Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'ballada' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 19 wyników

  1. Miło mi poinformować, że zasiadłem do pisania kontynuacji przygód Orlona i reszty kompanii z "Boże szelmów... pobłogosław króla". Jeśli się przyjmie miłym komentarzem to będę pisał dalej. Kolejny katolicki zdawać by się mogło dom, pełny gorliwych uczniów i słuchaczy słowa chrystusowego, zamknął im odrzwia prawie na równi z ich umęczonymi, steranymi pogodą i trudami wędrówki licami. Orlon miał już serdecznie dosyć tułaczki od drzwi do drzwi. Noc była już w pełni. Księżyc stał wysoko a jego światło to biło pełną mocą, srebrzystej poświaty to znów gasło nagle, przykryte chmurami pędzonymi przez wsciekle zawodzący wicher. Na poziomie bruku było jeszcze gorzej. Dojmujące, lodowate zimno, oblepiało ich spocone oblicza i wkradało się z łatwością pod gruby materiał habitów. W trakcie dnia kilkukrotnie padało, więc przemokli do cna jak bezdomne kocięta. Teraz deszczowe chmury rozmyły się na mniejsze, porwane strzępy gdzieś wśród delikatnie ośnieżonych już masywów gór wokół doliny. Sunęli jak najprawdziwsi gorliwi i świątobliwi pątnicy. Krok za krokiem. Posuwistym i podagrycznym zarazem. Sandały ich oblepione glinianym błotem i skrwawione zapewne łajdacką krwią, podrzędnych łotrzyków i zawalidrogów, mogliby sprzedać je jako relikwie mężów i ojczulków zakonnych co w świętości swej dozgonnej i słusznej pielgrzymowej pokuty, nawracają istoty boże na łaskę Pana a gdy trzeba to walczą słowem świętym z pogańskim zabobonem, czarną magią a najrychlej ze zwykłą głupotą plebsu. Chodzili od domu do domu w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Niczym z opowieści o świętej rodzinie, błagali równie żarliwie każdego zbożnego człeka co im się w progu objawił o strawę i siennik. Jak i w biblijnym Egipcie i im tu w tej zepsutej i rozoranej rozkładem wiosce fortuna fikuśna nawet nie język a całą nagą rzyć bladą objawiała ku uciesze chyba jedynie pijanych w trok i upodlonych dychawicznym kaszlem nędzarzy, których ułożone w rynsztokach ciała, cuchnęły gorzej niż wnętrze katedry na świętym krzyżu w dniu zesłania Ducha Świętego, wypełnionej wszelkiej maści ułomną chołotą. Na gościńcu napotkali dnia poprzedniego, błąkającego się wśród nasypów skalnych osiołka, który najpewniej zerwał się z konopnego powroza, którego koniec nadal dyndał u szyi zwierzęcia. Chcąc wyglądać jeszcze bardziej wiarygodnie zaadoptowali osła na potrzeby swego planu i zwać go odtąd mogli kompanem. Bo ubodzy czy też nie, ale co to za braciszkowie zakonni co dobytek swój nędzny na plecach pokrzywionych nosić muszą a nie na silnym grzbiecie zwierzęcia. Mogli i może wjechać oklepem przez stary wapienny most nad rzeką ku bramie Serrabonne. Witano by może ich wtedy niczym Zbawiciela, gałązkami oliwnymi i okrzykami aprobaty. I rychło udałoby im się namówić kogokolwiek na przyjęcie mężów opatrzności pod strzechę. Lecz rzeczywistość, szara i okrutnie wręcz francowata przedstawiała się tak oto, że serca i duszę mieszkańców tej wioski były jako ich mordy toporne i głupkowate, wykute w litej skale a nie braterskiej jedności z bliźnim. Orlon ściągnął kaptur i przejechał machinalnie po głowie chcąc odgarnąć swe długie, czarne włosy za uszy. Dłoń jego osiadła na czaszce mijając po drodze jedynie zimne powietrze. Jeszcze nie przywykł do nowej, zakonnej fryzury. I wcale nie przypadła mu ona do gustu i tak już spaczonego długoletnim stażem alfonsa i sutenera i godności upadłej z tym zawodem związanej. Zgolenie włosów, obnażyło grzechy jego bezbożnego żywota niczym spowiedź przed obliczem świętego Piotra. Blizny znaczyły i jego twarz i skórę głowy. Ślady bójek, rozbojów, ściągania haraczy i ucieczek z lochów czy wież pasowały do habitu jak srebrny krzyżyk na piersi murwy w trakcie obcowania z klientem w pozycji tureckiej, za którą papież anatemę niezmywalną odpustem na duszę grzesznika nakładał. Lecz cóż on, Orlon de Villargent mógł poradzić na to, że bliżej mu było i bardziej po drodze do piekielnych uciech w smole niż do skrzydeł z puchu anielskich, które by nie tylko jego przeciążonej grzechem duszy nie uniosły ale i dumy pierwszej wody literata, włamywacza i kłamcy. - Nasuń kaptur na swój kaprawy łeb Orlonie i nie strasz obliczem swym chuderlawym i bladym jak pani małodobra. Bo gdy Cię ujrzy jakąś świątobliwa lub co gorsza zabobonna niewiasta w kolejnym progu to godna Twą aparycję ochlejusa, wagabundy i uczonego w zbrodni najpodlejszej żaka, pomylić i słusznie z wąpierzem co w te noc przeklęta, powstał właśnie z grobu by nękać lud chrystusowy na tym padole wśród nagich gór skrytemu - Ojciec Orest wlókł się za nim jak cień ciągnąc jeszcze za krótką uzdę, cichego i nie sprawiającego żadnych kłopotów z dyscypliną osiołka. - To Ty ojczulku drogi, nie obnażaj równie szpetnego lica. Pijaka o nosie krzywym i czerwonym jak rubin w tiarze papieskiej. Oczu popuchniętych od nie spania, bo czas przeznaczony na odpoczynek Wy przeznaczacie na gry w kości u spelun zapadłych od zwyrodnienia i grzechu. Lub co gorsza na oddawanie się nierządniczym chuciom z pannami upadłymi, osiadlymi swymi chętnie rozwartymi rzyciami na beczkach i skrzyniach u wylotów bram do burdeli lub uczepionych do odrzwi karczmisk tylko przez najtrwalszych w osuszaniu dzbanów pijaków, chętnie odwiedzanych. Słowem gęba Wasza nijak do brata zakonnego nie przystoi a szybciej do kamiennej postaci gargulca z katedralnego dachu. Po tej wymianie łotrzykowskich grzeczności. Znów zapadła cisza między braciszkami z piekła rodem. Znów wicher i chłód kąsać zaczęły ich ciała a stopy nurzały się w brudnym mule, śliskiej i wąskiej ścieżki między domostwami. Orlon był już naprawdę solidnie wyczerpany i jedyne czego pragnął to legnąć choćby i w stajni na miękkim posłaniu z zielonego siana i oddać swe ciało i umysł pod protekcję zbawczego snu. Oczy zachodziły mu mgłą i coraz dłużej zajmowało mu leniwe dźwignięcie, ciężkich powiek ku górze by sprawdzić drogę przed sobą. Ciężar ciała tak samo jak Orest, opierał na solidnym dębowym kosturze, skradzionym w trakcie utarczki na szlaku z jednym z braci cysterskich. Cysters po tym spotkaniu stracił najpewniej również wiarę w święty kościół rzymski, braterstwo zakonów świętych jak i wiarę w normalną ludzką pomoc. Bo widać nie na franciszkańskich pątnikow natrafił a na zbójców i łotrów bez czci, którzy giętkość i sprawność kosturów wypróbowali na jego lędzwiach i garbie. Bili jakby chcieli duszę mu z piersi wyrwać. Jak książęcy pachołkowie, obrabiający z ochotą żywot pańszczyźnianej, chłopskiej niebogi co się do prowadzenia roli nie przykładała usłużnie a wolała mieć swoje zdanie co do wysokości dóbr jakie musiała zdać na poczet opieki pańskiej nad swojej od szczura nie różniącej się doli. Okradli braciszka z wina i florenów, których nie miał zbyt wiele lecz jak to stwierdził Orest, na żywot kardynalski wśród zastaw złotych i marmurowych jadalni nie starczy tego datku. Lecz na to by z głodu i niedoboru piwa nie pomrzeć za wszelki dopust wystarczy. Orlon wreszcie przystanął wsparty o kostur. Akurat wtedy gdy wychynęli z ciemni ulicznego zaułka ku małemu kwadratowemu placykowi z małą, lecz nieczynną fontanną na środku. Zaduch morowego powietrza był tu tak duszący i wrogi wręcz ludzkiej bytności, że obaj nasunęli strzępy rękawów na nos i usta i dławiąc się kwaśnym posmakiem powoli rozeznawania się w półmrocznych konturach niskich i szczerniałych od wiekowego brudu domów o okienkach tak wątłych jak świetliki osadzone w sufitach cel, usytuowanych w lochach Neufchatel. Orlon wzdrygnął się na samo wspomnienie o przeklętej baszcie w Lanoire. Poprawił prowizoryczną maskę i ruszył niepewnie w głąb cichego i pustego placyku. W żadnym z mijanych domów nie dostrzegł świateł łojowych świec ani paleniska. Wionęło od nich rozkładem tak desek jak i materii żywej. Cuchnącą gazami rozkładu padliną i stęchłym zbutwiałym i mokrym drewnem. Słodycz zgnilizny owładnęła ich nosy, szarpiąc prawie puste dziś trzewia do zwrócenia ledwie tych kilku kęsów kuropatwiego mięsa i kilku pajd czarnego chleba zapitego pół kwartą wina. Od smrodu zaległego tu od pokoleń mogło im pomieszać w zmysłach i Orlon miał nieodparte wrażenie, że albo od rzeczonego smrodu lub kompletnego też wyczerpania ma bezsprzeczne omamy. Dałby się za jajca swe sflaczałe katowi na rynku u szubienicy uwiesić jeśli kłamie ale zdawało mu się ni z tąd ni z owąd, że dobiega do jego zalepionych łojem uszu, delikatny dźwięk strun lutni a akompaniuje mu śpiew niewieści jak trele słowika u okna niewinny i miły jego artystycznemu sercu poety. Wtem dobiegł go podniecony szept zza pleców ojca Oresta - Weź mnie w tej chwili za pomylonego starca Orlonie ale wydaje mi się, że karczma lub może jaki upadły zaścianek przed nami bo słyszę, jeśli to nie jakie diabelskie podszepty. Śpiew anielski, dziewiczy i takt taneczny uderzający w klepisko. Zresztą blask ognia bije z tamtych okienek po lewej. Obrócił Orlona za barki ku źródłowi głosów i ten ledwie w moment dostrzegł łunę wesołego ognia na węgłach domu, który zaiste karczmą mógł się zwać. Ruszyli więc w te pędy ku wybawieniu.
