbione i błyskawicznie reagują na moje komendy. Jedynie jak dotąd nie udało mi się rozwiązać problemu z niedoborem pigmentu, ale wierzę, że będę pierwszym, który tego dokona. Mimo wszystko ojciec jest zadowolony. Jednak dla mnie to zaledwie początek, nigdy nie zadowoliłbym się pustymi kukłami. Teraz, gdy nabrałem już pewności w zdolności jakie posiadam, mogę zająć się moim prawdziwym zadaniem. Wystarczy tylko, że podczas kształtowa naczynia otworzę małą szczelinę, a przepływ energii zrobi wszystko za mnie. To będzie prawdziwy przełom w dziedzinie alchemii. Już nigdy nie będę musiał być sam.” Takim wpisem kończył się pamiętnik Stanisława. Kazimierz odłożył zapiski do szuflady i zajrzał jeszcze do szafeczki pod nią. Był tam drugi dziennik, ten utrzymany był w nieco lepszym stanie. Na jego wierzchu widniało imię ‘Zofia’. “26 styczeń 16… roku Widziałam jak Staś prowadzi wieczorami swój pamiętnik, więc i ja spróbuję. Wielce jestem wdzięczna Stasiowi za to co dla mnie zrobił. Nie potrafię opisać uczucia, gdy pierwszy raz postawił przede mną lustro, a ja poznałam w nim własne odbicie. Czułam na skórze powiew mrozu i ciepło promieni Słońca, gdy stałam z nim na balkonie. A gdy spojrzeliśmy na siebie, czułam i ciepło wewnątrz siebie. Jedyne co mi się nie podoba, to, że musimy wychodzić w głąb lasu, by otwarcie ze sobą porozmawiać. Nie możemy jeszcze ujawnić mojego istnienia, nikt z domowników nie zrozumie dokonań Stasia. Staś mówi mi, że mamy jeszcze wiele do poprawy nim ogłosimy się światu. Czuję, że to co jest wewnątrz mnie jest niebezpieczne, z całych sił staram się to utrzymać na miejscu.” - Stanisław wraca - rzucił nagle Jegor. Halyjczyk poczekał, aż Stanisław podejdzie do klęczącej na zewnątrz siostry i skupi wzrok na niej. Delikatnie zasuwał kotary okien, a w między czasie Kazimierz chował pamiętnik do szafki biurka. W sypialni znów zapanowała ciemność. Księgowy złapał za leżące na biblioteczce grymuary i wyszedł z towarzyszem z pokoju. Zamknęli za sobą drzwi i rozeszli się. Jegor udał się od razu do biura Zygmunta, zamykając się wewnątrz. Kazimierz ruszył do swojej sypialni, by w spokoju przestudiować znalezione grymuary. Korzystając z chwili samotności, kartkował nad biurkem zawartość ksiąg, szukał rozdziałów o czartach i homunkulusach. Jeden rozdział poświęcony homunkukusom znalazł się w pierwszym tomie ksiąg, z kolei czartom i innym pomiotom poświęcone było większość tomu trzeciego. “Homunkususy są istotami pseudo-ludzkimi, dzielą z ludźmi anatomię i część fizjologii. Różni ich proces metabolizmu. [...] Czarty jako istoty w gruncie niematerialne potrzebują naczynia, które zakotwiczy je w świecie msterialnym. Naczynia te mogą objawiać się w formie przedmiotów o długiej historii lub większych zwierząt, rzadziej upatrują sobie człowieka, jako że wewnątrz walczyć o miejsce muszą z duszą ludzką. Czarty posiadają jednak upodobanie do obierania homunkulusów jako naczynia, jest tak ponieważ prezentują one ludzką formę, a jednocześnie nie są one okupowane przez żadną duszę, z którą musiałyby rywalizować o miejsce. [...] Aby wygnać czarta z ciała należy wykonać stosowną pieczęć (poniżej znajdował się piktogram) i wezwać imiona trzech potężnych bogów, by swemi ogniem, magią i błyskawicą przegnali ciemną istotę.” Informacje zawarte w księdze podpowiadały mu następny krok. Wyjął z biurka kilka pustych kartek i nakreślił pieczęcie, po trzy dla siebie, Jegora i Alicji. Wyszukał jeszcze w księdze symbol ochronny, wyciągnął z szafy jeden ze swoich bardziej zniszczonych żupanów i naniósł symbol atramentem na tkaninę. Zamierzał założyć ten strój nadchodzącej nocy. Tymczasem zszedł na dół na kolację. Jegor siedział wyraźnie nerwowy, tak jakby coś nie poszło po jego myśli. Alicja wciąż cicho łkała i nie miała apetytu, wcześniejszy obiad również nie tknęła. Natomiast Stanisław siedział i nie odzywał się, po jego mimice i mowie ciała można jednak było zgadnąć, że jest mocno spięty. Wszyscy wyczuwali, iż wydarzenia tej nocy będą pamiętliwe. Była północ. Wilcze wycie niesione przez nocne niebo, wydawało się być krzykiem w agonii. Kazimierz i Jegor siedzieli z Alicją w jej sypialni. Księgowy ubrał już swój naznaczony żupan, Jegor ubrał poszarpaną koszulę, a Alicja stare, pożółkłe giezło, księgowy naznaczył również i ich odzież. Każdy chwycił pod pachę jeden tom grymuaru, w którym schowane zostały pieczęcie przeznaczone do banicji demona. Jegor na wszelki wypadek u pasa zapiął również jeden z mnogich bułatów, które wisiały na ścianach posesji. Alicja przywołała do siebie dwóch służących, których także wyposażyła w buduńskie szable. To był czas ostatecznego skonfrontowania Stanisława z zastanymi faktami. Nim wyszli na korytarz spojrzeli jeszcze ostatni raz na siebie. - Modlisz się czasem do bogów Jegorze? - Co? Czemu pytasz? - Ja chyba już w nich zwątpiłem. - Hmm - mruknął Jegor i zamyślił się na chwilę - myślę, że nie powinieneś wątpić w bogów, lecz w ich ziemskich przedstawicieli. Oni jak każdy inny człowiek mają własne interesy. Wiem, że masz żal, że kapłan nie chciał nam pomóc, lecz pamiętaj, że oni są wybierani na te stanowisko przez samych siebie, nie przez bogów. Gdy ludzie za bardzo powierzają swoją wiarę w ziemskich przedstawicieli, wiara przestaje pełnić swoją funkcję. Proste nauki stają się ścisłymi zasadami, zanika silna, emocjonalna więź, a pojawia się kolejny pusty obowiązek do wypełnienia. Jeżeli prawdziwie wyznajesz bogów, sam powinieneś wiedzieć kiedy i jak się do nich zwrócić, a wtedy będą ci prawdziwie wdzięczni. - Może i masz rację. Poproszę w takim razie Dolę o sprzyjający naszemu powodzeniu los. - Pomodlę się do Swaroga, by rozświetlił nam drogę do przyszłości - dodała od siebie Alicja. - Uczczę Welesa, by puścił nas na Bezkresne Łąki jeśli polegniemy - ponuro westchnął Jegor. Podeszli po cichu do drzwi Stanisława. Kazimierz zamierzał włożyć klucz do zamka i otworzyć drzwi, lecz powstrzymał się na chwilę. Zza desek drzwi przebijały się dwa ciche głosy. Ani Stanisław, ani homunkulus jeszcze nie spali. - Czuję to, dziś przyjdą po mnie. - Wszystko jest w porządku, nic ci nie grozi. - Proszę, nie mów tak. Sam w to przecież nie wierzysz. Księgi zniknęły, ktoś z pewnością buszował w naszych pamiętnikach. Oni już wszystko wiedzą. - Możemy stąd jeszcze razem odejść. - Gdzie? W każdym mieście aresztują cię i zabiją, jeśli tylko mnie zobaczą. - Odejdźmy do jakiejś małej wioski gdzieś na wschodzie. - Nie ma dla mnie nigdzie miejsca, jestem wynaturzeniem. Przynoszę tylko ból tym, którzy są wokół mnie. - Nie mów tak, przecież wiesz, że ja… - Stasiu, boję się. - O nic się nie musisz martwić. Ja wszystkim się zajmę. - Obejmij mnie. Drzwi otworzyły się. Pięć postaci weszło do pokoju Stanisława. Dwójka na przeciwko trzymała się blisko, stykając czule ciałami. Alicja chwiejnym krokiem wystąpiła przed szereg i patrzyła na brata otępiale. Nie mogła zebrać w sobie myśli, w końcu jednak przemówiła jąkającym się głosem. - Staszku, braciszku, czy możesz mi proszę wyjaśnić co tu się dzieje? Czemu ona potrafi mówić? Kim ona jest? - Tak, myślę, że to najwyższy czas. Wszyscy zasługują na wyjaśnienia - spojrzał na kobietę w swych objęciach - To jest Zofia, ta upragniona. Moja ukochana. Dobrze wiesz siostro jakie oczekiwania zawiesił na mnie nasz ojciec. Dziękuję ci, że przejęłaś połowę z tego brzmienia. Jednak wciąż doskwierała mi samotność. Nikt nas tu nie odwiedzał. Mimo fortuny, wszystkie miastowe panny bały się zamieszkać tu, na granicy berła królewskiego. Nie jestem dobrym mówcą, ani szermierzem, ani gospodarzem. Za wątły na żołnierza, wolę spędzać czas na czytaniu i obcowaniu z naturą, żadnej więc nie potrafiłem sobą zainteresować i przekonać, że to miejsce nie jest tak złe do życia. Serce gorzało mi jakby smagane było cierniami. Cóż więc mogłem zrobić, gdy tak łapczywie pragnąłem czułości? Na te księgi, jakie teraz dzierżycie, natrafiłem zupełnie przypadkiem u buduńskiego handlarza rupieciami. Nie wiedziałem wtedy, że zawierają prawdziwą tajemną wiedzę. Kupiłem je wtedy, gdyż wydawały mi się po prostu egzotyczne. Wkrótce jednak poznałem się dokładnie z jej zawartością i udało mi się stwierdzić, iż jest ona autentyczna. Wstąpił we mnie wtedy cienki promyk nadziei. Gdy stworzyłem pierwszych dwoje sług, spostrzegłem jak puste są to istoty, nie mają w sobie nic ludzkiego, prócz powłoki. Jednak dalsze zgłębianie grymuarów otworzyło mi nowe możliwości. Jeśli mogłem ukształtować ciało, to co stało mi na przeszkodzie, by ukształtować również i duszę. Jedyne co potrzebowałem to źródła energii, którą mógłbym wtłoczyć. - Jednak źródło którego użyłeś to demon, który zasiewa szaleństwo w ludzkich umysłach i posila się energią życiową zwierząt - wygarnął mu Kazimierz - Jesteś zwykłym szaleńcem, nie masz nawet pewności, czy ta… istota tobą po prostu nie manipuluje, by móc bez przeszkód siać terror. - Nie! Jeśli jeszcze trochę poćwiczymy, nauczymy się ujarzmiać jego naturę. Udało mi się go częściowo uśpić, dzięki czemu Zofia ma własną wolę, niezależną od niego. - Na to jest już za późno, twoi rodzice pomarli, pozbawiłeś wiele rodzin w wiosce źródła dochodu i pożywienia, zwierzęta cierpią katusze. To nie może dłużej trwać. - Nie odbierzecie mi jej! - Stanisław odepchnął w tył Zofię, wyciągnął spod koszuli nocnej krócicę swojej matki, wycelował pistoletem w pierś kazimierza i odciągnął kurek. - Dość tego Stasiu! - Zofia stanęła nagle przed Stanisławem, na linii strzału broni i spojrzała mu głęboko w oczy - Stąd nie ma już innego wyjścia, oni mają rację. Powinnam to zakończyć nim moja obecność sprawi więcej chaosu. Nie powinnam żyć kosztem cudzych istnień, mimo, że sprawiasz, że moje krótkie życie jest tak piękne. Zofia położyła dłoń na grzbiecie lufy, opuszczając ją. Wyjęła krócicę z ręki Stanisława, podeszła do piątki stojącej przed drzwiami i złożyła im broń. Jegor odebrał pistolet i zluzował delikatnie kurek. Dwójka homunkulusów podeszła do Stanisława i odsunęła go pod balkon, a reszta zabrała się do inkantacji zaklęcia. Zofia ułożyła się na podłodze, z kartką z naniesioną pieczęcią na czole. Kazimierz otworzył księgę. Stanisław chciał się do niej zbliżyć, lecz homunkulusy zatrzymały go łapiąc za jego ramiona. - Zosiu… - jęknął cicho szlachcic. - Na ogień Swaroga, na światło jego płomienia i iskry z jego kuźni, wyrzecz się ciała, w którym składasz sobie gniazdo. Niech żar jego zwęgli cię jeśli mnie nie usłuchasz. Powróć do krainy, do których Weles cię odegnał, zasiadając na tronie podziemi. Nie masz tu miejsca na ludzkiej ziemi pod niebem gromowładnego. Niech topór Peruna zetnie twój łeb, a gromy porażą twe członki. Leżąca na podłodze Zofia zaczęła konwulsyjnie drgać. Powstała na kolana i skulona zaczęła wymiotować czarną mazią. Wtedy homunkulusy wykrzywiły swe twarze w bolesne grymasy, ich rubinowe oczy zapłonęły nienawiścią i sztywnymi, niezgrabnymi ruchami sięgnęły po szable. Stanisław próbował od nich odskoczyć, jednak podczas ucieczki, jeden ze sług zamachnął się szablą, przecinając wzdłuż plecy młodego szlachcica, a ten padł na ziemię nieruchomy z głuchym tąpnięciem. Alicja stała jak skamieniała, drugi ze sług rzucił się niespodziewanie na nią. Wtedy poczuła ostre szarpnięcie i znalazła się mgnieniu oka na podłodze za drzwiami. To Jegor, poskąpił delikatności, zabrał ją spod nadciągającego niczym gilotyna ostrza. Kazimierz susem zbliżył się do Alicji, podniósł ją na nogi. - Kryjcie się głupcy! - wrzasnął Jegor, że aż uszy bolały. Albinosy rzuciły się teraz na Halyjczyka. Ten chwycił za rękojeść szabli i płynnym, zgrabnym ruchem wyciągnął ją z pochwy, parując jednocześnie pierwsze nadchodzące cięcie. Kazimierz i Alicja uciekli do pokoju księgowego, zamyjając drzwi na klucz. Jegor w tym czasie zauważył, że albinosy próbują go okrążyć, stanął więc za próg drzwi. Dzięki temu musiał walczyć tylko z jednym homunkulusem na raz, gdyż próg był za ciasny dla dwóch umięśnionych ciał. Przeciwnik ograniczyć się również musiał głównie do pchnięć. Sztych szabli albinosa nadchodził z dużą włożoną w niego siłą, odbijanie go było męczące dla ramienia Jegora. Na szczęście kompromisowały to braki w sztuce szermierki, wyprowadzane ataki były dla Halyjczyja szybkie, ale bardzo przewidywalne. W końcu Jegor prześlizgnął ostrze szabli po ostrzu przeciwnika tak, że jego głownia znalazła się za sztychem przeciwnika. Płazem uderzył mocno w płaz, a bułat homunkulusa wbił się ostrzem głęboko w drewnianą framugę drzwi, a szybkie pchnięcie Jegora w brzuch zwaliło homunkulusa z nóg. Drugi homunkulus podskoczył do Jegora i nawałnicą pchnięć zepchnął go w tył na korytarz. Tam było więcej przestrzeni na wyprowadzanie cięć, jednak to było zgubą albinosa. Jego wymachy zataczały szerokie łuki i dawały równie szerokie pole do ataku dla Jegora. Halyjczyk szybko jednym cięciem pozbawił homunkulusa dłoni i gardła. Jegor sapał wyczerpany, prawie osunął się z nóg na ziemię, jednak znalazł w sobie jeszcze na tyle sił, by podejść do drzwi sypialni Kazimierza, by powiedzieć kompanom, że już jest po wszystkim. Nie dotarł tam jednak, gdyż mijając framugę drzwi Stanisława, zobaczył leżącą w bezruchu Zofię, a obok niej widok, który zmroził krew w jak dotąd jego nieustraszonych żyłach. Czarne, szlamiaste, podłużne ciało powstawało z podłogi na dwanastu kończynach, przypominających ni macki ni odnóża pajęcze. Wystające z piersi szablaste ramiona jak u modliszki przecinały powietrze. Odrazą napawał łeb przypominający końską czaszkę obutą w obwisłą skórę, a ta przypominała lejącą się leniwie smołę, pośród której osadzone były cztery puste ślepia jak srebrne kule. Potwór poruszył się ociężale, a Jegor wypalił w jego stronę z krócicy. Widząc, że kula nie poczyniła żadnych szkód, skoczył w stronę monstrum, zamachując się na jego obrzydliwy kark. Głownia szabli roztrzaskała się jednak na stalowe opiłki i tylko nadzwyczajna zwinność Jegora uratowała go przed rozprutym brzuchem, gdy potwór wprawił w ruch zakończone ostrzem ramię. Jegor wybiegł na powrót na korytarz, a monstrum ruszyło za nim coraz szybszym krokiem. Halyjczyk przeskoczył przez balustradę schodów i upadł na półpiętro, zbiegł na dół i ruszył do drzwi wyjściowych, demon był jednak tuż za nim i gdy ten złapał już za klamkę, został staranowany i opadł plecami na drzwi do jadalni. Drzwi pod naporem energii wprowadzonej w ciało Jegora otworzyły się, a Jegor upadł na zad przed długim stołem. Tylko napływ buzującej w nim adrenaliny pozwolił mu tak szybko powstać. Wskoczył na blat stołu i omiótł byłsykawicznie wzrokiem pokój, w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Pierwsze co zobaczył i co było najbliżej niego to stary średniowieczny miecz. Jegor rzucił się desperacko w jego stronę, a potwór znów nadchodził zadać cios. Gdy się zbliżył oślizgłym ciałem, Jegor złapał miecz oburącz i niemal na ślepo wziął szeroki wymach i zatopił miecz głęboko w kark demona, a ten zasyczał złowrogo z bólu. No tak, to miecz, który już raz zabił smoka, pomyślał Jegor. Nie zastanawiając się więcej Jegor wyciągnął miecz z cielska i uderzył ponownie, a potem trzeci raz z wzmocnioną siłą i ochydny łeb padł na podłogę, a z karku nie tryskała krew, lecz smoła. Ciało potwora osunęło się bezwładnie. Jegor usiadł zdyszany na jedno z krzeseł. Do jadalni, zwabieni hałasem, przybiegli Alicja i Kazimierz. Zrobiło im się niedobrze, gdy spojrzeli na leżące przed Jegorem truchło. - Na Peruna Gromowładnego, co to jest? - wykrzyknął Kazimierz. - To coś, co wyszło z Zofii - odpowiedział Jegor. - Bogowie, Staszek! - krzyknęła Alicja i pobiegła z powrotem w górę schodów. - Idę z tobą - zawołał za nią Kazimierz. Kazimierz przyniósł bandaże, nici i igłę. Alicja starała się nałożyć prowizoryczne szwy, zdarzało jej się czasem zszywać ubrania. Jej brat mocno krwawił, Kazimierz próbował ścisnąć do siebie dwie rozczepione połowy pleców, by choć trochę zatamować jej upływ. Nie mieli ziół leczniczych, więc nawet jeśli Stanisław by się nie wykrwawił, mógł umrzeć od zakażenia. Wołali od czasu do czasu Jegora do pomocy, ten jednak nie przychodził. Najwyraźniej był zbyt wymęczony walką. Po godzinie układania opatrunków, złożyli Stanisława oraz Zofię obok siebie na łóżku, żadno z nich się póki co nie przebudziło. - Idź odpocznij Kazimierzu, ja tu zostanę, będę ich pilnować. Wezwę cię w razie potrzeby. Kazimierz wyszedł, mijał na korytarzu zmasakrowane ciała homonkulusów, utopione we własnej krwi. Podszedł do swoich drzwi, otworzył je, wszedł do środka, zamknął i rzucił swe ciało na łóżko. Zasnął szybko i spędził noc bez koszmarów. Zbudził się skoro świt. Przeciągnął się, przetarł oczy i zauważył coś osobliwego. Drzwi do jego pokoju były uchylone, spojrzał na biurko, szuflady były otworzone, a dokumenty walały się po blacie. Podszedł rozbudzony dziwną sytuacją, i przejrzał po kolei wszystkie papiery. Potem zrobił to jeszcze raz od końca i pot przebiegł mu po plecach. - Akt własności posesji zniknął! * * * Posiadłość Behurowiczów powoli odzyskiwała swój dawny blask. Gdy zagrożenie zostało odegnane, zwierzęta w wiosce wracały powoli do zdrowia, a domowników przestały dręczyć koszmary. Alicja Behurowicz stanęła na czele rodziny, jest przedsiębiorczy zmysł szybko postawił rodzinne finanse na nogi. Handel rozkręcał się, plony były płodne, wkrótce jej zdolności zostały zauważone i znalazła sobie dobrego męża. Wyjmując jeden mały incydent, rodzina znów prosperowała dobrze. Alicja zmarła ze starości kilka dekad później, wiodąc szczęśliwe życie. Kazimierz Rysiewski powrócił wkrótce do stolicy. Po wydarzeniach jakie przeżył, poprzysiągł sobie, iż nigdy więcej nie wróci na step. Ograniczył się tylko do historii zasłyszanych od podróżników. Co rusz ktoś wspominał o niezłomnym Halyjczyku, któremu Dziki Step jest prawdziwym domem. Kazimierz nie mógł spodziewać się, iż gdy wyławiał klucz ze studni, Jegor zdołał na wszelki wypadek odbić sobie również i klucz do jego pokoju. Gdy nie znalazł aktu własności w biurze Zygmunta, jego następną myślą był pokój księgowego. Musiał jedynie zaczekać, aż dom oczyszczony zostanie ze złych mocy, bez tego byłby bezwartościowy. Po zabiciu czarta, zakradł się do sypialni Kazimierza, zabrał akta i zniknął jeszcze tej samej nocy. Udał się głęboko w step zimując tam wśród sobie pokrewnych rozbójników. Po pół roku, gdy fortuna Behurowiczów została odrestaurowana, powrócił z żądaniem srogiego okupu za akt własności. Rodzina porządnie się na niego wykosztowała, udało im się jednak w następnym sezonie wyjść na prostą. Co się tyczy Stanisława, przeżył on, lecz utracił władzę w kończynach. Został przykuty do łóżka, a jego pokój stał się mu więzieniem. Ciało Zofii, jako pozbawiony duszy homunkulus, zostało w posiadłości, jako sługa. Alicja wydała jej polecenie, by opiekowała się jej sparaliżowanym bratem. Stanisław do końca żywota patrzyć się musiał jak przy jego łóżku siedzi pusta skorupa jego niegdysiejszej ukochanej. Gorycz rozpierała jego pierś.
-
Kolejny wieczór oćmiewał już step. Dwie chorągwie halyjskie dowodzone przez atamanów, Dymno i Świerkowycza, wkroczyły do wioski, w której przesiadywał koszowy Petrymko. Większość pozostałych atamanów i ich podkomendnych rozlokowało się po szynkach i pastwiskach, obozując i racząc się miodem. Halyjczycy zaprowadzili uratowane kobiety do świątyni, gdzie dalej zaopiekować mieli się nimi kapłani Peruna, póki nie będą w stanie wrócić do domów, o ile miały do czego wracać. Przed salą biesiadną była cisza. Jegor i Świerkowycz weszli do środka, towarzyszył im również Ekim. Koszowy siedział przy stole, jadł kolację, udko drobiowe. Powstał z krzesła z trzaskiem starych kości na widok oczekiwanych dowódców. Uściskał ich serdecznie jak własnych krewniaków i zaprosił do stołu. - No więc jak sytuacja w twierdzy? - pytał Nikolaj - Tragicznie, sułtan z marszu odmówił nam odsunięcia Dadańczyków. Pozwolił nam jednak zostać na noc, mimo to jego doradca, Eradin Almaz, złamał immunitet poselski, ja i Ekim ledwo uszliśmy z życiem. Udało nam się uratować z rąk Buduńczyków gromadkę kobiet, przyprowadziliśmy je tutaj. W drodze powrotnej zaatakował nas czambuł, ponieśliśmy duże straty, lecz uratował mnie Świerkowycz, a od jeńców zaciągnęliśmy języka. To znów Eradin Almaz ich na nas nasłał, choć myślałem, że pokonałem go w walce. W samej twierdzy dowiedzieliśmy się też, że sułtan zmierza na czele spahisów, chce podbić Wrzosogród. - Niedobre to nowiny, niedobre. Będzie się szykowała walna bitwa, nie damy rady sami ich powstrzymać. Świerkowycz, wypocznij dobrze, z rana pojedziesz jako goniec do wojewody prosić o wsparcie. - Jest jeszcze jedna szansa mości wataszko - wtrącił się nagle Ekim. - Cóż takiego cudzoziemcze? - zaciekawił się koszowy. - U boku sułtana znajduje się porwana dawno temu księżna z południowych prowincji. Jej lud uciśniony jest pod buduńskim butem. Jeśli udałoby jej się zbiec, wznieciłaby bunt wśród górali, przez który sułtan musiałby wycofać się ze stepu. - Nie da rady, przecież musielibyście się przebić przez całą armię janczarów i spahisów, by ją wydostać. - Mamy ze sobą kilka janczarskich mundurów. Pod osłoną nocy nawet ciężko poznać w nich kobietę. Jest szansa dostać się do serca taboru i zabrać księżniczkę z namiotu sułtana, a może też przy okazji uda się ubić jaśnie oświeconego. - W żadnym wypadku wam nie pozwolę, to samobójstwo! - Na Tengri! Obiecałem już jej… - Będziesz musiał wybłagać swego Tengri o przebaczenie. Nie pozwolę swoim ludziom marnotrawić tak łatwo żywota. Atamani i Ekim opuścili salę. Kompan Jegora był zrozpaczony, niedotrzymanie przysięgi było ciężkim grzechem dla każdego wyznawcy Tengri. Do miejsca obozowania chorągwi szedł jak nieobecny. Rozdzielili się i pożegnali z Świerkowyczem, chciał on jak najszybciej wypocząć przed drogą do wojewody. Banda Jegora usadowiła się nieco za wioską, jeden z kapłanów, pochodzący z sąsiedniej wioski, opatrywał rannych po pogoni wojowników. Atamanowi również wymienił szmatę na przedramieniu na nieco bardziej profesjonalny opatrunek, wzbogacony maściami leczniczymi. Jegor obserwować miał uważnie przebieg gojenia się, wystąpienie komplikacji mogło oznaczać nawet amputację ręki. Przechadzał się po obozie i obserwował, ilu ludzi zostało w pełni sprawnych po napadzie. Na szczęście w całości uratowała się część chorągwi, która gnała dalej z kobietami. Widział nieopodal jednego z rozpalonych ognisk, że dwójka jego podkomendnych turla w stronę towarzyszy beczkę z piwem. Jegor kazał postawić ją pionowo. Skoczył na nią i stanął na denku, wszyscy zwrócili wzrok na swego dowódcę, a do ich uszu dobiegł jego donośny głos. - Potrzebuję dziesięciu ludzi, którzy razem ze mną ruszą w przebraniu do samego obozu sułtana. Jedna z kobiet została jeszcze u jego boku, a jest to znamienita persona, której nasz towarzysz Ekim obiecał wolność, a która również odmienić może dalsze losy stepu. To niebezpieczna misja i wszyscy możemy na niej zginąć, dlatego koszowy nie wyraził na tę akcję zgody. Chcę więc, by ci, którzy tu pozostaną, dochowali tajemnicy. Wiem, że mogę na was liczyć. Tak więc, kto jest chętny ze mną jechać? Chętnych było aż zbyt wielu. Jegor starał się wybrać jak najgodniejsze towarzystwo, a gdy zdało mu się, że dobrał najsprawniejszych kandydatów, udał się na spoczynek. Gdy wstał świt, duża grupa konnicy śmignęła w stronę zachodu, i nie była to chorągiew Świerkowycza. * * * Niebo jaśniało jak za dnia, choć było krótko po północy. Armaty grzmiały z murów obleganego miasta Wrzosogród. Większość wojsk sułtańskich przeniosło się z taboru na front do obsługi artylerii. Gdzieś w otaczającym miasto kordonie wzniosła się wysoka jak buchający smok chmura ognia, trafiony został jeden ze składów prochu. Wrzasków ogniskujących w tym miejscu nie było końca. Komuś urwało rękę, ktoś czołgał się z stopioną na twarzy skórą, dalej leżały odrzucone przez wybuch kadłubki, którym szybka śmierć oszczędziła bólu. W tym chaosie krzątało się gdzieś dwunastu wojowników, którzy w ciemności, szaleństwie, strachu i pogromie, nijak różnili się od pozostałych janczarów. Jeden tylko wśród nich rzucał się w oczy, a odziany był w szaty straszliwego maga, o którym plotki jeszcze straszliwsze krążyły. Grupa ta przybyła z północnego-wschodu, zostawiła konie za pagórkiem, na którym na brzuchach leżeli ubogo odziani, lecz uzbrojeni w szable i czekany wojownicy. Tajemnicza dwunastka przekradła się między trawami, unikając buduńskich patroli i wmieszała się w bitewną krzątaninę. W sporadycznych błyskach światła liczyła się tylko znajoma sylwetka janczarskich mundurów, nikt nie dostrzegał nieco odmiennych kształtów twarzy, czy niezwykłej wśród południowych ludów bladości tych ludzi. Ich celem był namiot sułtana. Od dobrze oświetlonego ogniskiem frontu, przy płachcie stało kilku gwardzistów. Twarz jednego znich zdawała się znajoma, z pewnością i on poznałby człowieka w czarnej szacie. Dwunastka więc planowała zakraść się do namiotu od tyłu. Jeden z nich, czarnowłosy który wyróżniał się największą tężyzną fizyczną i zaprawieniem w szermierce, z cichym świstem ostrza wyciął wyłom w tkaninie. Do środka przecisnął się Buduńczyk, podający się za Eradina Almaza. Wydawało się, że w środku przebywa tylko jedna osoba. - Soraja - szepnął w stronę leżącej na poduszkach kobiety, wsuwając głowę w rozcięcie - to ja Ekim, wróciłem po ciebie, tak jak obiecałem. Kobieta podniosła się na rękach i spojrzała niedowierzając. W namiocie było ciemno, nie mogła rozpoznać twarzy przybysza, lecz głos, który ledwo przebijał się przez huk wystrzałów, wydawał się znajomy. Księżniczka powstała z leżanki i truchtem zbliżyła się do mężczyzny, z bliska już była pewna, że to on. Uśmiechnęła się. - Uciekajmy czym prędzej - wyszeptała do niego - Tensu wyszedł prowadzić natarcie i zagrzewać żołnierzy do walki, wkrótce może jednak wrócić. Nagle kotara namiotu zaszeleściła, do środka wszedł cień potężnej postaci. Klinga bułatu na tle czarnej kotary, odbijała się nikłym blaskiem dobiegającym z szczeliny. Ciemna sylwetka ciężkimi krokami zbliżała się do dwójki stojącej naprzeciw. Ekim dobył szabli. - Mówiłem ci psie, padniesz trupem, jeśli znów spotkamy się bez twojego immunitetu - Ekim znał ten głos i od razu skojarzył do kogo należy. Jego właścicielem był nie kto inny jak jego nemezis, Tekir - Miałem nadzieję, że tym razem się nie wywiniesz, ale najwyraźniej ten przemądrzały mag zawiódł. Teraz jednak sam dokończę robotę, nie licz na litość. Ekim nic nie odpowiedział. Przerzucił tylko Soraję przez przeciętą wyrwę namiotu i stanął z wysuniętą szablą. Sztychy przeciwników niemal stykały się ze sobą. W półmroku rysowały się dwie niewyraźne figury zwaśnionych wojowników. Żaden z nich nie myślał o odwrocie, liczyło się tylko rozstrzygnięcie jątrzącego się konfliktu. Pierwsze cięcie wyszło z inicjatywy Tekira, Ekim błyskawicznie je sparował. Następnie obaj szermierze weszli w wir ciosów, pod płachtą namiotu dochodziło do równej wymiany szermierczej. Dudniące, basowe grzmoty wystrzałów z armat wtórowały metalicznym dźwięczeniom obijanej o siebie stali, połączona ze sobą symfonia dźwięków brzmiała niczym dzwon, zbliżającej się do żniw śmierci. Ciasna przestrzeń nie dawała sposobności nawet na chwilę wytchnienia, zdawało się, że dwaj wrogowie wpędzili się w bezkresną pętlę walki, nasączoną jadem. Chrapli z wycieńczenia jak zdyszane konie, ich wymachy stawały się coraz bardziej ociężałe. W końcu dwie szable minęły się na trajektorii, Ekim wykorzystał ostatki sił, by cięcie było jak najgłębsze, czuł opór, z jakim ścięgna stawiały się jego ostrzu. Tekir wytrzeszczył oczy oszołomiony, bułat wypadł mu z ręki. Wielka otwarta rana ciągnęła się przez jego pierś. Osunął się gwałtownie na ziemię, z głuchym tąpnięciem ciała, które wyzionęło ducha. Świat wokół Ekima kręcił się przed jego oczami, chaotycznie przestawiał nogi, zbliżając się do rozcięcia na tyłach namiotu. Gdy znalazł się już na zewnątrz, zauważył, że jego kompani otoczeni są przez kilka trupów. Tekir musiał wysłać swoich podkomendnych, by zajęli się resztą intruzów. Soraja stała osłonięta przez Jegora. Z taboru ściągać zaczęła chmara janczarów, którzy usłyszeli zamieszanie przy namiocie władcy. Kilku z szybszych żołnierzy zdążyli położyć już Halyjczycy. Jegor krzyczał coś do Ekima, ten jednak zdawał się nie rozumieć słów. Przeszył go nagły ból, adrenalina go opuszczała i zauważył coś wilgotnego i lepkiego w okolicach brzucha. Przez gardło nagle przeleciała mu czarna maź, krztusząc się intensywnie spluwał ją na wargi. Zrozumiał już co się dzieje, nim zdążył zadać śmiertelne cięcie, Tekir pchnięciem przebił mu wątrobę. Ekim padł na suchą trawę. Jegor skoczył do leżącego towarzysza, uniósł go i kazał osłaniać siebie i Soraję pozostałej dziesiątce. Biegli przez tabor, janczarzy byli skonsternowani ich widokiem, zaczęli jednak jeden po drugim przyłączać się do pościgu, gdy zrozumieli co się dzieje. Ciężko im było czasem nadążyć, intruzi wciąż poruszali się w przebraniach, więc co chwila gubili i podejmowali na nowo trop. Dodając do tego chaos spowodowany nocnym oblężeniem, okazało się, że ścigająca grupa złapała… inną ścigającą grupę, a tamci natomiast próbowali dogonić janczarów wysłanych po nowy zapas prochu. Tak więc się złożyło, że Halyjczykom przebranym za buduńskich żołnierzy udało się zbiec. Załadowali się na konie i odjechali czym prędzej w rozległą ciemność. Zatrzymali się dopiero, gdy byli pewni, że nikt ich nie ściga. Jegor posadził rannego Ekima ze sobą, całą drogę trzymał podarty mundur janczarski na jego zakrwawionym brzuchu. Zdjęli go teraz z konia i położyli na leżance na ziemi. Jeszcze żył, choć jego wzrok zdawał się już odległy. Wykrztusił jeszcze z ust trochę czarnej krwi. Jegor i Soraja klęczeli nad nim, oczy zaszkliły się im łzami. Konający Ekim poprosił gestem ręki, by zbliżyli swoje uszy do jego ust. Chciał powiedzieć coś niewyraźnym szeptem. - Mój własny naród zdradził mnie, lecz miałem zaszczyt, że przecieliśmy swoje drogi. Choć służyłem wśród Halyjczyków z ochotą i zdobyłem wśród was przyjaciół, którym jestem wdzięczny. Kłamałbym jednak, gdybym nazwał step swoim domem. Pytałem cię Jegorze komu służysz, odpowiedziałeś, że ludziom silnym i troskliwym. Temu też właśnie nie żałuję, że oddałem życie Tobie, Sorajo. Pragnąłem stanąć u twego boku, w górzystym kraju, by ruszyć przeciw moim byłym pobratymcom i wyzwolić twój lud, Tengri jednak ma wobec mnie inne plany. Nie dane mi więc będzie wspomóc cię w zwycięstwach. Ekim westchnął po raz ostatni i oddał ducha w ramionach przyjaciół, Soraja ucałowała go w czoło, zwilżając je łzami. Jegor zamknął jego zastygłe powieki i złożył szablę na jego piersi. * * * Ciało Ekima przewieziono do wioski, w której stacjonował koszowy, gdzie pochowano go na lokalnym cmentarzu. Pogrzebowych obrządków pilnowała Soraja, by odbyły się one zgodnie z tradycjami wyznawców Tengri. Po tym księżniczka opuściła stepy, kierując się w dalekie południe Imperium Buduńskiego. Trzy tygodnie później, na północ od Wrzosogrodu, zebrała się armia złożona z wojsk Lechitów, Estów i Halyjczyków. Przewodził im wszystkim Książe Wojewoda Witold Nadgórski. Po kolejnym tygodniu ruszyli oni w stronę oblężonej twierdzy, której obrońcy wykazywali się nadzwyczajną niezłomnością. Sułtan musiał uciekać. Wycofał się spod murów, jednocześnie w pośpiechu zostawiając sporą część artylerii. Wrzosogród został uratowany. Wkrótce docierać zaczęły niezwykłe wieści. Posłyszano, iż do górzystych krain, podbitych dwa dziesięciolecia temu, powróciła dawno wyczekiwana dziedziczka, jak się wówczas zdawało, wymarłego rodu. Obecność jej zainicjowała wszechobecny zryw poukrywanej w skalistych wioskach ludności. Co rusz wodzowe plemion przybywali przed jej oblicze, by padać jej do kolan, składać hołd, i przysięgać wierność do czasu śmierci, ogłosili ją również królową. Na cześć poległego przyjaciela i wybawiciela, przyjęła imię Soraja I Jildizeli. Jej armia rozproszona po całym pasmie górskim, zaczęła siać zamęt, który spadał na głowy uzurpatorów. Żaden szlak handlowy nie był już bezpieczny, patrole janczarów tajemniczo znikały, spahisi budzili się bez koni. By spacyfikować bunt, sułtan Tensu II, syn Kenana, zmuszony był wycofać się ze stepów, w głąb własnego kraju. Lechici wykorzystali okazję i odbili Obsydianową Twierdzę, ponownie umacniając granicę Królestwa. Pozostałe na stepie czambuły dadańskie, wyłapano lub przegoniono do Chanatu. Pojmanych barbarzyńców wbijano na pale, by ich ból choć trochę ułagodził gorycz po rzezi, jaką wyrządzili. Na dzikim stepie na chwilę zapanował spokój.
-
Ekim zbudził się na podłodze, w zimnej i wilgotnej sali. Głowa mu pulsowała niemiłosiernie. Chciał przyłożyć do niej coś chłodnego, by choć trochę uśmierzyć cierpienie, jednak jego ręce zostały spętane, tak samo jak kostki. Zmysły powoli wracały mu do wyćwiczonej wśród Halyjczyjów ostrości i poczuł na plecach rozległe ciepło, wkrótce gdy jego kark załaskotały kępki bujnej czupryny, zrozumiał, że opiera się o przywiązanego za nadgarstaki do siebie Jegora. Ten był już w pełni przytomny, siedział spokojnie, prawie bez ruchu. Ekim wkrótce zobaczył, że w sali jest jeszcze trzecia osoba. Między ustawionymi na stołach zlewkami, kolbami i innymi naczyniami, przed ołtarzem zastawionym w świecach, krzątał się odwrócony plecami mężczyzna w czarnej, zdobionej szacie. Zdawało się, że mężczyzna ten nieznanym przeciętnemu śmiertelnikowi zmysłem wyczuł zbudzenie się jeńca, skierował w stronę związanych posłów głowę i uśmiechnął się pod gęstym, popielatym wąsem, szczerząc poczerniałe zęby. - Widzę, że się już zbudziłeś, to dobrze - to był ten sam głęboki głos, jaki Ekim słyszał w komnacie Tekira - twój dowódca nie zna naszego języka, a ja chcę z wami trochę porozmawiać. - Kim jesteś? - zapytał Ekim. - Moje imię brzmi Eradin Almaz, musiałeś już je słyszeć. - Eradin Almaz? - odezwał się nagle Jegor - To ten wielki nadworny mag sułtana? - Tak - odpowiedział Ekim - choć myślałem, że już dawno zmarł, służył on jeszcze dziadkowi obecnego sułtana. - Tłumacz mi co on mówi - rozkazał ataman. - Czego od nas chcesz? Sułtan gwarantował nam bezpieczeństwo! - powiedział Ekim po buduńsku. - Ależ mój młody pan nie musi o niczym wiedzieć, to wszystko robię dla jego dobra. Twój dawny przyjaciel, Tekir, poprosił mnie, bym was się pozbył. Zdał sobie sprawę, iż podczas kłótni z tobą powiedział trochę za dużo i nie chciał, byście zanieśli jego słowa do reszty waszej hołoty. Zgodziłem się mu pomóc, gdyż wkrótce potrzebował będę mnogiej ofiary. Jak już wiesz Ekimie, wkrótce sułtan ruszy w bój na czele spahisów, chcę mu jednak przynieść powodzenie, jako wierny doradca tej dynastii. Zaoferuję wasze serca, oraz serca nałożnic sułtana mojemu bogu, Setowi. Co prawda Wielki Set lubuje się w sercach dziewiczych, jednak myślę, że ofiara z wielkiego wojownika również go zadowoli. Pierwiej jednak pragnę was torturować, wyciągnę z was wszystkie informacje o położeniu halyjskich band. - Nie wyznajesz Tengri? - Oficjalnie jestem jego wyznawcą, ale cóż znaczy dla mnie jego moc? Set jest mym prawdziwym panem. - Mój panie - zza grubych drzwi dobiegł nagle głos jakiegoś janczara - jego wysokość cię pilnie wzywa. - Jaka szkoda, będziemy musieli poczekać z naszą pogawędką, wkrótce wrócę. I dwaj buduński mag wyszedł z pomieszczenia. Jegor w tym czasie rozejrzał się po laboratorium. Zdało się, że coś zauważył i szturchnął Ekima łokciem. - Mamy teraz szansę się z tego wydostać. Zegnij kolana i na mój sygnał powstaniemy z ziemi i małymi podskokami dotrzemy do tych świec na ołtarzu, którymi przepalimy sznury. Jesteś gotów? - Tak jest. - To wstajemy na trzy. Raz, dwa, trzy! Zgięli kolana do siebie, oparli się o siebie ściśle plecami i wyprostowali. Początkowo stali dość chwiejnie, szczególnie, że środek ciężkości przechylał się znacznie w stronę Jegora, przez jego umięśnione ciało, lecz po krótkiej chwili przyzwyczaili się do nietypowego stylu poruszania. Jegor co chwila wydawał komendy i razem, niczym jeden organizm, podskakując rytmicznie, mknęli jak zając w kierunku świec. W końcu dysząc z wyczerpania, stanęli przed ołtarzem pełnym upragniknych woskowych walców. - Teraz powoli i delikatnie. Zginiemy w cierpieniu, jeśli podpalimy przez przypadek koszule. Mężczyźni przystawili nadgarstki do małego płomyka. Jegor starał się przychylić pęta w swoją stronę, by poparzenia dotknęły jego towarzysza w mniejszym stopniu. Czuli narastające przy skórze ciepło, w powietrzu unosił się specyficzny zapach, a pot zaczął lecieć ciurkiem z ich czół i skroni. Robiło się już nawet trochę za ciepło, odsunęli więc lekko nadgarstki od świecy. Małe żyłki składające się na grube węzły liny zaczęły pękać jedna po drugiej, choć jeszcze wiele ich trzymało się na swoim miejscu. Ekima poniosła nawet lekka ekscytacja. Nagle obaj poczuli swobodę, lina pękła i zaczęła się luzować. Próbowali zrzucić resztki węzłów gwałtownymi wymachami dłoni, sznur padł na ziemię. Mężczyźni pochylili się do kostek i rozplątywali je, Jegor uwolnił się pierwszy. Butem przydeptał tlący się na podłodze małym ogniem sznur. Po tym rozplątał się Ekim. Jegor przemierzył wzrokiem porozstawiane po całej sali stoły. Na jednym z nich leżał nóż, przyozdobiony grawerami plugawych zaklęć. Halyjczyk domyślił się, iż było to ostrze, które miało pozbawić go serca. - Schowaj się Ekimie, zaczekamy tu na tego maga, zarżnę go jak prosię - wycedził przez zęby Jegor. Ekim usiadł za ołtarzem, Jegor z kolei przywarł do ściany, przy framudze drzwi. Halyjczyk nasłuchiwał, czy aby z korytarza za drzwiami nie dochodzą żadne kroki. Planował wyskoczyć jak tygrys z zarośli i wbić rytualny sztylet głęboko w krtań Eradina, gdy ten tylko przekroczy próg. Dębowe drzwi odchyliły się wkrótce, lecz żaden człowiek ich nie przekroczył. Zamiast tego do sali wtargnął z rozpędem rozwścieczony czworonożny stwór. Z wyglądu przypominał psa, paskudnie lecz zdeformowanego, jego paszcza otwierała się pionowo i wypełniona była dwoma rzędami zębów. Długi jęzor bluźnierczego stwora zwisał luźno z rozdziawionej paszczy i był tak długi, że niemal szurał po podłodze. Stwór wyglądał jak obdarty ze skóry, sczerniałe mięśnie pulsowały podczas jego ruchów. Zwinna kreatura rzuciła się na Jegora, ten uskoczył w tył i utrzymywał dystans między sobą a tym wynaturzeniem, wymachując przed sobą ostrzem. Abominacji udało się jednak skrócić dystans i dając susa, szarpnęła zębami za przedramię Jegora. Jegor upuścił sztylet i padł na ziemię. Lewą ręką złapał ponownie za broń i wbił ją w kark potwora, na podłogę chlapnęła smoła. Zrzucił z siebie zastygającą w bezruchu kupę mięsa i opierając się o ścianę powoli powstał na nogi. Wtedy do sali wszedł Eradin Almaz, mag wydawał się być zaskoczony. Jegor biegiem rzucił się w jego stronę, czarownik nagle złapał za połę płaszcza i mezmerycznym ruchem zakołysał nią. Tkanina falowała w powietrzu, w płaszczu, jakby zza mgły, zmaterializował się druga chimera, która od razu ruszyła na przeciwnika. Jegor tym razem bardziej przygotowany, uchylił się gdy czworołap dał susa w jego stronę i jednym dźgnięciem w miękki brzuch zabił bestię w powietrzu. Prostując się, oparł truchło na barku, a następnie odrzucił je na bok. Eradin Almaz zachwiał się na nogach i w ostatnim akcie desperacji odpiął pas swoich spodni i rzucił go w stronę Halyjczyka. Skórzany pas w locie przemienił się niespodziewanie w węża, jednak Jegor, nawet nie zwracając na niego zbytniej uwagi, odciął mu w locie łeb sztyletem. I gdy ataman miał już przywrzeć i powalić maga dźgnięciem w jego parszywe flaki, nagle zdał sobie sprawę, że pod klingą nie czuje żadnego oporu. Z ostrza zwisała tylko sterta rozdartych szmat, a ciało maga rozpłynęło się w powietrzu. Ekim podbiegł do swojego dowódcy, widział, że ten został ranny w walce, więc zerwał całun z ołtarza i owinął go wokół zakrwawionego przedramienia Jegora. Halyjczyk syknął kilka razy przez zęby, gdy Ekim zaciskał mu prowizoryczny opatrunek. Jegor chciał już ruszyć w stronę drzwi, lecz Ekim złapał go niespodziewanie za bark, tamten rzucił siarczyste spojrzenie w stronę towarzysza. Ekim nie zląkł się jednak, długie przebywanie wśród Halyjczyków przyzwyczaiło go do temperamentu atamana. - Jegorze, nim ruszymy, potrzebuję twej rady. Powiedz mi, czy wspólna krew jest dla ciebie sama w sobie zobowiązaniem? Jestem Buduńczykiem, jednak to u twego boku stoję, gdyż czuję pogardę do własnego ludu, który mnie zdradził. - Cóż, nie czuję potrzeby być wiernym, krwi z której się zrodziłem, ziemi, z której przybyłem, czy być posłuszny królom dziedzicom, czy elektom, którzy nią władają. Czymże oni na taką władzę i lojalność zasłużyli? Próżnością? Pychą? Ja wiernie służyć jedynie będę wodzom, którzy w ręku władają prawdziwą siłą, ludziom, którzy jednym krzykiem zwołać wokół siebie mogą lud i czuwają nad nim rodzicielskim okiem. Taki jest Nikolaj Petrymko, człowiek, który wszystkich nas atamanów jednoczy. Ludzie mawiają, że łatwiej i przyjemniej spotkać biesa, niż sędziwego Halyjczyka, a to dlatego, że w stepach tylko najsilniejsi mogą przeżyć, tak więc wśród nas starzec nie potrzebuje dowodu męstwa, bo jego długi, naznaczony bliznami żywot za takowy wystarczy. - Ale czujesz zobowiązanie, broniąc swój lud przed zagrożeniami. - Czuję zobowiązanie, ponieważ nikt inny się o nich w niedoli nie zatroszczy. Jest to też lud, który przyjął mnie nie raz serdecznie, gdym sam był w potrzebie. Do czego więc zmierzasz? - Tu w tej twierdzy przetrzymywane są porwane podczas podboju kobiety, które pragną wrócić do swych domów. Są tam Halyjki, Lechitki, ale też księżna z dawno podbitej, a niegdyś niezależnej buduńskiej prowincji. Musimy ruszyć im na pomoc. - Tak po prostu uwierzyłeś jej we wszystkie słowa? - Widziałeś ją przecież i jej szlachetne rysy. Myślisz, że sułtan tuliłby się tak publicznie do przeciętnej plebianki? Poza tym ja już dałem słowo, że po nią wrócę. - W porządku, skoro nasza nietykalność poselska została naruszona, to chyba możemy się za to jakoś odpłacić - Jegor zamyślił się chwile i spojrzał na leżące na podłodze szaty maga, wskazał na nie palcem - Ubierz to, jeśli chcemy uwolnić tamte niewiasty z haremu, musimy jakoś przedostać się na piętro. Na jednym ze stołów widziałem moździerz wypełniony popiołem, Eradin musiał się już szykować do swoich plugawych rytuałów, upudruję ci tym wąsy. Jeśli szybko przemkniemy obok straży, to w nikłym świetle pochodni będziesz nie do odróżnienia od tego cholernego maga. Tak też uczynili. Wychodząc przez drzwi spostrzegli, że otwierają się one na korytarz idący w dwie strony. Zakręt w lewo prowadził do schodów, w prawo do czegoś co wyglądało na zbrojownię. Zmierzyli na górę. Będąc już na piętrze, strażnicy umykali im w przerażeniu z drogi na widok potężnego maga. Nikt nie zauważył, że Ekim ma nieco mniej zmarszczek na twarzy, nikt też nie kwestionował, czemu mag przebywa z rannym posłem. Starał się iść dumnie i marszczyć groźnie brwi, jeśli ktoś przypatrywał mu się za długo, nie odkręcał jednak do nikogo w pełni twarzy. Dotarli do pokoju niewiast bez najmniejszego oporu. Wewnątrz czekała ich niespodzianka. Odchylając drzwi okazało się, że na zewnątrz wstaje świt. Kobiety usłyszały skrzyp zawiasów i zląkły się wchodzącej postaci, nie spostrzegły w półmroku, iż wcale nie był to czarny mag. Były roztrzęsione i skuliły się razem pod przeciwną ścianą. Za Ekimem wszedł Jegor, zamknął za sobą drzwi, by nikt nie posłyszał czegoś podejrzanego. Ekim omiótł wzrokiem pokój kobiet, wewnątrz znajdowało się ich razem jedenaście, lecz spostrzegł, iż Soraji nie ma wśród nich. - Nazywam się Jegor Dynmo, ataman halyjski - rzekł nadzwyczajnie jak na niego łagodnym głosem - Przybyliśmy wam na ratunek, nie musicie się nas bać. - Jestem Ekim, ta szata to tylko przebranie. Soraji nie ma wśród was? - Nie ma - odezwała się łamiącym głosem jedna z drżących kobiet - spahisi dotarli tu i sułtan wyruszył w drogę, zabierając Soraję ze sobą. - Na Tengri! I co teraz? - zaklął Ekim. - Musimy ruszać, gdy się rozjaśni twoje przebranie wyjdzie na jaw. - W porządku, ale jak teraz wyprowadzimy je wszystkie, nie wzbudzając podejrzeń? - Hmm… - Jegor ponownie się zamyślił, lecz wkrótce Ekim dostrzegł błysk w jego oku - Mam pomysł, w piwnicy jest zbrojownia, ubiorą mundury i w porannym półmroku nikt ich nie pozna. Powiesz przy bramie, że prowadzisz eskortę dla posła i czmychniemy do naszej chorągwi. Ponownie przemierzyli korytarze najeżone strażnikami, choć tym razem przyspieszyli kroku, gdyż spore towarzystwo niewiast wzbudzało już większe podejrzenia. Gdy weszli do zbrojowni, siedziało już tam trzech żołnierzy. Powstali oni zdziwieni nietypowymi gośćmi, dłonie zastygły im gotowe, by złapać za rękojeść bułatów. Jegor nie czekał, aż zaczną zadawać pytania. Cisnął sztyletem, a ten ze świstem przecinanego powietrza wbił się w krtań janczara stojącego najdalej. Dwóch pozostały nieco się skołowało, lecz odzyskawszy trzeźwość umysłu, zaczęli sięgać do pasa po szable. Jegor i Ekim zbliżyli się do nich szybkimi susami. Potężna pięść Jegora, uderzająca z niebywałą mocą w czerep, ogłuszyła w mgnieniu przeciwnika. Ekim nieco się siłował z drugim wojakiem, lecz doskoczył do niego Jegor, który zdążył już porwać bułat swojej ofiary. Przystawił on ostrze do gardła Buduńczyka, janczar będąc w potrzasku poddał się. - Pytaj dokąd sułtan wyruszył ze spahisami - rozkazał Jegor Ekimowi, a ten powtórzył jeńcowi pytanie. - Na zachód! Na Wrzosogród! Zmiłuj się proszę! Jegor zlitował się nad nim i wybił mu tylko dwa zęby. Buduńczyk padł nieprzytomny. Kobiety wystraszyły się tego widoku, lecz zdołały zdławić w gardłach nadchodzące krzyki. Następnie ich wybawcy pomagali im zakładać mundury i zbroje. Przebranie wisiało bardzo swobodnie na kobietach, lecz Jegor liczył, iż będzie musiało to wystarczyć. Z budynku wychodzili już nieco pewniejsi siebie. Widok wysokiego dostojnika w towarzystwie eskorty nie wzbudzał już podejrzeń. Każdy się spodziewał, iż poseł wkrótce opuści twierdzę, a nieobecność Pana, zmuszała jego prawą rękę do pełnienia funkcji reprezentatywnych. To wszystko wyglądało dla wszystkich logicznie. Przy bramie stał aga Firat Yasin, zauważył on Jegora i pomachał mu serdecznie, choć pamiętał, że posłów było dwóch. Krzyczał coś do maszerujących, pytał się o tłumacza. Ekim w przebraniu Eradina Almaza odwrócił się do niego z złowrogim spojrzeniem. Słońce dopiero wychylało się zza horyzontu, Yasin myślał więc, iż to sam mag posyła mu to spojrzenie, zamilkł natychmiast. Mrowie koczujące pod murami wyraźnie się skurczyło. Została już tylko garstka pod bramą. Uciekinierzy zmierzali więc wprost do halyjskiej chorągwi, niezaczepiani przez nikogo. Chorągiew Jegora stanęła prędko w szyku, jeżąc się spisami na widok grupy odzianej w buduńskie mundury. Ataman wyszedł przed szereg. Kobiety zdjęły z głów börki, ukazując delikatne włosy, jedne falujące swobodnie, inne splecione w warkocze. Halyjczycy opuścili broń i stali skołowani. - Negocjacje nie poszły pomyślnie. Naruszono nasz immunitet poselski, więc odpłaciliśmy się im odbijają panny z jasyru. Zwijać obóz, szykować się do drogi, musimy jak najprędzej powrócić z wieściami do koszowego. * * * W niecałą godzinę byli już gotowi do drogi. Słońce jaśniało już wyraźnie ponad horyzontem, przecinając się promieniami przez przerzedzone obłoki chmur. Kobietom użyczono kilka koni luzaków, Jegor nakazał szczelnie je otoczyć podczas powrotu do wioski. Cała kompania wpadła w dobry humor, wojownicy próbowali się popisywać na oczach towarzyszek. Podrzucali czekanami, wywijali szablami w powietrzu, czy czynili niezwykłe akrobacje, stając rękami na siodłach. Ataman w tym czasie starał się wszystkich hamować, by żaden nie odciął sobie ucha, czy nie złamał karku, nie chciał też, by jego podkomendni byli zbyt nachalni wobec kobiet, wciąż były one roztrzęsione. Wiatr świszczał im w uszach, gdy Obsydianowa Twierdza malała za ich plecami. Żaden inny dźwięk nie odbijał się w przestrzeni, do momentu, gdy jeden z popisujących się Halyjczyków, nie zauważył unoszącej się chmury kurzu, ciągnącej od strony twierdzy. Śmiechy chwilowo ustały i każdy wytężył słuch. Cichy tęten koni narastał z oddali. - Dajcie perspektywę, szybko! - zakomendował Jegor. Ktoś podał dowódcy przyrząd i Jegor przystawił soczewkę do oka. W ich stronę gnała wataha odzianych w skóry i futra wojowników. Przez stukot kopyt przebijać się zaczęło dzikie wycie. Gromada ta zbliżała się do chorągwi Jegora w zatrważającym tempie, ich konie pędziły jakby gnane czartowskim biczem, a jeźdźcy ze zgiętymi kolanami i skuleni byli piersią do karków zwierząt. Tamci mieli też przewagę liczebną i w uzbrojeniu. - Czambuł dadański! - krzyknął Jegor - Niech kobiety wyjadą na przód i wszyscy pędzimy co sił! Pędzili, miażdżąc i krusząc kopytami suchą trawę, konie chrapały z wycieńczenia. Uratowane z haremu dziewki jechały na lekkich i zwinnych wierzchowcach, pozbawione też były ciężaru w postaci uzbrojenia, temu wyprzedziły nieco wojowników, jak oczekiwał Jegor. Prędkość ta jednak nie była wystarczająca, by umknąć Dadańczykom. Dystans między grupami skracał się, pogoń dobiegała końca i starcie wydawało się nieuniknione. Zaczęto ostrzeliwać się wzajemnie, Halyjczycy pruli z bandoletów, Dadańczycy zasypywali gradem strzał. Tu i ówdzie padł jakiś jeździec, w jednej bądź drugiej grupie, którego zwiotczałe ciało tratowane było przez ordyńców pozostałych w tyle. Jegor postanowił rozdzielić chorągiew na dwie grupy. Krzyknął zaraz do Ekima. - Bierz trzecią część chłopaków i eskortuj dalej panienki. Ja z resztą chorągwi postaram się jak najdłużej ich zatrzymać. Ekim i jego część oddziału lecieli jak salwa wystrzelonych strzał. Pochylili się na siodłach, kobietom kazali gnać dalej i nie odwracać wzroku. Jegor natomiast i większa część żołdaków gwałtownie wyhamowali i odwrócili w kierunku napastników. Dadańczycy zbici byli w podłużną smugę, pędzącą na łeb na szyję. Jegor ustawił swych wojaków w krótki i gruby półksiężyc, na ile pozwalała mu liczebność. Chciał w ten sposób jednocześnie powstrzymać przeciwnika od wyminięcia go i przebicia się przez środek. Główny ‘grot’ pościgu udało mu się zgodnie z oczekiwaniami zakleszczyć, rekompensowało to mniejszą liczbę Halyjczyków. Jednak wkrótce, gdy cała smuga Dadańczyków zbiła się w jedną masę, znaczna część ordyńców wyminęła półksiężyc. Około połowa z tych szczęśliwców pierzchła dalej za Ekimem, reszta pozostała, by okrążyć Jegora. Teraz to ataman był w potrzasku. Szczęk szabel zlewał się jedną kakafonię, walka szła siarczyście z obu stron, taki był atut obu narodów. Halyjczycy nosili jednak w tej chwili w sobie wyjątkową furię, walczyli teraz z barbarzyńcami, którzy byli w pierwszej kolejności odpowiedzialni za panujący na południowym stepie chaos. Za cenę własnego życia nie chcieli dopuścić, by uratowane niedawno niewiasty ponownie trafiły do tych plugawych rąk. Coraz więcej Halyjczyków oddawało żywota, liczba świszczących szabel nieubłaganie się kurczyła. Wtem jednak przez gwar potyczki przebił tęten cwałujących koni. Na grupę Dadańczyków uderzyła inna chorągiew, znacznie liczniejsza. Wpadli w tłum jak błyskawica i tak samo jak ona, porazili śmiercią dzikich wojowników. Nowoprzybyli wyglądali tak samo, ja ci będący dopiero co w potrzasku, to z pewnością Halyjczycy. Orda przerzedła, pozostałe resztki rzuciły się do ucieczki, ich konie były już jednak wyczerpane od pogoni. - Dalej, za nimi, nie pozwólcie im uciec! - ten głos dotarł do uszu oswobodzonego Jegora i był mu on znajomy. - Świerkowycz! - zakrzyknął radośnie. - Nikt inny! - Jedź na północ, Dadańczycy wciąż ścigają Ekima! - Nie ma takiej potrzeby, stamtąd przybyłem, to twój tłumacz mnie na ciebie nakierował. Stoi niedaleko z odbitymi jeńcami. - Co tu tak właściwie robisz? - Koszowy wysłał mnie na patrole, pono widziano czambuły, a i ot był i taki! Po chwili Halyjczycy, którzy ruszyli w pogoń za Dadańczykami, powrócili prowadząc jeńców. Przed atamanami na kolana rzucono srogo wyglądającego człowieka, który wydawał się być wodzem grupy. Nosił on na piersi bechter, a głowę chroniła mu misiruka. U biodra zwisała mu zdobiona bogato czeczuga. Jego skośne oczy wpatrywały się w zwycięzców z jadowitą zapalczywością. - Kto ty jesteś? Gadaj prędko, albo wybatorzym! - rozkazał jeńcowi Świerkowycz. - Airat-bej - mówił Dadańczyk. - Kto cię za nami wysłał? - warknął Jegor. - Na Tengri, Efendi kazał! - Jaki Efendi? - Eradin Almaz!
-
Kurz unosił się spod kopyt galopujących koni, tworząc zasłonę, za którą chorągiew Jegora rozpłynęła się na horyzoncie. Słońce prażyło niemiłosiernie po głowach, gdy wyruszyli w stronę podbitej twierdzy. Południowy klimat wzmagał w żołnierzach pragnienie, ataman powstrzymywał podkomendnych przed zbytnim marnowaniem wody. Zapasy mogli uzupełnić dopiero w twierdzy, a było to dlatego, że po drodze z trudem było natrafić na nie zwęgloną wioskę. Trup ścielił się gęsto, Jegor postanowił nie podejmować ryzyka, że napełni bukłaki wodą ze skażonej studni. Ciężko było utrzymać wzrok w jednym, stałym punkcie, gdy wszędzie wokół leżały zmasakrowane zwłoki. Gdy halyjczycy próbowali odwrócić wzrok od jednego, przed oczami pojawiał się następny, ucieczka od tych widoków była jedynie wysoko w lazurytach nieba. Najbardziej rozsiedził ich trup, którego znaleźli przywiązdnego do płotu, stojącego przed jedną z chałup, ich zgorszenie było nie do opisania. Była to bardzo młoda kobieta w rozdartej tunice. Strzępy tkaniny tylko skrawkami zakrywały jej nagie ciało. Gardło miała przerżnięte nożem, a krew zbryzgała jej skórę od szyi, przez piersi, do pępka. Pomyśleli, by napotkanych nieszczęśników pochować, lecz ataman zdecydował, iż im mniej czasu poświęcą, tym mniej wiosek podzieli podobny los. Zbliżał się już wieczór, gdy halyjska chorągiew ujrzała czarne mury Obsydianowej Twierdzy. Niemała część buduńskiego wojska obozowała poza murami, barwne namioty gęsto otaczały twierdzę na całej długości fortyfikacji. Tylko mała szczelina w mrowie ludzkim ciągnęła się od strony północnej bramy. Jegor wraz z chorągwią zatrzymał się na pół staji przed twierdzą. Wraz z Ekimem, wysunął się lekko przed szereg, wzniósł wysoko ponad głowę białą chorągwię i kazał towarzyszom dąć w trąby. Z obozu do jego uszu dobiegł cichy szmer. Mrowie ludzi podnosiło się z ziemi, przechodziło z miejsca na miejsce i obserwowało okolicę. Jeden drugiego zaczepiał, zbierali się w mniejsze bądź większe kupy i po kilkunastu minutach halyjczycy dostrzegli, iż uzbrojona grupa zbliża się w ich stronę miarowym krokiem. Chorągiew Jegora ruszyła im na spotkanie. Na czele buduńczyków kroczył mężczyzna z długą czarną brodą, odziany w zdobione szaty, zmarszczył nieco brwi na widok Ekima. Dwa wojska zatrzymały się przed sobą. - Stać! - krzyknął czarnobrody - Wkraczacie na teren Imperium Buduńskiego. Kim jesteście i z czym przybywacie, a jeśli z niczym, macie natychmiast zawrócić, albo spotka was słuszna kara. - Jegor Dynmo, ataman halyjski. Przybywamy jako posłowie z listem do zdobywcy tej twierdzy. - Jestem aga Firat Yasin, dowódca korpusu janczarów, przekażcie mi ten list a ja dostarczę go sułtanowi. - Pismo napisane jest po halyjsku - wtrącił Ekim - potrzeba będzie tłumacza, który wyrecytuje zawartość odbiorcy. - Jeśli tak… - aga zamyślił się na chwilę - wejdźcie wy dwaj, ataman i tłumacz. Zsiądźcie z koni i niech reszta zostanie poza murami. - W porządku - zgodził się Jegor - zostańcie tu, rozbijcie obóz w pobliżu. Wchodzimy tylko ja i Ekim. Buduńska chorągiew rozstąpiła się, otoczyli Jegora wraz z tłumaczem i aga Yasin poprowadził pochód wprost do bramy twierdzy. Ekim zdawał się być nieco nerwowy, dawno nie widział się z rodakami i nie czuł się dobrze w ich towarzystwie. Gdy zbliżyli się do twierdzy, Jegor zauważył wyłom w murze, był zbyt wielki, by go przeoczyć. Grupa janczarów usypywała w jego miejsce gruzy, by choć w małym stopniu pokryć słabe ogniwo fortyfikacji. Wnętrze twierdzy było równie gęsto zaludnione janczarami, więcej kłębiło się tu też agów. Buduńskie wojsko nie próżnowało i na majdanie odbywały się ćwiczenia w szermierce. Szczęk stykających się w rozpędzie szabli, odbijał się w bębenkach przybyszów. Aga Yasin prowadził posłów do małego pałacyka, był lekko podniszczony przez oblężenie, lecz zdołał utrzymał swój dostojny wygląd. Wejście do środka strzeżone było przez dwóch gwardzistów. Cały pochód zatrzymał się, aga puścił posłów przodem, a swój korpus janczarów odesłał z powrotem za mury. Trójka mężczyzn stanęła w długim korytarzu, na którego końcu mieściły się dwie pary schodów, ruszyli w ich stronę. Wspinali po stromych stopniach, które zwijały się o 180°. U szczytu wyłożony był długi, zdobiony dywan, ciągnący się przez korytarz, bliźniaczy do tego z parteru. Po jego środku stało kolejnych dwóch gwardzistów, pilnowali oni wejścia do pokoju, który sułtan przerobił na salę tronową. Aga Yasin minął strażników, dając im znak dłonią i otworzył szerokie drzwi, Jegor szedł tuż za nim, lecz nagle podążający za nimi Ekim złapany został za ramię. Ktoś szarpnął go i gwałtownie postawił przed sobą. - Stój psie! Poznaję cię. Miałem nadzieję, że już dawno sczezłeś na galerze. Widzę, że pałętasz się teraz wśród halyjskich rozbójników, w sam raz pasujesz do takich szumowin. - Mi również cię miło widzieć Tekirze. Byłeś głupcem, jeśli myślałeś, że nie przetrwam jako niewolnik na Morzu Wewnętrznym. Mam teraz przyjaciół, którzy są potężniejsi, niż możesz sobie wyobrazić i śmiem twierdzić, iż to ty jesteś największą szumowiną, jaką było mi w życiu spotkać. Ręka sułtana nie obroni cię już od mojej zemsty, a tej możesz się na pewno spodziewać. - Gdybyś nie był posłem, już byś nie żył Ekimie. Poczekaj tylko, aż dotrze do nas korpus spahisów, gdy ruszymy na dalszy podbój, będziesz mógł do woli przebierać w flakach swoich nowych przyjaciół. Dwóch buduńczyków odwzajemniło do siebie groźne spojrzenia, patrzyli się tak przez krótszą chwilę, jednak całe zajście przerwał Jegor, chwyciwszy gwardzistę, za nadgarstek sięgający do szabli. Wzrok Halyjczyka przyćmiewał w całości nienawiść, jaka buchała z oczu Tekira. To było coś więcej, to był wzrok pełen pierwotnej dzikości, jakiej nie mógł z siebie wykrzesać żaden udomowiony człowiek. Jegor nie potrzebował znać buduńskiego języka, by zakomunikować absolutną gotowość do samobójczego rzucenia się na cały garnizon wroga. Te oczy, wyrażające więcej niż wściekłość przeraziły Tekira, puścił on Ekima i nie wtrącał się więcej. - Czego on od ciebie chciał? - zapytał kompana Jegor. - To mój dawny towarzysz, stęskniliśmy się za sobą. Dowiedziałem się, że nieprzyjaciel czeka na posiłki. Weszli do obszernej sali. Prócz dwóch rzędów gwardzistów, pod ścianą ustawiona była aksamitna sofa, na której w na wpół leżącej pozycji ułożony był sułtan. Był to człowiek jeszcze młody, lecz o poważnym wzroku, a według podań, rozumem nie ustępujący najstarszym mędrcom. Wokół sofy monarchy, na rozłożonych na podłodze poduszkach siedziały porwane do haremu kobiety. Jegor zgadywał po ich urodzie, iż większość z nich stanowiły halyjki lub lechitki. Była jednak jedna, którą najwyraźniej sułtan upodobał sobie najbardziej. Siedziała ona obok władcy na sofie, sułtan trzymał ją kurczowo blisko siebie, jedną ręką obejmując ją w talii, drugą głaszcząc po policzku. Skórę miała jak Buduńczycy, niczym ciemny piach pustyni, włosy długie i czarne, a jej oczy były piękne jak dwa wtopione w platynową obramówkę bursztyny, jednak głęboko pogrążone w smutku, żaden z kącików ust nawet nie drgnął w nic podobnego do uśmiechu. Obok sofy młodego sułtana stał mężczyzna w późnym wieku średnim, odziany był w czarną szatę pokrytą starożytnymi piktogramami, nieznanymi obserwatorom. Na twarzy tego człowieka rósł gęsty, popielaty wąs, wraz z kozią bródką. Jego oczy rzucały promienie przenikliwości w stronę przybyszów. Ekim czuł niepokój i starał się unikać kontaktu wzrokowego z władcą i jego świtą. Pokłonił się nisko, choć nie jak wyznawca Tengri, lecz na modłę lechickich dostojników, Jegor poszedł w jego ślady. Następnie halyjczyk podał swemu tłumaczowi list, a ten zaczął: - Tansu II, Wielki Władco, Synu Tengri. Nazywam się Ekim Jildizeli, z krwi i ziemi buduńskiej. Służę w chorągwi halyjskiej pod piernaczem tego oto atamana, noszącego słynne imię Jegor Dynmo. Przybywamy jako posłowie z listem od atamana koszowego treści następującej. Ekim złamał pieczęć koperty i rozwinął zgięty papier. Zmierzył chwilę wzrokiem zawartość i miał pewne wątpliwości, czy niekonwencjonalna prośba koszowego przekona sułtana do dobrowolnego wycofania korpusów dadańskich. Stwierdził, iż stosowne byłoby zmienić kilka szczegółów zawartych w piśmie. Najważniejsze to zmienić adresata na sułtana, gdyż list pierwotnie był adresowany do nieznanego z imienia zdobywcy twierdzy. Po drugie, Ekim postanowił pominąć chmarę bluzgów, obelg i gróźb, którymi oryginalne pismo było gęsto usłane. Odchrząknął i zabrał się do recytacji. “Sułtanie Tansu II, Władco Imperium Buduńskiego, Pasterzu Chanatu Ordy Dadańskiej, Synu Tengri, Zdobywco Obsydianowej Twierdzy. My, Rada Halyjska, zwracamy się do Jego Wysokości, Sułtana Buduńskiego z prośbą o wycofanie dadańskich wojsk z terenów zamieszkałych przez nasz lud halyjski. Twoi lennicy sieją spustoszenie, palą wioski, mordują i porywają mieszkańców, nie przynosząc równocześnie żadnych benefitów dla Jego Wysokości, jeno budząc wrogość. Uważamy, iż takowe zachowanie, nie reprezentuje godnie dostojności monarchy. Pragniemy zażegnać konflikt, ograniczając ofiary postronne, gdyż wierzymy, że wojsko buduńskien nie ustępuje w potędze, ni okrzesaniu, temu pomocy sił zewnętrznych w bojach nie potrzebuje. Podpisano, ataman koszowy Nikolaj Petrymko” Mężczyzna obok sofy pochylił się do ucha sułtana, był to pierwszy wyraźny znak życia jaki dał, gdyż wcześniej stał jak kamienny posąg i nie drgnął nawet delikatnie palcem. Tajemniczy doradca szeptał coś do ucha swemu panu, a młody władca chłodno spojrzał na przybyszów. Raptem obaj wyprostowali się, młody władca zaczerpnął głęboko powietrze i rzekł ostrym tonem: - Wy, Halyczycy, czelność macie mnie prosić o łaskę nad waszym ludem? A czy mieliście łaskę dla nas, gdy na czajkach żeglowaliście, by plądrować moje porty? Jak was Lechici ze smyczy spuścili, tak ja spuszczam na was Dadańczyków, równi sobie jesteście. Gdyby nie to, że jesteście posłami, dalibyście gardła, lecz jedynie z naszej uprzejmości pozwolę wam tu zostać jedną noc i gwarantuję dwa posiłki, na pierwszy się za chwilę udamy. Rano jednak macie się stąd wynieść i zanieść moje słowa swojemu wodzowi. Po tych słowach sułtan powstał z sofy, postawił na nogi kobietę obok niego i kiwnął ręką, a z szeregów wystąpiło czterech gwardzistów. Dwóch stanęło przy Ekimie i Jegorze, dwóch przy sułtanie, jego towarzyszce i czarnym doradcy. W takim towarzystwie wyszli z sali i ruszyli w stronę schodów. Będą na parterze skręcili do jednej z sal, weszli do obszernej jadalni. Tensu II zajął honorowe miejsce gospodarza, po swojej prawicy posadził swoją oblubienicę, z lewej zasiadł doradca. Do sali wkroczyło szeregiem kilku agów, którzy zajmowali pokolei krzesła wzdłuż stołu, między przybyłymi byli Firat Yasin i Tekir. Sułtan poprosił Jegora i Ekima by usiedli obok niego, gdyż jako posłowie zagwarantowany mieli status honorowych gości. Wkrótce na stół podano pieczeń baranią, przyprawianą czosnkiem. Atmosfera przy stole zdawała się dość napięta, nikt nie miał na tyle chęci i odwagi, by wydać z siebie to pierwsze słowo, które zaiskrzyć mogło dłuższą rozmową. Ekim sycił się soczystym mięsem, nie mógł się jednak powstrzymać, by nie zerkać co jakiś czas na siedzącą przed nim towarzyszkę sułtana. Ta spostrzegła wkrótce, iż tłumacz-banita ją lustruje, speszyła się lekko, lecz po jakimś czasie odwzajemniła spojrzenie. Spojrzała przelotnie na młodego Tensu i wróciła wzrokiem do Ekima, jej przepełnione bólem bursztynowe oczy jaśniały od płomienia pochodni niczym w Słońcu. Ekim domyślił się, iż kobieta chciała do niego przemówić, lecz obecność władcy nie pozwalała jej na to. Ekim wyczuwał również, że ktoś jeszcze uczestniczy w tej wymianie spojrzeń. Odkręcając głowę spostrzegł, że to oczy Tekira wbijają w niego niewidzialne szpile. Po posiłku wskazano posłom ich sypialnię, która znajdowała się na piętrze. Większość co ważniejszych person udała się już do spoczynku. Ekim jednak nie zamierzał tej nocy zmrużyć oka. Nim wszedł za próg swego pokoju, udało mu się ustalić, iż sypialnia sułtana znajduje się naprzeciw, pokój należący do nałożnic, a w tym do owej zasmuconej kobiety znajduje się na drugim końcu korytarza i przylega do przeciwnej ściany. Przed wszystkimi trzema sypialniami stały szeregi gwardzistów. Ekim wpadł jednak na niezwykle ryzykowny plan, zamierzył wyjść przez okno i po gzymsach przedostać się do pokoju kochanki sułtana, choć miał do pokonania połowę długości zewnętrznego obwodu ścian budynku. Spojrzał na Jegora, ten na szczęście już spał, Ekim był pewien, że jego ataman nie zgodziłby się na taki plan, szczególnie podczas piastowania poselskiej służby. Południowy step zaległ już nocną ciemnością, nikt nie powinien spostrzec człowieka przemykającego po ścianie. Jedynie w oddali dało się zauważyć liczne płomyki ognisk, które jak małe punkty zdobiły atramentową przestrzeń, tożsamo z