  2. I stało się to co określić by można cudem. Tłum wybuchł euforią i poklaskiem dla skazanego franta. A najgłośniej swoją aprobatę dla króla, nie Francji a Gayet, oznajmiały jego cudowne dziewczęta. Strażnicy nie mogąc upilnować napierających mas ludzi, znów ścieśnili swój kordon i wzięli do rąk nadziaki. Lud błagał trybunał o łaskę dla skazańca. Obywatele najpodlejszego sortu chcieli odzyskać swego brata i poplecznika. A Orlon milczał, patrząc ze skruchą najczystszą w tłum. Nadal łzy płynęły mu po policzkach, nie dla Boga były one przeznaczone, nie dla króla Karola za jego wkład, nie dla sumienia franta co się nagle odezwać mogło po ślubach milczenia na widok wszelkich zbrodni na przestrzeni krótkiego życia Orlona i wreszcie nie dla ojca Oresta i sędziów, by nie robaka podłego w nim dojrzeli a człowieka równego sobie. Nie dbał o swą renomę i zdanie innych. Był kim był i był z tego dumny. Płakał jedynie dlatego, że dotarło do niego, że stryczek ominie go po raz czwarty i z pewnością nie ostatni. Uratował głowę i tylko to było ważne. - Boże jedyny! Pobłogosław naszą matkę Francję! Bo nie dostojnicy kościoła i święci w niebiosach ją z kalekiej ułomności dźwigają, lecz Ci co się w jej błotach, burdelach i gnoju ze szczurami i wszami bratają. A mimo to mają siły by w malignie i głodowym pomorze nieść jej sztandar przez doliny upodlenia i wyzysku a czasem jak ja tu przed Wami bracia i siostry, przez deski miejskiego szafotu. Sędziowie i oficjele poza ojcem Nérée i generałem d'Aubignac. Wstali zza stołu trybunału i zbliżyli się ku Orlonowi. Jeden z nich podszedł do ojca Oresta I wyszeptał mu krótkie zdanie na ucho. Ten przytaknął i zmiął treść wyroku w dłoniach. Oddał już nic nie warty pergamin jednemu z franciszkanów a ten bez zastanowienia cisnął go w tłum. - Jam był łotrem i pludrakiem najgorszym. Lecz przyznacie, że wyrazem najczystszej niesprawiedliwości byłoby, gdybym oddał głowę po tym czegośmy tu byli świadkami. Bo Ci co śmierć ku uciesze zadają i kata naszego wyszkolili niczym psa by ostatnie tchnienie odbierał z piersi, nie są ni grama lepsi od nas. Oni mają jedynie fartuch czy sutannę czystsze niż nasze łachmany i pludry. Bo grzechy swe piorą odpustem sprzedajnym i kazaniem co stekiem bzdur jest. Bo jedno mówią a inne czynią. Jedyną wolną od ludzi i przejezdną uliczkę z placu, właśnie zablokował wóz kupiecki, zaprzężony w dwa gniade ogiery, woźnica był osobliwego wyglądu bo wyglądał na zakonnika w habicie franciszkańskim lecz ze wzrostu i postury zdałby się dzieckiem ledwie. Zatarasował jedyną drogę ku apartamentom biskupim i ratuszowi. Ale widać zrobił to nie celowo a zupełnie przypadkiem. Zatrzymał wóz i słuchał przemowy więźnia, która widać nie zainteresowała go na tyle by mógł marnować na nią swój cenny czas. Zresztą wiele egzekucji już widział i z pewnością niejedną jeszcze ujrzy. Co mu z tego czy franta czy świętego życia sznur konopny pozbawia skoro wszystko jest marnością na tym padole i chwilą ledwie w zamyśle Boga. Grając że Stwórcą w kości, człowiek nie może wygrać i zawsze, prędzej czy później, wyląduję na szubienicy. Rzucił okiem spod kaptura na plac. Tłum domagał się łaski I błogosławił króla. A hańbił słowem na święty kościół. - Nil admirari - rzucił krótko woźnica. Kiedy frant uliczny urasta do tronu i godności króla. Przeszedł na tył wozu i ukrył swe oblicze pod narzutą z czarnego jak sumienie zakonnika materiału. - Chcecie prawdy moi mili. Więc rynsztok Wam ją objawia. Tu frant jest królem a wszetecznica prorokiem. A sędziowie tylko błędnymi rycerzami co skąpią łaski a żebrzą o miłosierdzie. Spójrzcie na moje ciało i na moją krew. Jestem tylko człowiekiem występku i grzechu. Nie chcę za ich nieprawości składać ofiary z życia a chcę Wam nieść ogień prawdy i żagiew zemsty. Nie jestem sam - wskazał na dziewczęta - Są tu i one. Moje piękne latorośle z zamtuzowej winiarni, co upajają zmysły i ciała jadem wolnej miłości i praktyk. Cóż one mają rzec skoro ich dziedzictwem i jedynym bogactwem jest ciało zbrukane po wielokroć? Cóż one mogą rzec po latach bycia jedynie przedmiotami w rękach możnych. Czyż ich łzy są mniej święte i pokorne? Zamilkł. I wtedy rozległy się pierwsze kroki. Pluie – ta sama, o której śpiewały sprośne psalmy i opowieści zakonników – wyszła z tłumu. Za nią ruszyły inne. Kilkanaście, potem kilkadziesiąt. Ciche, blade, ubrane skromnie, ale z ogniem w oczach. Szły ku szafotowi – nie z kwiatami, lecz z krzykiem i pazurami. Tłum się cofnął. Duchowni zbledli. Sędziowie zaczęli uciekać. W powietrzu wisiała rewolucja. Gniew ulicznic. Bo nie znasz postaci, dnia ani godziny gdy Pan Twój przyjdzie odebrać z rąk ludu sprawiedliwość za lata zguby i znoju. Pluie, Tibelle i Alipsa prowadziły resztę murew ku szubienicy. Strażnicy w większości wycofali się by ochraniać trybunał. Kilku jednak postanowiło walczyć i zaprowadzić spokój. Tłum ich obalił i gołymi rękami darł z nich ubiór a później skórę. Jak wilcza watacha, oblegli szafot, niszcząc wszystko i wszystkich po drodze. Rozrzucili stoły i księgi, zastawy i beczki. Kilku mężczyzn w szale, pochwyciło kata Piotra i przybiło go siekierą za głowę do jego drewnianej kochanki, Ojciec Orest nadal stojący u boku Orlona dał znak franciszkanom a Ci zrzucili wreszcie kaptury i odkryli swe oblicza. Były to dziewczęta upadłe i grzeszne ze wszystkich zaułków i burdeli Gayet. Orlon miał tylko chwile by objąć je wszystkie wzrokiem, bo one zrobiły to co umiały aż za dobrze. Rozbierały się z zakonnych habitów. Wszystkie miały pod nimi swe suknie ociekające wręcz bluźnierczym erotyzmem. Były wśród nich i stare matrony i burdelmamy jak i niewinne ptaszyny ledwie co uleciałe ze swych rodzinnych gniazd by móc zarobić choć na chleb i wino. Strasznym obrazem jest gniew kobiety. A w szczególności kobiety upadłej. Orlon szczególnie zwrócił uwagę na dwie z nich. Séraphine Lepra - stara już ponad pięćdziesięcioletnia murwa. Której jednak od lat każdy klient bał się niczym samego diabła. W młodości jeszcze zaraziła się trądem. Choroba zabrała jej całą urodę, krasność i co najważniejsze twarz. Była jak maska, prawie nieruchoma o krzywych ustach, zapadniętych oczodołach i licznych bliznach. Blada jak sama pani małodobra z fresków i jak ona bezduszna. Ku zdziwieniu każdego, pewnego dnia odwiedził ją jakiś podstarzały rycerz, który zażądał za ogromną sumę dukatów, najgorszą murwę w mieście. Gdy alfonsi ujrzeli stos złota przed sobą bez zastanowienia sprowadzili przed jego oblicze Séraphine. Ten nie dość, że nie rzekł ani słowa na jej chorobę i aparycję to jeszcze podziękował za tak wspaniałą dziewczynę i spędził z nią noc. Gdy jak gdyby nigdy nic opuścił burdel rankiem. Dziewczęta ciekawe czy doszło do konsumpcji ciała Séraphine przez rycerza, zajrzały do alkierza. I Séraphine była tam. Spała w łóżku kompletnie naga i piękna jak dawniej. Niczym bogini Diana z rzymskich mitów. Po tym zdarzeniu nawet najgorsze szelmy przekleły imię murwy i bali się jej, uznając za czarownicę. Gdy ona mówiła swym cichym, nienawistnym, lekko świszczącym głosem to reszta dziewcząt słuchała się jej niczym Maryi. Mężczyzn wykorzystywała jak zabawki i gardziła nimi. Tylko spełnienie cielesne było dla niej ważne. Nieraz mówiła że nie Boga jej w sercu trzeba a kusia twardego w piczy wypełnionej po brzegi. Bo nie litanie i modlitwy a orgazmy prowadzą ją do samego nieba. Nikt z nią dobrowolnie nie legł w łożu. Zresztą ona sama w trakcie uciechy cielesnej, dosiadając okrakiem lędźwia kochanka, groziła mu nożem jeśli by tylko chciał zakończyć swoje spełnienie przed nią. Czarownica czy murwa. Séraphine przerażała wszystkich. Orlona również. Krok za Leprą, podążała Nanette - była bardzo niską i przysadzistą kobietą w wieku podobnym do Séraphine. Długie, kręcone w pokaźne loki, czarne włosy sięgały jej aż do bioder. Jej twarz wyrażała jedynie dwie emocje, nienawiść i chęć mordu. W prawej dłoni trzymała łańcuch o szerokich ogniwach. Wieść niosła, że dawniej sama była na nim trzymana przez szaleńca, który uprowadził ją do swej rudery i więził latami. Gwałcąc i bijąc czasami do nieprzytomności. Pewnej nocy po kolejnym takim akcie agresji. Oprawca zapomniał opuścić skobel zamka na zapadkę w drzwiach piwnicznych, gdzie trzymał swą ofiarę. Nanette wykorzystała szansę, wyrwała ze ściany obręcz do której był uczepiony drugi koniec łańcucha i weszła do domu oprawcy by zastać go już śpiącego. Udusiła go łańcuchem a ciało dodatkowo poćwiartowała na kilkadziesiąt kawałków. Przejęła dom a ciałem oprawcy karmiła dzikie psy, które czując padlinę ochoczo zaglądały na podwórze. Gdy pozbyła się ciała i śladów. Mogła wreszcie wrócić do miasta i zacząć życie od nowa. Ona jednak wybrała zawód ulicznicy. Ze względu na dawne przeżycia, czasami dusiła łańcuchem swoich klientów i rabowała ich ze wszystkich majętności. Wtedy wracała do dawnego domu, gdzie nikogo nigdy nie przyjmowała w gościnę. Mówiło się jednak, że często chodzi po obejściu kompletnie zakrwawiona a towarzyszami są jej sfory dzikich psów, które wesoło ujadają przed domem, walcząc o skrawki czerwonokrwistego mięsiwa. Gdy szła teraz niczym furia w stronę członków trybunału, żaden mężczyzna nie miał dość odwagi by zastąpić jej drogę. Ojciec Orest patrzył i czekał. Nie wtrącał się i nie próbował interweniować, nawet wtedy gdy tłum zepchnął członków trybunału do małego zaułka w cieniu kamienicy cechu płatnerskiego. Nie krzyczał i nie błagał o spokój nawet wtedy gdy Pluie wyjęła z połów sukni na piersiach sztylet i wepchnęła go aż po jelec w żywot strażnika, który obłupił ją zza pleców, próbując obalić na bruk. Orlon patrzył na to inaczej. Z emocją godną opiekuna a może nawet ojca. Jego słodka Pluie zabiła człowieka by ratować jego nędzny żywot a tym samym przedłużając sobie żywot murwy w jego burdelu i na jego fikuśnej łasce. Podejrzewał to od dawna ale Pluie kochała go inaczej niż córka winna kochać ojca. I oddałaby życie nawet byle tylko go ratować. Ojciec Nérée i jemu wierni poplecznicy rzucili się do ostatniej szarży by ratować swe głowy. Ujrzeli ostatnią drogę ucieczki. Uliczkę w stronę dzielnicy biskupiej. Przebili się choć nie bez problemu przez tłum. Dostali co prawda kilka kopniaków, kuksańców i uderzeń kijami i pięściami. D'Aubignac krwawił z nosa i ust. Nie zdążył uchylić się przed kamieniem który rozbił mu twarz. De La Trémoille, trwożnie oglądał się za siebie i śledził ruchy w szczególności Nanette, bo jako jedyny z ocalałej trójki, wiedział do czego jest zdolna ta dziewka. Dzień sądu nadszedł, choć był on sądem upadku ideałów nad zbożną rolą kościoła. Wszyscy zostaną ukarani jak jeden mąż gdy tylko dym i pył rewolty opadną. Bóg jest z nimi. Bóg osądzi i De Villargent’a i ojca Oresta a murwy… murwy będą ich zabawkami pokutnymi i oddanymi. Będą błagać o litość i łaskę nagie i rozłożone na łożach. Eksponując swe piersi dorodne i łona. Ich rzycie krągłe i blade znów będą dymić swądem wypalonych w skórze znamion. Znaków własności kościoła i jego hierarchów. A te krnąbrne i zepsute do cna. Zamknie się w Neufchatel a później zagłodzi albo zamęczy torturami. Spali na stosach lub poćwiartuje znów ku uciesze tego samego pospólstwa, które dziś idzie z nimi pod rękę ku zagładzie. Bóg widać był zajęty gdzie indziej tego dnia i nie patrzył z uwagą na małe miasteczko w południowo - zachodniej Francji. A szkoda bo opuścił swe kościelne owieczki w potrzebie gardłowej. Uciekali na tyle szybko na ile pozwalał im ojciec Nérée, bo wiek i choroby ograniczały mocno jego zdolności przemieszczania. I gdy widzieli już silnie świecące wybawieniem, światełko w tunelu to zostało ono zasłonięte nad wyraz brutalnie i nagle. Drogę ucieczki, zatarasował wóz kupiecki który ciągnęły dwa ogiery a powoził nim franciszkański mnich lub raczej nowicjusz bo wzrostu mu widać poskąpiono przy narodzinach lub skrócono o nogi już za życia. Był on odziany w nową i zgrabnie dopasowaną sutannę z kapturem zarzuconym głęboko na ukryte w cieniu oblicze. Milczał jak grób I zdać by się mogło, że drzemał obojętny na los uciekinierów i tumult gniewnego tłumu. D'Aubignac pierwszy dopadł do wozu i jął błagać zakonnika o łaskę i zmiłowanie - Bracie ulituj się nad losem skrzywdzonych swych pobratymców i ratuj ich przed niesłusznym samosądem. Pomrzemy tu jak psy jeśli nas nie weźmiesz na wóz i nie wywieziesz. Oczywiście za sowitą opłatą i przywilejami jakie tylko się wytworzą w twej myśli i słowie. Pasterzu nasz i pocieszycielu! Ratuj dobrzodziei świętego kościoła w dniu tym przeklętym… Nowicjusz nie przerywał kartuzowi. Patrzył jedynie z zaciekawieniem na jego pokiereszowane oblicze. Wreszcie cicho zwrócił się do nich, starajac się nie zwracać uwagi na tłum idący ku nim i zdający sobie już sprawę z tego że sędziowie wpadli w ślepy zaułek i kara ich nie minie. Na czele pochodu już dziarsko maszerowali Orlon i Orest a obok ich prawic Pluie i Tibelle, Biała Myszka i Lepra. Jeźdźcy apokalipsy mieli dziś twarz wezbranych gniewem kobiet, które były o włos od zaprowadzenia sprzedajnych, grzesznych dusz do czeluści piekieł - Qui ventum seminat, turbinem metit* - Nowicjusz zdjął kaptur i wyszło spod niego oblicze wydawać by się mogło zupełnie niegroźnego karła. Wacek z Brugii sięgnął do pasa i odpiął z niego jakąś podłużną, wąską fiolkę z żółtym płynem. Odwrócił się do zakonników i De La Trémoille'a ze słowami - Niech Pan wybaczy Wam Wasze grzechy bo my nie jesteśmy od tego by sądzić a by wykonywać jego wolę - i wylał płyn z fiolki wprost w oczy kartuza a lewą dłonią dotąd ukrytą pod sutanną namacał w kieszeni nóż i rzucił nim wprost w pierś De La Trémoille'a. Skarbnik padł martwy, wprost na nogi ojca Nérée, ten wpierw próbował zrzucić Wacka z wozu by samemu