gwiazdami ponad nimi. Banita postawił niepewnie pierwszą stopę po drugiej stronie okiennej ramy. Spojrzał w dół, bez wątpienia upadek z tej wysokości oznaczał niechybny zgon. Ciężko było mu się z początku czegoś złapać, by bezpiecznie postawić drugą stopę. Zauważył jednak mały feston w lekkim oddaleniu, nie mógł go dosięgnąć będąc tylko jedną nogą na zewnątrz, ale wykalkulował, że jeśli rozkołysałby się o boczną ramę, nadałby swemu ciału wystarczający pęd, by przylgnąć do ściany i chwycić się krawędzi kamiennego liścia. Było to nieco ryzykowne, chybienie dłonią, lub niewystarczająco mocny chwyt mógł skutkować odbiciem się od ściany lub ześlizgnięciem przy zbyt dużym nadanym pędzie. Ekim spojrzał jeszcze tylko, czy na jego trasie nie ma pozostałych po oblężeniu, a zagrażających mu pęknięć, lecz wszystko wydawało się być w zadowalającej kondycji. Łapiąc się obiema rękami za bok okna, usiadł na ramie, postawił obie stopy na gzymsie i odchylił się do wewnątrz. Skoordynowanym ruchem mięśni Ekim wystrzelił niczym z procy, zataczając szeroki łuk. Trzymał się teraz ramy tylko jednym ramieniem, drugą rękę z otwartą dłonią wyprostował na całą długość. Jego ciało przecięło z cichym świstem powietrze, czuł jak przelatuje ono między palcami jego rozwartej dłoni. Palce Buduńczyka-banity zacisnęły się na festonie, stopy ułożone miał w szerokim rozkroku, tę bliżej okna dość mocno osadzoną na pięcie, drugą, chwiejnie oparł na palcach. Ekim zaczynał żałować lekkomyślnej decyzji, ale jako, że podjął się już wyzwania, nie zamierzał się z niego wycofać. Przeniósł drugą dłoń na feston i ustawił stopę w nieco pewniejszej pozycji. Przesuwał się powoli w kierunku rogu budynku. Puścił jedną dłoń i przyległ mocno piersią do ściany, głowy nie obracał, by jego odstający nos nie zmusił go do zbytniego jej odchylenia i tym samym przemieszczenia środka ciężkości jego ciała nadto w stronę wiejącej pustki. Druga dłoń straciła już chwyt, stopy jednak stawiał już w dużo solidniejszych pozycjach. Był tuż przy zakręcie ściany, z jednej strony oznaczało to pewniejszy chwyt dla dłoni, z drugiej niebezpieczne akrobacje dla nóg i reszty ciała. Będąc już na skraju, postanowił, że szybki i zdecydowany ruch nogą i ustawienie jej jak najdalej po drugiej stronie będzie najlepszym pomysłem. Ten krok odchylił jednak znacząco jego tors w stronę przepaści, kurczowo więc trzymał się narożnika, balansował spazmatycznie ciałem, a paznokcie desperacko próbowały wdrapać się w kamień. Ekimowi udało się odzyskać równowagę, gdy przylgnął do ściany uchem. Przestawiając drugą stopę zdecydował się już na nieco delikatniejsze ruchy. Na drodze czekał go jeszcze jeden taki narożnik. Idąc dalej usłyszał szmer stróżujących na majdanie janczarów. Żaden z nich nie pomyślał, by uważnie spojrzeć ponad swe głowy, srebrne światło księżca było zbyt blade, ciemność dobrze więc rozmazywała sylwetkę ich niegdysiejszego pobratymca na tle masywnych cegieł. Ekim przemkykał dalej, modląc się do Tengri, by żaden odłamek nie odłupał mu się teraz pod stopą. Gdy stanął już przy przeciwległej ścianie odetchnął z ulgą. Znajdowało się na niej kilka okien, na których osadzić mógł dłonie. Pierwsze, należące do sułtana, było ciemne. Zbliżając się do drugiego z nich spostrzegł, iż dobiega z niego nikłe światło świecy. Oględzinowo tylko zerknął do środka i opuścił się nieco zwisając pod oknem, by go nie dostrzeżono. Przelotnie udało mu się rozpoznać Tekira siedzącego przy biurku, wewnątrz była jeszcze jedna postać, choć było zbyt ciemno by Ekim mógł rozpoznać, kim była. Zdawało się, że rozmawiali, choć Ekim skupiał się zbytnio na utrzymaniu na krawędzi, a rozmowa była zbyt cicha, by mógł zrozumieć poszczególne słowa. Rozpoznał tylko głos Tekira i drugi, bardzo głęboki. Ekim ruszył dalej. Trzecie i czwarte okno należało do sali tronowej, były ciemne tak jak pierwsze, a mroczny tron stał pusty. Ostatnie, piąte okno było jego docelowym. Kobiety wewnątrz, ciasno upchane do jednego pokoju, już spały, poza jedną, tą najciemniejszą na skórze. Ulubienica sułtana na wpół leżała i siedziała na łóżku, miała jeszcze otwarte oczy. Ekim zapukał cicho w szybę, a kobieta wewnątrz drgnęła raptownie. Powstała z łóżka i podeszła do okna otwierając je, nie mogła przy tym ukryć radości i podekscytowania. Ekim stanąwszy już przed nią wewnątrz zawstydził się nieco, nie wiedział jak z początku ma przemówić, lecz kobieta wyręczyła go. - Bałam się, że już nikt nie zrozumie moich subtelnych komunikatów - mówiła cicho, ale bardzo dźwięcznym i pewnym głosem - potrzebuję pomocy, my wszystkie tu potrzebujemy. Nie chcę już dłużej być w towarzystwie sułtana. - Kim jesteś moja Pani? - zapytał Ekim. - Nazywam się Soraja, dawno temu, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, mieszkałam daleko na południu, w polis mieszczącym się w górzystych dolinach, które graniczyły z Imperium Buduńskim. Tym starożytnym miastem jako królowa władała wówczas moja matka. Jednak ojciec Tensy II, Kenan IV tak samo jak teraz jego syn, miał ambicje poszerzyć granice swego kraju i na tym ucierpiało miasto-państwo mojej matki. Wojna nie trwała długo, gdyż agresor dysponował przeważającymi siłami, moja matka walczyła jednak z niemalejącym oporem. W końcu jednak Buduńczycy skruszyli mury obronne, a mój dom z niezależnego miasta stał się kolejną południową prowincją wielkiego Imperium. Kenan pojmał moją matkę i uczynił ją jedną ze swoich nałożnic w haremie. Po latach, gdy dorosłam już, zarówno Kenan, jak i moja matka zmarli. Tensa po objęciu władzy poszedł w ślady ojca, ruszył dalej na podbój przyległych ziemi, a mnie zniewolił, czerpiąc z tego sadystyczną satysfakcję. Pomóż mi proszę, wiem, że nie jesteś jak inni Buduńczycy i służysz wśród Halyjczyków. Tu są też ich kobiety, pomóż nam wszystkim. - Nie mogę teraz tego zrobić, mój ataman pełni funkcję posła, nie chcę narazić jego honoru na uszczerbek, a i tak już dużo zaryzykowałem przychodząc tu bez jego wiedzy. - Sułtan czeka teraz tylko, aż dotrze tu korpus spahisów i ruszy z armią w głąb stepu. Jeśli się nie pospieszy, rozpęta się na tych ziemiach tragedia. Jeśli mi pomożesz, wrócę do mego kraju i wzniecę bunt. Matka opowiadała mi wiele historii o naszym ludzie, oni tam wciąż wyczekują powrotu królowej, to zaprawieni partyzanci, którzy potrzebują iskry nadziei na wolność. Muszę do nich wrócić i ich poprowadzić do wolności, oni na mnie liczą. Tensu nie da rady wojować na dwóch frontach, jego pozycja znacznie osłabnie. - Przykro mi, mam związane ręce - rzekł z goryczą Ekim - ale obiecuję, że wrócę wraz z mym atamanem, gdy tylko skończy piastować urząd posła. Będziemy mogli działać w szerszym polu bez narażania jego pobratymców na dyshonor. Soraja odsunęła się od Ekima, ten nie mógł w ciemności spostrzec, czy wygląda na do końca zadowoloną z obrotu spraw. Wyszedł na powrót na gzyms, a księżniczka zamknęła za nim okno, teraz srebrnym świetle wyraźnie rzucał się jej tęskny wzrok. Ekim powoli odsuwał się od okna, starając nie zmącić swoich myśli cierpieniem młodej księżniczki. Czuł żal, że zmuszony był jej odmówić. Droga powrotna poszła dużo sprawniej, Ekim nabył już trochę doświadczenia i pewniej stawiał kroki na wąskim gzymsie. Nawet nie zauważył, gdy ponownie znalazł się przy oknie poselskiej sypialni. Wchodząc do środka poczuł się jednak nieswojo. Gdy zamknął za sobą okno, spostrzegł, że na łóżku nie ma Jegora, a drzwi na korytarz były lekko uchylone. Nie zdążył nawet w pełni przemierzyć pokoju wzrokiem, gdy jego głowa zadudniła nagłym bólem. Padł bezwładnie na kolana, jego zdolności myślenia rozproszyły się, a dotykając ognisko bólu, jego ręka umorusana została czymś lepkim i cieknącym po palcach. Nic jednak na ten temat nie pomyślał, gdyż stracił w tej chwili przytomność.
-
Twierdza na południowej części stepu zatrzęsła się pod gradem armatnich kul. Choć noc była, niebo gęsto ścielone gwiazdami jaśniało wśród grzmotów, ryczących nie z nieba, lecz z ziemi. Z okiennic ciągnących się wzdłuż murów wychynęły paszcze muszkietów, które wkrótce odpowiedziały napastnikom ogniem. Wewnątrz kotłowali się żołnierze lechiccy, mijał już siódmy tydzień oblężenia. Prochu było już jak na lekarstwo, teren wokół poryty był głębokini bruzdami po pociskach. Mury srogo postrzępione, od południa wyszczerbił się już wyłom, przez który przecisnęłoby się pięciu żołnierzy w szeregu. Szturmem próbowała przebić się tamtędy buduńska piechota. Wbite w ziemię forkiety zagrodziły im tymczasowo drogę, salwa powaliła pierwszą falę wroga. Nawałnica janczarów była jednak niepowstrzymana, bułatami wyparła stojących przy wyłomie muszkieterów. Buduńczycy będąc już wewnątrz, rozbiegli się wokół w grupkach. Dalszy opór Lechitów był już tylko kwestią honoru, nie wybronią twierdzy. Pułkownik zebrał do siebie kogo się dało i zamknął się w koszarach wraz z ocalałą ostaką obrońców. Bronili budyku do ostaniej kropli krwi, strzelalii przez okna, zabarykadowali drzwi. Wkrótce janczarzy przyniesli taran, drzwi poszły w drzazgi. Pułkownik poległ u boku towarzyszy. Wraz z wschodzącym Słońcem, nad dachami zawisł sztandar Imperium Buduńskiego. Wkrótce za zwycięstwem, po okolicznych osadach rozlała się pożoga. Chmary odzianych w futra i skóry jeźdźców pustoszyły wioski. * * * Dwa tygodnie po upadku twierdzy, pół dnia drogi na północ od fortecy, wojska halyjskie zebrały się na sali biesiadnej pewnej wioski. Przed budynkiem stanął tłum, pełen wygolonych głów piechoty, a każdy z tam obecnych próbował przecisnąć się przez kompanów, by stanąć jak najbliżej drzwi. Nieraz ktoś w tej gromadzie wypchnął z drogi towarzysza, szarpnął za wąsa, czy zbluzgał kwiecistą wiązanką. Tylko nadzwyczajna ciekawość powstrzymywała ich przed rzuceniem się sobie do gardeł. Nasłuchiwali oni jakie postanowienie zamierza wydać siedzące wewnątrz dowództwo. Za ich plecami niósł się stukot baczmagów, uderzających o twardą, suchą ziemię. Ktoś na tyłach zbieraniny zwrócił wzrok za siebie, szarpnął ręką kompana i obaj uszli na bok. Dumna postać zmierzała w ich stronę gibkimi, lekkimi krokami. Uczestnicy tłumu odchylali po kolei w tył głowy, a każdy z nich na widok przybysza osuwał się mu z drogi. Ktoś krzyknął w końcu do reszty. - Rozstąpcie się hołota! Ataman idzie! Gwar napędzany szeptami i plotkami ucichł. Dotąd twardzi i zajadliwi mężczyźni spotulnieli, gdy między nich wkroczył człowiek w starym, poszarpanym kontuszu, którego elegancja nijak pasowała do zadziornych rysów twarzy czarnowłosego atamana. Drapieżnym spojrzeniem omiatał zebranych, nikt nie był na tyle odważny, by odwzajemnić wzrok. Przemierzył próg drzwi, a gdy te się za nim zamknęły, hałastra znów zebrała się w kupie, tym razem stojąc a absolutnej ciszy. W środku budynku stały dwa połączone ze sobą stoły, wzdłuż których zasiadali na ławach przybyli z całej szerokości stepu atamani. Każdy, tak samo jak nowo przybyły, ubrany w strój, który miał imitować powagę właściciela. Potężnymi ramionami wznosili do ust kielichy pełne miodu, zagryzali w międzyczasie pieczeń wieprzową. Każdemu przy pasie towarzyszył zdobiony piernacz. Jeden z nich, który siedział najbliżej wejścia, zwrócił wzrok na przybysza, gdy usłyszał zamykane drzwi. Powstał z ławy i podszedł pewnym krokiem do tamtego. - Ataman Dynmo, w końcu cię przywiało! Ile można na ciebie czekać? - biesiadnik objął przybysza za bark. - Atamanie Świerkowycz, widzę, żeś w zdrowiu. Coś dla mnie zostawiliście? Głodny jestem jak wilk! - Siadaj, nie gadaj, bo zaraz zabraknie. Hej, patrzcie no pułkownicy, kto przyjechał, Jegor! Zasiedli razem przed stołem, Jegor powitany został gromkim okrzykiem i wniesionymi kielichami. Urwał kawałek udźca i wziął ogromnego kęsa, przepłukał usta miodem. Rzucił obgryzioną kość na talerz z resztkami. Wszyscy gwarnie biesiadowali, gdy na drugim końcu sali pojawił się sędziwy mężczyzna, z bielutkimi, jakby umoczonymi w mleku wąsami, sięgającymi po łokcie. Stanął on przy stole, w miejscu gospodarza, rzucając na biesiadników swój srogi wzrok. Gromada nagle skamieniała w obliczu prezencji starca. - Cisza, koszowy będzie mówił - szepnął ktoś do towarzyszy. - Nie zebrałem was tu dziś na hulanki, lecz przez fakt, że stoimy w obliczu zagrożenia. Obsydianowa Twierdza padła z rąk buduńskich, Lechici zostali z niej wyparci i wytępieni co do jednego, choć zdawało się to niemożliwe. - A co nam do tego? - zapytał jeden z atamanów. Jegor spojrzał na niego i poznał, że był to Burcan, tęgi dowódca z północnych stepów. - Dadańczycy pod buduńską komendą rozbestwili się w okolicy - wyjaśniał koszowy - Wioski rabują i palą, kobiety gwałcą i biorą w jasyr, a mężczyzn na miejscu mordują. Wojna może i jest lechicka, ale przez to kto cierpi? Nasz lud halyjski! Tak być nie może. Musimy psy zagonić z powrotem do budy. - Ponoć sam sułtan ruszył w podbój stepu, jeśli to prawda, nie starczy nam wojsk, by go wykurzyć - rzucił Świerkowycz. - To co mamy robić? Z Lechitami się układać? - odparł Burcan, z drugiego końca stołu. - A z kim? Z Sepentrionami? - odpowiedział Świerkowycz - Oni zrobią tu taką samą burdę jak Dadańczycy, jeśli nie gorszą. - Jakby Lechici czyści byli - oburzył się Burcan - Na zachodzie żyć się przez podatki nie da, a zarobić trudno, ciągle regulacje tego i owego. I jak tu prawem nie być ściganym. - Milczeć durnie! Tyle dobrego, że Lechici przynajmniej respektują naszą autonomię - oznajmił wściekły ataman koszowy - Książę Wojewoda Witold Nadgórski obwinia nasze chadzki o rozniecenie tego konfliktu, a sam ma związane ręce przez biurokrację by go ugasić. Złożył mi więc niedawno propozycję, może wziąć pod swoje skrzydła dwie chorągwie halyjskie, w zamian to my mamy zażegnać spór. - Tylko dwie? To może już lepiej z Buduńczykami się układać - drwił Burcan. - Pierwej zdechnę - odgryzł się koszowy - ale wyślemy posła z żądaniem zaprzestania rozboju do podbitej twierdzy. Tam poseł wywiedzie, ile wojsk sprowadzili Buduńczycy i czy sułtan faktycznie przybył na czele armii. Jeśli Buduńczycy nie usłuchają wiadomości, by zabrali Dadańczyków z naszych terenów, przystąpimy do walki zbrojnej, nawet pod Lechickimi chorągwiami. Ktoś jest chętny do posłowania? - Ja pójdę - ozwał się Jegor - pod moją komendą służy buduński banita, nienawidzi swoich pobratymców, temu mogę mu zaufać. Posłuży mi na miejscu za tłumacza. - Sprzeciwiam się! - krzyknął Burcan - ten cały banita pewno tylko czeka, by cię zaszlachtować i pierzchnąć między swoich. Głupi jesteś to wierzysz mu na słowo. Atamanie koszowy, ja pojadę. - Bzdura! Już niejeden wojaż przeciw Buduńczykom odbywaliśmy. Zawsze służył mi wiernie, a jego wiedza o statkach i buduńskiej wojskowości nieraz uratowała mi skórę. - Atamanie Burcan, atamanowi Dynmo przysługuje pierwszeństwo - mówił koszowy. - To starszy powinien je mieć! Niech szabla zdecyduje. Stawaj, chyba żeś mięczak! - zaproponował Burcan - Sam się prosisz knurze - warknął Jegor. - Jegor, nie dawaj się mu tak łatwo prowokować - złapał za brak Jegora Świerkowycz. - To on będzie tego żałował, nie ja. Wyszli przed salę. Tłum zebrany przed drzwiami wycofał się i widząc co się święci, zaczął formować koło. Pośrodku, na przeciwko siebie, stanęli dwaj atamani. Reszta dowódców zatrzymała się pod progiem i obserwowała rozwój sytuacji, dwóch z nich przecisnęło się do rywali i podało im szable. Obaj atamanowie dobyli broni. Burcan ruszył pierwszy. Celował wysoko, chciał ciąć po oczach, by zdezorientować Jegora i zadać następny cios w udo. Jegor jednak zachował koncentrację i sparował oba cięcia, po czym odpowiedział szybkim pchnięciem. Burcan uskoczył. Jegor z rozpędem rzucił się w stronę przeciwnika, Burcan próbował go zatrzymać groźnym wymachem, Jegor jednak, wzniesionym od dołu jelcem, odrzucił nadchodzęce ostrze i mając głownie własnej szabli za plecami, wykonał gwałtowny zamach i powalił przeciwnika, rozbijając mu nos głowicą rękojeści. Umorusany w piachu Burcan chwycił się za krwawiący nos i spojrzał złowrogo na zwycięscę pojedynku, a ten rzekł do niego. - Ostatnia rzecz, jaką nam teraz trzeba to rozłam wśród dowództwa. Nie możemy sobie pozwolić na wykrwawiane naszych sił przez spory między atamanami. Podjudzaj żołnierzy dalej, a następny pojedynek skończy się o wiele bardziej krwawo. Zebrani wokół gapie zaczęli wznosić wiwaty dla zwycięscy, spisy i czekany zawisły nad ich głowami. Zwycięski ataman odsunął się znów w głąb budynku wraz z pozostałymi atamanami. Leżącego w piachu Burcana podnieśli jego żołnierze, przyłożyli mu do nosa chustę i odprowadzili do atamańskiego namiotu za wsią. Bluzgał siarczyście na przeciwnika podczas swojej drogi. - Dobrze zrobiłeś Jegorze nie zabijając go - oznajmił koszowy - usiądźcie wszyscy przygotuję pismo dla obecnego pana Obsydianowej Twierdzy. Ruszysz w samo południe Jegorze, powinieneś dotrzeć do twierdzy tuż przed zmierzchem. Zostań tam na noc i wywiedz się jak najwięcej możesz. Atamani powrócili na swoje miejsca. Koszowy miał już przed sobą przygotowany kawałek papieru i kałamarz z atramentem. Pisał powoli, pomrukując coś pod nosem w trakcie kreślenia liter piórem. Ruchy umoczonej w czarnej cieczy stalówki były jak pchnięcia rapiera, szybkie, drobne i precyzyjne. Sędziwy ataman przejżał jeszcze dwukrotnie treść pisma, schował w kopertę i zalakował, odbijając swój sygnet jako pieczęć. Jegor odebrał kopertę do swych rąk, pożegnał się z resztą atamanów i ruszył na obrzeża wioski, gdzie jego oddział rozbił mały obóz. Gdy zbliżał się, widział jak jego wojownicy rozsiedli się na pagórku, czyszcząc broń i ostrząc szable. Konie wypasane przez mniejszą grupkę, stały nieco dalej, skubiąc suchą trawę. Jeden z obecnych tam ludzi wydawał się być nieco ciemniejszy na skórze, choć z dala trudno było go poznać, gdyż ubierał się po halyjsku. - Ekim, zbieraj się i siodłaj konie, wkrótce wyjeżdżamy - zakomenderował Jegor. - Dokąd atamanie? - zapytał ten smagły. - Buduńskie wojska podbiły Obsydianową Twierdzę, potrzebuję cię na t łumacza. Spotkasz się z rodakami. - Na Tengri! Oby ich plaga pogromiła.
-
Zbliżał się już wieczór, Słońce na zachodnio-środkowej części stepów zachodziło za trawami, krajobraz malował się w płomienno-różowych barwach, gdy na tle ognistej tarczy pojawiło się kilka ciemniejszych punktów. Co ciekawe punkty te zdawały się poruszać, a po pewnym czasie powiększyły swój rozmiar. Oczywiście owe punkty nie były niczym innym, a raczej nikim innym jak lechickimi jeźdźcami wracającymi z patrolu. Na czele jazdy cwałem pędził sierżant Jakub, wciąż młody, ale uzdolniony szermierz. Oblegał ich kurz, unoszący się wśród stukotu kopyt uderzających w twardą ziemię, niczym kowal pracujący młotem przy swym kowadle, jedyne co mogło temu hałasowi dorównać, to zdyszane chrapanie tych samych koni. Żołnierze byli z niecierpliwością oczekiwani w obozie, rozbitym w pobliskim zagajniku, ich kapitan nie mógł doczekać się nowego raportu, szczególnie gdy niedawno w okolicy znów zaginęła kupiecka karawana. - Widzę ich kapitanie! - krzyknął jeden z żołnierzy - Jeszcze kwadrans i będą już u nas. - Podaj mi perspektywę Macieju - odpowiedział mu kapitan, przystawił oko do soczewki i ustalił odległość między obozem, a jeźdźcami - rozpalić ogniska i rzucić dzika na ruszt. Róż zachodzącego Słońca przerodził się już w głęboką purpurę, gdy sierżant Jakub wkraczał między pnie drzew. Świerszcze zaczęły grać swe pierwsze tego wieczorne sonety, odległe głosy rozmywały się razem z sporadycznym dźwięczeniem obijania zawieszonych u bioder szabli, flora rozświetlona była jaskrawą czerwienią ognisk wewnątrz obozu Lechitów. Między konarami przemykał cudowny zapach świeżej pieczeni. Dwóch ludzi ubranych w wypłowiałe żupany i stalowe kirysy, wyszło nagle z zarośli, jeden z nich machał ręką do przybyłych. Pierwszy, z ręką wysoko ponad głową, wyglądał na mężczyznę w sile wieku, drugi był tylko nieco młodszy od Jakuba. - Witaj kapitanie - ozwał się Jakub do machającego, po czym zszedł z konia i serdecznie uściskał obu mężczyzn - znaleźliśmy szczątki karawany, co dziwne, zdawało się, że większość kosztowności została na miejscu, napotkaliśmy tylko kilka lokalnych hien, które chciały przywłaszczyć sobie drobne mienie. Pogoniliśmy ich i zabraliśmy w juki co się tylko da, w tym tę oto złotą włóczkę. Słyszałem o niej legendy, została ona dawno temu upleciona przez Dolę, wełna, której użyto pochodzi ze zwierząt, które już od dawna nie chodzą po Ziemi. Sweter utkany z takiej wełny byłby trwalszy niż kolczuga, ale tej włóczki starczy tylko na skarpetę. Odwieziemy ją do wojewody, dostaniemy za to sowitą premię! Niestety nie znaleźliśmy ani śladu jakichkolwiek poszlak na na temat sprawcy napadu, miejscowi chłopi nie widzieli żadnej większej grupy wojsk prócz naszej, my za to wracając spotkaliśmy chłopaków z drugiego oddziału, mówią, że pozycja Unii na wschodzie umocniła się, niestety nie wiedzieli więcej o tych atakach niż my. - Dobrze was widzieć w komplecie Jakubie - mimo radosnego powitania kapitan wyglądał na zaniepokojonego i sfrustrowanego - wysłałem małą grupę chłopaków, by w czasie waszej nieobecności przeszukali ponownie las, również nic nie znaleźli poza dzikiem. Zaczynam dostawać migreny od tej sprawy. Nie słyszałeś może, czy w okolicy nie ma ukrytych pieczar? - Nic takiego nie słyszałem kapitanie, ale tutejsze chłopstwo uraczyło mnie kilkoma historyjkami, którymi chętnie podzielę się przy ogniu. - Chodźmy więc, pewnie jesteście już głodni, a tobie Macieju przyślę niedługo zastępstwo, też powinieneś już odpocząć. I cała grupa odeszła w stronę ognisk, odprowadzając konie do pobliskiej sadzawki, a samemu przysiadając się do swych kompanów przy ogniu. Maciej natomiast wrócił w zarośla, step zalała już kompletna ciemność, z łukiem w swym drżącym ręku wsłuchiwał się w rozległą ciszę. Choć tylko na kilka minut, to został na pozycji sam, miał przy sobie jeszcze bandolet, którym w razie niebezpieczeństwa miał wzniecić alarm. Przed nim bujały się na wietrze gęste wysokie kępy stepowych traw, ich niewyraźne zarysy majaczyły tylko w jego oczach w bladym świetle księżyca. Obóz znajdował się z dala od osad, ostatnie patrole nie napotkały żadnego ruchu obcych wojsk, Maciej spodziewał się dziś spokojnej nocy, jednak mimo wszelkich oczekiwań, usłyszał nieopodal siebie drobny szelest. Ogarnęła go lekka panika, w ruchu traw nie zauważył póki co żadnych nieregularności, w Macieju wzrastał niepokój, cisza przedłużała się, postanowił szybko działać. Naciągnął więc cięciwę i krzyknął: - Kto idzie? Brak odzewu. Zdradził właśnie swoją pozycję, jeden świst strzały i mógł mieć dziurę w gardle. Liczył teraz tylko na dwie rzeczy: że to tylko dzikie zwierzę i, że wkrótce nadciągnie zmiana. Po dłuższej chwili nasłuchiwania w bezruchu, Maciej usłyszał męski głos. - Spokojnie, jestem sam, ranny, przepuść - głos dochodził z bardzo bliskiej odległości. - Kto ty? I jak sam to czemu się skradasz? Chodź tu, pokaż się. - Już idę, spokojnie - nieznajomy wyszedł z ukrycia, rzeczywiście był niesamowicie blisko, Maciej poczuł wstyd, że nie zauważył wcześniej tego człowieka - widzę, że macie tu obóz, potrzebuję opatrunków. Rzeczywiście, nieznany przybysz wyglądał jakby używał ostatków sił, by utrzymać pionową postawę, jego tożsamość była jednak wciąż niejasna, podjęcie zdecydowanych działań było utrudnione. Maciej nie widział, ani nie słyszał żadnych innych ruchów przed sobą, słyszał jednak kroki dwóch osób zmierzających od strony jego pleców, zmiana wartowników nadciąga. - W samą porę, mam tu niespodziewanego gościa. A teraz mów dokładnie kim jesteś, imię waść masz? - Jegor. - Jegor jaki? Skąd pochodzisz? Ze wschodu? Sepentrion? - Po prostu Jegor, ze wschodu, ale nie Sepentrion. - Słuchaj mnie teraz, bo nie jestem w nastroju na żarty. Mów ktoś jest, bo na miejscu rozstrzelamy, nie potrzeba nam grasantów w obozie. Skąd masz te rany? - Tu nieopodal mnie napadli, chyba czambuł dadański. - Nieopodal? Czambuł? Niemożliwe! Ale… No dobra chodź, opatrzymy cię i przesłuchamy, tylko żadnych sztuczek. Dwóch żołnierzy stanęło na warcie, a Maciej prowadził powoli rannego nieznajomego do obozu. Miał bandolet w pogotowiu, ale Jegor szedł spokojnie, zdawał się nie być uzbrojony. Zbliżyli się już do ognia i tu Maciej mógł się uważniej przyjrzeć Jegorowi. Ubrany był ubogo, przez bark przewieszony miał prowizoryczny opatrunek z lnianej, przeciekającej krwią tuniki, kępki gęstej czarnej czupryny również zlepione były posoką. Żołnierze przy ogniskach zaczęli spoglądać w ich stronę z ciekawością. Maciej zaprowadził nieznajomego do namiotu medycznego, stojącego tuż obok dużego głównego ogniska. Namiot ten jak dotąd stał przez większość czasu pusty, poza opatrywaniem drobnych skaleczeń nie było jeszcze poważnego zajęcia dla polowego medyka. Sam medyk siedział na pniu z resztą żołnierzu, naprzeciw namiotu. - Witaj Piotrze, przyprowadziłem ci pacjenta. - Witaj Macieju, witaj - medyk uśmiechnął się serdecznie, po czym spojrzał na towarzysza Macieja - Hmm, to chyba nie jest żaden z naszych żołnierzy co? Kto to taki? - Sam do końca nie wiem, nazywa się Jegor. Pójdę po kapitana, musi go jak najszybciej przesłuchać. Myślę, że możemy mieć przełom w sprawie okolicznych napadów. Opatrz go w międzyczasie proszę. - Kapitan jest przy północnym ognisku - ozwał się jeden z siedzących obok. Piotr powstał i zniknął za płachtą wraz z Jegorem i jednym z żołnierzy, którego dla bezpieczeństwa poprosił o asystowanie. W środku opatrunków było co niemiara. Jegor wygodnie usadowił się na leżance, Piotr przemywał mu rany wodą i alkoholem, nałożył rozmaite maście, zszywał i bandażował. Dał też pacjentowi trochę miodu pitnego w ramach leku przeciwbólowego. - Na szczęście nie masz waść uszkodzonych kości, czy organów, skóra jednak jest głęboko rozcięta na bardku, na głowie tylko małe zadrapanie, lepiej się oszczędzaj przez jakiś czas. Do namiotu wrócił Maciej w towarzystwie kapitana. Kapitan zmierzył nowego gościa wzrokiem, był lekko zdenerwowany, ale też i czuł wewnątrz siebie ekscytację, przed nim siedziała możliwość rozwiązania tajemniczych napadów. - Nazywam się kapitan Seweryn Pilecki, dowódca dragonów lechickich pod chorągwią wojewody Witolda Nadgórskiego. Potraktuję cię póki co jako gościa w naszym obozie, na imię ci Jegor jak dobrze mniemam? - Tak kapitanie, Jegor. - Ponoć zostałeś zaatakowany nieopodal naszego obozu, to prawda? - Dadźbóg mi świadkiem, ten las w zasięgu wzroku miałem, gdy nagle zza traw wyłoniła się grupa jeźdźców. - Co to byli jeźdźcy? Z której strony przyjechali? W którą odjechali? - Skąd i gdzie uciekli nie wiem, ale wyglądali jak dadański czambuł. - Niemożliwe, Dadańczycy od dawna nie zapuszczają się tak daleko po tej stronie rzeki, a nawet jeśli, zostali by zauważeni przez nasze posterunki. - Nie wygląda na wojownika - wtrącił Maciej - może się pomylił i widział po prostu bandę halyjczyków? - I tu się mylisz Macieju, sam mówiłeś, że podkradł się do ciebie niemal niepostrzeżenie. Prędzej uwierzę, że zwyczajnie łże, niż się pomylił. Ten człowiek po samej postawie i wzroku wzbudza wrażenie zaprawionego w boju, sam mógł na tę karawanę napaść, a jego pobratymcy zostawili go rannego, z myślą że umarł. Panie Jegor, zatrzymamy cię póki co u nas w obozie, a rano wyruszymy do wojewody Nadgórskiego na dalsze przesłuchania. - Zostanę tu i będę go pilnować - zaproponował Piotr. - W porządku, przyślę tu jeszcze kogoś dla bezpieczeństwa, a teraz choć Macieju, Jakub już napełnił żołądek i pewnie niedługo opowie nam tutejsze chłopskie zabobony. Kapitan wraz z Maciejem opuścili namiot, Sewerym postawił dwóch ludzi na warcie przy namiocie i ruszyli w stronę północnego ogniska. Otoczone one było, jak każde, inne obalonymi pniami, które służyły wszystkim za ławki. Skry pląsały nad ogniskiem, zewsząd roznosił się gwar radosnej biesiady, zapach dziczyzny przypominał Maciejowi o pustce w żołądku. Kapitan usiadł po prawicy Jakuba, jak mówił, bardzo interesował się historyjkami krążącymi wśród chłopów. Maciej również wybrał miejsce obok sierżanta. - Poczęstuj się Macieju, świeży dzik! - mówił Jakub podając spory kawał pieczeni sąsiadowi. Maciej wziął wielkiego kęsa i delektował się delikatną konsystencją mięsa. - Opowiedz nam teraz proszę sierżancie o miejscowych zabobonach, może mi migrena od tego przejdzie, ha! - zarzucił kapitan Seweryn. - Rozkaz kapitanie! Zacznijmy od czegoś powszechnie znanego. Pewno już obiło wam się o uszy imię Dynmo? Ten, który miał tupet przebić się w kilkunastu przez buduńską armię wprost do namiotu sułtana! Miał sułtan szczęście, że akurat na rybach był, ale co mu tamten najlepszych janczarów obił, i jeszcze dziewkę z haremu porwał i uszedł żywy! - Ten halyjski ataman? Któż o nim nie słyszał! Myślałem, że masz coś ciekawszego w rękawie Jakubie. - Proszę zatem słuchać dalej kapitanie, bo ponoć ten szalony awanturnik Dynmo widziany był w naszej okolicy. - Czemu nie mówiłeś? To mogła być poszlaka do napadów! - Bo był sam i to nie są potwierdzone informacje! Nikogo nigdy z nim nie widziano, ale podobno, tak podsłuchałem w jednej karczmie, Dynmo chciał się przyłączyć do tych zbójów, albo ich oszukać i okraść i samemu uciec z całym łupem, choć co tak naprawdę planował wie tylko sam Dynmo. - To mało by się obłowił, karawana przecie stała nietknięta, jak sam powiadałeś. - A prawda to, prawie cały towar na miejscu. A ludzie… oj nie chcę sobie o tym przypominać. - Nie dziwię się, mamy tu niespodziewanego gościa w namiocie medycznym, ponoć spotkał napastników i byli to Dadańczycy. - A to ciekawe, bo jest jeszcze jedna historia, usłyszałem to od starusieńkiego młynarza. Obok lasu, gdzie nasz obóz stoi, przed dekady odbyła się krwawa bitwa między Unią Lechicko-Estecką, a Wielką Ordą Dadańską. - Ach tak, słyszałem! Mój dziad we własnej osobie przelewał tedy krew dadańską - wtrącił żołdak siedzący na uboczu. - W tej bitwie Orda Dadańska poniosła sromotną klęskę - kontynuował Jakub - gdy była już w odwrocie, ich bej zwrócił się do naszych wojsk i zarzekł się na najmroczniejsze siły, iż wróci, by dokonać swej zemsty i przeleje krew lechicką. Wówczas sam hetman, obrzydzony tymi słowami, naciągnął cięciwę łuku i przeszył krtań bluźnierczego beja strzałą. - Obiła mi się o uszy ta historia - westchnął kapitan - jest w kronikach jako jedno z naszych najwspanialszych zwycięstw. - Ach kapitanie, jest pan tak obyty w świecie, że ciężko pana zaskoczyć, ale mam jeszcze w rękawie coś specjalnego. Otóż pewna gospodyni zdradziła mi, iż po drugiej stronie tego lasu, wśród starych jak nasza Unia mokradeł, mieszka pewna wiedźma. Obyta jest ona wielce w ziołolecznictwie, rozumie mowę zwierząt, a także potrafi wybiec wzrokiem w bliską przyszłość. Przekazywała również nieraz wolę zmarłych, tutejszym mieszkańcom służy serdeczną pomocą, lecz nie ufa ona ludziom obcym. - To już brzmi dużo ciekawiej. - A to jeszcze nie koniec historii, bo owa wiedźma niedawno odwiedziła jedną z wiosek i poleciła nie wychodzić po zmroku na pola, gdyż złe siły krążą teraz wśród traw. - A więc niewykluczone, że ta wiedźma może coś wiedzieć, wyruszymy do niej o świcie - kapitan zamyślił się na chwilę, wpatrzył się w ogień, a w międzyczasie Maciej skończyć się zajadać swoją porcją pieczeni. Nagle do uszu biesiadników doszedł odgłos przypominający stukot mnogich kopyt oraz metaliczny łoskot, między drzewami poczęła rozświetlać się niezwykła łuna światła. - Hej kapitanie, spójrz za siebie, co to takiego? - mówił skonsternowany Maciej. - Hmm? To jakby… Podjazd?! Alarm! Wszyscy do broni! Jesteśmy atakowani! Wszystkie rozmowy toczące się wokół zostały w jednym momencie przerwane, żołnierze powstali, sięgneli do szabli, inni pobiegli do namiotów po arkebuzy, jeszcze inni podnieśli oparte na uboczu łuki i kusze, kto był w zasięgu, ten wsiadł na konia. Od wschodniej strony, jakby wyszli z mgły, pojawił się dziki czambuł. Kapitan wrzasnął rozkaz, by uformować szyk, rząd pikinierów wystawił swe żądła, za ich plecami drugi rząd z arkebuzami szykował się, by rozgrzać lufy swej broni. Maciej stanął z łukiem na lewym skrzydle formacji, z cięciwą gotową wypuścić śmiercionośną strzałę. Dzika horda zbliżyła się do obozu z przeraźliwym skowytem, który z trudem sobie wyobrazić, by wydał się z ludzkiego gardła. Kapitan wrzasnął, a lufy przyćmiły nagłym blaskiem pobliskie ogniska, jednak ku zaskoczeniu zgromadzonych, żaden z napastników nie legnął trupem, miast tego z całym impetem szarży, czambuł stratował linię pikinierów, masakrując każdego żołnierza, który napotkał dadańskie ostrze. To samo się stało, gdy z barbarzyńskimi najeźdźcami starła się lechicka jazda, mało kto uszedł żyw. Szaleni najeźdźcy zerwali płachtę z namiotu medycznego, powalając tym samym żołnierzy pilnujących Jegora, a ten skorzystał z okazji i porwał dwa pistolety wiszące w olstrach pobitych