zająć jego miejsce, ale karzeł bez problemu uskoczył w bok i zadał cios kolejnym nożem tym razem wyjętym z buta. Ojciec Nérée zawył z bólu i padł obok trupa De La Trémoille’a, trzymając się za nogę pod kolanem gdzie spoczywał wbity nóż. D'Aubignac krzyczał w konwulsjach, ślepy i obolały. Za kilka minut trucizna zadziała i zatrzyma jego serce na zawsze. Wacek był świetnym bajkopisarzem, jeszcze lepszym trubadurem i jednym z najwybitniejszych włamywaczy w kraju ale umiał równie dobrze zabijać i wiedział, że nigdy jego sposoby i plany nie zawodzą w potrzebie. Tym razem nie było inaczej. Tymczasem pościg dopadł zwierzynę. Co prawda już przetrzebioną ale nadal groźną. Orest i Orlon dopadli wozu pierwsi i serdecznie uściskali uśmiechniętego karła. Pluie i Lepra dopadły do ojca Nérée i podniosły jego przerażone oblicze do pionu. Pluie splunęła mu w twarz I przeklęła tak okrutnie, że aż ojciec Orest choć dawny ich kompan i szuler skrzywił się z niesmakiem. Bo niewiasta upadła czy też nie ale nie powinna używać języka najpodlejszych nizin tym bardziej, że żyła w sporym dostatku a tym bardziej z poetą pod jednym dachem. Wacek podszedł do niej swym pokracznym lekko utykającym chodem. A dziewczyna nachyliła się i ucałowała go serdecznie. - Patrzaj Orlon - karzeł zaśmiał się - Znów uratowałem Twą plugawą, brudną i niewdzięczną rzyć. Czeka mnie najpewniej sowita nagroda. Noce spędzone na dorodnych, młodziutkich wzgórzach tej oto dziewki, której urodę ubóstwiam i głoszę na wszystkie cztery strony świata. - spojrzał z udawaną powagą na Orlona - Tylko pamiętaj stary hultaju bez czci co Ci ją twe murwy z nasieniem ochoczo wyssały. Wacek z Brugii jako Twój brat i wybawca. Bawi się, piję i bałamuci za darmo aż mu wino umysł spląta a kuś sflaczeje od doznań. Wtedy ja Ci dziewki zwrócę a Ty o moim heroizmie balladę łotrzykowską napiszesz. Dam Ci nawet jej zacny początek. Napiszesz tak pierwej, słowem wstępu - Boże szelmów, wszetecznic i hulaków bez czci… pobłogosław króla tej ballady co na zamek swój przyozdobił burdel pełen murew najpiękniejszych, które przez nocy długie godziny, pieściły jego członki i ciało do upadłego. Tak jak on, wypieścił każde słowo tej ballady o życiu i śmierci. Tak napisz Orlon i wyobraźni nie żałuj. Bo kto wie jaka kolejna przygoda lub przygody przed nami. Wsiadaj kpie bo czasu nie mamy a noc musi nas zastać u Brunhildy w karczmie byśmy tam pili do cna i wspominali ten dzień chwalebny w którym to lud pokonał smoka. Wacek wskoczył niezgrabnie na wóz a Orlon uściskał serdecznie ojca Oresta - Dziękuję ojczulku - nie był w stanie powiedzieć więcej. Ale to musiało wystarczyć za wszelki dopust - Czas mi w drogę. Orest uśmiechnął się - Jadę z Tobą Orlon. Nic tu po mnie tak jak i po Tobie. Nérée zwoła nam na głowy sąd królewski i niezliczone zastępy straży. Zabieramy dziewczęta i w drogę. Odwrócił się jeszcze do podtrzymywanego nadal przez dziewczęta ojca Nérée. - Wola króla spełniona. Odejdź w pokoju bracie i nie szukaj nas ani zwady z nami. Bo czeka Cię jeno śmierć i ból. Poinformuję osobiście króla o zaistniałych zamieszkach i przedstawię jedyną słuszną wersję. Bunt wszczął lud najbiedniejszych dzielnic i wyroku na skazańca nie wykonano lecz najpewniej zginął on z rąk gminu lub jego własnych podopiecznych z którymi miał zatarg i uraz od dawna. Zginął wysokiej rangi urzędnik królewski. Zginął generał zakonu kartuskiego a przeor dominikanów został ranny. Miasto zostanie objęte anatemą papieską do czasu odpustu zupełnego i ukarania winnych. A Wam ojcze życzę szczęścia. Przyda się. Z tymi słowami wsiadł na wóz a za nim Tibelle, Pluie, Alipsa i Biała Myszka. Tłum żegnał ich jak świętych pątnikow co przynieśli im wybawienie i pokój. Ostatni u boku Wacka zasiadł na wozie Orlon. Odwrócił się do ludu i rzekł na odchodne - Niech ktoś pilnuję mi interesu i zaopiekuje się pozostałymi dziewczętami - ludzie oblegli wóz chcąc choć dotknąć bohatera - Dalibóg wrócę. Jak tylko sprawa przycichnie, a tymczasem żegnajcie! Ogiery pociągnęły równo i mocno. Jeszcze jeden świst bicza i poszły zgodnym stępem po brudnym, skalanym bruku. Wóz jeszcze długo był widoczny aż skręcił na stary most nad Loivre i przekroczył Bramę Normandzką. Król był bezpieczny. Oczywiście do czasu. Zew szubienicy bywa donośniejszy od zdrowego rozsądku. Szczególnie jeśli jesteś recydywistą i francowatym wyrzutkiem ulic i bram Gayet. Lepra patrzyła długo za uciekająca kompanią Orlona. Gdy zniknęli z oczu, zwróciła je na przerażonego zakonnika, który już nawet nie szukał ratunku z jej szponów. - Wiesz ojczulku - jej głos był jak zimna zapowiedź śmierci - Życzyli Ci szczęścia. Ale w moich ramionach go niestety nie zaznasz a jesteś widać mi powierzonym więźniem. Na cóż mi jednak stary, pomarszczony dziad o bogobojnych ciągotach. - świdrowała go uważnie i pastwiła się z lubością - Masz mnie za czarownicę. Powinnam już dawno gnić w ziemi tak jak kiedyś gniłam za życia od trądu. A jednak żyję. Czary powiesz mi zapewne. A i owszem. Czary i konszachty z Szatanem. Jestem jak epidemia i zaraza. Wybucham i przygasam. I tak już przez wieczność. Takie moje przekleństwo. - ku przerażeniu wszystkich ucałowała krótko usta zakonnika - Mimo, że nie gnije to choroba jest nadal w moim ciele i zarażam ją skutecznie przez pocałunek. Pocałunek Lepry jest Twym wyrokiem. Bywaj zdrów, póki jeszcze możesz. - obrzuciła go ostatnim godnym politowania spojrzeniem i pchnęła w pobliskie krzaki. - Módl się o uzdrowienie do swego Boga lub o zbawienie swej potępionej duszy. I odeszła w tłum szybko i niezauważalnie wręcz jak zaraza, którą nosiła w sobie aż do kolejnego dnia sądu. Koniec * Qui ventum seminat, turbinem metit(łac) - Kto sieje wiatr ten zbiera burzę A więc dobrnęliście wraz z autorem do końca tej ballady łotrzykowskiej Ciemnej, brudnej i plugawej jak bruk Gayet. Jak loch Neufchatel. Lecz dziwnie też nęcącej i od przygód gorącej jak ciała dziewcząt sprzedajnych w bramach dzielnic Lanoire. I pamiętajcie Drodzy moi, nie sądźcie nawet szelmów upadłych jeśli Wasze serca nie są czyste i w świętości jako prawdzie ostałe. A jeśli tak jest to najlepiej nie czytajcie tej sprośnej opowiastki w której karzeł, alfons i jego zbrukane murwy żyją i żyć będą w szczęściu i pomyślności losu. Lecz jeśli czujecie się z nimi związani losem po tym coście wyczytali. Wznieście kiedy u karczemnych stołów toast. Za łotra bez czci, poetę wyklętego - Orlona de Villargent Epigramma ab auctore (Posłowie od autora) Dziękuję wszystkim tym, którzy czytali wszystkie części tego opowiadania i motywowali mnie bym go nie porzucał. "Boże szelmów ..." ma swoją kontynuację którą jeśli sobie życzycie wrzucę tutaj a Wy zadecydujecie czy równie mocno Wam przypadła do gustu i czy chcielibyście kolejne jej części bo od razu mówię, że gotowa jest tylko pierwsza część. Jeszcze raz bardzo dziękuję.
  3. Ojciec Orest podszedł do Myszki i ku powszechnemu zdziwieniu, przytulił ją ramieniem i okrył na powrót jej wdzięki. Uśmiechnęła się do niego ni to z wdzięcznością ni to ze zmieszaniem po czym upadła mu do stóp i całując je, gorliwie się żegnała. Zakonnik szybko uniósł jej ciało wątłe i patrząc z delikatnym współczuciem odrzekł. - Dziękuję Ci Biała Myszko. Niejeden rycerz gubi na polu bitwy i w godzinie próby swój honor i dumę - I patrzył w jej oczy z dumą - A Ty jesteś skrzywdzoną i kruchą istotą, która jednak odnalazła w sobie siłę by przyjść tu i pod twardą i zimną domeną trybunału, złorzeczyć i bluźnić na dostojnika kościoła świętego. Lecz nie po to by nieboszczyka zrównać z cuchnącym błotem Loivre a po to by prawdę okazać nam ślepcom doczesnym. Idź w pokoju boże dziecię. Za odwagę Twą ja Ci wszelkich łask i pokuty rozgrzeszenia udzielam. Niech Bóg w trójcy jedyny, zdejmie z Ciebie plamy grzechu i do zbawienia duszy powoła. Idź i nie grzesz więcej. Myszka, ujęła dłoń ojca Oresta i ucałowała z czcią najwyższą jego pierścień. A ten po chwili pobłogosławił jej znakiem krzyża na czole i ucałował jeszcze czule miejsce postawienia znaku Pana. Dwaj franciszkanie, nadal w idealnym milczeniu odprowadzili ladacznice na powrót w tłum. Tymczasem dla ojca Nérée to już było za wiele. - Nie macie prawa! - Jak wściekły pies rzucił się przez dzielący ich stół i ucapił habit ojca Oresta za materiał na plecach. Ten od razu zerwał się z uchwytu i oddalił się na bezpieczną odległość aż pod szafot. - Murwy i wszetecznice rozgrzeszacie, choć one plują jadem na nasz stan duchowny i kardynałów i świętych a nawet samego Boga za nic mają. Jak śmiesz! Psi synu, kochanku bladiugi, kurwysynu parchaty! - złapał za to co miał pod ręką i rzucał na oślep w szale. W stronę ojca Oresta poleciała i złota patera z owocami i kielichy i wreszcie księga z liścikami i nazwiskami alfonsów i murew z całej okolicy - Bies z Was prawdziwy a nie zakonnik i brat mój! Myślisz, że ojcem świętym jesteś czy świętym Piotrem samym!? Koniec tej farsy dla plebsu. Inaczej straży każe wszystkich tu dziś powiesić i na ostrzach roznieść! Ojciec Orest uniknął zgrabnie wszystkich przedmiotów i wszedł na szafot. Podszedł do Orlona i jego także objął jak brat. Zdjął mu pętle i oddał zdziwionego skazańca pod kuratele franciszkanów, którzy momentalnie stanęli na deskach szubienicy i tworząc krag cichy i tajemniczy, chronili swymi ciałami oblicze świętego i alfonsa. - Nie chowaj się za plecami braci mniejszych - Nérée podążył z wściekłością ku schodom szubienicy - Szelmo! Ty się z motłochem bratasz i stronę morderców bierzesz - wycelował oskarżający palec w Orlona i nadal w szale obrażał - Nie stójcie braciszkowie jak picze zatrwożone, tylko pojmijcie tego uzurpatora i dawnego szulera i zbójcę. Bo nikim on więcej jak szczurem, grzechem jak dżumą wypełnionym od stóp po łysy łeb zdradliwy. Pojmać zdrajcę, kto w Zbawiciela krew i ciało wierzy! Próbował wspiąć się na deski szafotu, lecz franciszkanie zamiast usłuchać jego wezwania, to wzięli widać stronę Oresta i po krótkiej szarpaninie, zepchnęli wspólnie ciało Nérée ze schodów. Niechybnie dominikanin, skręcił by kark swój wysoko podgolony gdyby nie kolejna szybka interwencja generała d’Aubignác. W ostatniej chwili podtrzymał starca pod ręce i z wyrzutem spojrzał ku postaciom na szubienicy. Lecz nie rzekł ni słowa. Za to ojciec Orest przeszedł do oratorskiej ofensywy. I grzmiał i ciskał słownymi piorunami jak pogańskie bóstwo karzące swych wyznawców. - Zawrzyj pysk swój wężowy gadzie w habicie, który o dziwo nie pali twej plugawej skóry, ogniem piekielnym - spokój jego oczu I rysów był jednak nad wyraz boski w tej chwili - Nie dzierżę kluczy do bram niebios ani nie kroczę w świętości wśród aniołów I świętych, bo jak słusznie zauważyłeś do kapłaństwa i dróg Boga doszedłem przez bagna i pustynie występku i grzechu. Nie wstydzę się matki murwy i ojca rzemieślnika. A grzechy swe wobec bliźnich odpokutowałem z nawiązką. Lecz mam poparcie papieża i króla i legatem ich się zwać mogę. Więc daj sąd ten ukończyć w zgodzie i godności jemu właściwej i nie wyrywaj się tak ku objęciom drewnianej oblubienicy bo kto wie czy i Tobie stryczka kat nasz nie wyrychtuję za to co tu przyszło nam słyszeć. Odpowiedział mu dziś po raz pierwszy d'Aubignác, który widać dążył do rychłej ugody a nie wątpliwie wyglądającego na forum całego miasta sporu - Ojcze Oreście, zawsze Wam byłem przyjacielem i doradcą i zawsze byłem Wam rad. Nie kłóćmy się przed majestatem miejskich radców i królewskich doradców. I nie przed oczyma Boga naszego. Pozwolimy Wam dokończyć to co rzecz Wam nakazano. Mówcie dalej w imię boże. I o dziwo zeszli razem z Nérée spowrotem na swoje miejsca, wśród całkowicie zszokowanym i poruszonych tym nagłym zajściem rajców. Franciszkanie zluzowali, zwarty dotąd szyk wokół Oresta i Orlona, jeden z nich wręczył dominikaninowi cudem ocalony chyba od gniewu Nérée dokument królewski. Ten ujął go z czcią i odnalazł w tekście właściwą frazę. - Miejscami uprawiania grzechu I sodomii była kamienica w dzielnicy Gayet należąca do szelmy Orlona de Villargent, którego to dziewczęta i alkohol jak Diabeł kusiły kardynała. Kardynał oddał swój żywot jak ostatni frant i nędzną szumowina. Gnijąc w rynsztoku ulicy uciech, bez odzienia i resztek świątobliwej godności. Sztylet, który w jego piersi spoczywał był karą właściwą dla jego jestestwa bez różnicy kto go w jego ciało wymierzył. De Villargent czy jego nierządnice. Co więcej szelma w celi zamknięty, na ostatniej swej spowiedzi, wyjawił innych prowodyrów występku i cudzołóstwa, którzy w jego domu uciech, zabaw zepsutych używali. Członek i główny oskarżyciel trybunału. Ojciec Nérée ,który z całą żarliwością domaga się powieszenia Orlona de Villargent sam był gościem jego domu w Gayet. Miał swój pokój na poddaszu. Gdy nie było go w klasztorze przez czterdzieści dni, twierdził, że przebywał na rekolekcjach. Prawda, przeżywał rekolekcje ciała z młodą dziewczyną o imieniu Pluie. Ponoć śpiewała mu pieśni z psalmów… gdy nie miała zajętych ust czymś innym. W tłumie wybuchł śmiech, choć niektórzy zadrżeli na myśl o bluźnierstwie. - Z kolei brat Célestin d'Aubignác, obecny tu i również siedzący w loży sędziowskiej, przyjmował miesięczną daninę od alfonsa de Villargent za ochronę przed rewizją. Gdy dziewki płakały na widok swego chlebodawcy, nie czyniły tego tylko z tęsknoty. Czyniły to z lęku, że razem z nim zniknie ich ostatnia nadzieja, że zostaną tylko pod opieką duchownych... którzy nie raz, i nie dwa, okazali się gorsi od klientów. Ojciec Orest opuścił dokument, odetchnął głęboko i rzekł powoli: - Nie żądam uniewinnienia Orlona de Villargent. Żądam, by został wysłuchany. A potem, być może, osądzony... przez kogoś, kto nie zhańbił swego sumienia dotykiem tej samej rynsztokowej wody, w której pływał skazany. Tak z bożej woli ogłaszam. Niechaj zapis ten zostanie przeczytany w obecności ludności Lanoire, duchowieństwa i zakonników, oraz w obliczu śmierci, której stryczek już czeka. Taka była wola najwyższego króla Francji Karola. Tłum w ciszy jedynie zwiesił głowę a Orlon odetchnął z wyraźna ulgą.