żołnierzy. Pobiegł ku rozbitemu oddziałowi i wypalił raz z jednego, raz z drugiego pistoletu w stronę najeźdźców. Zdało się, że również i on chybił. Jegorowi udało się jednak zwrócić uwagę kilku dadańakich jeźdźców, skierowali się oni w jego stronę z całym pędem i Jegor cudem uniknął śmiertelnego ciosu, uchylając się tuż pod przecinającą ze świstem powietrze szablą. Kilku wrogich jeźdźców stratowało ogniska i zapadła kompletna ciemność, wtedy też między drzewami rozbrzmiał złowrogi ryk rogu. Po tym nieznani napastnicy zniknęli tak samo szybko jak się pojawili. * * * Kapitan Seweryn krążył zdruzgotany po zgliszczach obozu. Nie mógł się doliczyć rannych i zabitych. Wszędzie popiół, odcięte kończyny, wyprute jelita, zmasakrowane twarze ludzi, których jeszcze wczoraj widział szeroko uśmiechniętych. Wszystkich później pochowano w zbiorowej mogile przed lasem. Ciał poległych napastników nigdzie nie dało się odszukać. Otępiałym wzrokiem omiatał pozostałych przy życiu, trzecia część oddziału została wybita. Widział jak między ludźmi krąży Jegor. Kapitan wiedział, że ten nieznajomy wbiegł w środek bitwy z zamiarem ofiarowania pomocy, a teraz ten ranny nieznajomy pomaga opatrywać innych rannych. Maciej i Jakub wyszli bez szwanku, Piotr był mocno poobijany, ale w gruncie fizycznie sprawny do działania. - Zaczyna brakować nam lekarstw kapitanie - zameldował medyk - póki co większość rannych się jakoś trzyma, ale nie starczy mi medykamentów, by jutro wymienić wszystkim opatrunki, siedzimy w środku dziczy, a tu łatwo jest o zakażenie ran. - Perunie wielki, głowa mi zaraz od tego wszystkiego pęknie, daj coś i mi na te bóle. Słońce już od godziny widniało na niebie, dzień zapowiadał się upalny, pierwsze ptaki zasiadły na gałęziech, by pocieszać śpiewem pokonanych. W Sewerynie Pileckim poczęło gotować się gorzkie uczucie odrazy do napastnika. Pragnął pomścić jak najszybciej swych kompanów, nie był jednak w stanie w dalszym ciągu wytropić wściekłych Dadańczyków, gdyż tak samo jak ciał, nie dało się nigdzie zauważyć śladów kopyt. To nie pozostawiło mu innego wyboru, niż desperacko powierzyć swój los zabobonnej wierze. Gdy ranni byli już zebrani i opatrzeni, zebrał grupę żołnierzy, którzy zostali przy zdrowiu i wygłosił apel. - Mam zamiar zebrać grupę najwytrwalszych żołnierzy i ruszyć przez ten las na zachód, prosić o pomoc rannym i przy okazji przesłuchać miejscową wiedźmę, mieszkającą na przeciwnym skraju To nasza ostatnia nadzieja ratunku i jedyna poszlaka w sprawie owego nieprzyjaciela, który napadł na nas tej nocy. Sierżant Jakub pomoże mi dobrać ochotników, zabiorę jedynie dziesięciu, reszta ma tu zostać i opiekować się rannymi pod dowództwem sierżanta, do czasu naszego powrotu. Ochotników nie było, morale wśród nich upadło tragicznie nisko, większość spoglądała tylko po sobie nawzajem, nikt jednak nie odważył się póki co wyjść przed szereg. Jednak nagle ktoś zaczął się przepychać między żołnierzami i przed oczami kapitana pojawił się Jegor. - Ja pójdę. Mimo, że potraktowaliście mnie nieufnie, to chcę się jednak odwdzięczyć za połatanie moich ran. Znam okolicę, więc mogę się przydać. - Pójdę i ja - rzekł cichym i drżącym głosem Maciej, który wyszedł z szeregu równolegle z Jegorem. Resztę żołnierzy do ekspedycji kapitan wraz z Jakubem musieli wyznaczyć sami. * * * W godzinę byli gotowi do wymarszu. Jegor jako przewodnik jechał na przedzie, tuż obok niego kapitan, za nimi podążał cały ogon żołnierzy z Maciejem w środku. Zabrali ze sobą łuki, toporki i dwie piki, arkebuzów i bandoletów nie brali ze względu na wszechobecną wilgoć bagien. Jegor nie był uzbrojony, mimo, że wykazał się podczas nocnego napadu, wciąż nie wzbudzał wśród żołnierzy zaufania. - Nie znamy cię Jegor, nie mogę ryzykować bezpieczeństwa oddziału. Dlatego powiedz mi kim jesteś, Halyjczykiem? - Tak jest, całe życie tu na stepach spędziłem, błąkając się od wschodu po zachód, pałając się rozmaitymi zajęciami. - Halyjczyk? - zawołał ktoś z tyłu - wam to ciężko zaufać, bo jedni do nas Lechitów przystają, inni do Sepentrionów, a mało który na stałe, a jak na swoim jest to zwykle bandyta. Zdradę macie we krwi. - Wy Lechici z kolei - rzucił w tył drapieżnym wzrokiem Jegor - nigdy złego w sobie nie widzicie, duma wam oczy przysłania, a pierwsi do wytykania innym jesteście, a najchętniej to wytykacie sobie wzajem. Nie potraficie się za żadną cenę zjednoczyć. Halyjczycy nie mają własnego kraju, temu błąkają się gdzie mogą, by uskrobać sobie godny byt. Światło dnia tylko sporadycznie ukazywało się, promieniami przebijającymi gęste listowie, gdy oddział zanurzał się między buki, dęby i sosny. Wiatr w środku puszczy był niewielki i tylko lekko kołysał najwyższymi gałęziami koron. Im głębiej w dzicz, tym grunt robił się coraz bardziej grząski, konie miały coraz większe trudności w poruszaniu się. Wkrótce kapitan zarządził, by zostawić wierzchowce i resztę drogi przejść na piechotę, gdyż tak łatwiej będzie określić bezpieczną trasę. Do pilnowania zwierząt wyznaczył dwóch żołnierzy, reszta ruszyła dalej. Nieprzyjemny zapach, chmara dokuczliwych komarów oraz odległy rechot żab zwiastowały powolne zbliżanie się grupy do celu. Przed oczyma majaczyć poczęły im gęste pnącza zwisające z drzew oraz błotniste wysepki w rozległym basenie nieprzejrzystej wody. - Trzymajcie głowy wysoko i bierzcie tutaj tylko płytkie wdechy, tu nad powierzchnią wody unosić się mogą trujące opary - ostrzegł grupę Jegor - wydzielane są z odchodów węży błotnych, więc miejcie też broń w pogotowiu, to groźne zwierzęta zdolne zabić człowieka jednym kłapnięciem zębów, gdy takiego zobaczycie, uciekajcie na drzewa. Gdy weszli już na tereny mokradeł, Jegor zdawał się dobrze odnajdywać w tym środowisku, potrafił dobrze określić, w którym miejscu bajora są najpłytsze. To było ważne szczególnie dla niego, gdyż nie chciał zamoczyć wciąż owiniętych na sobie bandaży. Zimny pot przelał się po plecach żolnierzy, gdy brodzili po kolana w wodzie. Ich największym zmartwieniem były dotąd komary, jednak perspektywa napotkania węża błotnego pochłonęła ich porażone strachem umysły. Woda tu i ówdzie sporadycznie pluskała, Jegor wpatrywał się w zniekształcenia tafli próbując dostrzec nadciągające zagrożenia, nie mając broni musiał być szczególnie wyczulony, będąc rannym nie wdrapałby się na drzewo. Podróżnicy natknęli się przed sobą na gąszcz wyrastającej z wody trzciny. O ile zwiastowało to płytką wodę, o tyle kępy były na tyle gęste, że trzeba było je ominąć. Podczas tego manewru jeden z żołnierzy poślizgnął, hałaśliwie przy tym pluskając i mocząc mundur. Maciej pomógł kompanowi powstać, Jegor w tym czasie uważnie przypatrywał się trzcinie. Po minucie przymusowego postoju ruszyli dalej. Za gęstwiną trzcin grupa zauważyła w oddali wybijający się nieco z tła kształt. Wyglądało to na chatkę zawieszoną na balach powyżej lustra wody, choć odległość była jeszcze zbyt duża, by wziąć widok za pewnik. Podróżnicy upewnili się, iż chatka nie jest urojeniem wywołanym przez trujące opary, każdy potwierdził, że ją widzi, a także opisali jeszcze kilka innych obiektów w polu widzenia. Zgodnie stwierdzili, że chatka była prawdziwa. - Co jeśli nas nie przyjmie? - rzucił do grupy Maciej. - Hmm? - zadumał się kapitan - No wiedźma, sierżant mówił, że nie ufa obcym. - Jeśli tak to wymyślimy coś na miejscu, na pewno da się ją jakoś przekupić. - Na waszym miejscu nie denerwowałbym wiedźmy - dodał od siebie Jegor - klątwy to poważne zagrożenie, ciężko jest się ich pozbyć. - To może… - Cisza, zdaje mi się, że… Jegor wyczuł coś dziwnego dziejącego się wokół. Rechot żab stał się odległy, w okolicy ciężko było spostrzec żywe stworzenia. Na ułamek sekundy Jegor zauważył nierówności w kształcie strzałki na tafli wody, nie zdążył nawet krzyknąć, gdy z pod tafli z hukiem wyłoniła się długa łuskowata sylwetka, z klinowym łbem z dwoma czułkami u tyłu i paszczą najeżoną ostrymi kłami. Bestia w mgnieniu oka rozdziawiła szczęki i susem rzuciła się na jednego z pikinierów, zanurzając się pod wodę, jedyne co zostało to unosząca się czerwona mgiełka w miejscu, gdzie stał żołnierz. - To wąż błotny, kryjcie się na drzewach! - krzyknął Jegor. W tym momencie halyjski przewodnik wziął najgłębszy wdech jaki tylko przyszło mu wykonać w życiu, dał susa w stronę rozproszonej w wodzie chmury krwi i schylając się niemal do poziomu tafli, zanurkował ręką, przeczesując warstwy błota dłonią, a drugą dłoń złożył w pięść i rytmicznie uderzał w lustro wody. W tym czasie reszta wyprawy rozbiegła się we wszystkie strony, każdy do najbliższego sobie drzewa. Maciej ulokował się na gałęzi najszybciej, nikt z grupy za nim nie podążył, więc zamiast pomagać innym się wdrapać, zdjął łuk z pleców i z napiętą cięciwą wyczekiwał, aż bagienny potwór znów się wynurzy. - To bez sensu, takim małym grotem nie przebijesz jego łusek - krzyknął do Macieja Jegor. Wtedy wielki wąż wynurzył się obok Halyjczyka, Jegorowi w sam czas udało się złapać drzewiec piki i szybko wyciągnął rękę ponad powierzchnię. Błotna bestia ponownie rozwarła paszczę gotowa do ataku, jednak Jegor obrócił się grotem w stronę potwora i gdy ten skoczył w jego stronę, wbił pikę głęboko w paszczę gada. Stwór syczał wściekle z bólu i wił się jak schwytany w lasso byk, tryskał obficie krwią z gardzieli, aż w końcu rozpostarł szeroko błoniaste czułko-płetwy po bokach swego cielska i padł sztywno unosząc się na wodzie. Jegor podszedł do martwego potwora i jednym krzepkim ruchem próbował wydostać pikę z jego gardła, udało mu się połowicznie, gdyż drzewiec był złamany prawie przy samym grocie. To jednak zdawało się zadowalać Halyjczyka. Nie odchodził on jeszcze przez jakiś czas od martwego węża, w tym czasie reszta grupy zdążyła zejść z drzew. Maciej podszedł szybkim krokiem do Jegora. - Co robisz? Trofeum? - Wyrywam zęby węża. Są one mocno osadzone, więc potrzebuję czegoś twardego, by je podważyć. Trzeba przy tym uważać, gdyż te zęby są mocno jadowite. Kupcy z wszelkich stron świata są w stanie wiele zapłacić za nawet jeden z nich. Co prawda węże te są dość powszwchne, jednak mało który mąż ma odwagę stanąć przeciw nim, a jeszcze mniej ma umiejętności, by je pokonać. Maciej był zdumiony jak obeznanym człowiekiem okazał się być ten pozornie przypadkowy włóczęga, nie mało przecie brakowało, a ten jeszcze wczoraj wykończony człowiek mógł zostać przeszyty jego strzałą. Podziwiał jak w każdej, nawet tragicznej sytuacji Jegor potrafił zachować zimną krew i wyjść cało z opresji. - Gdyby kapitan przyzwolił, przyłączyłbyś się do nas? - Nie - Jegor zaśmiał się gorzko - wśród Lechitów nie ma miejsca dla ludzi mego pokroju. Ja cenię sobie swobodę i nie wytrzymałbym pod czyimś berłem. - O czym tak panowie zawzięcie dyskutujecie? - dołączył kapitan wraz z resztą grupy. - Gdy wyjdziemy na skrawek lądu, powinniśmy się pomodlić, by Weles przepuścił duszę waszego kompana na Bezkresną Polanę. Ciała zmarłego nie było sensu wyławiać, było na dnie bagna, rozszarpane na krwawe strzępy. Jak zasugerował Jegor, odmówili pożegnalną pieśń na skrawku podmokłej ziemi, Halyjczyk wręczył też kapitanowi dwa zęby, które miały trafić w ręce rodziny zmarłego, oddał także dobrowolnie odłamany grot. Ruszyli wprost do drewnianej chaty, która majaczyła na horyzoncie. Było już południe, gdy stanęli pod drabiną. Wdrapali się pokolei na szczyt i kapitan zapukał w dębowe drzwi. Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi, Seweryn zmartwił się, czy może przypadkiem wiedźma wyruszyła poza dom, lecz gdy miał dla pewności zastukać kołatką jeszcze raz, dębowe wrota otworzyły się. W progu stanęła czarnowłosa kobieta w ubogich łachmanach i z torbą przewieszoną przez bark, na szyi zawieszony miała amulet z jaszczurzych pazurów i czaszki zająca, głowę jej oplątywał bujnie opatrzony wianek, a jej lewy nadgarstek postrzępiony był licznymi bliznami po płytkich, ciętych ranach. Zapach unoszący się z jej domu napawał sprzecznymi doznaniami, z jednej strony wzmagał apetyt, z drugiej zatrważająco odpychał. Wzrok jej przeszywał lodem i zdawało się, że wedle woli może spojrzeniem zatrzymać człowiekowi serce. - Czego tu? Nie znam was! - Wychrypiała swym gardłem. Wzrok wiedźmy wwiercał się w czaszkę kapitana. - Moja droga Pani, potrzebujemy twej pomocy. Podczas ostatniej nocy niespodziewanie zaatakował nas nieprzyjaciel, wielu mych kompanów pomarło, drugie tyle zostało rannych. Czekają teraz po zachodniej stronie tego lasu, z lekarstwami na wykończeniu, nie przeżyją, jeśli nie dostaną nowych opatrunków. Proszę zlituj się nad losem tych ludzi. - A co ja mam do tego? Chciało się wam żołnierzykom wojować to macie, ja nie muszę się o wszystkie przybłędy troszczyć. - Córo Welesa, nie przybywamy z pustymi rękoma - przepchnął się na przód Jegor - chcemy złożyć w twe ręce te oto kły węża błotnego, wierzymy, iż pod twoim dachem znajdą one najstosowniejszy użytek. Wiedźma spojrzała na Jegora, zmarszczyła brwi, a po chwili twarz jej spogodniała, przyjęła podarunki i schowała je do skórzanej torby. - Niech będzie, tak chojnych darów szkoda zbywać, nawet od nieznajomych. Na imię mi Solomea, wejdźcie proszę. Widzę że i tobie trzeba wymienić opatrunek, ten bandaż jest cały ubłocony! Nieprzyjemny zapach zniknął tak, jakby zależał on od nastroju upiornej gospodyni, a może był utrzymywany czarami, by odpędzać nieproszonych gości? Tak gdybał w myślach Maciej. Wszedł on do środka razem z kapitanem i Jegorem, reszta została przed domkiem. Wewnątrz domku panował półmrok i nawet w ograniczonej liczbie gości było okropnie ciasno, znajdowało się tam mnóstwo szafek, kufrów, półek i sznurków z wysuszonymi kończynami drobnej zwierzyny. Jegor posadzony został na taborecie pod ścianą. Maciej miał teraz dobrą sposobność, by dokładnie przyjrzeć się jak wspaniale umięśnione jest ciało Halyjczyka, oraz jak wieloma bliznami poznaczona jest jego skóra. - Nie mam teraz wystarczająco ziół, by leczyć cały oddział, lecz tego jagomościa mogę opatrzyć tu i teraz, a wam dam to co mi póki co zostało. Dajcie mi dobę a przybędę do waszej zgrai osobiście z całym worem lekarstw i bandaży. - Potrzebujemy jeszcze pomocy w jednej kwesti - dodał kapitan - użycz nam swych mocy jasnowidzenia i pomóż nam odnaleźć napastnika, który na nas napadł. - Och kochany - spojrzała na Seweryna jak na zbłąkanego chłopca - oni sami do was przybędą. Jesteście lechickimi żołnierzami, zapewne więc słyszeliście o klęsce Dadańskiej Ordy, którą wyrządziliście przed pięćdziesięciu laty? Otóż klęska ta nie jest końcem historii. Gdy wielki bej wygrażał się zemstą, tak naprawdę dokonywał starożytnej inkantacji klątwy. Podczas tego wykonywał gesty ręką, które miały ukierować i wzmocnić zaklęcie, jednak gdy hetman przeszył jego krtań strzałą, inkantacja została przerwana, a klątwa spadła na samego maga-beja. Od tej pory, gdy w okolicy pojawi się lechicka krew, a Słońce znajdzie się pod horyzontem, z głębin ziemi powstają dawno pokonani wojownicy by dokonać zaprzysiężonej zemsty. Tak było przez ostatnie pięć dekad, gdy tereny te w większości zamieszkiwali Halyjczycy, teraz jednak, gdy jurysdykcja lechicka poszerzyła się i otwarto nowe szlaki handlowe, dawne widma wpadły w szał i atakują każdego człowieka, który wpadnie w ich upiorne ręce. - Droga Solomeo, czy istnieje sposób, by odesłać tych ordyńców z powrotem do królestwa Welesa? - Ach tak, jest jeden sposób, musicie odnaleźć tę samą strzałę, która niegdyś przeszyła gardło beja, a wojownik o nierozchwianym sercu, musi ponownie przebić krtań ducha wielkiego wodza. - Jak mamy znaleźć jedną strzałę, której drzewiec już dawno pewnie spróchniał, a grot zagrzebał się w ziemiach tej rozległej polany? Głowę mi już od tego rozrywa! - Jeśli twe intencje są tak szczere jak mówisz i chcesz pomścić poległych kompanów, przybądź na dawne pole bitwy, a grot którego szukasz rozbłyśnie przed twymi oczyma w blasku zachodzącego Słońca. - Więc jeśli tak się sprawy mają, ruszajmy, musimy jak najprędzej powrócić do naszych chłopaków z lekarstwem. Abyśmy tylko zdążyli przed zmierzchem odnaleźć ten przeklęty grot, Macieju, pewno będziesz musiał osadzić go na nowym drzewcu. Ufam twym zdolnościom i chcę, byś to ty przestrzelił krtań beja. Dziękujemy ci za pomoc Solomeo. * * * Zdążyli powrócić do obozu przed zmierzchem. Rozdzielili się na dwie grupy, Maciej z kapitanem wyruszyli na dawne miejsce pola bitwy, szukać zabójczego dla widm grotu, Jegor i reszta grupy z kolei zostali w obozie i przekazali zioła Piotrowi. Pierwszy raz od doby Maciej i kapitan wyjżeli wzrokiem poza rozpościerające się zewsząd ściany drzew. Widok bezkresu horyzontu wydawał się żołnierzom odświeżający. Słońce chyliło już się powoli ku spotkaniu z lądem, żołdacy pędzili końmi przez falującą na wietrze trawę. - Według kronik to powinno być tutaj, tu stała armia lechicka, tam od północy stali Estowie, tak więc Dadańska Orda stała… I gdy Słońce biegło na spotkanie wzgórzom, w oczy kapitana uderzył oślepiający błysk. Dwóch mężczyzn podążyło za nim, konie chaotycznie chrapały z wycieńczenia, Seweryn nie chciał pozwolić sobie na zmarnowanie nawet minuty. Stanęli w końcu w miejscu śmierci przeklętego beja, z ziemi wystawał drobny fragment zardzewiałej stali. Maciej odkopał grot i po bliższych oględzinach okazało się, iż nie był on pokryty rdzą, lecz skrzepłą krwią beja. Maciej wyjął z kołczanu naszykowany podczas powrotu drzewiec strzały, pozbawiony grotu i osadził znaleziony kawałek stali na przeznaczone miejsce. Świat pokrywał się w wygasającej stopniowo purpurze, gdy powrócili do obozu. Zdrowa część oddziału czekała na nich przed lasem, kapitan zdecydował, iż na otwartym polu łatwiej będzie się bronić przeciw duchom. Wojsko złożyło się w ścisłą formację, wszyscy dragoni mieli napięte nerwy, to był oczekiwany przez nich moment pomsty. Zawiał mroźny wiatr, mimo, że była to noc w środku upalnego lata. Niebieskawa łuna, bijąca jaśniej od księżyca, pojawiła się przed ich wzrokiem, szczęk obijanej stali zagrzmiał z oddali, tęten koni jak rytm wybijany na stu bębnach przebijał się do uszu. Maciej wysunął się przed szereg, pot ściekał mu po całym ciele, drżał jak w febrze, wzrok kapitana Seweryna, sierżanta Jakuba, medyka polowego Piotra, nieznajomego Jegora i całej reszty kompanów skupiał się teraz na nim. Czuł się jakby w samo południe tuzin luster odbijało słoneczne promienie wprost w jego plecy. Nadzieja i ocalenie leżało w jego rękach. Chwycił skrwawioną strzałę i wyciągnął ją z kołczanu, napinał teraz delikatnie cięciwę, czuł coraz większy opór pod palcami, więc stopniowo zwiększał użytą siłę w ramieniu, sznur w palcach ulegał jego woli, odginając tym samym coraz bardziej ramiona łuku. Z błękitnej poświaty wyłaniać się zaczęły pierwsze sylwetki wściekłych dadańskich wojowników, ich skośne oczy odbijały się nikłym blaskiem w ciemności. Wtem Maciej pośród dzikiej hordy ujżał wielkiego wojownika, z gęstą czarną brodą, w grubym opancerzeniu i na muskularnym karym koniu. Z gardła tego wojownika wydobył się przeraźliwy skrzeczący ryk, a reszta widmowej ordy zawtórowała mu. Maciej już wiedział, iż ten marsowy wojownik był właśnie przeklętym bejem. Ręka drżała Maciejowi, wstrzymał oddech i porządnie wycelował, a wtedy cięciwa zwolniła się i strzała, która miała zakończyć stepowy koszmar wystrzeliła w powietrze, zataczając zgrabny łukowaty tor. Maciej patrzył uważnie jak strzała ginie gdzieś w mroku gwieździstego nieba, lecz znów ją ujżał, gdy zbliżyła się do łuny otaczającej upiory. Widział dokładnie jak strzała ze świstem zmierza do swego ostatecznego celu, jak złowrogi bej nie ma szans uniknięcia uderzenia z powietrza, lecz ku zaskoczeniu młodego łucznika, strzała przeleciała na wylot dokładnie przez krtań beja, a ten jechał niewzruszony dalej na czele dzikiej ordy. Kapitan zauważył, iż coś jest nie tak i gdy wróg zbliżał się z przeciwnej strony, Seweryn rozkazał rozdzielić się formacji na dwie części i ujść na przeciwne sobie boki. Szarża dadańska wbiła się więc w puste pole trawy, a lechicki oddział ruszył do ucieczki. Dadański czambuł ruszył całą grupą tylko za jedną połową lechickiego oddziału, gonili tę połowę, którą dowodził sierżant Jakub. Dadańskie konie słyną z prędkości i wytrzymałości, nie mają sobie równych, lecz konie widmo tej dadańskiej ordy były napędzane nieczystą siłą, która przewyższała nawet ich żywych krewnych, tak więc sierżant wkrótce zdał sobie sprawę, iż zguba jego kompanów zbliża się i jest nieunikniona. W ostatnim akcie desperacji odłączył się od grupy a jej samej kazał lekko i niepostrzeżenie zacząć wykręcać w stronę grupy kapitana Seweryna. Sam natomiast gnał na koniu dalej wprost, strzelając od czasu do czasu w powietrze z bandoletów. Widział, że plan działa, jego dragoni bezpiecznie zawrócili i połączyli się z resztą grupy, a on sam miał na ogonie cały czambuł. Już kilku z upiorów zrównało z nim konie, widział blady błysk księżyca w ostrzach dadańskich czeczug. Zamknął oczy, a potem jego kirys roztrzaskał się, a on sam padł w stepową trawę z głębokimi ranami na piersi i plecach. * * * - Jego stan jest tragiczny - żachnęła Solomea do Piotra - pijawki nie zbijają mu gorączki, a nie mogę mu ich tak długo trzymać, i tak już stracił za dużo krwi. Możemy co najwyżej modlić się do Marzanny, by jeszcze nam go nie zabierała. - To nasz sierżant, nie możemy tak łatwo się poddać. Na pewno jest coś, co jeszcze możemy zrobić. - Możliwe - mówiła przeciągając sylaby, chwilę się zamyśliła, po czym na jej twarzy pojawił się promyk nowego pomysłu - że jego stan jest wynikiem klątwy rzuconej przez widma. Jest szansa, że wyzdrowieje, jeśli raz na zawsze pozbędziecie się upiornego czambułu. Gdzie ten młody łucznik? - Jest na polanie, próbuje znowu odnaleźć tę strzałę. Nie wiem co się wczoraj stało, było zbyt ciemno, najwyraźniej po prostu chybił. - Nie, myślę, że stało się coś zupełnie odmiennego. Rzeczywiście, Maciej od rana błąkał się po polanie w poszukiwaniu strzały. Przeczesał spory kawałek terenu, gdyż nie wiedział jak daleko mógł polecieć ten pocisk. Obwiniał się o klęskę jaka zaszła w nocy. Dzięki poświęceniu Jakuba nikt nie został ranny, prócz samego sierżanta, który nie odzyskał jeszcze przytomności i walczy o życie w namiocie medycznym. Bał się, że reszta oddziału będzie obwiniać właśnie jego i zakończy się jego wojskowa kariera. Nie potrafił nic innego, niż sprawnie posługiwać się łukiem, przez jego myśli więc ze zgrozą przeleciała mu wizja zostania bandytą i wyrzutkiem. Widział oczami mglistej i przerażającej przyszłości jak dokonuje straszliwych niegodziwości pod komendą plugawego herszta. Maciej nie mógł pozwolić, by tak potoczyła się jego przyszłość, musi się odkupić. Jeśli tej nocy nie pokona upiornego beja, wstąpi do klasztoru i pochłonie się w służbie jednemu z łaskawych bóstw. Błąkając się wśród traw Maciej nawet nie zauważył, kiedy tuż obok niego na polanie pojawił się Jegor. Halyjczyk przypatrywał się łucznikowi już od jakiegoś czasu, jego wzrok nie był jednak oskarżycielski, jak spodziewał się Maciej, a raczej porażał obojętnością. - Chciałbym zostać sam, oddal się proszę ode mnie - westchnął Maciej. Jegor stał dalej w miejscu niewzruszony prośbą Macieja, przeciągnął się jedynie i odpowiedział. - Wiem czemu strzała nie zabiła wczoraj beja, ty też to w głębi siebie wiesz. Dokładnie obserwowałem jej tor lotu, nie spuściłem jej nawet na chwilę z oczu, więc wiem też, że nie chybiłeś. - Więc co takiego według ciebie zrobiłem nie tak? - Wczorajszej nocy przeszył cię strach i zawahałeś się, nie uwierzyłeś, że jesteś rzeczywiście w stanie pokonać upiora, dlatego strzała przeleciała na wylot, nie robiąc tym samym żadnych szkód. Jeśli pójdziesz teraz do obozu, Solomea powie ci to samo. A jeśli teraz znajdziesz strzałę, znów zawiedziesz. - Co innego mam zrobić? Przeze mnie sierżant leży półmartwy w namiocie, może nie przeżyć, muszę znów odnaleźć tę strzałę i spróbować jeszcze… - No właśnie, spróbować, a jutro spróbujesz znów i znów, czas skończyć z próbami łuczniku i rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze. Tu na dzikim stepie nie można się wahać, nawet krótka chwila niezdecydowania jest tu groźbą śmierci. Jeżeli się tego nie wyzbędziesz, nic nigdy nie osiągniesz, miast prowadzić własne oddziały, polegniesz jako bezimienny żołnierz. - A kim ty jesteś, by wiedzieć teraz co jest słuszne? - A jak uważasz? Kim według ciebie mogę być? Znajdź w sobie odwagę, by powiedzieć mi to prosto w twarz. - Myślę, że to ty jesteś Dynmo, Krawym Atamanem z dzikich stepów. Jesteś doświadczonym wojownikiem, który pokonał wielkiego, zębatego węża, nieustraszenie wskoczyłeś w środek bitwy, gdy zaatakował nas widmowy czambuł, zakradłeś się pod moje stanowisko niemal niepostrzeżenie. Myślę, że tak naprawdę to ciebie widział sierżant, gdy zbliżał się do szczątków karawany, zabrał ci sprzed nosa skarb, który cię interesował. Tak więc podążyłeś za nim do naszego obozu, planowałeś wykraść skarb, lecz wtedy czambuł widmo zaatakował cię i poharatał, przez co miałeś duże trudności z cichym skradaniem się przez trawę. - Cóż, bardzo dobrze główkujesz łuczniku, pozwól, że opowiem ci resztę historii, nim odjadę stąd w siną dal. Gdy zabrałeś mnie wtedy do waszego obozu moje intencje nieco się zmieniły, pierwotnie chciałem wykraść wam złotą włóczkę, jednak gdy zostałem poturbowany, chciałem się zemścić. Bezbronny lud halyjskich wiosek stanął w obliczu zagrożenia. Stwierdziłem więc, że łącząc się z większą grupą wytrenowanych wojskowych będę mieć większe szanse na pokonanie groźnych Dadańczyków. Po tym jak opatrzyliście mnie, byłem wam wdzięczny, łatwo ten dług odpłaciłem wyruszając z wami do wiedźmy, Solomea mnie zna i tylko dlatego zgodziła się wam pomóc, była to też dobra okazja, by zdobyć wasze zaufanie. Podczas ostatniej bitwy, gdy sierżant został ranny stwierdziłem, że to idealny moment, bym wrócił do pierwotnych założeń mojego planu - Jegor spod koszuli wyciągnął mieniącą się złotą barwą włóczkę - Namiot sierżanta stał teraz pusty, wszyscy zajęci byli opieką nad rannymi, jedyne co musiałem zrobić, to wślizgnąć się pod płachtę i otworzyć zamek kufra. Teraz gdy odważyłeś się odkryć przede mną moją tożsamość, wiem, że masz odwagę, by tym razem przebić te przeklęte gardło strzałą, dobrze wiesz, że właśnie zaryzykowałeś własnym życiem ujawniając swą wiedzę, ale nie martw się, przecie potrzebuję cię żywego. Teraz mogę odjechać ze spokojem, wiedząc, że ta przeklęta orda wróci do krainy Welesa, gdzie mam nadzieję, że bóg ciemności obróci ich w pył. - Nie wydaje mi się, że waść odjedziesz tak łatwo. Jegor odwrócił się zaskoczony. Między nim, a jego wierzchowcem stał teraz kapitan Seweryn Pilecki, swą dłoń trzymał na rękojeści szabli. - Widziałem jak wymykasz się z namiotu Jakuba, podążałem wciąż tuż za tobą, słyszałem każde słowo waszej rozmowy, jeśli chcesz wyjść z tego żywy, oddaj włóczkę. Jegor usłyszał cichy dźwięk napinania cięciwy za plecami, nie miał broni więc musiał coś szybko wymyślić. Szybkim ruchem ręki schował włóczkę z powrotem pod koszulę, zwinnym susem skoczył po skosie w stronę Macieja, tak by zejść szybko z linii strzału i znaleźć się przy biodrze łucznika, gdzie błyskawicznie wyszarpał mu karabelę z pochwy, a następnie mocarnym kopniakiem w brzuch powalił go na ziemię. Seweryn oczywiście nie obserwował tego bezczynnie, dał susa zaraz za Jegorem, Halyjczyk był jednak na tyle szybki, że jak się zdawało śmiertelny zamach szablą Seweryna został sparowany. Ostrza prześlizgnęły się po sobie, wyśpiewując przy tym pogrzebowy tren, Jegor uskoczył na lewy bok przeciwnika, gdyż spodziewał się, iż będzie on mniej chroniony, pomylił się jednak sromotnie, Seweryn okazał się być leworęcznym szermierzem, czego wcześniej w nagłym przypływie adrenaliny nie zauważył. Jegor ponownie musiał sparować cios Seweryna, do uszu ich dobił się złowrogi szczęk, po nim kolejny i kolejny. Jegor przeliczył się, gdyż kapitan Pilecki, choć nazwisko rzadko odbijało się echem, to okazał się szermierzem wybitnym, przewyższającym nawet legendarnego Jegora. Halyjczyk zasypany został gradem finezyjnych cięć, ciężko mu było znaleźć sposobność do ataku, a siła uderzeń przeciwnika sprawiała, że zaczął odczuwać uciążliwy ból w barku, szwy zaczęły się luzować, walka miała się wkrótce rozstrzygnąć. Jednak gdy Jegor, wyczerpany od odbijania ciosów, w beznadziei poczuł dziwną nieregularność w ugniatanej pod butem ziemi, domyślił się co to może być. Właśnie stąpał po leżącej w ziemi strzale, zdecydował się więc na ostatni desperacki krok, zamiast parować następny cios, który spodziewał się, że celować będzie w jego głowę, kucnął pod ostrzem świszczącej karabeli, złapał wolną ręką leżącą w błocie strzałę i wbił ją w łydkę kapitana Seweryna. To zdezorientowało lechickiego szermierza na moment, Jegor wiedział jednak, że ta chwila nie będzie trwać wiecznie, a on nie ma już sił, by kontynuować walkę, kocim susem zanurzył się więc głęboko w stepowe trawy i nim kapitan i Maciej zdążyli się zorientować w sytuacji, zniknął, uciekając w znanym tylko sobie kierunku. * * * Godzinę zajęło im odnalezienie nikłego tropu Jegora w trawie. Wysiłki w poszukiwaniach spełzły jednak na niczym, trop szybko się urwał i złodziej uciekł ze złotą włóczką. Solomea opatrzyła łydkę Seweryna. Zbadała strzałę i stwierdziła, że na szczęście nie jest przeklęta i żadne większe zagrożenie nie czai się na duszę kapitana. - Daj mi proszę zioła na migrenę moja droga Pani, przez tego przeklętego atamana pęknie mi zaraz głowa! - Z waszym sierżantem nie jest dobrze, do wieczora może… Solomea nie dokończyła, kapitan nic jej nie odpowiedział, spojrzał się tylko na nią bolesnym wzrokiem. Nie winił mimo wszystko Macieja, wiedział, że nikt inny w oddziale nie podołałby tego zadania, więc presja na łuczniku była niezmierzalnie wielka. Będąc profesjonalistą, jako dowódca nie mógł więc czuć urazy do podwładnych. Maciej wystrzegać się jednak musiał innych dragonów z oddziału, którzy nie kryli do niego urazy, równie siarczyście bluzgali tylko na Jegora. Jego obawa spełniła się, więc postanowił, że gdy tylko wrócą do z misji do wojewody, poprosi go o przeniesienie do innego oddziału. Dzień chylił się ku końcowi. Ranni będąc w dobrych rękach wiedźmy odzyskiwali powoli siły, choć jeszcze długo potrwa nim odzyskają je w pełni. Ognista pomarańcz rozlewała się po horyzoncie stepu, kapitan rozkazał dragonom szykować się do następnego starcia. Dzielni mężczyźni zbierali z namiotów swe wyposażenie i zasiadali na potężnych, wypoczętych i dobrze wykarmionych koniach. Maciej namaścił cięciwę swego łuku olejem podarowanym mu przez Solomeę, miał on ją zakonserwować, by zachowała na długo pełną sprężystość. Wiedźma miała zostać w obozie do następnego ranka, w międzyczasie wymieniała się swoim doświadczeniem z Piotrem, zaczęli pałać do siebie sympatią. Niestety, mimo ich połączonych sił, sierżant Jakub nie przeżył. Konnica stanęła znów przed lasem. Blade promienie zachodzącego Słońca znikały z twarzy żołnierzy. Ciemność znów otuliła okolicę i tylko blask miesiąca przypominał o krajobrazach, które majaczyły za dnia. Maciej znów wyszedł na czoło formacji, z lekkością napiął cięciwę, gdy gwar wojennego ryku doszedł do jego uszu. Oczy jego ujżały jak z błękitnej poświaty wyłania się upiorna orda, pędziła ona wprost na ostateczne spotkanie z lechickimi wojownikami. Wyśpiewywana po całym stepie legenda miała właśnie domknąć swą historię po pięciu długich dekadach. Młody łucznik tym razem się nie zawahał, w jego sercu płonął gniew, stanowczość zdominowała jego myśli, teraz, albo nigdy. Świst strzały odbił się w powietrzu, niczym niezahamowana siła leciała wprost do swego ostatecznego celu. Groźny bej zmierzał wprost na formację przeciwnika, gdy śmiertelna strzała zatopiła się w jego gardle po same lotki. Orda zatrzymała się nagle, cała jej groza przeminęła. Dadańskie upiory razem z wodzem straciłwy zapalczywość. Wtedy to kapitan Seweryn Pilecki wydał rozkaz szarży i stado wytrenowanych koni ruszyło pełnym pędem w równej linii. Dwa wojska zderzyły się ze sobą, a gdy Lechici cięli bez opamiętania szablami, sztywne ciała dadańskich wojowników rozpływały się w powietrzu. Wzniosły się okrzyki triumfu, na polu bitwy nie ostał się już żaden upiór. I choć dowodu zwycięstwa w postaci legionu trupów nie było, wieść o tym rozniosła się. Maciej odzyskał zaufanie kompanów, zrozumieli jakiego czynu musiał on dokonać, a wkrótce jego imię stało się wzorem dla każdego łucznika. Nowy rozdział legendy krążył po halyjskich i lechickich wioskach, wśród ognisk rozpalanych przez dadańskie czambuły przestrzegano przed łucznikiem, który potrafi zabić nawet nieśmiertelne widmo. A na tym małym fragmencie dzikich stepów, cisza ustała już do końca świata.