  4. I stryczek czekał. Cierpliwie. Tak samo jak tłum na placu St Genevieuve. Gdzieś w oddali ulic dzielnicy Blerváche, zarżały konie, północny, zimny wiatr, dął we flagi na blankach murów, ludzie strwożeni i zagubieni w swych myślach, nie mogli być pewni już ani zbawienia ani potępienia. Upadły im do stóp kajdany i wielu z nich poczuło wolność swych czynów i sumienia. Byli ludźmi stworzonymi na podobieństwo Boga. Lecz gdzie był ten ich Bóg? W postaci ojca Oresta czy ojca Nérée? Czy może jednak ukrył on się skutecznie w obliczu umęczonego skazańca? Wielu patrzyło teraz na Orlona a on uczuł jakby moc nie pochodząca ani od Boga ani Szatana. Zrozumiał jak wielu pobratymców, ludzi ulicy i rynsztoka. Okrytych nie chwałą i złotem a fekaliami i brudem, solidaryzuję się z jego męczeństwem i widmem nieuchronnej śmierci. Widział ich usta. Suche i spękane. Sączące cichcem, pokłady górnolotnych i chwalebnych modlitw. Widział jak nagle zgasło słońce górujące nad brukiem placu. I cień długi padł na miasto i jego mieszkańców. A może wyległ on z dusz ich. Może i ich grzechy zostały darowane i uciekały teraz z ciał by ginąć cicho pod wzrokiem czujnych posążków aniołów. U stóp posągu świętej Genowefy, do której w godzinie próby i zwątpienia tak często modliły się jego dziewczęta. Wreszcie spojrzał z ukosa na samego ojca Oresta. Sam nie wiedział czy wypada mu coś rzec na jego świątobliwa postawę wiodącą go ku chwale zbawienia duszy i ocalenia głowy. Wiedział jedynie, że obcy mu tak naprawdę ojczulek, zajął się nim niczym synem marnotrawnym, choć Orlon nigdy mu nie obiecał poprawy swego zachowania czy odkupienia win. Prędzej jednak życia by się wyrzekł niż losu ulicznika i wyrzutka. Tak często przychodziło mu pisać w swych wierszach o atmosferze i pulsie tego miasta, które oddychało zbrodnią i występkiem a którego krwioobieg stanowiły szelmy i łotry, murwy i alfonsi, włamywacze i mordercy. Wszyscy Ci, zjednoczeni w upadku ideałów i pochwale swej zgorzkniałej pychy. Wszyscy, którym lochy Neufchatel były okrutnym domem szaleństwa a drewniana Agnes była wybawicielką od codziennej rutyny. Planów zbrodni i zysków. Ucieczki w bezdnie, czarnych bram do piekła. Uliczek Gayet. Gdzie pieniądz, tańczył między palcami sutenerów i chlebodawców dziewcząt a moralność cicho skomlała, pobita i pohańbiona w kałuży krwi niewinnej. Przybrała twarz dziewcząt takich jak Pluie czy Biała Myszka. A łzy jej były ciężkie od bólu i nienawiści do ludzi władzy i losu francowatego. I choć ciężko było w to uwierzyć, nawet Orlonowi. Sam uronił łzy. Tu, na podeście miejskiej szubienicy. W obecności oficieli, sądu i miasta. Widać Bóg mu przebaczył. Chmurę przegonił silny wiatr i znów promienie słońca oświetliły jego twarz. Ojciec Orest dojrzał te łzy i patrzył na niego z dumą jak nieraz robił to jego ojczym. Jego duch znów stanął mu przed oczyma. Ojciec Lefort znów pouczał swe przybrane dziecię. W ogrodzie biskupiej rezydencji. - Pamiętaj Orlon. Grzechy nasze doczesne są nam ciężarem na sercu, jak kamienie omszałe, polne. Więc nie grzesz więcej ponad to co Twe serce będzie mogło unieść. Każdy grzech nie jest miły naszemu stwórcy, lecz grzeszeniu myślą i mową łatwo jest ulec. Człowiek jest na to istotą zbyt prymitywną i porywczą. Nie grzesz synu mój jednak zbyt wiele czynem wobec bliźniego. Bo grzechy wobec braci i sióstr naszych szczególnie są niemiłe Panu. Pokuta za nie jest surowsza a konsekwencję zbyt często nieodwracalne. Pokutuj i wybaczaj a będziesz doskonalszy w podążaniu za prawdą. Kieruj się nią i sercem a zjednasz ludzi pod sztandarem niczym król. Przekaż im słowo do umysłów I niech im zakiełkuję w sumieniu. Niechaj Twym sztandarem i herbem będzie prawdą synu a lud pójdzie za Tobą choćby w odmęty śmierci. Warto by wykorzystać nauki ojczyma. Przecież był królem. Półświatka i zbrodni. No ale cóż, trudno. Nie każdy rodzi się kardynałem czy papieżem. A on urodził się kłamcą i manipulantem więc zjedna jakoś ten zwarty, liczny tłum. Z jego ust popłynęły słowa nieprzystojne dla umierającego, a jednak dziwnie święte, bo wypowiedziane z serca, które widziało już piekło – i ludzkości, i niebios - Boże szelmów, wszetecznic i łotrów bez czci … - urwał nagle w pół zdania jakby nie do końca wiedząc czy chce je kończyć tą myślą którą zamierzał. Niepewnie, szukając wsparcia w głowach tłumu. Dojrzał swą ukochaną Tibelle. Wiedział, że dla niej warto żyć i bluźnić. Kochać i brukać. Świętych i innowierców. Zakonników i murwy upadłe. Zaczerpnął solidny haust powietrza i wykrzyczał pewnie na cały głos aż echo zerwało do lotu gołębie z pobliskich dachów - Pobłogosław, miłosiernego króla!
  5. Kat odłożył siekierę na kamienny bruk i jak błyskawica przyskoczył do mojej osoby. Widać podniecenie jakie w nim zbierało od początku tego wątpliwie miłego przedstawienia, teraz uzyskało wrzenie pod łysiejącą i twardą kopułą czaszki i spowodowało w ciele nad wyraz duże ożywienie i gibkość, zupełnie niepodobne i niepasujące do niedźwiedziej postury Piotra. Przez chwilę nawet pomyślałem o stawieniu, zdecydowanego oporu, lecz gdy uczułem na swoich związanych przegubach, siłę dłoni kata to szybko dotarło do mnie, że jakikolwiek opór jest daremny. O dziwo gdy ten ciągnął mnie bezwładnie ku stryczkowi to stanął mi przed oczyma mój ojczym Lefort i rzekł te słowa jak zawsze kiedy grymasiłem nad miską niedzielnej strawy w ogrodach biskupiej rezydencji. - Jedz, jedz Orlon. Bo swięta panienka wszystko widzi z nieba i wie że nie chcesz zjeść tego obiadu. A jak nie będziesz jadł grzecznie i słuchał się mnie i jej. To ona Cię pokarze i nie urośniesz i siły nie nabierzesz, urwipołciu mały. Będziesz jak ten wróbelek bezbronny i wątły. Będą Tobą pomiatać szumowiny Orlon a kto to widział by synem biskupa pomiatał pierwszy lepszy, zapijaczony pludrak. Jedz Orlon, bo skończysz jak te wszystkie ludziom niepodobne szumowiny z Gayet. A kto to widział by syn biskupa, został alfonsem albo złodziejem. Wstyd i hańba. Już lepiej by było gdybyś maurem został albo albigensem. Herezję. Herezję. Pamiętaj synu, już lepiej niewiernym być niż alfonsem. Zapamiętaj Orlon. I pamiętałem. Nawet w godzinie śmierci. Tym czasem kat ustawił mnie na zapadni i stanął ze mną oko w oko. Gdyby nie to, że zostało mi ledwie kilkanaście minut ziemskiego pobytu na tym padole to stwierdziłbym, że obraz oczu tego szaleńca prześladowałby mnie do końca mych dni. Krwią nabiegłe białka miały żółte plamy a źrenice były bardzo duże. Nieludzko rozszerzone i przybrały barwę nicości. Bezdennej pustki i nocy wiecznej. - Jakieś ostatnie słowo lub życzenie śmieciu - warknął przez zęby trzymając w dłoniach pętle. Zanim przez zaschnięte gardło przeszedł mi choć zaczątek jakichkolwiek słów, niebiosa zesłały mi ratunek w najlepszej postaci. - Poniechaj swe żądzę kacie - znajomy głos wyrwał wszystkich z sielanki ostatnich chwil - Pierwej daj się wypowiedzieć woli bożej i królowi naszemu Karolowi, który to dekret wydał na me skromne, zakonne ręce odnośnie losu tego franta. Przed szafot, wystąpił zakonnik w habicie dominikańskim, za nim w stronę stołu trybunału podążyło kilku niskich, chuderlawych o postaci wręcz niewieściej franciszkanów, tych samych co dzielili się mamoną z tacy zebranej. Również ukryli swe oblicza pod kapturami. W całkowitej ciszy stanęli między trybunałem a szafotem, dzierżąc w dłoniach jedynie wyciosane w drewnie krzyże. Jeszcze raz zlustrowałem ich oblicza a później machinalnie zacząłem szukać w tłumie zebranych gapiów, miłych twarzyczek dziewcząt. Szybko je odnalazłem. Były tam wszystkie trzy. Wszystkie zapłakane i o rysach tak pietycznych, jakby żałobę im przyszło niedługo nosić po kochającym je czule ojcu a nie mocodawcy z burdelu. Umiały udawać na potrzeby chwili. W końcu uczyły się od mistrza. Zakonnik zrzucił kaptur. Ojciec Orest od Ran Chrystusa zwrócił się w ostrych słowach do Nérée, który zesztywniał nieprzyjemnie na ciele i stężał w nerwie drgającym, spazmem uciążliwym na widok dominikanina. Teraz zaczął przeczuwać kłopoty. - Ojcze Nérée. Nie chcę wchodzić w buty trybunału i nie mi pouczać wasze świątobliwe umysły i czyny - wziął zwinięty niemal identycznie jak niedawny wyrok, pergamin z rąk jednego z braci mniejszych i wycelował nim w przewodniczącego oficjum - Lecz myślę, że ten człowiek, choć morderca, szelma i łotr. Ma prawo głosu przed naszymi obliczami. A król w swym wyroku, nakazuje bezsprzecznie udzielić mu woli głosu i obrony. Lecz najpierw pozwolicie, że ja odczytam słowa króla. I pamiętajcie. Nie sądźcie nawet szelmów upadłych dopóki wasze serca nie są czyste. Inaczej będziecie w oczach Pana osądzeni a kto wie, może i zgubieni bardziej niż ten któremu stryczek już gotujecie. Zerwał pieczęć królewską z dokumentu, rozwinął go, ujął w trzy palce kielich Nèrée z winem, osuszył go do dna bez ceregieli, czknął i