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 3
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Więc po niedługim czasie udał się do małego portowego miasta Qaryat al-Bayda - osady z białego kamienia gdzie jak powiadano same gwiazdy oddały blask budynkom i będzie on wieczny i trwały, tak jak wieczny jest nieboskłon chmur i firmament z opiekuńczą strażą nocną półksiężyca, który sam prorok Mahomet, niechaj pokój będzie z nim. Wybrał na znak rozpoznawczy dzieci, jedynego, prawdziwego Boga. Jednak ostatnimi laty osadę częściej trawił ogień i miecz niż nawiedzał pokój i jedność. Plemiona pustynii poróżniły się o sobie tylko znane powody i nie miały zamiaru zaprzestać grabieży i mordu, który jak wiadomo skuteczniejszy jest od języka dyplomatów. Osada podupadła i jedynie wschodni port był jeszcze na tyle sprawny i niezależny administracyjnie, że mógł być miejscem dość stabilnej pracy i godnego jak na te wyludnione połacie kraju wynagrodzenia. Zarządzali nim wspólnie przedstawiciele dwóch rodzin teraz kupieckich lub wojskowych lecz pierwsi wywodzili się od latarnika a drudzy od tajemniczego bohatera, który podobno wyszedł kiedyś wprost z głębin w trakcie oblężenia portu przez statki Państwa Kościelnego i zmówił jakąś pradawną inskrypcję modlitwy lub zaklęcia. Statki papieskie zajęły się w jednej chwili pożogą a gdy wypalone kadłuby o okaleczonych żaglach i połamanych rejach bezbronnie obijały się o siebie podziurawionymi burtami, zerwał się huragan pustynny, który zamienił falę przyboju na spieniony wściekle odpływ. Statki niesione falami, roztrzaskały się o mielizny i skały daleko od stałego lądu. Pierwszym z rodów była rodzina Bānu Māzin a drugim tym legendarnym i mitycznym, był ród Al-Nābbaāhiŋ. Ci którzy w herbie na swych okrętach i budynkach stoczni dumnie obnosili sokoła krążącego nad na wpół zatopioną galerą. Ptak w dziobie niósł sprofanowany krzyż. Mimo fatalnego podejścia do katolików, nestor rodu szalony na pozór arab Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī, który twierdzi, że jego przodek, ten który zniszczył flotę papieską pochodził z nikomu nieznanej a według starca ukrytej pod powierzchnią wyspy Jazīrat al-Zujāj. Ponoć gdy ustaną pewnego dnia wszelkie fale i pływy a powierzchnia morza stanie się płynnym zwierciadłem, wtedy to marynarze będą mogli dojrzeć mury i iglice wież i zamków Jazīrat al-Zujāj. A okręty rodu Al-Nābbaāhiŋ, zejdą pod wodę i zacumują na redzie, kryształowego portu. Marynarze wrócą do ziemi przodków i zamieszkają w niej na zawsze. Starzec rysował mapy i szkice wyspy, śledził fazy słońca i księżyca a także Marsa. Intonował w rocznicę rozgromienia floty, jakieś obco brzmiące pieśni na pokładzie swego okrętu flagowego. Zwracał się wtedy półnagi w stronę fal i zaczepiony ledwie o reling na bakburcie, śpiewał w noc, głosem o dziwo czystym i głębokim. A morze słuchało i cichło. Fale marniały. A piana bałwanów rozmywała się równomiernie w szmaragdowym blasku wody. Lecz wyspa nie wyszła starcowi przed oczy ze swych bezpiecznych, ciemnych głębin. Nie ruszyła ku niemu jak góra która również nie ruszyła się z miejsca ku postaci proroka Mahometa. Dzieci, których Nabīl ibn ʿAmmār al-Nabbāhī miał czternaścioro z dwiema żonami. Martwiły się o zdrowie starca i jego poczytalność. Bez wahania więc przyjęły ojca Leonné i ją samą pod dach i powierzyli mu opiekę nad zwariowanym na pozór arabem. Znów mógł poświęcić się leczeniu. Lecz czy da się wyleczyć obłęd lub magiczny urok który opętał starca i jego myśli? Mimo początkowych uprzedzeń, wzajemnie nie posuwających relacji obu mężczyzn ku zaufaniu i relatywnie normalizującej atmosfery w rozmowie czy wspólnym spędzaniu czasu, po dłuższych niźli się mogło z początku wydawać dniach i godzinach Aptekarz, który po raz kolejny stał się z przypadku cyrulikiem, obrał drogę w leczeniu arabskiego przywódcy, której nikt z jego otoczenia dotąd nie spróbował. Po cóż było zaprzeczać słowom szalonym i napadom dziwnie wzburzonych reakcji starca, skoro można było ulec jego dziwactwom i planom.-
1
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Radzę Ci, nie zaglądaj do nieba część 2
Simon Tracy opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wszystko zaczęło się w dniu gdy jej pomoc w prowadzeniu interesu, nastoletnia Maudeline, wracając jak zawsze po skończonej pracy do domu a raczej sierocińca, który założyły siostry w budynku opactwa przy katedrze świętego Gwinała, zaginęła bez śladu. Minęły już prawie dwa lata a dziewczyny nikt nie widział ani o niej nie słyszał. Siostry a w szczególności nowicjuszka Pelágie nie spoczęły choćby chwili po to by przerwać poszukiwania i zbierać choćby szczątki niesprawdzonych informacji, bajań a najczęściej przesądów i steku zapijaczonych bzdur łgarzy i hochsztaplerów, którzy prędzej po litrach absyntu i porcji grzybków ujrzeli przed oczyma diabelskie procesje, kopytnych demonów idących po ich nic nie warte dusze niźli ducha dziewczynki uganiającego się w zabawie po dnie wyschniętej fosy miejskiej. Najpewniej dziewczyna padła ofiarą przemocy a jej ciało już dawno spoczywało w falach Mirecourde. Lecz zwierzyła się na kilka dni przed zniknięciem do Mahaute, że odłożyła już znaczną kwotę pieniędzy i już niedługo chciałaby opuścić sierociniec i szukać szczęścia na rozdrożach Langdewocji. A nóż znajdzie jakiegoś księcia z bajki lub rycerza na białym ogierze, przy którym Bucefał aleksandryjski to ledwie spasiona szkapa. Dużo mówiła o miłości. Lecz czy miała kogo konkretnego na oku tego nigdy nie wyjawiła. Mahaute nie mogła szukać jej w nieskończoność. Nie miała nawet żadnego punktu zaczepienia poza klasztorem i sierocińcem. Nie mogła też pozwolić by jej ledwie co rozpoczęty interes narazić na szwank i widmo długów. Omówiła sprawę z siostrami zakonnymi a te poleciły jej dziewczynę z miasta do pomocy w sklepie. Miała na imię Leonné de Cléray. Była pokorną i małomówną ale pracowitą kobietą. Wychowana ze starannie dobraną edukacją przez ojca jej, aptekarza z kastylijskiego miasta Torrecisma, gdzie leczył on nowatorską metodą lodowej żywicy, która pozyskiwał przez zmieszanie mięty, rtęci i żywicy drzewa krzyża. Leczył on przez lata wojowników i urzędników, lecz pewnego razu przyprowadzono mu stojącego już nad malarycznym grobem, bohatera wielu bitew z Maurami Sanchuelo de Ocána. Zajął się nim należycie i leczył dbając o wszelkie dobro i dopust. Zrządzeniem losu tragicznym dla obu z nich był dzień trzeci hospitalizacji woja. Ten napojony jakąś tajemną, alchemiczną miksturą. Zapadł w śpiączkę i niedługo potem wyzionął ducha. Jednak nim oddał go w ręce świętych aniołów, otworzył oczy i w obecności namaszczajacego go zakonnika wyjawił słowa. Zaprzedał mnie on Maurom i heretykom ze starej wieży. - był w przedśmiertnym spazmie i transie. Nie sposób było rozpoznać czy mówi jasno czy bredzi w malignie. - Bierze od nich recepty i przepisy na trucizny jak ta co roznosi śmierci powiew w mych żyłach. Jest przepowiedziany z gwiazd. On zaćmi krzyż i rozświetli półksiężyc nad ziemią Leonu i Kastylii. On modli się jak demon do arabskich znaków z ksiąg. On dżin i zagłada krzyżowców, którzy kroczą ku niemu w niewiedzy siły jego majestatu. Z tymi słowami na ustach umarł a zakonnik zamknął mu zaszkliwione oczy i włożył do rąk różaniec. A potem udał się do brata nieboszczyka i powtórzył dokładnie jego słowa. Ojca, Leonné natychmiast uwięziono i długo wymuszano na nim zeznania przeciw samemu sobie. Był jednak nieugięty i nie przyznawał się do winy. Zresztą, nie miał do czego. Sąd zatrzymał jako dowody wszystkie jego skrypty, notatki i zebrane z wszelkich zakątków świata księgi innych aptekarzy, uzdrowicieli czy filozofów. Nie dopatrzono się w nich jednak żadnego bluźnierstwa ani czarnej magii a tym bardziej konszachtów z Maurami lub Berberami. Osadzony, modlił się pokornie, przyjmował komunię i wychwalał imię boże. Jedynie podczas przesłuchań, obity przez opryszków kata do skrwawienia i pół omdlenia, bluźnił szczerymi klątwami na ich wszelkich przodków i potomków oraz na ich samych, którym uwielbienie przemocy odebrało ludzki wymiar łaski i sumienia dla życia ludzkiego. Ani jedno jednak słowo gniewne nie obrało celu w świętym kościele ani Chrystusie Zbawicielu. Dlatego też więzień po kilku miesiącach opuścił lochy Torregrimy - nowej wieży usytuowanej na miejscu dawnego minaretu i po opłaceniu za siebie okupu w postaci domu, 500 dukatów w złocie i porzucenia zawodu, dostał wolną rękę na dalsze życiowe wybory i postępki. Nie mogąc już liczyć na miłe i serdeczne traktowanie swojej osoby przez ludność Torrecismy, za ostatnie pieniądze nabył od oberżysty dwa konie dla siebie i córki. Upiął trokami pozostałe mu we własności sakwy z dobytkiem i ruszył, najpierw ku Cordobie i panującemu tam nadal kalifowi. Uczył dzieci możnych łaciny i matematyki, lecz nie znalazł w nowym powołaniu tej szczególnie nęcącej duszę iskry, która rozpala zainteresowanie i pasję ku nowym hierarchiom wiedzy.-
1
-
- fantasy
- fantastyka
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Goniłam za światłem rozświetlającym tę noc, Na moją twarz spadały płatki kwiatów wiśni. Co chwilę sprawdzałam grunt pod nogami Po czym znowu podążałam za różową jasnością. Moje stopy pozostawiały odbicia na trawie. Z nich rosły nowe niepozorne domysły Wzrastające w stronę nieba bezsensownie Próbując dosięgnąć nieboskłonu swoimi liśćmi. Czułam letnią bryzę okalającą moje skronie Otwierającą każde serce, każdy zamknięty sekret. Światło zdawało się gasnąć z każdym oddechem. Biegłam próbując go nie stracić z oczu. Zwolniłam, po czym wolno opadłam na kolana Szukałam jego poświaty, coraz bardziej nerwowo. Na moje policzki spadły cztery szczere łzy. Po nich spłynęły dwie strugi oczyszczenia. Drobne kroki, pękające gałęzie upadłych drzew. Dochodzące do moich uszu niczym dym. Po czym poczułam dotyk czyjejś dłoni na szyi. Znajomy, zbyt znajomy, aby go nie rozpoznać. -Przecież nie zostawiłbym ciebie samej. Lampionów jest jeszcze dużo.
-
Pisać by się chciało, ale życie swoim kołem się toczy. Także wrzucam resztę powieści chociaż minęło prawie trzy lata! Gdzie jest sprawiedliwość? W świecie, gdzie niewinni przelewają swoją krew za winnych w świecie, gdzie lepiej stawiać siebie nad innych w świecie, gdzie bogactwo stawiane jest przed szczodrością w świecie, gdzie stać z boku jest mądrością w świecie, gdzie zło jest nagradzane w świecie, gdzie dobro jest karane w świecie, gdzie zły śpi spokojnie w świecie, gdzie dobry śni o wojnie Czym jest sprawiedliwość? Czwarty skryba II Żelazny tom Rozdział IV Jedno musiał przyznać - zabawa była przednia. Być może główną przyczyną było to, że napruł się jak stary alkoholik, ale niespecjalnie się tym przejmował. Nie był jedyny - wszyscy za wyjątkiem Tarloka, który zdążył zniknąć kilka godzin wcześniej, nie szczędzili sobie wina. W końcu pierwszy raz się napił. Wbrew temu, co zwykł słyszeć podczas rozmów szlachty na temat wyborowych win i ich anielskim smaku, wcale nie smakowało tak dobrze. Po pierwszym łyku Evan myślał, że zwymiotuje, jednak z każdym wypitym pucharem smakowało lepiej. Teraz siedział oparty na krześle, czując zmęczenie tak wielkie, że prawie zasnął. Prawdę mówiąc, przysypiał co kilka sekund, ale do tej pory budził się chwilę później. Nie sądził, że długo tak pociągnie, trzeba było w końcu się spiąć i ruszyć do dormitorium. Wziął głęboki oddech i wstał, prawie przewracając się w efekcie. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia, i zauważył, że nie jest w stanie utrzymać prostego kroku. Zaśmiał się sam do siebie kiedy zauważył, że jest kilka metrów od drogi, którą planował obrać na początku. W momencie kiedy znalazł się na korytarzu, doszedł do niego następny fakt: nie wie, gdzie jest jego pokój. Każde drzwi wyglądały identycznie. Próbował przypomnieć sobie, co mówiła wcześniej Zia. Ach. Podłoga, no jasne. Przeszedł kilka kroków, uważnie nasłuchując, ale nic nie usłyszał. Podskoczył, jednak nie udało mu się lądowanie i z hukiem uderzył o posadzkę. Usłyszał śmiech kilka metrów z tyłu. Obrócił się i zobaczył blondwłosą dziewczynę z jego grupy. Przez moment zastanawiał się, jakim cudem jej nie zauważył. Mógłby przysiąc, że dzisiaj z nią rozmawiał. Jak ona miała na imię? - Co tu robisz? - zapytał, decydując się na tą wersję. Wersja “co tu robisz, Claro?” nie była pewna. - Szczerze… - zrobiła speszoną minę - szukam naszego dormitorium. Zaśmiał się, a za nim znów ona. Masz świetne poczucie humoru, Cassio. - Ja też - przyznał się Evan i opuścił ręce w geście zrezygnowania - jak widzisz, nie idzie mi zbyt dobrze. - Zauważyłam, Evan - zachichotała znowu i wystawiła do niego rękę - ja się nie poddam. Ja też nie, Kate. - Czemu by nie - wziął ją za rękę i rozejrzał się wokół, jednocześnie drapiąc się po głowie drugą - a masz jakiś plan? - Hmmm - podrapała się po podbródku - to jest gdzieś tutaj. Ale z ciebie mistrz dedukcji, Karoline… - Też tak sądzę - przyznał Evan - jestem gotów przysiąc, że to tu. Wskazał na drzwi stojące tuż obok nich, na co ona natychmiast pokręciła głową. - Były jakoś na środku, chodź - pociągnęła go ze sobą wgłąb korytarza, stąpając tak głośno, jak tylko była w stanie, a Evan zaraz poszedł za jej przykładem. - W ogóle nie czujesz rytmu - mruknęła pod nosem i nagle stanęła - tak, to tutaj! Co ja bym zrobił bez ciebie, Carmen? Pociągnęła go za sobą do środka i w ciemności próbowała wymacać magiczną lampę, jednak bezskutecznie. Poszedł za jej przykładem i szukał po przeciwnej stronie. - Jestem pewien, że była tu… - Co to ma, kurwa, być?! Chłopak zamarł na chwilę, po czym wybuchnął śmiechem tak donośnym, że obudził wszystkich śpiących natychmiast. Poczuł, że dziewczyna zaczęła go bić po ramieniu, próbując uciszyć, na początku delikatnie, a później coraz mocniej. Po jakimś czasie, kiedy przed nimi stała już czwórka przewyższających ich o głowę mężczyzn z zaspanymi twarzami, zaprzestał śmiechu i otarł oczy z łez. - Chyba pomyliłaś pokoje - wyszeptał jej na ucho. Po długich sekundach zakłopotania, przeprosin za najście i narzekań na własną nieuwagę znów znaleźli się na korytarzu. - Nie mogłeś wcześniej, co? - naburmuszyła się - Teraz ty nas prowadzisz. - Jasna sprawa - odpowiedział jej i zrobił minę myśliciela - Myślę… Cornelia? Kaitlin? - No… - Myślę, że… Claudia? Carrie? - No… - Myślę, że to te drzwi! Wskazał na drzwi stojące dokładnie naprzeciwko tych, do których niedawno weszli i bez zastanowienia otworzył. Szybko wyszukał jaśniejącą kulę i zastukał, a przed nimi ukazała się sylwetka grubasa. Leżał nieprzytomny na posłaniu, w trzymając w ręce wielki, na wpół obgryziony kawał mięsa. Głośnie chrapanie dowodziło, że czuł się dosyć komfortowo. - Jestem świetny, przyznaj to - powiedział do niej, przybierając dumną pozę. - Miałeś szczęście, przyznaję. - Przyznaj, że jestem świetny - złapał ją lekko za szyję i przycisnął do ściany, przybierając tak sztucznie groźną minę, że aż komiczną. - Jesteś świetny, Evan - przycisnęła go do siebie i zaczęła całować. Świat dla niego odpłynął, całkowicie ograniczając się do jej słodkich ust. Poczuł, że serce bije mu jak szalone, a ręce sięgają tam, gdzie nie powinny. Zaczął pogrążać się w bezkresnej toni namiętności... Jednak trwało to tylko chwilę. Odsunęła go od siebie, położyła ręce na jego barkach i spojrzała z dołu. Spojrzała tymi swoimi wielkimi, błękitnymi oczyma... Bogowie, ona jest prześliczna… - A ja nie jestem świetna? Powiedz, że jestem. - Jesteś świetna, Candice. Już chciał ją znów pocałować, kiedy poczuł, jak go od siebie odsuwa. Zdezorientowany otworzył oczy i zobaczył mieszankę uczuć: najpierw zdziwienie, poprzez szeroko otwarte oczy. Następnie niedowierzanie, kiedy otworzyła usta, a potem smutek, kiedy łzy popłynęły jej z oczu. A potem gniew, kiedy go spoliczkowała. *** - Nie dajcie sobie zamydlić oczu! - Kiedy wkraczamy? - wyszeptał do niego Rins, trzymając trzęsącą się rękę na głowicy miecza. - Moment… - Czy król zrobił coś, by obronić ludzi w Carmohhan? Nie! Uwierzcie mi ludzie, byłem tam! Widziałem na własne oczy, jak matki z dziećmi ginęły pod stopami posągu świętego Ry’luana! Bóg sprawiedliwości mi świadkiem, że król nie zrobił nic, by obronić niewinnych ludzi przed rzezią, jaka tam się dokonała! Tłum ludzi przed podwyższeniem zaczął przekrzykiwać mówcę, niektórzy wspierając go, a inni bluzgając w jego stronę. - Carmohhan samo to na siebie sprowadziło - zaczął krzyczeć wielki, łysy żeglarz, uciszając wszystkich wokół. Kiedy tylko zauważył, że wszyscy go słuchają, zaczął krzyczeć jeszcze głośniej - właśnie tak! Trzeba było zostawić Kanns ludziom króla, zamiast bawić się w bohaterów! Nawet Cansandończycy nie są tak głupi, by tolerować, kiedy ktoś im podpala zapasy i napada na zwiadowców! - Chcieli pomóc w obronie kraju! - krzyknęła jakaś kobieta w oddali, dołączając się do rozmowy. - Chcieli pomóc królowi, chociaż on nie dał im nic! I co dostali w zamian? Głowy swoich mężów, żon i dzieci nabite na pal przed wioską! Powiadam wam ludzie, jesteśmy rodakami. Jako wspólna siła możemy wiele zmienić! - Zmienić? - odezwał się Einzaff - Zmianę najpierw trzeba zacząć od siebie. Kiedy mówca zobaczył królewskiego generała na końcu tłumu, pobladł. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz znów je zamknął. - Dlaczego nie zaciągniesz się do armii? - ciągnął dalej generał - tak najlepiej przydasz się Larissie. - Mam walczyć pod sztandarem władcy, który nie dba o swój kraj? - Einzaff sam się zdziwił, jaką odwagę okazał teraz mówca. Co prawda, wymówił to dwukrotnie ciszej niż wcześniejsze wypowiedzi i bladł coraz bardziej, kiedy generał zbliżał się do wzniesienia, ale jednak zaimponował mu. - Walczyłbyś pod moim sztandarem, a Ry’luan mi świadkiem, że znam się na tym, co robię. - To wielki honor walczyć ramię w ramię z tobą, panie - zaczął mówić coraz pewniej - wszyscy wiedzą, żeś wspaniały dowódca i nieugięty wojownik. Ale nawet ciebie, panie, może złamać berło władcy. Einzaff zatrzymał się tuż przed nim, stojąc w milczeniu. Mówca unosił teraz dumnie głowę, nie bojąc się konsekwencji. - Daję ci jedną szansę - wyszeptał tak, żeby byli w stanie usłyszeć to tylko oni - albo zrezygnujesz ze swoich oskarżeń, przyznasz się do błędu i odejdziesz w pokoju, albo pozostaniesz przy swoich racjach i odetnę ci głowę tu i teraz. Mówca się uśmiechnął. - Niech więc tak się stanie - wypowiedział i uklęknął przed generałem. Einzaff obrócił się i spojrzał na stojącego obok Rinsa, którego twarz wyglądała teraz komicznie przez grymas niedowierzania. Kiedy wychwycił spojrzenie przyjaciela, tylko wzruszył ramionami i dalej stał z rozwartymi oczami. Generał wyciągnął miecz. Srebrna klinga Ru’lekona, Wilczego Szponu zabłysnęła w słońcu. - Wiem, panie, że to król przelewa niewinną krew. Wiedz, że będzie ci to wybaczone, ale kiedy nadejdzie czas decyzji, nie zawiedź nas. Einzaff przełknął ślinę i uniósł miecz nad głowę. Zamknął oczy, żeby ukryć łzy przed ludźmi i zabił pierwszego w swoim życiu, niewinnego człowieka. *** Pac. Pac. Pac. Evan próbował odpędzić od siebie coś uporczywie próbującego zakłócić jego błogi sen, jednak bezskutecznie. TRZASK. Otworzył powoli oczy i zobaczył uśmiechniętą od ucha do ucha Zię, przygotowującą się do zadania następnego ciosu głowicą sztyletu. Kiedy ujrzała, że wyrwał się ze snu, z twarzy zniknął jej wesoły grymas. - Zrobię ci dziś piekło - powiedziała i wyszła z pokoju. Zachęcające. Z trudem podniósł się z posłania. Czuł się jakby stado słoni biegało teraz we wnętrzu jego czaszki, a jego żołądek zdawał się zaraz eksplodować. Do tego okropnie piekł go policzek. Rozejrzał się po pomieszczenia i zobaczył jego współlokatorów, leniwie rozciągających się na podłodze. Wyglądali, jakby byli torturowani. Prawie wcale nie pamiętał, co się działo poprzedniego dnia. Całe jego wspomnienia ograniczały się do tego, jak jadł i… Pił. No tak. Niechętnie wstał z łóżka i skrzywił się, kiedy poczuł jak śmierdzi mu z ust. Już żałował, że wczoraj tak bardzo dał się ponieść i rozmyślał nad tym, czym go dziś zaskoczy jego opiekunka. Kiedy spojrzał na grubego mężczyznę, ten uśmiechnął się od ucha do ucha. - Wszyscy mamy to samo, bracie. Chłopiec z bujną czupryną zarechotał głośno i poklepał grubego po ramieniu. Chyba zdążyli się już poznać. - Jaki mamy dziś plan dnia? - zapytał ich Evan, jednocześnie rozmasowując skronie, w nadziei na uśmierzenie bólu. - Półgodzinne śniadanie, a potem mamy się uczyć - odpowiedział mu jeden z chłopaków - Właśnie, Zia wspominała coś, że jak przedtem nie pójdziemy do łaźni, możemy sobie już szykować groby. Gruby zaśmiał się i wyszczerzył zęby do przyjaciela, jednocześnie łapiąc się za nos. - Ty w szczególności, Willy. Evan uśmiechnął się i spojrzał na blondwłosą dziewczynę, przypadkiem łapiąc jej spojrzenie. Ta jednak natychmiast się odwróciła i dalej zajmowała się sobą. Po kilku minutach wyszli z pokoju, kierując się za Willym. - Ogarniasz to? - zapytał go Evan, znacząco patrząc w dół. - Czwarte drzwi po lewej od naszych - odpowiedział mu i znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. Czwarte drzwi po lewej, zanotował sobie w pamięci Evan, czując, że w tym życiu nie zdoła nauczyć się odpowiednio słuchać. Pocieszało go to, że najwyraźniej inni uważali tak samo. Kiedy dotarli do łaźni, dziewczyna odeszła od nich bez słowa i skierowała się w kierunku damskich przebieralni. - Chyba się nie polubiliście, co? - zapytał gruby i szturchnął go w ramię. W tle słychać było chichoczącego Willy’ego. - Nie rozumiem… - Nie pamiętasz zbyt wiele, co? - Nic a nic. Obaj zaśmiali się głośno. - Gadaliście wczoraj całą noc - wtrącił się Willy - z nami nie zamieniłeś nawet słowa, popatrz. Zmieniasz przyjaciół jak Harlun żony! - Drań z ciebie - dopowiedział gruby. - Zimny drań - zgodził się Evan. Zaczęli śmiać się teraz całą trójką. Mimo to, dali mu do myślenia. Będzie musiał jeszcze z nią porozmawiać, w sumie był całkiem ciekaw, o czym to można rozmawiać całą noc. Kąpiel trwała krótko, jednak odniosła swój efekt. Po dokładnym wyszorowaniu całego ciała i założeniu czystego ubrania poczuł się o niebo lepiej. Psychicznie, bo bóle nadal dawały o sobie znać kiedy tylko mogły. Dopiero gdy znaleźli się w jadalni dostrzegł ilu wyznawców liczył sobie zakon. Widział przed sobą tłum ludzi, przynajmniej setkę zajmujących się codziennymi sprawami zabójców, dorastających lub już upieczonych. Tak po prostu miał zacząć z nimi dzielić życie. Z jednej strony poczuł przyjemne ukłucie na myśli, że on, Evan, będzie gdzieś przynależeć. Drugą stroną medalu było to, że będzie nikim innym niż zabójcą. Siepaczem. Mordercą. Muszę stąd uciec. Dowiem się, gdzie trzymają Lily i już mnie tu nie zobaczą. Zajęli miejsca przy stoliku obok Zii, która już skończyła swoje śniadanie. Przed nią siedziała blondwłosa dziewczyna, która pospiesznie pałaszowała swój posiłek. - Macie pięć minut i wychodzimy. Radzę się najeść. Bez zastrzeżeń usiedli i w ciszy zabrali się za jedzenie. Evan skrzywił się na myśl, że znów doszedł do tego samego wniosku: dobrze mu się tu żyje. Zaraz jednak zobaczył w głowie obraz Lily przetrzymywanej w jakimś obskurnym lochu, pijącej własne szczyny. Otrząsnął się z ponurych myśli. Doszedł do niego kolejny dziwny fakt: siedzieli przy stole w piątkę. Resztę opiekunów otaczało po dwudziestu, trzydziestu ludzi, a ich było tylko pięcioro. Za dużo myślisz, Evan. Pomyśl o tej pieczonej kaczce, która poświęciła się, byś zaznał takiej rozkoszy jak ta. I o wodzie. Pyszna, pyszna woda. Więcej wody jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Mimo starań, nie był w stanie pokonać jego największej cechy charakteru, czyli absolutnego braku koncentracji. Zaśmiał się w duchu, kiedy zauważył jak inni czekają na dzbanek z wodą. Po kilku minutach Zia wstała bez słowa, a oni ruszyli za nią. Teoretycznie, Evan mógłby próbować zapamiętać do których drzwi po której stronie weszli, ale i tak już nie pamiętał jak dojść do jadalni, więc i tak to sobie odpuścił. Zaprowadziła ich do pustej sali. Dosłownie pustej, jeśli nie liczyć dwóch lamp zwisających ze ścian. Pomieszczenie wydawało być się idealnie kwadratowe, o przekątnej do piętnastu łokci. - Usiądźcie - wskazała im gestem na podłogę. Jak gdyby to było potrzebne. - Jesteście tutaj, żebym wytłumaczyła wam kilka zasad i reguł obowiązujących w zakonie, wytłumaczyć parę spraw i takie tam. Nie muszę chyba wspominać, że za złamanie tych zasad jest kara? Nie muszę. Może najpierw się poznajmy. Ja jestem waszą opiekunką, i tak też macie się do mnie zwracać, tak samo jak do innych opiekunów. Poznacie ich po tym - wskazała na złote paski na ramieniu - do innych adeptów zwracajcie się jak chcecie, wasza w tym głowa kto jak na co zareaguje. Do mistrza Tarloka zwracajcie się tytułem i tylko tytułem. To teraz wy. Po kolei - wskazała ręką na grubego chłopaka. - Dean, opiekunko - odpowiedział, lekko zdenerwowany. - Szybko się uczysz. Ty? - Will. - Evan. - Carris. - Dobrze, koniec tych uroczystości - machnęła ręką - musicie wiedzieć przede wszystkim to, że każdy tutaj odpowiada za siebie. Nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Jeśli ktoś z was zostanie złapany na grzebaniu w cudzych rzeczach, chodzeniu po niedostępnych mu pomieszczeniach i takie tam, czeka go w najlepszym razie konfrontacja ze mną. Czasami sam Najwyższy Kapłan przyjmuje takich, a on… - zrobiła krótką pauzę - a co mi tam, może kogoś z was czeka niespodzianka. Dobra, co dalej… Zajęcia. Czeka na was dziesięć godzin nauki dziennie, po dwie godziny konkretnych lekcji, kwadrans przerwy i następne dwie godziny, od godziny ósmej zaczynając. Odpowiednio: najpierw nauka o zakonie z Khalidem, walka improwizowana z Kalamema, walka taktyczna z Rothem, alchemia z Teru i na koniec działanie w terenie z moją skromną personą. Ci, u których zostanie wykryty talent będą potem mieli także dodatkowe dwie godziny z samym mistrzem Tarlokiem. Jakieś pytania? Willy bez wahania podniósł rękę w górę, jak gdyby czekał na ten moment od początku. - Ta? - Jak mamy odmierzać czas? - Ha! - wskazała na niego Zia - Zarobiłeś sobie u mnie dodatkowy wycisk na treningu. Miałam nadzieję że będziecie liczyć bicia serca jak ostatni, którzy nie zapytali. Rozumiem, że widzieliście kiedyś tęczę? Światło luksynowych lamp będzie zmieniało kolor w zależności od pory dnia. O poranku czerwień, wieczorem fiolet. Nauczycie się jeszcze. - Czy będzie to tak proste, jak usłyszenie dźwięków podłogi? - wyrwał się Evan, nim zdążył ugryźć się w język. Zia spiorunowała go wzrokiem. - Będzie tak proste, jak oddanie cię Bogini w objęcia, jeśli nie zaczniesz traktować nas poważnie. Wystraszyła go nie na żarty. Przeklął się za nietrzymanie języka. - Oczywiście. Przepraszam, opiekunko. - Wybaczam. A teraz, zmykajcie. - Przepraszam, opiekunko - odezwał się niepewnie Willy - gdzie? - Masz podwójny wycisk. Miałam nadzieję, że będziecie błąkali się bez celu. Drzwi naprzeciw. I już nikt nic nie mówił, w obawie przed dodatkowym wyciskiem. *** Ku uciesze Evana, lekcje o zakonie były tak nudne, że nic a nic nie zbliżyło go to do prania mózgu, którego się spodziewał. Khalid okazywał równy brak zaangażowania jak jego uczniowie wygłaszając znane na pamięć formułki bez cienia podekscytowania. Wszyscy w sali starali się słuchać jak tylko mogli, ale czasami było to ciężkie zadanie. Evan cały czas siedział prosto i patrzył centralnie na opiekuna, starając się zrobić wrażenie zainteresowanego, ale po kilku minutach jego umysł zaczął błądzić jak to miał w zwyczaju. - ...przez trzysta lat istnienia w zakonie nie doszło do większych zmian. Od samego założenia do dziś władzę sprawuje Najwyższy Kapłan, a za nim stoi pięciu opiekunów. Urząd Najwyższego Kapłana, w kolejności chronologicznej, sprawowali… I tak minęły dwie najdłuższe godziny w życiu Evana, tym bardziej, że nie mógł się już doczekać treningu walki. Wiele razy w życiu myślał o tym jak by to było zostać królewskim rycerzem, honorowym obrońcą słabych i uciśnionych… Trening zabójcy nijak się do tego nie miał, ale przynajmniej pomacha sobie mieczem. Ta sala lekcyjna była zdecydowanie ciekawsza. Pośrodku znajdowała się duża, gruba mata sparingowa. Pod jedną ze ścian znajdowały się wypchane słomą manekiny imitujące przeciwnika, a pod przeciwną strzeleckie tarcze. W wielu miejscach z sufitu zwisały grube sznury. - Dobra, patałachy, ustawiać się - przywitał ich na wejściu Kalam. Sam nie wyglądał na wojownika: wysoki, niezbyt tęgi facet, ot i tyle. Mimo to, dwie rzeczy były w nim niepokojące. Bystre, badające otoczenie oczy starego, wojennego weterana i zabliźniona już rana przechodząca przez cały policzek. Dwudziestu uczniów ustawiło się szeregiem przed nim, niektórzy zaniepokojeni, inni podekscytowani, a jeszcze inni całkiem obojętni. - Wyposażenie będzie wam wydawane dopiero na lekcjach u Rotha, a mi się nie chciało targać takiej kupy żelastwa, więc dziś ponaparzacie się na pięści. Na początek, niestety, muszę wam przedstawić kilka faktów o moich lekcjach. Stanął pół metra przed pierwszą osobą w szeregu i zaczął obchodzić ich z każdej strony, mówiąc jednocześnie. - Pewnie się zastanawiacie, czym się różni walka improwizowana od taktycznej. Otóż moje lekcje będą polegały na nauczeniu się własnego stylu, wyszukiwania odpowiednich dla was kombinacji ciosów i postępowania według własnego widzimisię. Na lekcjach u opiekuna Rotha nauczycie się fechtunku typowo żołnierskiego, skutecznego, jeśli w przyszłości będziecie walczyć w wielkiej bitwie - parsknął śmiechem - u mnie nie będzie zadań domowych. No i wspomnę, że mi wisi, które z was wróci z obitym pyskiem. Ale koniec gadania! Uczymy się! Stanął kilka metrów przed nimi i wyciągnął ręce na boki. - Jeśli uda się wam mnie pokonać, macie resztę lekcji wolną. Start. Wszyscy stali jak wryci, nie za bardzo rozumiejąc, czy wziąć to na poważnie. Po dłuższej chwili wielki jak dąb facet ruszył na Kalama, a za nim wszyscy inni, jakby czekali właśnie na taki impuls. Opiekun nie stał bezczynnie. Kiedy dwumetrowy mężczyzna szarżował na niego, ten ugiął lekko nogi, i wyciągnął ręce w kierunku jego przeciwnika. Kiedy ten znalazł się blisko, złapał go jedną ręką za udo, drugą za szyję i przerzucił go bez trudu przez plecy. Facet z hukiem wylądował poza matą, jęcząc z bólu. Mimo popisowego pokazu, ich mały tłum się nie zatrzymał, jednak nawet mając tak wielką przewagę liczebną, wyraźnie przegrywali. Złapał pierwszego chłopca za rękę i obrócił go wokół własnej osi, w efekcie uderzając nim w trzech następnych pechowców jak maczugą. Evan biegł razem ze swoją grupą jeden obok drugiego. Bez żadnych omawianych strategii, każdy z nich musiał improwizować, więc jak Evan sądził, będzie to po prostu szarża. Nie mylił się: Dean rzucił się na niego całym swoim ciałem, starając się pociągnąć Kalama ze sobą, jednak runął jak długi na ziemię, kiedy ten tylko zrobił krok w bok. Później wiele się nie zmieniło. Wielka szara masa jaką tworzyli przewracała się z jednej strony na drugą, bezskutecznie próbując chociaż trafić przeciwnika. Po kilku minutach jeszcze tylko wyspiarz stał na nogach. Sapiąc ciężko, ociekając potem i z groźnym grymasem na twarzy stał naprzeciw Kalama. - Przynajmniej się staraliście - mruknął do niego opiekun - daj spokój Zeke, przegraliście. Z bojowym okrzykiem na ustach Zeke rzucił się w stronę Kalama. Ten tylko cofnął głowę, kiedy pięść przemknęła kilka cali od jego twarzy. Złapał wyspiarza za rękę i ją wykręcił, aż ten zawył z bólu. Opiekun zmusił go do przyjęcia pozycji klęczącej. - Nie dzisiaj, chłopcze. To będzie długi dzień, pomyślał Evan, kiedy Kalam zmusił ich do wstania. - Jesteście beznadziejni - rzekł zrezygnowany - pora na trochę rozrywki. Zrobimy wam walki między sobą. Ktoś chętny? Oczywiście nikt nie był chętny. Większość z nich jeszcze masowała świeżo nabite siniaki. - Dobra… Raz, dwa, trzy, dziś obity wrócisz.... ty! To jest chyba jakiś żart… - Jest jakiś śmiałek, który chce się z nim spróbować? Evan patrzył z beznadzieją w oczach, który z olbrzymów będzie chciał mu dać po pysku. Ludzie w końcu tacy są. Lubią dawać po pysku. Ukradkiem oka wychwycił uśmiech na twarzy Zeke’a i ogarnęło go przerażenie, gdy zobaczył, jak ten podnosi rękę. - Ha! No chodź tu! Evan podziękował bogom, kiedy ktoś uprzedził wyspiarza. Miejsce strachu szybko zastąpiło zaskoczenie, kiedy zobaczył swojego przeciwnika. - Jak się nazywasz, ślicznotko? - Carris, opiekunie - odpowiedziała blondwłosa dziewczyna i stanęła przed Evanem. Cała reszta ich otoczyła, tworząc prowizoryczny ring. - Chwila, nie uderzę kobiety… - Więc ona uderzy ciebie - powiedziała Carris i wzięła zamach. Evan nawet nie zdążył zauważyć, kiedy upadł na ziemię, czując pulsowanie skroni i strużkę krwi spływającą po twarzy.
-
Ryszard był praktykującym Emo-satanistą, a także masochistą. Czcił Szatana, regularnie ciął się żyletkami, szminkował usta na czarno i z takimi kolorami na co dzień gorliwie obcował, oczy skrywał za grzywką i marzył o śmierci. Rodzina paliła go krzyżami na dobranoc, ale wiele nie pomagało. Przytykali mu drewniane dewocjonalia do skóry, a młodzieniec w bólu i spazmach wił się w pościeli, że aż ślina zmieszana z bąbelkami piany przeciekała przez uzębienie. Przez wzgląd na masochizm nie narzekał na takie wieczory. Raz wypryszczyło chłopaka, to te pryszcze papierem ściernym pozdzierał i potem chodził z pokaleczoną mordą do szkoły. Brechtali z niego w liceum, a nauczyciele od zombie wyzywali, to drugie Emo-chłopaka dowartościowywało i było naumyślnym zabiegiem wychowawczym ciała pedagogicznego. Pewnego dnia, gdy jak co dzień odmawiał w pokoju litanie do Szatana na różańcu, sowa przycupnęła za oknem i mrugała do niego oczami. Chłopak w pełni aprobował, a nawet podziwiał opierzenie ptaka i już w młodzieńczych widziadło-wyobrażeniach widział, jak wyrywa stworzeniu pióro, a potem wbija sobie jego trzpień w żyłę, albo w mięsień dla urozmaicenia wachlarzu doznań sensorycznych. Sowa okazała się co najmniej magiczna, bowiem z dzioba wywaliła język i w brudzie na niemytym od miesięcy oknie Ryszarda wyżłobiła nim wiadomość, jakby spreparowaną przez Szatana. Chłopaka zaszturmowało momentalne objawienie – już wiedział, że podziemia naznaczyły go i wybrały do objęcia ważnej funkcji piekielnej. Pocałował swój tatuaż z trzema szóstkami na wewnętrznej stronie przedramienia i przyjrzał się wiadomości. Nakazywała ona, aby wziął sowie pióro i udał się z nim do lasu oraz żeby nie mył okna, bo przylecą kolejne wieści. Sowa odfrunęła, a z ptasiego odwłoka odczepiło się pióro, po czym opadło na zewnętrzny parapet. Ryszard otworzył okno, powziął je w prawicę, by następnie polizać chorągiewkę – smak siarki potwierdził przypuszczenia: Szatan zawezwał do działania. Młodzieniec odprowadził wzrokiem furkoczącego w przestworzach ptaka, by następnie samemu skierować się do lasu. Wziął uprzednio plecak z butlą wody, aby regularnie się nawadniać. Zabrał również torbę z namiotem, gdyby musiał zabawić tam dłużej. Zagłębiał się w niszę przyrodniczą, drzewa gęstniały, wnet potknął się i walnął mordą o kamień. Nie zrobił sobie żadnej kontuzji, a twarzoczaszka nakurwiała bólem, więc się młody masochista podwójnie cieszył. Potknął się o zwierzęce truchło. Nie zdziwiło go nawet, że nie zauważył wcześniej martwego jelenia na swej drodze. Wiedziony szatańską intuicją wbił trzpień pióra w brązowego trupa, z rany wtrysnął strumień czarnej zropiałej posoki o niebywałym impecie, krew przyszturmowała w nastolatka i cisnęła nim o pobliską olszę szarą. Ryszard zachował trzeźwość, podziwiał jak martwy jeleń wpada w niemożebną drgawicę, konwulsje łamały kończyny, czarna krew sikała zewsząd. Wreszcie gałki oczne zwierzęcia tak spuchły, że aż powieki się rozerwały. Finalnie oczy eksplodowały, a z oczodołów wszechpotężne tryskanie się odbywało, ale już nie błotnistą posoką, a fioletowo-zieloną gnuśną mazią. Z oczodołów poturbowanego jelenia wypłynęła wraz z ostatkami mazi mała szczęśliwa gromadka pozlepianych jajeczek. Ryszard pomasował sobie obite o olszę szarą lędźwie, po czym podniósł jajeczną aglomerację. Dla zabawy parę jajek poodczepiał, bo przezabawnie przy tym mlaskały. Gdyby Ryszard prowadził pamiętnik, opisałby to wszystko jeszcze dzisiejszego dnia z młodzieńczymi wypiekami na bladaczce twarzy. Śmiesznie mu było nawet teraz, głównie dlatego, że wiedział, iż mózg nie mógł mu się od tego wszystkiego tutaj zrezać, bo już był dostatecznie zlasowany na przestrzeni żywota. Zabrał jajka na chatę, bo gdy je trzymał, trzy wytatuowane szóstki na ramieniu Ryszarda świeciły się na czerwono i generowały przyjemne ciepło w obrębie całego ciała, niczym trój-żebrowy mini-kaloryferek. Przez tydzień wysiadywał jaja na sianie w pokoju jak kura, starając się jakoś zgrać to z koniunkcjami planet, i Szatana zirytowała niemożebna głupota Ryszarda, bo przyfrunęła sowa i napisała językiem na brudnej szybie, co dokładnie ma z nimi zrobić. Musiała tym razem pisać mniejszą czcionką, bo napis sprzed tygodnia, źle zaaranżowany logistycznie, zajmował połowę dostępnej przestrzeni. W mrocznym pokoju Ryszarda, na biurku obwarowanym czaszkami, jeszcze tego samego wieczora stanęła misa o ponadziemskiej pojemności, gotowa, aby służyć swą obłością, ofiarowująca się pod piekielne igraszki, pod dyktando Szatana. Emo-chłopak splunął sześć razy do misy i zmieszał plwocinę z białkiem jajek powziętych z lodówki. Następnie w moździerzu zgniótł na proch pancerzyki polnych żuków i dodał do mieszaniny. Ponownie splunął sześć razy i dodał szczyptę ziół prowansalskich. Starł trochę naskórka z pięty i również nim domieszkował zawartość misy. Na koniec splunął sześć razy po raz trzeci i ostatni. Włożył aglomerację jajeczek do powstałej „esencji wiedźmy”, przykrył misę talerzykiem – dla kumulacji zawiesiny – i pozostawił na sześć godzin, sześć minut i sześć sekund. Preparację esencji rozpoczął o godzinie dziewiętnastej, więc zejdzie do pierwszej, toteż szykuje się zarwana nocka, a jutro szkoła. Ryszard jednak spożytkował czas prawilnie i wybrał sobie tomik edukacyjny o życiu rozpłodowym borsuczyc, aby w towarzystwie móc kultywować kindersztubę, prowadząc kulturalne rozmowy i popisując się znajomością modnych faktów. Siedział w fotelu, a jajka żyły swoim życiem, pęczniały i rozrastały się, wypchnęły talerzyk, a ten zbił się na podłodze, Emo jednak nie przejęło się i czytało dalej o borsuczycach. Jaja powypadały z misy na podłogę i dalej rosły, miękkie skorupki zaróżowiły się i stały się półprzezroczyste, za błonami jaj uwidoczniły się kobiety w pozycjach płodowych. Wreszcie gdy kobiety zamknięte w stale powiększających się gumowych bańkach osiągnęły naturalne człecze rozmiary, przebiły się przez cienką błonę elasto-jaja i tak oto przed Ryszardem stanęło dziewięć nagich bab. – Nie mam dziewczyńskich ubrań – rzekł do nich – przeszkadza wam negliż? Nic nie odpowiedziały, tylko popruły prześcieradło Ryszarda i zmajstrowały sobie przepaski dla miejsc newralgicznych. Do pokoju zapukał zaspany ojciec, zbudzony harmidrem – parę chwil temu kobiety podczas przebijania się przez błony oddawały wrzaski z piekła rodem. – Synu, u ciebie w porządku? Śpisz teraz? – ojciec szanował prywatność Ryszarda i ani śmiał zaglądać. – Tak, tato, śpię. – Przecież wiem, że nie śpisz, inaczej byś nie odpowiedział. – Czytam o borsuczycach. Imitowałem ich wrzaski porodowe, przepraszam, jeśli was obudziłem. Ojciec całkowicie się uspokoił, zdawał sobie sprawę, że teraz nastolatkowie gorąco się tym interesowali, niech się chłopak wyszumi. A w sumie to Emo aż tak nie oszukało ojca – może to nie borsuczyce skowyczały, ale jednak samice. Może to nie one rodziły, ale jednak się naradzały. Samice owe przedstawiły się jako wiedźmy, służebnice Szatana, wysłannice piekła oraz oblubienice Belzebuba. Ryszard spostrzegł jak na dłoni, że to skore do rytuałów pannice i w sumie niezłe laski, więc był kontent. Zapalili multum świec, aby nadać wieczorowi klimatu i rzecz jasna przystąpili do okultyzmu. Świece kumulowały energię potrzebną do wypędzenia złej energii, bowiem okazało się, że ta skupiała się w pudełku po pralinach, w którym chłopak chomikował amulety z Afryki. Ryszard czuł się, jakby miał dur brzuszny po tym całym wysiłku alchemicznym, gdy z jajek naradzał wiedźmy, jednak teraz, podczas wypędzania zła, zionął siłami jak smok po Viagrze, tak skwapliwie wszystko notował w swym kołonotesie, tak analizował najmniejsze detale, by zoptymalizować proces rytuału, że już po wszystkim wiedźmy okrzyknęły go ojcem ich lokalnego sabatu. Aby zregenerować się po wycieńczającym energetycznie przemaglowaniu satanistycznym, urządzili sobie mikro-ucztę. Ryszardowi zostało trochę chitynowych owadzich pancerzyków, piskali więc na nie bitą śmietaną i zajadali się chitynowo-śmietanowymi chipsami. – Chcecie ciąć się żyletkami? Mam tutaj cały zestaw z EmoStore, wszystkie zdezynfekowane – zaproponował młodzieniec i wyjął pudło z brzytewkami, aby być uprzejmym. Panny jednak odparły, że nie chcą współdzielić z nim ponurych, bezużytecznych hobby. Ryszard posmutniał nieco, jednak natychmiast poweselał, gdy dotarło do niego, że wszystek tutaj czynili w imię Szatana. Nazajutrz był tak padnięty po nocnych ekscesach, że zaspał do szkoły, matka więc weszła do pokoju, aby gnoja zbesztać i ujrzała stado nagich bab zastygniętych na podłodze w głębokim śnie. Obudziła syna ciosem z liścia i wygarnęła, że naczytał się o samicach borsuków i na czerep mu się rzuciło, że sobie orgię pod dachem rodzicieli urządza. Kajał się biedak, nieco na pokaz, nic nie sprostował ani nie wyjaśniał w sumie, bo tu dużo by mówić. Zaklinał się tylko na plakaty zespołów heavy metalowych przylepione tam na ścianach przylepcami aptecznymi, że się poprawi i wyrośnie na dorodnego obywatela. Wiedział, jak ugłaskać matkę, bo nawet mu do szkoły puszkę prażonego ziarna dała. Pomimo że został dziś w nocy ojcem sabatu, nadal chodzić musiał na nudne zajęcia do szkoły, co wielce uwierało, było jak przemożnie kanciasty migdał, który utknął między fałdami mózgowia. W szkole uczniowie początkowo mijali go szerokim łukiem, ponieważ wyczuwali, że od kolegi bije obca aura, z dnia na dzień jakby struktura energetyczna Ryszarda przetransformowała się. Tak naprawdę skrystalizowały się na nim drobinki Szatana. Po dwóch lekcjach przywykli do nowego oblicza kolegi, otoczyli go, przywitali się piąstkami jak stare dobre ziomale i już niemal natychmiast umówili na cięcie się żyletkami. Ryszard bardzo się cieszył, że wciąga kolegów w swoje toksyczne zainteresowania. Po szkole poszli zatem do niego, ekwipując się po drodze w marihuanę w myśl zasady, że dzień bez zioła, to dzień gówniany. Weszli do Ryszarda. – Mamo, tato, przyprowadziłem kolegów i będziemy się ciąć. Mam gdzieś, co o tym sądzicie – krzyknął z przedpokoju. Kolega wchodzący za Ryszardem zestrofował się. Zatrzymał go ręką. – Stary, nie ma opcji. Nie wiedzieliśmy, że chcesz nas wykorzystać, aby walczyć z uciskami rodzicielskimi. To w ogóle nie jest kumplowskie. Sorry, wyłamujemy się z tego gówna. Opuścili domostwo kolegi, nawet nie zostawili dla niego działki zioła. Dziwne, dla Ryszarda to było bardzo kumplowskie, może w sumie jeszcze za mało się znali po prostu. Spuścił nos na kwintę, lecz powitała go wysoko uniesiona broda ojca w salonie przy stole. Obiadowali z wiedźmami i toczyli ożywiony, przepełniony kindersztubą dyskurs. – Synu, dlaczego nic nie mówisz, że zostałeś ojcem sabatu!. Chłopak dziwował się co nie miara. – Nie przeszkadza ci to? Myślałem, że nie akceptujesz moich satanistycznych zapędów. – Oj, no nie bardzo to fajne i społeczne, ale… w twoim wieku zająć takie stanowisko, to dla ojca powód do dumy. Karierka się rozkręca, co, Ryszardzik? Zjedli omlety z wiórami migdałowymi polane syropem glukozowo-fruktozowym, czyli toksyczne danie, którym raczono Ryszarda w chwilach wyjątkowych. Chłopak chciał podczas posiłku ugrać u rodziców brak przymusu „chodzenia do budy”, ale nie przeszło. U siebie w pokoju dostrzegł na brudnym oknie jeszcze jedną wiadomość od Szatana: „Brawo, synu”. Było także post scrptium, iż okno może być już umyte, a nawet powinno, bo jutro do Ryszarda wpadnie znamienity gość. Tej nocy Ryszard z wiedźmami również odprawiali czarnomagiczne rytuały. Samice wyły jak zarzynane, gdy mieszały swą krew z żółtkami jajek, sprasowanymi orzechami oraz wymiocinami kukułki. Ojciec sabatu zaś klęczał, bił pokłony diabelnikom wszelakim i wymrukiwał łacińskie litanie, bulgocząc jak głodna wydra na kacu. Rodzice nawet nie zapukali do pokoju – nie zbudził ich cały ten dziki rwetes, ponieważ spali przemożnie głęboko, ukojeni myślą, że wreszcie synek wyszedł na prostą. Pogodzili się zatem, że mają satanistę pod dachem, bo ważne, że kariera kiełkowała. – Tak trzymaj, synu! – Ojciec klepnął rano Ryszarda po plecach – Właściwie to nie jestem twoim synem. Szatan pochwalił mnie „Brawo, synu” po tym, jak wbiłem trzpień w martwego jelenia, wyklułem z jajecznej aglomeracji wiedźmy i stałem się ich Wielebnym. – Oj, bo to się tak tylko mówi. Ryszard jednak wiedział, że jest synem Szatana. W szkole kumple nie odzywali się do niego, obrażeni, że chciał ich wykorzystać do rebelii przeciw rodzicom, jednak szybko się pogodzili, gdy Ryszard buchnął z palca ogniem. Palec ten jakby sczezł czy zgnił, więc polonistka odesłała chłopaka do pielęgniarki, gdzie szatańską siłą perswazji ugrał zwolnienie ze szkoły do końca tygodnia. Zapragnął, aby odebrały go wiedźmy, ponieważ chciał lansować się laskami przed kumplami. Przyfrunęły we dwie na mopie, bo w domu Ryszarda nie uwidzisz miotły. Wsiadł na trzeciego i przemoczył sobie tyłek na mokrym włosiu mopa. Tedy w domu trochę nie w humorku, groszek zjadł niechętnie i już marzył tylko, aby umrzeć albo przynajmniej odpakować nowy zestaw żyletek. Wiedźmy zaczęły uczyć swego Ojca, jak ustawiać tarota, ale Ryszard zupełnie tego nie kminił, więc przestawili się na tradycyjne karty i grali w Rozbieranego. Po paru rundkach, gdy jeszcze jakaś większa nagość nie panowała, do pokoju Wielebnego ktoś zapukał delikatnie i subtelnie, a więc musiał być to osobnik o przemożnej charyzmie. Do pieczary Emo zaszedł sam Szatan we własnej osobie. Ryszard nie mógł się pomylić – każdy satanista wie, że w obecności Pana Ciemności włoski stają dęba jak naelektryzowane. Jezu, pomyślał Ryszard, jaki elegant! Szatan skarcił go za użycie imienia Pana Boga nadaremno. Wyjaśnił, że można go używać tylko w celach propagandowych, ewentualnie przy przeklinaniu Jedynego. Istotnie odznaczał się eleganckością: czerwona niezapinana marynarka oraz czarne dopasowane pantalony, lecz nie tak jak homo miałby dopasowane. W prawicy dzierżył oczywiście pałkę mocy. Była to potężna krótka laska, która mogła się wydłużać, by wspierać krok, mogła stawać dęba, gdy tylko zapragnął, i ciskać niemożebnie mocne uroki, czy też po prostu zwisać luźno w ręce i wyglądać jak niegroźny poniekąd patyk. Pierwsze lody przełamali, tocząc pogodną rozmowę o życiu rozpłodowym borsuczyc. Potem Ojciec Sabatu pokazał Panu Piekła swój kołonotes i zaprezentował mu uwagi techniczne usprawniające rytuały. Szatan tak miło się czuł u Ryszarda, że nawet pokazał mu w zamian, jak z oczu modliszki można czarnomagicznie stworzyć diamenty. Zapowiedział, że zabawi w tym domostwie parę dni, właściwie do pełni, kiedy w eterze kumuluje się najwięcej energii, a więc i da się przeprowadzać najpotężniejsze rytuały czy sakramenty. Ryszardowi aż kołonotes wyślizgnął się z dłoni – zapalił się na myśl o czarowaniu ramię w ramię z Panem Mroku. Zapalił się chłopak dosłownie, jednak wiedźmy szybko zgasiły go kocami. Dni do pełni Ryszard wykreślał czarnym oczywiście flamastrem w swym kalendarzu osobistym. Następnego ranka jednak Szatan zbiesił się z deka, ponieważ Ryszard nastąpił mu na stopę, gdy wspólnie szczotkowali zęby przed lustrem. Co śmieszne chłopak uczynił to naumyślnie, aby spoufalić się z Panem Mroku, jednak temu taki stopień zażyłości nie spodobał się. Wywołało to kompensującą falę zachcianek. Pan Piekła wyczarował sobie krowi dzwonek i wzywał nim Ryszarda. Najpierw chciał napić się kawy i aby wsunięto mu na stopy bambosze. Potem młodzian miał rozmasować mu barki, następnie przystrzyc niesforne loki, aż w końcu po spreparowaniu mu wanny do błogiej kąpieli z olejkami Szatan wybaczył podwładnemu. Moczył się właśnie z ogórkami na oczach, a Ryszard wypierdział z butli resztki balsamu w mętną wodę spowijającą ciało Pana Mroku. – Ryszardzie, wybacz, że mówię ci to nagi i z ogórkami na oczach, ale jesteś Antychrystem – rzekł wypieszczony olejami Szatan. Ryszard parsknął śmiechem. – Nie rozumiem. – Twój tatuaż – z trzema szóstkami na przedramieniu. Masz go od urodzenia, prawda? Musisz wiedzieć, że jesteś zrodzony do wielkich rzeczy, naznaczyli cię prenatalnie w jamach piekielnych. Mordę chłopaka wykrzywił grymas niezadowolenia. – Nie chcę być antychrystem! – Aż tupnął nogą z boku. – Chcę być wicedyrektorem piekła! – No to, to już jest chciejstwo – Szatan ganił. – bardzo dobrze, popieram chciwość, jednak w pewnych granicach. Nie można nie chcieć być Antychrystem, Ryszardzie, nim się jest albo nie. Doceń to, nawet nie wiesz, ile nastolatków o tym marzy… – E tam, co to za ubaw… Antychryst staje na podium, tylko kiedy doprowadza do upadku świata, a potem o tobie zapominają, a wicedyrektor piekła? To stała posadka, szacunek i uznanie współpracowników oraz nieustanna ciągłość tychże. – Chciejstwo, Ryszardzie, donikąd cię nie zaprowadzi. Ale brawo, popieram chciwość. Ranek nie nazbyt udany więc dla Emo-chłopca, toteż grymaszenie nad owsianką odbywało się srogie. Przy stole, gdy jedli, ojciec spoglądał nieufnym okiem na gościa. – I pan jest.. – Panem Piekła, tak – dokończył nazbyt szybko, by zaliczyć to do spontanicznej uprzejmostki. – Ile zarabia… taki wicedyrektor piekła? – zainteresował się ojciec. Szatan tylko pokręcił głową, ile można. Po posiłku jako że Ryszard urlopował od szkoły przez wzgląd na sczeźnięcie onegdajsze palca mieli mnóstwo czasu, zatem spożytkowali go na poprawiający perystaltykę jelit spacer. Zaszli do lasu, chyżym krokiem, więc aż czuli, jak w jamie brzusznej masują im się jelita, a krok Szatana wspierała wydłużona obecnie pałka mocy. Pośród drzew natknęli się na dziwną czaszkę, wielka jak słoniowa głowa, z miejsca ust spływało mrowie skostniałych macek. – Wygląda jak mikroskopijna czaszka Cthulhu – rzekł Ryszard. Szatan smagnął pałką mocy, by prysnąć w strukturę kostną snopem iskier. Osobliwa czaszka jęła porastać mięsem, uniosła się nad ziemie, a macki uruchomiły. Nadał jej żywą, mięsną formę, a ta, lewitując, nieustannie badała mackami powietrze, jak owad, który rozpatruje sensorycznie świat. Zaczęły się przeróżne śmieszki z mięsnego ożywieńca i stanęło na tym, że dla jaj przetransportują ową czaszkę do pobliskiej groty i będą w jej macki wrzucać niewiernych mocom ciemności głupców, aby te zgniatały ich przez bezkres czasu. Szatan nałożył dodatkowo na grotę magiczną membranę, która odcinała ją od przepływu czasu, tak by „naprawdę” grzesznik cierpiał tam bóle i spazmy przez wieczność. Gdy już zaaferowanie oziębło, a śmiech ustał, Pan Ciemności ucałował swą pałkę, kontent z jej pożytku, i powoli zawrócili nazad. Ryszard był pod wrażeniem – rzeczywiście pałka mogła wspierać krok, ciskać potężne uroki oraz, tak jak właśnie teraz, zwisać niegroźnie przy nodze. Pod wieczór Ryszard z wiedźmami postanowili rozerwać Szatana, gdyż wyraźnie dłużyło mu się oczekiwanie na pełnię, co poznali po pląsających oczach. Zagrali w pokera rozbieranego, a Pan Piekła miał to kręcić kamerką. Początkowo nie chciał, ale powiedzieli, że może wrzucić materiał na Dark Weba i dorobić sobie. Ojciec przyniósł im przekąski, przymknął oko na wszędobylską oraz namnażającą się goliznę. Zdusił też w sobie niepokój w związku z osobliwym zapachem siarki oraz śmierci, a także spostrzeżeniem, że meble syna jakby zbutwiały. Tak właśnie na otoczenie oddziaływały moce piekielne. Szatan szybko się znudził kręceniem i chciał już się kłaść, zawsze cierpiał na humorki, gdy Wenus była w koniunkcji z Jowiszem. Trochę nabrał wigoru dopiero, gdy przekąsił swojego batona z siarki. Akurat podładował się na dobre sny nocne. W kolejnych dniach oczekiwania na apogeum energetyczne Ryszard starał się wciągnąć Szatana w zabawy z żyletkami, ale Pan Piekła wolał rzucać brzytewkami w plakat z Justinem Bieberem, niż się ciąć. Często poruszali temat życia rozpłodowego borsuczyc, ale de facto nie zawiadowała nimi kindersztuba, co raczej żywa pasja, jak również prawdziwe, niczym nieskalane wnikliwość oraz szacunek w stosunku do porodu oraz położnictwa. Chłopak próbował parę razy wyperswadować, że lepiej by się sprawował jako wicedyrektor piekła niż Antychryst, lecz Szatan zawsze ucinał temat w zarodku. Aby się rozerwać, zesłali na szkołę Ryszardę plagę mononukleozy. Sięgali również po ezoteryczne aktywności, zaczadzali się kadzidełkami, magnetyzowali powłoki duchowe kryształami czy też wąchali dziwne substancje. Nareszcie po prawie dwóch tygodniach nastała pełnia. Jasny balon satelitarny wisiał nad globem ziemskim, racząc go niespożytymi podmuchami wirującej energii. Wyborna okazja do przeprowadzania wysokoenergetycznych rytuałów. W pokoju Ryszarda postawili zbiornik metalowy wielki jak bala kąpielowa i wypełnili go zdychającymi owadami. Wszystkie trwały na granicy życia i śmierci, otumanione urokami Szatana podrygiwały w konwulsjach diabelnych. Tworzyły sobą istny basen padaki. Ryszard postrzegał owady jako medium transmisyjne dla niepowstrzymanych przedśmiertnych fal mroku. Fascynował się takimi smaczkami co niemiara, zaś duchota nocy przyklejała mu grzywkę niemożebnie mocno do czoła – jeszcze nigdy nie czuł się takim wartościowym Emo jak w tej chwili. Szatan wsypał do basenu padaki mąkę pszeniczną i wymieszał ją z owadzią martwicą przy pomocy nietuzinkowego mieszadła owiniętego włoskami spod słoniowych warg. Dalej mieszał, co sześć obfitych mieszań zmieniając z prawa na lewo i z lewa na prawo, a w tym czasie Ryszard dosypał spopielony udziec dzika oraz sproszkowane pancerzyki chitynowe domieszkowane kurkumą. Chitynowy proszek wszedł w potężne reakcje z chityną na żywych jeszcze owadach, buchnęły ognie, mąka groźnie warczała, pryskała białymi pióropuszami dymu na wszystkie strony. – Teraz dodaj batony z siarki – polecił zajęty mieszaniem Szatan, jak tylko mąka przestała się miotać. Ryszard usłużnie wykonał, uprzednio starannie odwijając z papierków. Wreszcie pozostał do dodania ostatni składnik. Obserwujące tylko dotąd wiedźmy wyrwały loczek Szatana piekielną pęsetą moczoną w płynnej siarce. Jak tylko wiedźma ustawiła pęsetę bezpośrednio nad basenem padaki, wszystko tam zawrzało, zagotowało się, a przestrzeń naokoło jęła dziwnie się zaginać. Piekielnica rozluźniła chwyt na pęsecie i loczek Szatana pofrunął do mieszanki. Gdy tylko zetknął się z pozostałymi składnikami nie stało się zupełnie nic oczojebnego, po prostu szatańska moc czarnomagicznie posklejała ze sobą resztę ingredientów. Wszystek materii scalił się w jasnoczerwoną świecącą jednorodną substancję, zawartość padaki upłynniła się do plazmatycznej formy. Kiedy na moment przed procesem scalania owady zastygły w bezruchu, Ryszard uczuł, jakby ktoś wyjął mu z rdzenia kręgowego dokuczającą szpilę. Poczuł się wyzwolony. Jednak zaraz po tym uczuł się stłamszony, bowiem Szatan rzekł mu, że ma wejść do bali, skąpać się w płynie plazmatycznym i zaakceptować szept piekła, gdyż ten umocni w Ryszardzie czarci fundament, na którym wykiełkuje przyszłość Antychrysta. Chłopaka zaskoczył dynamizm ścieżki rozwojowej w kręgach piekielnych, spodziewał się raczej, że podczas tego rytuału wezwą kohortę demonów, by obalić choćby szkoły. Że stanie się coś oczojebnego. Taki nudny plot twist dosłownie zgwałcił mózg Ryszarda i temporalnie ogołocił z wiary w szatańskość mocy Szatana. Szatan oczywiście czytał w myślał, więc wkurwił się niemożebnie, bo tyle się napocili, aby stworzyć basen padaki. – Nie bądź gówniarzem, zaakceptuj szept piekła. – Nie, nie wejdę tam. Pan Piekła porzucił temporalnie nietuzinkowe mieszadło, zaczęły się przepychanki. – Wejdziesz! – Nie wejdę! Wreszcie Szatan siłą wepchnął ojca sabatu do basenu padaki. Chłopak walnął o plazmę, rzygi piekła plusnęły aż w sufit. Ryszard moczył się w swoistej lawie i bił pięściami o taflę, a naokoło jęły się wzmagać mroczne, cichutkie szepty, czekające na przyzwolenie, aby mogły scalić się z jestestwem nastolatka. – Nie chcę być Antychrystem! Nie chcę być! – Bił pięściami. – Chcę być wicedyrektorem piekła! Jeszcze w całej historii świata podziemnego Szatan nie ujrzał bardziej stanowczego i jednocześnie bardziej żałosnego odtrącenia Intencji Piekła. Szept obumarł, a plazma jak za machnięciem diabelskiego drąga przemieniła się w najzwyklejszą wodę. – Jesteś z siebie dumny? Teraz będziemy musieli czekać do kolejnej pełni – skarcił chłopaka. – Mam to gdzieś, nie chcę być Antychrystem! Cały ten rytuał to było gówno! Tę wodę to teraz możemy zmienić w wino, o, to by było coś! A nie jakieś „szepty piekła”. Nie chcę być Antychrystem! Szatan pochylił łeb, wyrosły mu z czaszki rogi, a hardaszczy minas dopraszał o mord. To było bardzo, bardzo nieuprzejme – Ryszard śmiał insynuować, że Hebrajczyk robił fajniejsze sztuczki. – Wiesz co… i chyba jednak nie będziesz. Ryszard został solennie ukarany. Szatan wtrącił go do piekła, konkretnie do groty, w której ulokowali wielką czaszkę z mackami. Ryszard już po kres wieczności miał cierpieć katusze, zgniatany przez potężne macki. Jednak dla Ryszarda to było jak niebo, ponieważ był masochistą. Wiedźmy z kolei pozmieniał w borsuczyce, które nieustannie przeżywają bóle porodowe. Za karę, że nijak nie potrafiły wpłynąć na nastolatka. Szatan zabrał ze sobą kołonotes z notatkami rytualnymi chłopaka, bo to jedyne, co Ryszard wartościowego po sobie zostawił. Wrócił w czeluście piekła, by oczekiwać narodzin kolejnego wybrańca. Kolegom ze szkoły Ryszarda przyśniło się objawienie i nakazało zanieść i zapalić znicze pod grotą w środku lasu, gdzie cierpiało Emo. Pomimo mononukleozy zerwali się, jeszcze gdy świat trwał w bladaczce i oddali hołd koledze, przyzwani jego charyzmą piekielnika. Czynili to aż do końca życia w dzień po każdej pełni. Ryszard zatem jednocześnie trafił i do piekła, i do nieba i jeszcze posiadł grono fanów wyznawców. Niesamowity masochista, Emo-karierowicz, hobbystyczny satanista.