swym delikatnym głosem, donośnie rozpoczął - Ja Karol Czwarty z bożej łaski król Francji i Nawarry, hrabia La Marché. Powołując się na wstawiennictwo aniołów i świętych oraz Boga w trójcy świętej jedynego, który dał mi ziemskie prawo do rozstrzygania sporów i sądów między ludem moim. Ogłaszam biorąc na świadka ojca Oresta od Ran Chrystusa, w sprawie Orlona de Villargent, syna murwy I wszetecznicy a ojca nieznanego lecz syna przybranego biskupa Leforta. Po zapoznaniu się z jawnymi dowodami przeciw członkom trybunału karnego dostarczonym mi przez ojca Oresta od Ran Chrystusa. Ogłaszam z bożej łaski postanowienie… Nérée zbladł i uchwycił się w miejscu serca. Chciał wstać i przerwać Orestowi lecz uchwycił go w pół jego sąsiad u stołu, generał kartuski Célestin d'Aubignac a siedzący od lewej od dominikanina urzędnik królewski i skarbnik biskupi Maurice de La Ronte z rezygnacją wbił wzrok w stopy pod blatem, w dłoniach ściskał bezużyteczny w tej chwili różaniec. Nérée posłał kolejne zabójcze spojrzenie ku ojcu Orestowi, lecz pozwolił wreszcie usadowić się na powrót na swoim prawie królewskim tronie. W ogóle u stołu zapadła chwila konsternacji a zarazem jakby ruchy wszystkich zdradzały chęć opuszczenia placu i ukrycia się na powrót w swych niedostępnych pospólstwu apartamentach. Każdy się wiercił, odwracał wzrok od szubienicy lub szukał wzrokiem w tłumie choć cienia wsparcia lub pobłażliwości. Sytuację wykorzystał Orlon, który mimo pętli na szyi, odzyskał cięty język dziecka ulicy. - Rzycie swe ulane dostatkiem i tłuszczem jak świnie u koryta, posadziliście na węglach piekielnych czy krzesłach mości ojczulkowie - tłum zareagował wdzięcznym śmiechem I nawet usta Oresta na krótką chwile wygieły się ku górze - Nie wierćcie się jak murwy galopujące ku spełnieniu na jajcach, tylko słuchajcie głosu króla, który nie zapomina w swej sprawiedliwości o szelmach i frantach. Mówiłem, że sąd i ku Wam idzie z całą mocą swego majestatu. - Dość Orlonie de Villargent! Do trybunału przemawiasz a nie do dziewcząt swych w bramie zapadłej. Wola króla nie zwalnia Cię z wyroku szelmo a jedynie nakazuje wyjaśnienie sprawy. Więc zawrzyj swój cięty język za zęby i słuchaj a najlepiej módl się ku swemu odkupieniu duszy. Ojciec Orest zrugał skazanego i powrócił do karty pergaminu. Znów przybrał wręcz wisielczo radosny wyraz twarzy i rozpoczął po raz kolejny - Na mocy dostarczonych dowodów, relacji świadków i pieczęci papieskiej kancelarii z Awinionu, dowiedziono, iż kardynał Magnion, nieboszczyk już, zginął nie przypadkiem w dzielnicy Gayet, lecz tam, gdzie przystało mu zginąć — między plugastwem, które hołubił bardziej niż świętych. Bywał on stałym i pożądanym widać gościem w domach rozpusty. Upijał swe ciało trunkami i miksturami, które warzyły i podsuwały mu wszetecznice. A duszę swą grzeszną upajał widokiem ich ciał nagich, wiodących na pokuszenie. Oddalały go one od ścieżki Pana Naszego i roli kardynała w świętym kościele rzymskim. Łożył on pieniądze niemałe na swe faworyty w tych pałacach upadku moralności. A brał je ze skarbca arcybiskupstwa za przyzwoleniem skarbnika królewskiego Maurice'a de La Ronte, z którym nie raz wspólnie cudzołożył nie tylko dzieląc się kupnymi dziewczętami lecz i grzech sodomii uprawiając, dzieląc jedno łoże. Wśród gawiedzi przeszedł szmer. Pełen grozy i chłodu. Wielu widać jak niewierny Tomasz, przejrzało na oczy. Lecz byli i Ci którzy domagali się głowy ojca Oresta a nawet króla. Murwy z Gayet, rozsiane wśród tłumu, klaskały wesoło i przytakiwały każdemu słowu. “Liściki jego pokaż klecho. Miłosne wyznania i marne jak jego siła lędźwi podstarzałych, wierszyki sprośne o bałamuceniu naszych ciał w piernatach garsonier”. Stare kobiety zakryły usta z przerażenia a mężczyźni z niedowierzaniem patrzyli na półnagie ciała murew, które jak kapłanki westfalskie, bez strachu już i z niezachwianą butą odwracały żywot świętego od bram raju ku ogniom piekielnym i wiecznemu potępieniu. Straż miejska nie do końca wiedziała jak zareagować i kogo rozkazów słuchać, więc po prostu stali, patrząc tępo w tłum i znosząc coraz głośniejsze obelgi wobec majestatu króla coraz większym zniechęceniem. Byli jak te chorągwie upięte na szpicach blanków, murów miejskich. Gotowi stanąć po stronie tych co wreszcie mocą i gwałtem przejmą władzę nad resztą. Ojciec Orest podszedł do kolejnego zakapturzonego franciszkanina, stojącego ledwie o krok od szubienicy i schodów prowadzących na szafot. Ten wyjął z połów habitu jakiś tobołek zawinięty w aksamitny materiał, nosił on ślady woskowej pieczęci kardynała Magnion. Ojciec Orest ujął zawiniątko i zerwał jednym ruchem skrawek materiału. Wszyscy wlepili wzrok w prostokątny, czarny, skórzany, przypominający księgę obiekt. I zaiste była to księga. Ojciec Orest uniósł ja wysoko nad głowę by każdy mógł ją zobaczyć, poczym położył ją na blacie stołu zaraz obok dłoni ojca Nérée. Ten niechętnie lecz przygarnął księgę bliżej siebie, otworzył ją i odczytał na głos tytuł - De sincera et fervida oratione at Dominum Nostrum qui hanc civitatem perditam servabit* Ojciec Orest pokiwał z uznaniem głową a później nagle wybuchł ostrym głosem - Znać próbował zbawić to miasto. Lecz Szatan widać ma swe sztuczki by nawet kardynała opleść mackami Lewiatana swego sługi plugawego. A czym one są te macki powiecie bracia i siostry w Chrystusie jako prawdzie ostali? Oto I one. - wskazał na moje dziewczęta palcem. Pluie zsunęła delikatnie rękaw sukni z prawego ramienia i bez dalszego ceremoniału, bezwstydnie obnażyła swą dziewczęca pierś, Alipsa lubieżnie wystawiła język I zaczęła krążyć nim po swych wspaniałych, pełnych ustach a Tibelle odwróciła się na pięcie i zadarła fałdy sukni do góry ukazując braciom zakonnym części swego ciała do których światło słoneczne raczej nie dochodzi a widzą je tylko szczęśliwcy, którzy wpierw płacą niemałe ku temu sumy - Tak. Oto jest grzech i jego macki w całej pełni. Napatrzcie się, ludzie pobożni na ich piersi, łona i usta skalane. Kobieta upadła jest grzechem i przyjaciółką Szatana. Lecz czy tylko one noszą w sobie grzech. Sprawdźmy to dobrzy ludzie. Ojcze Nérée obróćcie kolejne stronnice. Dominikanin nie miał wyjścia i musiał ulec prośbie niżej w hierarchii stojącego brata. Przekręcił od niechcenia jeszcze kilka stron. Prawie każda skrywała małe kawałki pergaminu, zapisane maczkiem wręcz. Nérée wyjmował je na stół i pobieżnie rzucał okiem na treść zapisków. Jego mina mówiła wiele, głównie to że nie ma już dla nich żadnej nadziei. Wtem pod same nogi straży podeszła kobieta już nie młoda o na wpół siwych włosach, zielonych, wyłupiastych oczach I aparycji jakby właśnie wyszła na świat z czeluści grobu. I nawet rozsiewała wokół siebie woń nagrobną. Orlon nie znał jej zbyt dobrze choć wiedział że również była ulicznicą, choć oczywiście nie tak elitarną jak jego dziewczęta. Wołano na nią wśród dusznych i brudnych zaułków przydomkiem, Biała Myszka. Nikt nie znał jej imienia. Była Angielką z urodzenia i przypłynęła kilkanaście lat temu do Francji wraz z bogatym kupcem a jej mężem. Ten niestety oddał żywot pod nóż w trakcie jakiejś targowej sprzeczki z żydowskimi handlarzami. Ich spalono za morderstwo a ona nie mogąc odnaleźć się wśród męskiego świata. Szybko popadła w kłopoty i długi i wylądowała na ulicy. Żeby przeżyć tym razem musiała kupczyć swymi wdziękami. Lecz nigdy widać nie trafiła na ludzkiego opiekuna bo długi czas spała pod gołym niebem a ostatnie lata ukrywała się często na cmentarzu zaraz za kościołem św Jana Chrzciciela. Biała Myszka zaproszona miłym i serdecznym gestem ojca Oresta, przebiła się przez straż i stanęła między szubienicą a stołem trybunału. - Czyżby ojczulkowie były to liściki do nas, niewiast upadłych. Jeden czy dwa adresowane nawet do mnie - wyciągnęła dłoń o brudnych, długich i pełnych żółtawych zgrubień paznokciach i wzięła pierwszy zwitek z brzegu - Cóż za dopust - zaśmiała się kokieteryjnie - akurat mój. Biała Myszko, poniedziałek wczesnym rankiem, dom księdza Brissota na świętym krzyżu, przywdziej na siebie to co ostatnio i bądź posłuszną owieczką w stadzie swego Pana. Będę szubrował po Twym ciele jak hieny cmentarne po grobowcach wśród których spędzasz swe samotne godziny. Podążaj za głosem pańskim. L.M - Lothaire de Magnion. Biała Myszka zanim ktokolwiek ja powstrzymał ukazała swą obnażoną pierś oficjum trybunału. - Nie trwożcie bracia przed piersią kobiety jak przed wężem biblijnym. Spójrzcie choć przez palce a zobaczycie i poznacie jaka pamiątka mi została po naszym drogim kardynale - I zaiste ponad prawą piersią miała wypalony herb kardynalski, zapewne rozżażonym do białości sygnetem co było bezsprzecznym dowodem bycia owieczką z pastwiska kardynała Magnion. * Błaganie, ze szczerą i żarliwą modlitwą do Naszego Pana, który uratuje to zagubione miasto.