-
Czym się różni ogar od zwykłego psa? Piekła rodem. Robin Wellsen 101 żartów i dowcipów na wszystkie okazje Rozdział III - Lily! Lily! - Pomóż mi, Evan. - Jestem tu, Lily. - Evan, gdzie jesteś? - Lily, to ja, jestem tutaj, przy tobie! - Evan, ratuj… To tak bardzo boli… *** - Lily! - wykrzyknął Evan, przebudziwszy się ze snu. W głowie mu dudniło, tępy ból dawał o sobie znać przy każdym, choćby najmniejszym ruchu. Gwałtowność przy pobudce wywołała fale bólu w kilku miejscach ciała, jednocześnie przypominając mu o tym, co się stało. Myśli powoli zaczęły układać się w jego głowie, więc kiedy już jego mózg zaczął normalnie funkcjonować, ogarnęła go jeszcze większa dezorientacja. Żył. Jakby tego było mało, nie siedział w obskurnym lochu, lecz w miękkim i wygodnym, posłanym łóżku. Starał się ułożyć sobie w głowie jakieś wyjaśnienie, ale nic z tego. Powinienem być trzy metry pod ziemią. Spróbował wstać, kiedy nagle uderzyła w niego fala bólu tak wielkiego, że mimowolnie opadł z powrotem na posłanie. Przejechał palcem po nodze, aż dotknął miejsca, w którym jeden z bełtów przebił jego skórę. Nikt go nie opatrzył. Było to dla Evana bardzo dziwne, bo po co ktoś miał zaprzątać sobie głowę ratowaniem go, skoro mógł po prostu wykrwawić się na śmierć? Następną niepokojącą rzeczą było właśnie to, że się nie wykrwawił. Miał trzy nieopatrzone rany w ciele - to ledwie możliwe, by przeżyć takie coś. Na pościeli widniały ogromne, ciemne plamy, widoczne nawet w prawie kompletnej ciemności. A jednak, rany się zasklepiły, krew przestała uciekać z jego ciała. Choć był ogromnie osłabiony, żył. To był cud, ale żył. Postanowił odrzucić na bok zagadki i spróbować dowiedzieć się, gdzie się znajduje. Niestety, jedynym co widział był zarys łóżka, ciemność pomieszczenia nie pozwoliła określić chociażby jego wielkości. Poruszanie się w ogóle nie wchodziło w grę. Nie wiedział, w jakim stopniu zagoiły się rany. Jakikolwiek ruch mógł spowodować otwarcie, a to już byłby jego koniec. Pozostało mu więc czekać. Nim minęła sekunda, usłyszał zbliżające się kroki. Serce zabiło mu mocniej, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. Przez wpadające z zewnątrz światło w końcu mógł dojrzeć, jak wygląda pomieszczenie, w którym się znajdował. Wystrój nie był bogaty; całą przestrzeń po prostu zajmowały łóżka, oddalone od siebie o dwa metry. W sumie znajdowało się tam około dwudziestu łóżek, a na niektórych z nich leżeli ludzie. Jak miał nadzieję Evan, śpiący ludzie. Do pomieszczenia weszła ubrana w czarny, skórzany pancerz kobieta. Spodnie były ciasno zszyte, doskonale ukazując zarys mięśni, jednocześnie zapewniając wygodę ruchu. Tunika była zrobiona z tego samego materiału. Evan nie wiedział, jak bardzo pomaga w obronie, ale zauważył, że bardzo uwydatnia piersi kobiety. Jedynym, co się jakoś wyróżniało w tle czarnej skóry, były dwa złote, jedwabne paski, wyszyte na ramieniu tuniki. Sięgające do niemal połowy pleców czarne włosy miała uwiązane w ciasny kucyk. Mocne kości policzkowe i brak makijażu, ostatnio popularnego wśród kobiet robił z niej chłopczycę, jednak mającą swój urok. Musiała być bardzo młoda, nie dało się dostrzec na jej twarzy żadnych zmarszczek. W innych okolicznościach Evan pomyślałby nawet, że jest całkiem ładna. U pasa miała zawieszony długi sztylet, na którym trzymała rękę, jakby to był dawno wyuczony nawyk. Weszła do pomieszczenia, pogryzając jabłko i nucąc sobie cichutko, jakby to było dla niej rutynowe działanie, kolejny dzień w pracy. Kiedy zobaczyła przytomnego Evana, na jej twarzy zagościło zdziwienie. - Żyjesz? - zapytała, jak gdyby prawda do niej nie docierała. Zaraz jednak na jej twarzy znów malował się… brak emocji - no nieźle. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie za bardzo wiedział co. Patrzył, jak kobieta podchodzi po kolei do każdego łóżka, na którym ktoś leżał, oglądając go i mrucząc coś pod nosem. - Żyje, ale długo nie pociągnie… Martwy… Martwy… Kiedy doszła do łóżka, w którym leżał Evan, odwinęła kołdrę i spojrzała na niego. - Ałć - powiedziała do siebie i zachichotała - miałeś ciężki dzień, co? Nie wiem jak to zrobiłeś, ale żyjesz - schyliła się i wyciągnęła coś spod łóżka. Było to schludnie złożone, czarne ubranie. Obejrzała je niezbyt dokładnie i podała jemu - ubieraj się. Rena wybrała, możesz żyć. Nie za bardzo rozumiejąc, co się dzieje, chłopak rozłożył i obejrzał ubranie. Był to zwyczajny, czarny płaszcz, zrobiony z jakiegoś materiału podobnego do bawełny. - No, żwawo - popędzała go kobieta, ale kiedy chciał wstać, ból w nodze od razu dał o sobie znać i posadził go z powrotem w łóżku. Kiedy zobaczyła grymas cierpienia na jego twarzy, zachichotała - no dobra. Damy ci jeszcze trochę czasu. Usiadła na pustym łóżku obok i zaczęła wpatrywać się w Evana z zaciekawieniem. Już chciała coś powiedzieć, jednak on był pierwszy. - Gdzie jest Lily? - wykrztusił z siebie natychmiast, kiedy tylko pomyślał o młodszej siostrze. - Lily? - zapytała kobieta, zdezorientowana pytaniem - zazwyczaj pierwszą rzeczą, o jaką ludzie pytają jest “gdzie ja jestem?”. - Więc, gdzie jestem? - Oto - wyciągnęła ręce w górę - twój nowy dom. *** Odpowiedziało jej milczenie. Zawiodła się. Spodziewała się kolejnego, który zacznie bredzić, że zostawił ze sobą rodzinę, albo się wścieknie, ale on po prostu obserwował ją, analizował. Niegłupie, zważając, w jakim był stanie. I zaczął słuchać. Nie miała pojęcia, czy po prostu ją olewa, czy naprawdę nic za sobą nie zostawił, bo słuchał do końca. Tak naprawdę nie dowierzał własnym uszom. Może to po prostu osłabione ciało, a może po ostatnich wydarzeniach jego impulsywność gdzieś zniknęła. Nawet nie zadawał pytań. Uratowali go ludzie owiani złą sławą. Zakon Reny, bogini, służki śmierci. Uratowali to za dużo powiedziane. Po prostu zostawili go tutaj, czekając aż się wykrwawi. To był ich sposób rekrutacji: porywali człowieka będącego krok od śmierci i licząc, że jednak nie umrze, by mogli go przyjąć do siebie, tłumacząc, że Rena jeszcze ich nie wzywa. Psychole. Rekrut? Po moim trupie. Kobieta opowiadająca mu o swoim zakonie nazywała się Zia i dumnie służyła dla Reny, odkąd skończyła sześć lat, a tak przynajmniej mówiła. Evan nie potrafił wyobrazić sobie, by sześcioletnia dziewczynka mogła być szczęśliwa w takim świecie. - A co z Lily? - zapytał od razu, kiedy tylko skończyła opowiadać. - Lily? Chodzi ci o tą dziewczynę, przez którą prawie zginąłeś? Tą, która narobiła takiego zamieszania, że… - Tak, o nią - warknął Evan, na moment dając się ponieść emocjom. Zia popatrzyła na niego z zastanowieniem. - Żyje i ma się dobrze. Po raz pierwszy, odkąd się obudził, odetchnął z ulgą. A więc jego głupie poświęcenie nie było jednak aż tak głupie. Teraz po prostu musiał wiać, gdzie pieprz rośnie. - Ekhm… W takim razie bardzo dziękuję za… Gościnę, i w ogóle, ale czy mogę już... Kobieta parsknęła śmiechem, nim zdążył dokończyć. - Iść? Naprawdę myślisz, że cię wypuścimy? To, że Rena zaakceptowała cię w tym świętym miejscu, jest zaszczytem. Dała ci szansę, o jakiej wielu mogłoby tylko pomarzyć. - Nieważne, ja… - Milcz - spiorunowała go wzrokiem - Bogini nie jest łaskawa. Ci, którzy zasłużyli na śmierć, spotkali ją. Jak pewnie zauważyłeś, twojej Lily nie ma tu z nami. Evan zamarł. To prawda, nie było jej w sali, więc… - Najwyższa dała nam wybór. A nam ona nie jest potrzebna do niczego. Możesz ją jeszcze uratować. Evan poczuł, jak bardzo nienawidzi tej kobiety. Wyobrażał sobie, czy byłaby w stanie tyle gadać, gdyby wsadził jej ten sztylet głęboko w jej… - Czego chcesz? - wycedził przez zęby - i oszczędź mi tej gadaniny, że to nie ty, tylko twoja zasrana bogini. Spoliczkowała go. Raz, potem drugi. W głowie mu się zakręciło, ale nie zemdlał. Łzy napłynęły mu do oczu. - Uważaj - powiedziała ze złością, ledwo będąc w stanie się opanować - jeden taki wybryk, kiedy już będziesz jednym z nas, a ty, jak i twoja Lily, szybko dołączycie do Najjaśniejszej. - Przecież i tak mam jej służyć - chciał się zaśmiać, ale nie był w stanie. - Niektórzy będą służyć jej lepiej w tym świecie - wycedziła przez zęby i wstała - masz tydzień na wykurowanie się, a potem zaczyna się inicjacja. Bądź gotów. Wal się, pomyślał Evan. *** - Generale - zaczął Harlun - dostaniesz ode mnie specjalne zadanie. Specjalne zadanie, oczywiście. Zawsze dostawał tylko specjalne zadania. - Po ostatniej… Ekhm… Sytuacji, do jakiej doszło podczas egzekucji, ludzie zaczęli się buntować. Podburzają mój autorytet, mówiąc, że jestem złym królem. Ja, złym królem! - zaśmiał się głośno władca, ale Einzaff wyczuł w jego głosie rozpacz. Była to oczywiście prawda. Widział wiele razy ludzi podburzających tłumy, głosząc kazania o sprawiedliwości czy wybaczaniu. Einzaff zgodziłby się z tym, gdyby nie fakt, że wcześniej widział tych samych ludzi. nawołujących o śmierć dla skazanego. - Bunt - kontynuował Harlun - trzeba zdusić w zarodku. Dostaniesz oddział składający się z dwudziestu ludzi i będziecie publicznie wieszać każdego, kto będzie obrażał swojego władcę! Furia wzięła górę nad królem i zaczął on wymachiwać rękami na wszystkie strony, ale Einzaff nie zwracał na niego uwagi. Zamarł. Miał ich tak po prostu pozabijać? Może byli hipokrytami, ale to byli tylko niewinni ludzie. Przez chwilę po głowie przeszła mu myśl, by odmówić, jednak nie mógł tego zrobić. Nie bał się śmierci, po prostu miał swoje zasady. W jego rodzinie zawsze mówiono, żeby przed królem stawiać tylko i wyłącznie swego boga. - Oczywiście, mój panie. *** Dni mijały Evanowi nieubłaganie powoli. Nie miał tutaj nic, co mogłoby zabrać mu trochę czasu. Trzy razy dziennie przychodził do niego facet, odziany w czarną szatę z długim kapturem. Evan niejeden raz próbował nawiązać z nim jakiś dialog, lecz bezskutecznie. Wchodził, kładł talerz z jedzeniem, zabierał butelkę z moczem i odchodził bez słowa. Z wydalaniem było ciężej, bo choć wychodek znajdował się kilka kroków od jego łóżka, chodzenie było męką. Oprócz niego, raz odwiedziła go Zia, mówiąc, że za dwa dni będzie musiał wziąć się w garść i wstać z łóżka. Ta myśl go przerażała, bo choć rany zasklepiły się na tyle, by mógł bez obaw chodzić, jakikolwiek szybszy ruch wystarczyłby, by krew znów zaczęła lać się z jego ciała. No i były jeszcze nowe ciała. Wnosili ogromne ilości ludzi, większość jednak umierała na miejscu. Jęki, krzyki i szlochy nie pozwalały Evanowi na spokojny sen. Jeśli któryś z nich przeżył, albo był trawiony okropnymi gorączkami, albo od razu stąd wychodził. Wszystko było kwestią szczęścia. Długie dni w łóżku dały mu jednak czas na rozmyślanie. Najgorsze było to, że nie wymyślił żadnego sensownego planu. Mógł uciec, ale co z Lily? Mógł zacząć walczyć, lecz w tym stanie zginąłby pewnie w walce z drzwiami. Jeśli jednak jakimś cudem udałoby mu się przebić przez tych seryjnych zabójców… I tak nie wiedział, gdzie jest Lily. Mogli równie dobrze trzymać ją w innym mieście. Jedno sobie jednak postanowił: Na pewno nie wejdę w tą ich chorą religię. Będę tak mówił, będę sprawiał wrażenie. Będę sprawiał wrażenie. Dam radę. W duchu jednak zapłakał. Był Evanem. Evan Słaby. Evan Przegrany. Evan Nie Potrafiący Zadbać O Siostrę. Dlaczego miałby poradzić sobie z ich praniem mózgu? Kiedy nastał wieczór, do sali weszła Zia. Już miał się położyć spać, kiedy ona rzuciła mu pakunek. - Ubieraj się, idziemy. - Myślałem, że to jutro. - Tak, za kilka minut. - Więc chodziło ci o… Och. Z wielką ostrożnością zaczął schodzić z łóżka, ignorując popędzającą go Zię. Wstał z ociąganiem i spojrzał na swoje udo. Nie było tak źle, jak sądził. Dziurę w miejscu, które przebił bełt zakrywała gruba skorupa zakrzepniętej krwi. Ramię i stopa też wyglądały całkiem nieźle, choć to drugie potwornie piekło przy każdym ruchu. Pewniejszy swego, narzucił na siebie szatę. Czarny materiał był bardzo miękki i przyjemny w dotyku, a także dawał sporo ciepła. Był niemal identyczny jak ten, który nosił odwiedzający go jegomość, z tą różnicą, że był mniejszy. Chciał zapytać o tunikę pod spód, ale postanowił, że zrobi to później. Płaszcz miał dwie pary metalowych zapięć, więc potrafił zakryć praktycznie całe ciało. Jeśli Evan zarzuciłby na głowę kaptur, nie byłoby widać chociażby skrawka jego skóry. - No to w drogę. Kiedy tylko wyszli z pomieszczenia, w którym tkwił przez ostatnie dwa tygodnie, zasłonił się ręką, bo światło go oślepiło. Byli w długim, szerokim korytarzu, oświetlonym pochodniami co kilka metrów. Rozum podpowiadał mu, że tak naprawdę dawały one niewiele światła, ale teraz każda była dla niego jak małe słońce. Lekko kuśtykając, ruszył za Zią. Nie minęli nikogo. Korytarz długi na prawie pięćdziesiąt metrów był całkowicie opustoszały. Evan wyobrażał sobie, jak wielkie musi być to miejsce. Co dwa metry mijali parę drzwi, każde po obu stronach. To dawało przynajmniej pięćdziesiąt pomieszczeń, zakładając, że każde drzwi prowadzą w inne miejsce. Zatrzymali się przy ostatnich drzwiach, na wprost. Zia otworzyła drzwi, a Evana znów otuliła kojąca ciemność. Zia ruszyła spiralnymi schodami w dół, nawet nie zwalniając kroku, a chłopak z trudem ją doganiał. Chwilę później doszło do niego, że siedziba Zakonu musiała znajdować się albo pod ziemią, albo w środku góry. Zeszli już kilkanaście metrów w dół, a nadal nie było widać końca. Teraz już wiedział, dlaczego nie widział jeszcze żadnych okien. W końcu mordercze schody się skończyły, a oni weszli do ogromnego pomieszczenia. Dwa długie rzędy wysokich na pięć metrów kolumn, pomiędzy którymi ciągnął się miękki, czerwony dywan, podtrzymywały sufit z czarnego marmuru. W miejscu, gdzie kończył się dywan, zaczynała się okrągła część pomieszczenia. Nad podłogą znajdowała się rzeźbiona kopuła, z której zwisał żyrandol świecący czerwonym światłem. Tuż pod nim leżał piękny pozłacany ołtarz, wymazany krwią. W innej sytuacji Evan zastanawiałby się, jakie style połączono w architekturze tego miejsca, lecz teraz tylko spoglądał na ludzi znajdujących się w okrągłym pomieszczeniu. Krwi na ołtarzu nawet nie zauważył. Tuż przed ołtarzem stał wysoki starzec, trzymając dumnie uniesioną głowę. Miał krótką, siwą brodę i długie włosy w tym samym odcieniu. Jego usta poruszały się w bezdźwięcznej modlitwie, a głębokie, czarne oczy rozglądały się po innych uczestnikach. Evan nie wiedział co, ale było w nim coś niepokojącego. Tuż za ołtarzem stała czwórka ludzi z twarzami zasłoniętymi kapturami, stojących prosto. Evan przez chwilę zastanawiał się, co jest w nich wyjątkowego, aż zauważył wyszyte na ramieniu dwa złote paski. Och. Przed starcem stało około czterdziestu ludzi, każdy w czarnej szacie. Niektórzy rozglądali się nerwowo, inni stali jak słupy, jeszcze inni kręcili się w miejscu. Byli wysocy, niscy, grubi, chudzi… Niektórzy nawet byli zdecydowanie spoza Larissy, zważając na ich kolor skóry. Zia rozkazała zostać zdezorientowanemu Evanowi wśród tłumu, a sama ruszyła ku czwórce stojącej za ołtarzem, po drodze zarzucając kaptur na głowę. Przywitali się nawzajem skinieniem głowy. Nie rozumiejąc, co się dzieje, Evan po prostu stał i czekał, rozglądając się po otaczających go ludziach. W większości byli tak oszołomieni jak on. W końcu siwy starzec uniósł ręce do góry, uciszając zebranych i zaczął mówić. - Najwyższa z bogów, Rena, Pośredniczka Śmierci, wybrała was, abyście mogli służyć ku jej chwale. Niewielu może dostąpić tego zaszczytu. Zebraliśmy się tutaj, by upewnić się, że dobrze zrozumieliśmy jej znaki. Kilka osób wokół Evana ledwo słyszalnie przełknęło ślinę. Czyżby wiedzieli coś, czego on nie wiedział? - Przed wami jeszcze wiele treningu. Niektórzy z was będą czuli, że już nie dają rady. Niektórzy dojdą na skraj załamania psychicznego, inni fizycznego. Niektórzy z was mogą nie przeżyć tak długo, jakby chcieli - zrobił krótką pauzę, po czym kontynuował - wielu z was, właśnie dzisiaj. Kilkoro uczestników wierciło się niespokojnie w miejscu, nieskutecznie próbując się uspokoić. Tysiące myśli krążyło Evanowi po głowie, powoli ale skutecznie wywołując u niego strach. - Jednak wszystkie te cierpienia, które będziecie musieli przejść, opłacą się. Służba dla Najwyższej Bogini zapewni wam miejsca u jej boku po śmierci. Póki co, ważne jest, byście służyli jej godnie za życia. Przystawił dwa palce do ust i pocałował je, a zaraz za jego przykładem podążyła piątka stojąca za ołtarzem. Podszedł do ołtarza i wyciągnął coś spod niego. Światła pochodni odbiły się od nieskazitelnie czystej powierzchni sztyletu. - Niech zacznie się ceremonia - rzekł i stanął przy ołtarzu. Do zdezorientowanego tłumu podeszła Zia razem ze stojącym obok wyznawcą i poprowadzili jednego z oszołomionych uczestników przed oblicze starca. Ten wyciągnął z kieszeni monetę i wyszeptał coś, czego Evan nie był w stanie usłyszeć. Dopiero po kilku sekundach przestraszony chłopiec mu odpowiedział. - Lew. Charakterystyczny brzęk rozległ się po komnacie, kiedy moneta poszybowała w górę. Wszyscy na sali jednocześnie wstrzymali oddech do czasu, aż moneta znalazła się z powrotem w dłoni Tarloka. - Będziesz służył Renie na ziemi. Blady jak trup chłopiec odetchnął z ulgą, a wtedy Evan zrozumiał. Poczuł jak obejmuje go przerażenie, kiedy następny, ledwie dziesięcioletni, rudy chłopiec nie odgadł, co da mu los. Ciche łkanie zamieniło się w głośne wycie, kiedy Zia wraz z towarzyszem mocno przytrzymali chłopca przed ołtarzem. - Będziesz służył Renie w zaświatach. I pchnął go sztyletem. Cios był idealny - ostrze przebiło serce w ułamku sekundy, zabierając chłopcu życie natychmiast. Kilka osób wokół Evana zaczęło głośno płakać, dając upust emocjom. Jeden wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu. Bał się. Tak mocno, cholernie mocno się bał. Oczywiście, nie był jedynym, ale on po prostu tego nie pokazał. Strach rozdzierał go od środka, ale nie wydostał się na zewnątrz. Nawet się nie trząsł. Kolejna dwójka wyznawców wyniosła ciało do pokoju obok, a Tarlok kontynuował. Tak oto każda minuta niosła ze sobą kolejną ofiarę lub nowego wyznawcę. Evan był osiemnasty. Z pomocą podtrzymujących go wyznawców doczłapał się do, być może, miejsca jego śmierci. - Lew. Widział wszystko jak w zwolnionym tempie. Moneta obracająca się z prędkością, której nie mogło uchwycić ludzkie oko, teraz pokazywała Evanowi na przemian dwie strony, dwa różne przeznaczenia. Pac. Cichutki odgłos rozległ się w głowie Evana mocą rozbrzmiewającego gongu. - Będziesz służył Renie na ziemi. Nie docierały do niego słowa. Widział lwa w dumnej pozie, patrzącego w dal króla lasu. Lwa, który go uratował. Nadal nie mogąc się otrząsnąć z tego, co działo się przed chwilą, stanął pośród ośmiu innych szczęśliwców. Zdawali się nie dowierzać tak samo jak on, wpatrzeni w losowe punkty na ścianach. Następną osobą był chłopak z tym przerażającym uśmiechem. Pewnym krokiem podszedł do Tarloka i, unosząc dumnie głowę, powiedział: - Hiena. Jako jedyny dotychczas nie podążył wzrokiem za pędzącą monetą. Wpatrywał się w dłoń Tarloka. - Będziesz służył Renie na ziemi. Skłonił głowę nisko i przystanął obok Evana, znów się szczerząc. Nie był zbyt przystojny. Duży, haczykowaty nos, kościste policzki, piwne, małe oczy i ciemna karnacja mówiły, że prawdopodobnie pochodził z Wysp, jednak nie miał klanowych tatuaży. Mieszkańcy Wysp, nazywani błyskotliwie wyspiarzami, zawsze mieli tatuaże. Każdego z nich tatuowali w wieku pięciu lat, umieszczając herb swojego klanu na policzku dziecka. Wyspiarz bez tatuażu albo był banitą, albo nie był wyspiarzem. Kiedy ceremonia dobiegła końca, zostało dwudziestu żyjących z czterdziestu. Statystyka zrobiła mały psikus i jak nigdy, wypadła idealnie. Evan był zły na siebie, że nic nie zrobił. Każdy z obecnych widział śmierć dwudziestu niewinnych ludzi. Tak po prostu stracili życie, bo los im nie sprzyjał. Niektórzy walczyli, ale nic to nie dało. Szarpali, bili, drapali, kopali, uderzali, szarżowali, ale nie byli w stanie uniknąć śmierci. Grzechu Evana, jakim było po prostu oglądanie, żaden bóg nie będzie w stanie odpuścić. - Każdemu z was zostanie wydzielony opiekun, który przedstawi wam zasady obowiązujące w Zakonie oraz będzie nadzorował wasze postępy. Opiekun nie ponosi za was odpowiedzialności, ale wasze nieposłuszeństwo będzie oznaką hańby dla opiekuna. Opiekun nie będzie ratował was przed konsekwencjami czynów, ale będzie mógł wymierzać wam kary adekwatne do występku. Opiekun może was wychłostać, uderzyć, obrazić, ale może was też nagrodzić. Kilka metrów od nich ustawiła się piątka opiekunów. Tarlok wziął małe, przezroczyste pudełko bez wieka i podszedł do pierwszej osoby w szeregu. Polecił mu, by ten wyciągnął którąś z zawiniętych tam karteczek. Nadal wystraszony chłopiec drżącymi rękami wyciągnął ze środka kartkę, którą podał Tarlokowi. - Kalam. Jeden z opiekunów skinął głową na nowego ucznia, a ten ustawił się za nim. - Teru. - Kalam. - Zia. - Khalid. - Zia. - Roth. - Roth. - Khalid. - Teru. - Zia. Chłopak-niby-wyspiarz wylosował Kalama.. Evan był tuż po nim. Na oślep wziął pierwszą kartkę jaka wpadła mu w ręce i wyciągnął. - Zia. Ruszył zająć miejsce w kolejce za swoją nową opiekunką. Przechodząc obok, zobaczył cień uśmieszku na ustach wystających spod kaptura. Doszedł do wniosku, że był zadowolony z losowania. Po pierwsze, nie trafił tam gdzie ten sadysta niby-wyspiarz. Po drugie, choć już zdążył znienawidzić Zię, inni mogli być gorsi. - Zostaliście wybrani. Od jutra zaczynacie szkolenie, ale dziś jest czas na odpoczynek i zabawę. Niech Rena będzie z wami. - Chwała jej - odparli chórem opiekunowie i po kolei ruszyli w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą sznur ludzi. Kiedy zjawili się na korytarzu, Evan zobaczył kolejnych wyznawców. Grupkami wychylali się z drzwi, chcąc zobaczyć nowych rekrutów. Szeptali coś do siebie, niektórzy chichotali, ale Evan nawet o nich nie myślał. Po prostu szedł. Zia zatrzymała się przed jednym z pokoi i obróciła się do swoich uczniów. - Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda identycznie, ale jest sposób, by zorientować się, co gdzie leży. Ktoś z was odkrył, jak? Oczywiście, Evan nawet o tym nie pomyślał. Rozejrzał się wokół, ale wszystko wyglądało identycznie. Był to po prostu długi korytarz najeżony drzwiami i pochodniami, niczym się od siebie nie różniącymi. Wszyscy nadal byli wstrząśnięci i bali się choćby odezwać, ale po kilku sekundach, długowłosa blondynka, jedyna dziewczyna w ich grupie, podniosła rękę. Zia ponagliła ją gestem dłoni. - Chodzi o podłoże? - Co z tą podłogą? - dopytała się Zia. - Wydaje inne dźwięki w zależności od miejsca. - Brawo - zaklaskała Zia - im bliżej jesteście Świątyni, tym głośniejsze stają się wasze kroki. Bieganie po stronie zachodniej jest w stanie zbudzić zmarłego - popatrzyła jeszcze raz na blond dziewczynę - masz czujne ucho. Będzie z ciebie zabójczyni. Zachichotała i otworzyła drzwi, ale dziewczyna wcale się nie ucieszyła, tylko pobladła. Uchwyciła współczujące spojrzenie Evana, choć to wcale jej nie pomogło. Milcząc, weszli do środka. Zia zastukała palcami w przezroczystą kulę wiszącą na ścianie, a pokój natychmiast został oświetlony niebieskim światłem. Evan wybałuszył oczy, na moment zapominając o swoim koszmarnym położeniu. - Ktoś wie, co to jest? - zapytała Zia, i znów rękę podniosła blond dziewczyna, choć nie odrywała wzroku od jaśniejącej kuli. - Luksyn - wyszeptała, uwiedziona widokiem - Żywe światło… - Tak. Ale o tym na zajęciach. Stukacie w kulę, przez godzinę świeci i gaśnie. Jasne? Brak odpowiedzi Zia uznała za potwierdzenie i zaczęła pokazywać im resztę pomieszczenia. Nic specjalnego, pomyślał Evan. Każdy z nich dostał łóżko i skrzynię na rzeczy, oraz cztery pary ubrań. Tak jak się spodziewał, dwa czarne płaszcze i drugie tyle skórzanych, obcisłych strojów. Do tego znajdowały się tam dwa stoły, każdy z trzema krzesłami w zestawie. - Jutro posiedzicie tu dłużej, tymczasem trzeba was przygotować na ucztę. Zaprowadzę was do łaźni. Jak psy włóczące się za właścicielem, tak ruszyli za Zią. Kiedy szli, Evan starał się uważnie wsłuchiwać się w ich kroki, lecz różnica była tak niewielka, że nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek zacznie ją zauważać. Przynajmniej wiedział już, na którym końcu znajduje się Świątynia. Kiedy Zia otworzyła drzwi, znaleźli się w ogromnym pomieszczeniu na kształt prostokąta. Większą część pomieszczenia zajmował wielki basen, długi na dwadzieścia łokci, a szeroki na piętnaście, wypełniony wodą. Nad powierzchnią unosiły się ogromne kłęby pary. - Męska, damska, przebieralnie - wskazała po kolei pomieszczenia - My mamy identyczny, choć jest nas zaledwie garstka - puściła oczko złotowłosej wychowance - Macie pół godziny, potem wszyscy macie być gotowi. Ruszyła w kierunku damskiej przebieralni, zostawiając ich samych. Przez chwilę stali w bezruchu, aż najwyższy z chłopców wzruszył ramionami i postanowił także się przebrać. Pierwsze co przyszło Evanowi na myśl, było: czy już zapomniał, że niedawno na jego oczach zginęło dwudziestu ludzi? Z drugiej strony, kiedy pomyślał o kąpieli w gorącej wodzie, jęknął. Nie potrafiąc odrzucić luksusu, poszedł jako drugi. W przebieralni było kompletnie ciemno. Nim zdołali wymacać skrzynie na ubrania i wiszące ręczniki, zdążyła już przyjść reszta. W każdej skrzyni znajdował się kluczyk zamykający ją. Prosty, ale skuteczny sposób na uniknięcie kradzieży. Ciemność pomieszczenia pomagała bardziej nieśmiałym osobom, takim jak Evan. Nie wstydził się on wcale swojego przyrodzenia, to chuda sylwetka, ciało złożone głównie z kości i wystające żebra były problemem. Odkąd tu był, jadł lepiej niż w ciągu reszty życia, ale na razie to nie wystarczyło. Tak jak cisza towarzyszyła im podczas inicjacji, tak do teraz nie wymienili nawet zdania. Evan szybko zdjął szatę i przyodział ręcznik. Tuż przy basenie stały co kilka metrów barierki na zawieszenie ręczników. W pomieszczeniu panował półmrok,ujawniając tylko sylwetki postaci, jeśli nie stało się wystarczająco blisko. Po przeciwnej stronie basenu widział zarys kilku osób, które rozmawiały o czymś szeptem. Evan zszedł powoli do wody, a kiedy zanurzył w niej nogę, poczuł kojące ciepło. Nie była tak gorąca, by parzyć, nie była też zbyt zimna. Była idealna. Z lekkim niepokojem włożył ranną nogę do wody, ale nie poczuł bólu. Kiedy upewnił się, że nie sprawi sobie cierpienia, usiadł na dnie basenu, a woda przykryła go pod szyję. Jakie świetne to było uczucie! Całkowite odprężenie, pozwalające zapomnieć o problemach wokół, zatrzymujące myśli i kojące nerwy. Aż szkoda, że mam tylko pół godziny… Dopiero po chwili zorientował się, że basen miał schodkowe podłoże. Pozwalało to na zanurzenie się na odpowiednią głębokość ludziom wyższym czy niższym, jednocześnie zostawiając sporą ilość miejsca na każdej platformie. Zamknął oczy i rozłożył się wygodniej w basenie. Właśnie tego mu było trzeba: chwili prawdziwego relaksu. Nawet nie zwracał uwagi na resztę świeżo upieczonych wyznawców, siedzących obok niego. Wydawało się, że czują to samo co on, bo czasami udało mu się usłyszeć rzeczy w stylu “o tak”, czy “właśnie tego mi było trzeba”. Kiedy tak leżał, upajając się każdą chwilą, jeden z wychowanków wstał. Niski, brązowowłosy chłopak mamrotał coś pod nosem o “zbyt krótkim czasie” i zaczął wycierać się ręcznikiem. Zbyt krótki czas? No nie… Czyli minęło pół godziny. Zasmucony tym faktem Evan także wyszedł z wody i zaczął się wycierać, po czym udał się do przebieralni. Fala chłodnego powietrza wywołała u niego gęsią skórkę, więc szybko narzucił na siebie czarny płaszcz. Kąpiel wydawała się poprawić nastrój wszystkim. Nie byli już przygarbieni, nie błądzili wzrokiem po pomieszczeniu i nie płakali. Dwóch z nich ze sobą rozmawiało, co jakiś czas nawet się śmiejąc. Nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, ustawili się przy drzwiach wyjściowych z łaźni. Nie minęły dwie minuty, a dołączyła do nich Zia wraz z blondwłosą dziewczyną. - Gotowi? Dobrze. Idziemy. Uczta odbywała się w pomieszczeniu, w którym Evan był po raz pierwszy. Prostokątny pokój, mający czterdzieści na trzydzieści łokci wypełniały dwa długie stoły, ciągnące się od jednej ściany do przeciwnej, uginające się pod ciężarem smakołyków. Evan w życiu nie widział, a pewnie nawet i nie zjadł tyle w ciągu całego swojego życia. Jagnięcina, wieprzowina i wołowina dominowała wśród innych potraw, choć ich także nie brakowało. Jabłka, gruszki, truskawki i dziesiątki owoców, które Evan widział pierwszy raz w życiu wypełniały po brzegi wielkie mise. Nie brakło także napojów, czerwonych i białych win, soków i piwa, jak i zwyczajnej wody. Pociekła mu ślinka na sam widok. Oprócz nich byli tam wszyscy inni, których Evan widział wcześniej: Tarlok, czterech opiekunów i szesnastu świeżo upieczonych wyznawców. Kiedy weszli, Zia skłoniła głowę do Tarloka i poprowadziła swoją małą trzódkę prosto do wolnych miejsc. - Nie upijcie się za bardzo, bo jutro nie będzie taryfy ulgowej - rzekła Zia, a jeden z opiekunów, Roth, jak zdążył się już przekonać Evan, zachichotał. - Ty też o tym pamiętaj, siostro - uniósł kielich i opróżnił go do dna. Zia zignorowała go i zaczęła ucztować, a tuż za nią tłusty chłopak z jej grupy, siedzący obok Evana. On sam był głodny jak wilk, ale nie za bardzo wiedział kiedy zacząć, to jednak mu wystarczyło. Urwał sobie spory kawałek kurczaka i zaczął pałaszować, przy okazji popijając ciemnym piwem. Najlepsza uczta w moim życiu, zdecydowanie. Popatrzył po jego nowych towarzyszach. Pierwszy z nich, siedzący obok niego pulchny, brązowowłosy facet nie wyglądał na groźnego. Evan przez chwilę pozazdrościł mu tych ogromnych nakładów tłuszczu, których jemu zawsze brakowało. Znad opasłych policzków grubaska widniały dwa małe oczka, pochłaniające jedzenie równie dobrze jak usta. Naprzeciwko niego siedział chłopak który był wręcz przeciwieństwem poprzedniego. Wydawał się być w wieku Evana, a nawet był prawie tak samo chudy, choć trochę mu brakowało. Spod bujnej czupryny w kolorze orzecha widać było dwoje oczu, czujnie obserwujących otoczenie. Tuż obok niego siedziała blondwłosa dziewczynka. Ciężko było określić jej wiek, bo z dziewczęcą twarzą i sylwetką kontrastowała para błękitnych oczu człowieka, który widział w swoim życiu już zdecydowanie zbyt wiele. Spoglądała bez wyrazu na taflę wina przed sobą. - Trafiła ci się banda nie lada maszyn do zabijania, co? - zaczepił Zię inny z opiekunów, Kalam. Jej usta zaczęły lekko drgać w poddenerwowaniu. - Postaram się, by byli w stanie załatwić cię z zamkniętymi oczami - spojrzała na niego i przekrzywiła wargę w lekkim uśmieszku. Bogowie, ona jest jeszcze dzieckiem… Zauważył to w momencie, kiedy się uśmiechała: subtelna, charakterystyczna gra mięśni twarzy, dająca na ułamek sekund wgląd poza maskę surowości czy wyższości. Była być może młodsza od niego. - Ciekaw jestem, czy ty jesteś w stanie zrobić nawet z odsłoniętymi, Gra’daa - dźwięk poniósł się tylko po kilku osobach wokół nich, i choć nikt nie miał pojęcia, co to znaczy, w Zii wywołało wyraźną furię. Wstała szybko, z hukiem przewracając krzesło na podłogę i wyciągnęła długi, stalowy sztylet w jego stronę. - Sprawdź mnie - wycedziła przez zęby, trzęsąc się z wściekłości. Zdawała się całkiem ignorować fakt, że każda para oczu w tej sali była zwrócona w ich stronę. Kalam nie czekał długo z odpowiedzią. Wyciągnął identyczny sztylet spod płaszcza, z uśmiechem na twarzy powoli wycofując się na środek sali. Zia pewnym krokiem ruszyła za nim. Nim minęła chwila, wszyscy zebrani otoczyli dwójkę walczących w wielkie koło. Jedynie najwyższy kapłan Tarlok spokojnie siedział na swoim miejscu i popijał wino, czasami na nich spoglądając. Ze zrobieniem miejsca było trochę kłopotu, ale do noszenia krzeseł nie brakowało chętnych. Kiedy tylko pojęli, że ma się odbyć pojedynek między dwoma zabójcami, który mogą bez konsekwencji obejrzeć, natychmiast wzięli się do pracy. - Roth - wywołał innego opiekuna Kalam, który przyłożył dwa palce do ust w odpowiedzi i wszedł do kręgu, jednak stanął tuż przed publiką. - Teru - powiedziała Zia, a za chwilę obok niej pojawił się opiekun, pozdrawiając ją należycie i ustawił się przeciwnie do poprzedniego. - Wybierają sekundantów - wyszeptał ktoś stojący tuż obok Evana. Był to ten chudy jak patyk chłopak z bujną czupryną. Ciężko było określić, czy mówi do siebie, czy do kogoś. - Gotowa? - zapytał Kalam, znów narzucając swój wyzywający uśmieszek i ustawiając się w pozycji obronnej. Skinęła głową w odpowiedzi. Trudno było powiedzieć, kto zaatakował pierwszy. Evan, który miał szczęście znaleźć się w drugim, a jednocześnie ostatnim rzędzie widział wszystko doskonale, będąc zarazem bezpiecznym. Nie myślał o tym, dopóki nie zaczął się pojedynek. Nigdy nie widział czegoś takiego. Nie był w stanie nawet nadążyć myślami za tym, co się dzieje. Tu poszybował sztylet, tam pięść. Wydawałoby się, że oboje wpadli w jakiś bitewny szał, ale na ich twarzach malował się stoicki spokój i skupienie. Walka wydawała się idealnie wyrównana. Wszyscy oglądający wstrzymywali oddech. Najdziwniejsze było to, że ani Zia, ani Kalam jak dotąd ani razu nie oderwali stopy od podłoża. Walka toczyła się tylko za pomocą rąk, i choć cięcia były czasami skierowane bardzo nisko, udawało im się to sparować. Do tej pory Evan nawet nie wiedział, że możliwe jest sparowanie ciosu sztyletem. Minęły dwie minuty, i widać było pierwsze oznaki zmęczenia po obu stronach. W końcu mógł lepiej przyjrzeć się ciosom, które teraz traciły na prędkości. Pierwsze co zauważył, to zmianę stylu u Zii. Wcześniej tylko kontrowała, próbując zaatakować Kalama tuż po jego natarciu. Teraz nie robiła nic. Po prostu się broniła. Wolną ręką odbijała ciosy jego ręki, a sztyletem parowała ciosy drugiego ostrza. Nagle jej ręka wystrzeliła w kierunku jego twarzy, błyskawicznie jak na początku. Zdołał się uchylić w ostatniej chwili, a na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. - Cios! - wykrzyknął Roth. Czubek sztyletu dotykał podbródka Zii, która łypała gniewnie na swojego przeciwnika, jednocześnie sapiąc ciężko z wysiłku. Kalam prychnął z niesmakiem, odłożył sztylet i wrócił do swojego stolika, jakby nigdy nic, zostawiając Zię samą, z widocznie narastającą furią w oczach. Ludzie wokół niej instynktownie cofnęli się o krok, ona jednak tylko wyszła z sali, po drodze narzucając na głowę kaptur. - Mówiłem. Gra’daa.
-
Kim jesteśmy, by nie lękać się bogów? Czy zasługujemy chociaż na odrobinę współczucia z ich strony? Za wszystkie plugastwa, które uczyniliśmy? Czy to właśnie my, ludzie, spowodowaliśmy ich odejście w przestworza? Czy tam nie są skalani naszymi grzechami, nie muszą spoglądać na najgorsze dzieło ich rąk? Czy nie wystarczy zaledwie ich mrugnięcie, by zakończyć nasz żywot raz na zawsze? Kim jesteśmy, by czcić bogów? Czy nie jesteśmy niechcianymi dziećmi? Zbyt niewinnymi by nas unicestwić, a jednocześnie zbyt winnymi, by nas przyjąć? Może to, że każdy z nas jest skazany na łaskę innego człowieka, to jedyna wystarczająco surowa kara? Kim jesteśmy, że bogowie lękają się nas? Czternasty Skryba III Żelazny tom Rozdział I Słońce zniknęło z horyzontu dobrych kilka godzin temu, a Evan nadal obserwował gwiazdy, dumając nad… Wszystkim. To zabawne, bo choć codziennie takim sposobem rozkładał przeszłość na czynniki pierwsze, następnego dnia robił to znów i znów, powoli popadając w rutynę. Co lepsze, wcale na to nie narzekał, a wręcz przeciwnie, bo za każdym razem od nowa mógł śmiać się z jakiegoś smaczka, który go w życiu spotkał. A życia nie miał lekkiego. Jego matka umarła przy porodzie, zostawiając po sobie tylko i wyłącznie niemowlę, którego sumienie Evana nie pozwalało porzucić - tego właśnie dnia zaczął się koszmar życia ośmiolatka i kilkuminutowej dziewczynki. Koszmar? Sam nie wiedział. Oczywiście, życie na ulicach Nowej Soranny bywało ciężkie, ale koszmar dzielony z kimś staje się czymś zupełnie innym. Przygodą? Wspomnieniem? Sam nie wiedział. Wiedział jednak, że nie żałował żadnego dnia. Ale czy chciałby przeżyć to wszystko jeszcze raz? Tu już nie był taki pewien. Kiedy jeszcze jego matka była razem z nim, wszystko było dobrze - co prawda mieszkali na ulicy, ale zaradność tej kobiety nigdy nie pozwoliła mu zaznać głodu. Dopiero kiedy został sam z niemowlęciem, zobaczył, jak mądra była. Od tego czasu minęło już dziesięć lat, a on nadal sobie nie radził. Nie liczył nawet, że będzie żył jak przeciętny obywatel Nowej Soranny, ale miał nadzieję znaleźć chociaż... Schronienie? Pracę? A jednak jego życie przez ten cały okres jakby stało w miejscu. Zawsze, będąc o krok od śmierci głodowej, cudem udało mu się złapać jakąś robótkę lub znaleźć pod podłogą karczmy kilka miedziaków. Wydawałoby się, że życie lubi się nad nim znęcać. Z bezdennego odmętu nieszczęść, na jakie skazało go przeznaczenie, znalazł jednak kogoś, kto potrafił tą dziurę zapełnić - Lily. Wiadomym jest, że kiedy spędzi się z kimś dziesięć lat, dwanaście miesięcy w roku, cztery tygodnie w miesiącu i tak dalej, nieuniknione jest wzajemne przywiązanie… Ale kiedy te dziesięć lat to prawdziwa walka o przetrwanie, to nie jest zwykła więź, a uzależnienie od drugiej osoby, dzielenie z nią duszy, najzacniejsza forma miłości. Siostrzano-braterskiej miłości, oczywiście. Spojrzał w kierunku słodko drzemiącej Lily. Gdyby tylko mógł jakoś poukładać ich życie, dać jej odrobinę takiego, na jakie zasługiwała. A zasługiwała na wspaniałe - miała ogromne serduszko, choć umieszczone w tak małym ciele. Czasami to właśnie Evan uczył się od niej, jak powinien zachować się prawy człowiek, co jest humanitarne, a co nie, co powinien robić, a czego nigdy nie próbować. Tak w sumie to tylko dzięki niej potrafił jeszcze czerpać radość z życia. Uśmiechnął się, widząc jak dziewczyna bezskutecznie próbuje powstrzymać długą grzywkę przed łaskotaniem twarzy. Oczywiście, była mądrą dziewczynką, ale jak każda dziewczynka, miała swoje upodobania i zachcianki - jedną z nich była okropnie długa grzywka, na której ścięcie dotąd nie dała się namówić. Chciałaś, to masz. Chłopak przekrzywił lekko głowę i spojrzał z ukosa na Lily. No tak, grzywka zdecydowanie jej pasowała. Szkoda tylko, że na ulicy nie ma chłopców, za którymi chciałabyś uganiać. Uśmiechnął się pod nosem. Raczej ciężko by mu by było przetrawić coś takiego. Jest jeszcze młoda, nie jest na to gotowa. A może ja nie jestem? Szybko zbeształ się za taką myśl. Była od niego osiem lat młodsza, a on wciąż nie myślał o związkach i innych takich bzdetach. Dlaczego ona miałaby myśleć inaczej? W końcu Evan zaczął odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, które uznał za dar od niebios. Dziewczyna pewnie obudzi go z samego rana, więc każda minuta była dla niego na wagę złota. Dochodząc do wniosku, że tej nocy namyślił się wystarczająco, położył się na boku, gotowy do snu. - Evan… Śpisz? - wyszeptała do brata dziewczyna, obudzona przez dotyk własnych włosów. Jedynym, co jej odpowiedziało, było ciche chrapanie Evana. *** - Sytuacja jest naprawdę nieprzyjemna, nawet karawany z okolicznych miast i wsi nie są już w stanie... - ciągnął nasuwanie swoich myśli generał Einzaff. Wielki, przysadzisty mężczyzna był legendą wśród laryssyjczyków, osławiony dzięki doskonałemu zmysłowi taktycznemu, rozległej wiedzy o historii wojen i, oczywiście, dzięki instynktowi. Tak naprawdę bardzo długo był tylko podrzędnym dowódcą, do czasu kiedy został wysłany z samobójczą misją, z której wyszedł zwycięsko. Zdesperowany król, widząc, jak bardzo przegrywa wojnę, próbował odwrócić uwagę cansadończyków, atakując jeden z dwóch zamków granicznych. Cały plan polegał na tym, by zdobyć jeden z nich, w tym przypadku Kanns, próbując wmówić przeciwnikowi, że tak naprawdę chodzi im o drugi bastion, Miranę. Łańcuch górski był na tyle rozległy i niebezpieczny, że nie dało się przekroczyć granicy bez odwiedzenia jednej z fortec, więc były to praktycznie najważniejsze punkty strategiczne. Ku zdziwieniu wszystkich, zamiast gońca z informacją o śmierci Einzaffa i całego jego batalionu, króla odwiedził on sam, przynosząc informacje o zwycięstwie w Miranie. Nie minął dzień, a już powstały ballady o bitwie trzystu larissańskich piechurów, bez pomocy machin wojennych, z dwutysięczną armią, ukrytą za dwumetrowymi kamiennymi murami, z której to z życiem uszedł prawie tuzin, z Einzaffem na czele. - A Jervin? Wiadomym jest, że mają od dawna na pieńku z Cansadonią, więc nasza wojna jest dla nich jak znalazł - przerwał mu Rins, królewski dyplomata. Dla większości było to tajemnicą, ale nie specjalizował się on tylko w pisaniu ustaw pokojowych, bo potrafił i zaplanować przebieg wojny, a jego radę Einzaff bardzo sobie cenił. Odkąd to w jego rękach spoczął los wojsk Larissy, nie planował nic bez wcześniejszego zapytania Rinsa. - Nie… - Einzaff w zadumie drapał się po brodzie, rozmyślając nad możliwymi skutkami ich decyzji - jeśli plotki o sojuszu Cansadonii i Klanów Krasnoludzkich są prawdziwe, niziołki na pewno nam nie pomogą, a możliwe nawet, że obrócą się przeciw nam. - Gadanie! - machnął ręką król Harlun, trzeci i ostatni uczestnik spotkania, podczas gdy dwaj pozostali w wyobraźni przewracali oczami. Choć nie mówili tego na głos, obaj uważali, że dziedziczenie tronu ma tyle sensu, co żniwa podczas zimy. Jedyne, co Harlun miał w sobie królewskiego to krew, umiejętność wydawania ogromnej ilości pieniędzy i pociąg do zdradzania żony. Einzaff, któremu od dziecka wpajano lojalność wobec króla, ograniczał się tylko do modłów o rozum dla Harluna - prędzej zabiłby się, niż powiedział złe słowo na swego króla. Jednak Rins niejednego zakrapianego alkoholem wieczoru myślał, jak możnaby pozwolić zasiąść na tronie komuś rozsądniejszemu - plotki i tyle! - Musimy wziąć pod uwagę każdą możliwość, wasza wysokość - zwrócił się Einzaff bezpośrednio do władcy, choć ta informacja przeznaczona była głównie dla Rinsa, który tylko kiwał głową z zastanowieniem - aby zminimalizować straty. - Może najemnicy? - od niechcenia narzucił pomysł Rins, traktując go na poważnie zaledwie w połowie, choć doprowadził on Einzaffa do stanu jeszcze większego skupienia. Może ten pomysł wcale nie był taki głupi? Berserkerzy z Zerg. Kto by pomyślał, że miasto może utrzymać się jedynie z grabieży i usług najemniczych? Ogromne miasto, niepodległe, bez przynależności, bez władcy. Gigant, który łamał wszystkie prawa ekonomii jakby były niczym. Choć wielu ludzi uważało to za najbardziej niebezpieczne, prymitywne i brudne miejsce na świecie, Rins uważał je za cud. Jak to możliwe, że urzędnicy codziennie walczą o to, by utrzymać w ryzach gospodarkę, kiedy ta banda barbarzyńców, pijaków i łotrów… Po prostu żyje? Co gorsza, Zerg było ostatnim miejscem w jakim Rins podejrzewałby kryzys ekonomiczny. Wszystkie tryby tam po prostu działały, mimo że nikt ich nie oliwił. Einzaff stanął do walki z zergiańskim berserkerem, raz, jeszcze kiedy był ledwie chłopcem. To był jeden z niewielu momentów, kiedy naprawdę się bał o swoje życie. Nawet on, wielce utalentowany, młodociany geniusz boju szkolony przez najlepszych szermierzy królestwa nie miał szans z niepowstrzymaną siłą furii i dzikiej agresji. To było jedno z bardziej przerażających doświadczeń jakie go w życiu spotkały, a bardzo dużo w życiu przeżył. - Tfu - splunął na podłogę władca, słysząc wzmiankę o “płatnej armii” - nigdy nie będą walczyć po mojej stronie! - Ale panie, to może… - Nie! - przerwał generałowi król, jasno pokazując, kto dzierży władzę - Nigdy! *** - Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Siedział na ławeczce, pogryzając len... Evan przewrócił oczami, znów słysząc to samą przyśpiewkę, która dręczyła go przez ostatni tydzień codziennie. - Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Myślał, że zobaczył smoka, a to tylko sen… Te teksty mają coraz mniej sensu, pomyślał sobie chłopak, słysząc nowy wers ułożony przez siostrę. - Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Hmmm… Eee… Evan? - Nie. - Nawet nie wiesz, o co chciałam zapytać! - Zgaduję, że moja odpowiedź będzie tak brzmiała: nie. Dziewczyna pogrążyła się na chwilę w zadumie, ale wbrew pozorom nie była to oznaka poddania się. - Odpowiedź nie może brzmieć “nie”. - Więc tak. - “Tak” też nie - nie dawała za wygraną Lily. - Więc nie wiem! Ha! - zatriumfował chłopak, a dziewczyna w odpowiedzi puknęła się w czoło. - Chciałam zapytać, jaki jest rym do “sen”. Evan popatrzył w niebo, szukając inspiracji. Nie minęła chwila, a już zaczął wymieniać, co mu przyszło do głowy. - Tren, cen, gen, hen… - Stój! - przerwała mu siostra, nim zdążył do końca się wykazać - To się nada w sam raz! Oto chłopczyk ten… Ma na imię Ben… Nim się zorientował, smok odleciał hen! - dziewczyna klasnęła w dłonie, zadowolona ze świeżo powstałego tworu jej autorstwa, a przynajmniej w połowie. - W nagrodę mogę dostać odrobinę spokoju? - zapytał z nadzieją w głosie, chociaż przewidział reakcję Lily. - Phi - wzdychnęła z teatralną pogardą i kontynuowała układanie przyśpiewek - Oto chłopczyk ten… Choć jej brak posłuszeństwa był z pewnością irytujący, wywołał na twarzy Evana uśmiech. Kiedy dziewczyna tylko przekonała się, że gra na nerwach bratu, zaczęła recytować głośniej, szybciej i więcej, rzadko robiąc przerwy na złapanie oddechu. Doskonale wiedziała, że jedynym efektem będzie poprawienie nastroju obydwojga. Po długiej, podsyconej piosenką, w której zaczął uczestniczyć nawet Evan, wędrówce, doszli do miejskiego targowiska. Chłopak z uśmiechem spojrzał na to tętniące życiem miejsce. Na jednym ze straganów dojrzał jubilera, tutejszego mistrza obracania kota ogonem, który bez większego problemu sprzedał miedziany pierścień z niebieskim kamieniem, który uporczywie nazywał “szafirem” starszej kobiecie w dostojnych ubraniach. Błyskotka kosztowała ją prawie dwieście razy więcej, niż koszt materiału na jej produkcję. Tuż obok przekrzykiwali się rybacy, rozprawiając na temat jakości i ilości połowu, cenie ryb czy poziomu zasolenia wód i innych rzeczach, o których Evan nie miał zielonego pojęcia. Jeszcze dalej jeden z kowali przyjął dumną postawę i krzyżując ręce na piersiach, stał obok wystawy z orężem wszelkiego rodzaju, od zwykłych noży kuchennych czy sztyletów po ogromne halabardy, piki i dziryty. Nie zabrakło także pancerzy, wyszorowanych na błysk. Wśród kilku egzemplarzy kolczug i zbroi łuskowych, w centrum prezentowała się wspaniała płytowa zbroja, która, jak było widać od razu, była perełką wśród prac kowala. Stanęli przy stoisku z egzotycznymi dobrami. Było to ulubione miejsce Lily, pomimo gburowatej staruszki która prowadziła ten sklepik. Evan od dawna próbował rozgryźć skąd sprowadzała towar, jednak bezskutecznie. Nie próbował nawet się zastanawiać, na ile było to legalne. - Co to? - zapytała Lily, wskazując na drewniany przedmiot o dziwacznym kształcie. - Bumerang - burknęła sprzedawczyni z pogardą, zażenowana brakiem wiedzy dziewczynki - to broń. - Broń? - zastanawiała się dziewczyna. Jak takie coś może być bronią? Jak to chwycić? A może to broń obuchowa? - i jak niby walczy się tym bugerangiem? Evan parsknął śmiechem. - Rzucasz, a on wraca i wali cię w czoło. To broń na idiotów, dajesz mu taki "bugerang" a ten rzuca i sam się powala. Genialne. - Durnie! - żachnęła się starucha - można nim rzucić tak, by skręcił w locie i uderzył przeciwników za zasłoną. - Ale trzeba najpierw znaleźć durnia, który sam nim rzuci - dokończył Evan, w pełni świadomie denerwując sprzedawczynię. - To może ty nim rzuć! - już w pełni swojej furii krzyknęła staruszka - Na pewno nikt nie tęskniłby za takim pyskatym nicponiem jak ty! Sklep zamknięty, wynocha! Chichocząc, zabrał Lily ze sobą i ruszył dalej. Ta aż się wzdrygnęła kiedy ją złapał za ramię, bo wciąż próbowała zrozumieć jak pocisk może skręcić w locie. W końcu uznała po prostu, że starucha jest szalona. - Proszę, jaka śliczna mała dziewczynka! Mam tutaj piękne kwiaty dla pięknych dam - zaczepił ich sprzedawca kwiatów, uśmiechnięty od ucha do ucha - zaledwie cztery miedziaki za różę, która zapewne świetnie by się wkomponowała w tą długą, anielską grzywę! Evan tylko odwzajemnił uśmiech i pokręcił głową, zasmucony faktem, że nie może nawet pozwolić sobie na taki skromny prezencik dla Lily. Ta jednak, w ogóle nie zrażona tym faktem, wystawiła język handlarzowi i przyśpieszyła kroku, chichotając pod nosem. - Anielska ma grzywa nie potrzebuje jakichś badziewi, żeby lśnić - wypowiedziała z zadowoleniem i zarzuciła włosami, po czym zaczęła chichotać jeszcze głośniej. - Ma grzywa już powoli zaczyna doganiać twoją - stwierdził Evan, wcale nie żartując. Jego włosy nie ścinane od miesięcy powoli zaczęły sięgać ramion, a zatłuszczone były tak, że ich naturalny, bladoszary kolor zmienił się w, jak to nazywała Lily, “czarny jak śmierć”. Chłopak uznał, że ciemniejszy odcień istnieć nie może. - Więc dzisiaj zrobimy ci strzyżenie! - krzyknęła z zadowoleniem, wyobrażając sobie, jaką kreatywną stylizację zafunduje bratu. - Chyba jestem do tego zmuszony... Dziewczyna już miała mu wytknąć, jak zaszczycony powinien się czuć, mogąc być jej klientem, kiedy jej uwagę przyciągnął mówca, stojący na podwyższeniu i krzyczący do otaczającego go tłumu. - Tego wieczoru, na placu świątynnym, nadejdzie okazja, by prosty chłop czy nawet szlachetny hrabia mógł przypomnieć sobie historię powstania naszego wspaniałego królestwa! Duet najlepszych z najlepszych, asów laryssańskiej poezji, władców słów i nut, poskramiaczy piór... Szturchnęła brata, wskazując palcem mówcę. Ten, przez moment zaciekawiony, szybko zniechęcił się, słysząc powód całego zebrania. - ... Morgli Złote Pióro oraz Kyro Czarny Kruk, tylko dzisiaj, właśnie tutaj, w Nowej Sorannie! - Pójdziemy? - zapytała Lily. Sprytnie wychwytując jego reakcję, postanowiła od razu użyć swoich najlepszych zdolności perswazyjnych - podnosząc powieki najwyżej jak była w stanie, nie bez trudu wywołała efekt szklanych oczu. Długo to ćwiczyła. - Bogowie, przecież to dno… A połowa z tych historii to nieprawda, a oni tylko liczą na pieniądze… - w odpowiedzi dostał tylko błagalny wzrok siostry. - Proszę... W końcu udało jej się wywołać małą łezkę, która przechyliła szalę zwycięstwa na jej stronę. Evan, widząc, jak bardzo się stara, podniósł ręce do góry w geście kapitulacji. - Eh, niech stracę… - Jeeej! - zachwyciła się Lily, jej niedawna maska zniknęła natychmiast, a jej miejsce zajął tradycyjny, nieznikający uśmieszek. *** - Więc, jak szanowny pan sobie życzy? - Zostawiam to twojej… Wyobraźni - Odpowiedział Evan i przełknął ślinę. - Życzenie rozkazem - rzekła z uśmiechem Lily, ostrząc małą brzytwę o kawałek pordzewiałej rury. Regularny dźwięk metali podbudowywał atmosferę grozy, dodając chłopakowi niepewności, a dziewczynce radości. Na zakończenie ostro szarpnęła ostrzem, które wydało charakterystyczny dźwięk. Dźwięk początku zabawy. - Niech gra muzyka! - krzyknęła dziewczynka i zabrała się do pracy. Szybkie szarpnięcia brzytwą napędziły wyobraźnię Evana, który miał przed oczami wyimaginowane obrazy samego siebie za kilka minut. Nie posiadali zwierciadła, więc jedynym sposobem, by mógł dowiedzieć się jak wygląda, było spojrzenie w taflę wody, ale mógł sobie na to pozwolić po zakończeniu całej operacji. Jak mawiała to jego siostra “profesjonalisty nie można wybić z transu, by jego dzieła były perfekcyjne”. Mała diablica. Z czasem, ogromne sterty włosów ścinane przez Lily zmieniły się w krótkie, półcentymetrowe odcinki, a Evan poczuł się spokojniej. Wiedział przynajmniej, a raczej miał większą pewność, że dziewczyna nie chce mu zrobić jakiegoś chorego żartu. Ona jednak nie żartowała. Działała jak w transie, zapominając o otaczającej rzeczywistości. Fryzjerstwo było zajęciem, które, jak uważała, było jej przeznaczone. Żałowała, że Evan nie jest w stanie zobaczyć, jak bardzo jest utalentowana, bo bez żadnej fałszywej skromności o tym mówiła - ale jednak czym innym jest słyszeć, a czuć to samo. Przyłapywała się nawet na tym, że co jakiś czas zamykała oczy, dając odpocząć zmysłom i polegając tylko i wyłącznie na instynkcie. - Skończyłam - rzekła w końcu dziewczynka i odłożyła brzytwę na bok. Stanęła przed Evanem, oparła ręce o biodra i zaczęła powoli kręcić głową, cmokając ustami - przeszłam samą siebie. - Nie uwierzę, póki nie zobaczę - odpowiedział całkowicie szczerze Evan i ukląkł na brzegu rzeki. Choć woda nie była do końca czysta i lśniąca, dojrzał swoje odbicie. No nieźle… Nie był zawiedziony. Lily miała rację, nikt, kto było to zobaczył, nie mógłby rzec, że jest to robota dziesięcioletniej dziewczynki. Grzywkę skróciła do jednej piątej dotychczasowej długości, zostawiając tylko jeden dłuższy kosmyk po prawej stronie, który zgodnie z prawami fizyki rządzącymi włosami Evana, sam układał się w oczekiwanym miejscu, zawsze delikatnie muskając policzek. Całą część górną skróciła tak, by nie przekroczyła długości grzywki, i porządnie rozczochrała. Za to z tyłu włosy zostawiła ciut dłuższe, sięgające niemal do do połowy długości szyi. A to wszystko zrobiła za pomocą tylko i wyłącznie wyszczerbionej brzytwy. To nie było dzieło amatora, ani profesjonalnego fryzjera. To było dzieło artysty. - I jak, podoba się? - zapytała z niepewnością, choć oczekiwała, a nawet spodziewała się pochwały. Jeszcze nigdy nie była tak dumna z siebie jak teraz. Wiedziała, że Evan nie powie jej wprost, że jest wspaniale, tylko rzuci coś kąśliwego, typu “od biedy ujdzie”. - Od biedy ujdzie - rzekł i zrobił skwaszoną minę, a dziewczynka pisnęła radośnie. To było coś lepszego niż pochwała. *** - To jest nasza ostatnia szansa odwrotu… - Nie. - Błagam… - Nie. Dziewczyna była nieugięta. Za każdym razem, gdy tylko Evan zaczynał ją namawiać na rezygnację, ta tylko przyspieszała kroku. W Nowej Sorannie rzadko miały miejsce takie atrakcje, jak wieczorne opowieści i przyśpiewki. Do tego darmowe. Oboje usadowili się z tyłu, aby tylko nie trafić w środek bójek, które, przy ilości obecnych tam beczek pełnych różnego rodzaju alkoholi, były zapewne nieuniknione. Od razu widać było, że przyjezdni artyści zadbali o atmosferę. Zamiast wielkiego podwyższenia, tłumu tancerek i połykaczy mieczy, wszystko działo się przy wielkim ognisku, nadającym poważny klimat wśród otaczającego mroku nocy. Bard Kyro, znany ze swojej wszechstronności w używaniu instrumentów strunowych, miał tylko lutnię, którą właśnie nastrajał, starając się uzyskać idealne do dzisiejszego wystąpienia tony. Ubrany był w zwykłą bawełnianą szatę w ciemnych kolorach, noszoną przez biedniejszą część arystokracji, no i oczywiście trójkątny czepek z piórem - znak rozpoznawczy grajków. Tuż obok siedział bajarz Morgli, trochę bardziej otyły i ubrany w bogatsze ubrania, jednak także w mrocznych kolorach. Z lekkim znudzeniem rozprawiał na jakiś temat z jednym ze swoich fanów, do czego doszedł Evan, kiedy zobaczył, jak ten wręcza mu kilka srebrnych monet, pod wpływem których uśmiech rozbłysnął od razu na twarzy artysty. Ożywiony tłum ucichł nagle, kiedy bard zaczął grać. Każdy słuchacz, choćby to był jego pierwszy raz, od razy zauważyłby, że muzyka była tylko tłem dla opowieści. Brzdąkanie nut było tak ciche, że aż ledwo słyszalne, a jednak powodowało napięcie i gdzieś tam wpływało na nastrój słuchaczy. Pojedyncze, niskotonowe dźwięki wręcz mówiły, że nie będzie to wesoła ballada. Evan kątem oka zauważył, jak kilku przysadzistych mężczyzn, zapewne drwali, na moment odkłada kufle z piwem i wsłuchuje się w dźwięki lutni. Jedno delikatne szarpnięcie struną nie popędzało następnego - bard czekał, aż echo niosące się przez instrument ucichnie, i dopiero wtedy przechodził do następnej nuty. Po niecałych dwóch minutach, kiedy Kyro skończył powolne tempo utworu mocnym szarpnięciem struny, melodia stała się dynamiczniejsza. Narzucając prawidłowy rytm, mrugnął okiem do bajarza, dając znak. - Mistrzyni miecza, królewna nieznana, choć wojowniczka, to piękna dama... *** Parada, cięcie, parada. Parada, cięcie, parada. No jasne. Tak działa psychologia - przeceniła swojego przeciwnika. Wykonując szybkie piruety, uskoki i uniki, atakując z tej strony, jaką nakazała jej dziecinna wyliczanka, próbowała zmylić wroga, nie dać mu przewagi, jaką dawał mu egzotyczny, nieznany jej styl. Dopiero to do niej doszło - żadnego stylu, żadnego wzoru tam nie było. Uderzenia z zaskoczenia, cięcie z obrotu… To wszystko była improwizacja, a do tego nieudolna. Jedyną naprawdę godną podziwu umiejętnością, którą posiadał sławny, “najlepszy szermierz” w Morkandii, było przerzucanie oręża z jednej ręki do drugiej, bez żadnego problemu, bezbłędnie. Oczywiście miałoby to sens tylko wtedy, gdyby umiałby władać bronią lewą ręką tak dobrze jak prawą, ale tego mu akurat brakowało. Omamić się dała umysłowi swemu, oszukać myślom, nie wiedzieć czemu Kiedy doszło do niej, jak ogromną ma przewagę, rozluźniła się i przeszła do ofensywy. Całkiem zrezygnowała z parowania, tylko wysyłała cios za ciosem, zmuszając przeciwnika do stopniowego cofania się. Nie minęła chwila, a zauważyła na jego czole kropelki potu oraz naprężone mięśnie, na których widniało dwa razy więcej żył, niż przed chwilą. Gdy tylko wypatrzyła moment, uderzyła. Ten jeden ułamek sekundy na szczęście jej wystarczył. Kiedy przerzucał broń z jednej dłoni do drugiej, wykonała błyskawiczne cięcie w jego udo, maksymalnie wykorzystując siłę bezwładności. Nie czekając, wymierzyła następny cios, pchnięcie wycelowane w serce przeciwnika. I wtem, jak wąż jadowity, uderzył, zdradził, strachem przepity Nic. Ostrze odbiło się od niego jak od kawałka metalu, nie pozostawiając na jego ciele ani śladu. Choć myśli krążyły po jej głowie szybko jak nigdy dotąd, nie zdążyła zareagować. Wiedziała, że za złamanie zasad pojedynku i tak nie ma on już prawa do tronu, jednak pojedynek musiał trwać. Jeśli ona zginie, królestwo ogarnie bezprawie, a to może okazać się jeszcze gorszym rozwiązaniem. Całkowicie ignorowała buczenie widowni, oburzonej oszustwem morkandyjczyka. Czuła tylko ból, okropny ból i ciepło szybko napływającej krwi, gdy jego ostrze wgłębiło się w jej bok. Bezduszne ślepia w nią wlepione, łaknące krwi, gniewem sycone Słyszała jego szept. Słyszała, chciała słyszeć, wiedziała, że popełnia błąd, i że to jej pomoże. Wsłuchiwała się dokładnie, poznając jego wersję przyszłości. Upadek królestwa, przejęcie ziemi przez Morkandię, gwałty i morderstwa. Jego prowokacja czyniła ją silniejszą. Wojowniczka harda jednak białej flagi nie znała, wciąż nieugięta, wciąż twarda jak skała Postawiła wszystko na jedną kartę. Kiedy jej przeciwnik, szydząc z niej i jej bezimiennej ojczyzny, zamachnął się do cięcia w jej szyję, ostatkiem sił wykonała piruet. Łamiąc jedną z najważniejszych zasad, jakiej ją uczono, nie nabierała rozpędu, nie zaatakowała po obrocie, tylko licząc na swoją siłę, natychmiast zatopiła ostrze w jego brzuchu i wypuściła je z dłoni. Kiedy wykonywała piruet, trwający nie więcej niż sekundę, w duszy modliła się do bogów. Czas płynął nieubłaganie powoli, a jednak śmierć nie nadchodziła. Kiedy zatoczyła pełne koło, ujrzała twarz szermierza, niewygiętą grymasem bólu. Nie ukazywała nic innego prócz zdziwienia, nawet, kiedy z hukiem uderzyła o piasek areny. Na łoże śmierci trafiając niespodziewanie, nie ona, lecz on, jak bezbronne łanię Udało się. Tym razem nie zdążył użyć magii czy innych sztuczek, znów wygrała. Słyszała tłum, skandujący jej imię. - La-ri-ssa! La-ri-ssa! Po raz pierwszy tego dnia uśmiech zawitał na jej twarzy. Upadła na ziemię, z powodu utraty krwi nie mogąc nic zrobić. Zaledwie kilka cali od niej leżał jej wróg, wielki szermierz z Morkandii, z zastygłym, martwym spojrzeniem i rozszerzonymi ustami spoglądając na uśmiechniętą zwyciężczynię. Było to ostatnią rzeczą, jaką widziała, nim także odeszła w zaświaty. Tłum krzyczał, dumny z kobiety odzianej w szaty czarne, choć cała jej praca poszła na marne *** Przez kilka sekund ludzie czekali w ciszy, nadal pochłonięci opowieścią, aż jeden z nich zaczął bić brawo. Samemu się sobie dziwiąc, to właśnie Evan zaczął gromki aplauz, który nim minęła chwila zmienił się w dziki ryk, mieszaninę okrzyków podziwu, domagań bisu oraz płaczu kobiet. Po tej opowieści mieszkańcy Nowej Soranny nie szczędzili alkoholu, naraz otwierając wszystkie beczki i rozdając wszystkim sąsiadującym im osobom, przyjaciołom jak i kompletnie obcym ludziom. Kobiety łkały, co niektóre wtulone w swoich mężów, a samotne pogrążając się w smutku między sobą nawzajem. Obaj artyści byli zajęci przyjmowaniem pogratulowań, jak i tych bardziej materialnych wyrazów podziwu. Evan już się szykował, by móc także uścisnąć dłoń jednego z nich, do których jak do tej pory był raczej sceptycznie nastawiony, kiedy poczuł, jak Lily szarpie go lekko za kurtkę. - Ja chcę już iść - powiedziała do niego, ze spływającymi po policzkach łzami, tym razem wcale nie udawanymi. Ten mrugnął do niej porozumiewawczo, choć sam był jeszcze poruszony opowieścią. Oddalili się od tłumu, całą drogę powrotną milcząc, zbyt ogarnięci krążącymi po głowie myślami, choć całkiem odmiennymi. *** - Zostawcie mnie, błagam - wyszeptała ledwie słyszalnie starsza kobieta, kiedy dwoje osobników ciągnęło ją przez pomieszczenie, jednak odpowiedziało jej, po raz kolejny, milczenie. Sądziła, że nie może być bardziej przerażona, dopóki nie rozejrzała się wokół. Znajdowała się w wielkiej, prostokątnej sali. Od strony drzwi ciągnął się długi, czarny dywan, prowadzący wprost na… Ołtarz? Tak, była pewna, że był to ołtarz. Była też pewna, że wcale nie jest pomalowany czerwoną farbą. To nie jednak wystrój pomieszczenia ją tak przerażał, a długa, zapętlająca się litania, śpiewana przez ludzi, których mijała. Wszyscy identycznie ubrani, w długie, czarne szaty z założonymi na głowach kapturami, wręcz nie pozwalającymi określić płci. Z lękiem stwierdziła, że niektórzy spoglądają na nią z… Podnieceniem? Czas mijał nieubłaganie powoli. Już bez cząstki nadziei w sercu, kobieta modliła się do bogów, prosząc o wybaczenie, licząc, że to jakiś żart, czy nawet nieporozumienie, że to ktoś inny zaraz trafi na jej miejsce. Przecież nie była złą osobą, wręcz przeciwnie - była uzdrowicielką, a w Nowej Sorannie było ich naprawdę niewiele. W całym swoim życiu ocaliła tuziny ludzi, po prostu nie zasługiwała na śmierć. Ale nie to się teraz dla niej liczyło - chciała, tylko, by to się stało szybko. - Przyjmij, o pani, tę ofiarę. Tylko tyle. Spodziewała się długiej modlitwy, niekończącego się kazania, ale to się stało szybciej, o wiele szybciej, można by wręcz rzec, że tak jak chciała. Mówca natychmiast zatopił ostrze w jej sercu, kończąc jej żywot.