  6. Pieśń szubieniczna Orlona. Bo czym byłaby porządna ballada łotrzykowska bez pieśni zgubienia dla głównego bohatera. Wiwaty i sprośne epitety poniosły się znów po wygłodniałym, widoku porządnej egzekucji tłumie zebranych. Tak oto umiera wielki człek, który się pracą ani porządnym prowadzeniem nigdy nie zhańbił. Któremu tak wiele talentów i sztuk możnaby przypisać. On jak król, spał na łożu, złożonym z chętnych, gorących ciał murew uciesznych i krasnych i złotych talarów którymi dziewki swe upadłe obsypywał, równie obficie co wulgaryzmami na ich lenistwo i kobiece dąsy. Jego język jak miecz, ciął skostniałe zasady i moralność ludzi wszelkich stanów. Walczył z wyzyskiem biednych. Króla miał za rzyć z uszami, szlachtę za pijawki bezduszne a kler jawił mu się jako plaga najgorsza. Jako jad, który jątrzy jedynie, najgłębsze rany społeczeństwa rynsztoku i brudu. Bogiem mu była tylko jego fantazja i polot do kłopotów i zbrodni najpodlejszych. A grzechy były jak trofea, którymi przechwalał się w dusznym dymie świec łojowych u szynkwasów, zapadłych zajazdów i karczm dla półswiatkowej elity. Jego bratem zwać się mógł banita lub alfons a nie urzędnik królewski. A czy miłował? Miłował sztukę, wino i picze niewieście, jak tylko mógł najwierniej i najgoręcej. Takim był wyklętym dzieckiem placów targowych i bram kupieckich. W najpodlejszych cieniach gzymsów burdeli, jego honor i duma ukryte. Teraz wyciągnięte na świat ten niesprawiedliwy i wielki. Na szafot przez los przewrotny sprowadzone i w zadek blady i chuderlawy boleśnie uderzone. Orlonie de Villargent, tańcz mój luby szelmo. Toć Twoje wesele szubienicy. Na nim jest panią drewniana kobieta. Rzucisz się jej ochoczo w ramiona a ona pozbawi Cię grzesznego ciała i ostawi zimnego szkieleta. Dalej do tańca, szelmy, bladzie i suki wszelkie! Na stryczku wesołe pląsy! Dalej śmierci moja miła! Do tańca aż do zdechu! Do skręcenia sobie karku!
  7. Boże szelmów … pobłogosław króla Requiem dla Świętej i Suki Wreszcie poprowadzono go na ostatnią prostą do podestu szubienicy. Na jej środku od razu rozpoznał dwie postacie. Tak różnych sobie stanem i urodzeniem, wykształceniem i obyciem lecz tak samo morderczych i okrutnych w swoich lubościach do przemocy i tortur. Z tyłu cichcem jakby cień rozłożysty i chmurny, przemykało potężne oblicze kata Piotra. Był on mężczyzną słusznej postury i wręcz nieludzko rozbudowanej muskulatury. Ręce jego jak bretnale uwieńczone krótkimi, niezdarnymi zdać by się mogło palcami. Uzmysławiały szybko tym co w nie nieopatrznie wpadli, że przychodzi na nich nieuchronny i zabójczy koniec. W zaułkach i bramach upadłych dzielnic, wiele spoczęło kalek, które pomstowały na żywot kata. Mówiło się, że na rozkaz ojczulków zakonnych, dla zabawy torturował więźniów a nierzadko i dzieci, które wolały już oddać swe czyste żywota na powrót w niebiosa niż stawać się zabawkami w rękach księży, skalanych grzechem sodomii. Kat łamał ich kołem lub gniótł członki młyńskim kamieniem. Często też używał jedynie siły swych dłoni by miażdżyć czaszki lub żebra. Śmiał się przy tym i pogwizdywał wesoło jakieś zapomniane pieśni swego przeklętego cechu. Polewał wrzątkiem nagie ciała schwytanych dziewcząt by potem zanurzyć je nagle w kadzi z lodem. Patrzył na wygięte nieludzko w agonii, spazmatyczne skurcze ich twarzy. Zbliżał na cal oczy swe przekrwione do ich oczu, zasnutych przedśmiertną mgłą. I śmiał się cały czas. Cichym triumfem i satysfakcją. Uwielbieniem przemocy ponad wszystko co materialne. Nie patrzył na ofiary jak na ludzi a jak na produkty swego zwyrodnienia i zaburzeń. Był jak lalkarz z piekła rodem a w lochach i celach ulokował swe ukochane, dające mu spełnienie i rozrywkę marionetki. Teraz na szubienicy, sprawdzał po raz ostatni stryczek i sznur. Szarpnął mocno za konopne wiązanie i z satysfakcją pokiwał głową. Poklepał jeszcze drewnianą oblubienicę i rozczulonym wręcz głosem w przerwie między pogwizdywaniem powiedział - Jeszcze tylko chwilkę kochana Agnes - mówił do dębowej belki jak do żony, której jak świat szeroki i daleki żaden kat nigdy mieć nie będzie - Nacieszysz się wraz ze mną ostatnimi podrygami tego szelmy. Weźmiesz go w swe ramiona i z lubością skręcisz kark… jeszcze chwilkę kochanie. Chichocząc jak wariat, ucałował belkę i zeskoczył na bruk, wyciągnął zza pasa siekierę, usiadł oparty o podest plecami i zaczął jeździć ostrzem po swej szczeciniastej brodzie, szalonego pijaczyny. Na froncie szubienicy ustawiono mały pulpit, który szczelnym kordonem otoczył mały tłumek młodzików zakonnych w brunatnych i białych komżach, wielu trzymało w rękach drewniane krucyfiksy, inni modlili się szepcząc ze wzrokiem wbitym w postać przemawiająca do nich z wysokości podestu. Kilku z nich rozpaliło wonne, duszące kadzidła których dym kierowali na gawiedź i stół trybunału, modląc się przy tym i żegnając pobożnie. Jeden z franciszkanów, bosy i z zarzuconym szczelnie na oblicze kapturze, przemierzał linię tłumu z plecionym z wikliny koszyczkiem na ofiary. Błogosławiąc hojnym i tym bardziej skąpym darczyńcom świętego kościoła rzymskiego, znakiem naszego zbawiciela. Gdy obszedł prawie idealne koło wokół podestu, powrócił do swych współbraci i rozdzielał po równo między każdego tą mannę zebraną od umierającego w nędzy i brudzie, ciemnego ludu, którego nawet te nędzne srebrniki od śmierci zgoła nagłej, nie wykupią. ...i jak złodziej nocą przychodzi Pan, tak oto sprawiedliwość Jego wstępuje na miejsce zguby…. Niósł się głos kazania. Za pulpitem stał ojciec Nérée, stary dominikanin. Przewodniczący trybunału, przyjaciel i stronnik kata i jego okrutnych robótek a mój osobowy sąd ostateczny i dzień gniewu w jednej osobie. Strażnicy przepchnęli mnie przez modlących się współbraci. I wtedy przez jedną krótką chwilę wzrok mój i ojca Nérée się napotkały. "I zgładź nieprawości nasze, których się dopuszczamy czynem i słowem, prosimy Cię Panie. Abyśmy z czystym sercem i umysłem mogli czekać na Twe przyjście i dostąpić chwały zbawienia w dniu Twego sądu" Amen. Rozniosło się po placu echem kłamliwych, grzesznych języków. Ojciec pobłogosławił wiernych i ruszył w moją stronę by wyminąć mnie i straż na schodkach szafotu. Gdyśmy prawie się otarli o siebie, jeszcze raz spojrzał na moje półnagie, skrwawione i posiniaczone oblicze. Lecz widać nie Chrystusa idącego na śmierć w mych oczach dojrzał a szelmę wszetecznego i wagabundę sprośnego. Bo prychnął tylko z pogardą widząc mój przepełniony nienawiścią wzrok. - Na sąd mnie wezwano ojcze, więc przybyłem byście sądzili me doczesne występki i potępili mnie przed obliczem ludu i Boga naszego - Nèrée słuchał o dziwo i dobrze bo mogłem rzec mu jeszcze to - Lecz pamiętajcie sędziowie moi. Tak mówi Pan nasz. Nie sądźcie a nie będziecie sądzeni. Bo nie znacie ani w myśli ani w piśmie godziny, kiedy Pan Wasz przyjdzie. Nèrée z lekkim zaciekawieniem i strachem spojrzał na mnie. Lecz po chwili odzyskał rezon. Prychnął jeszcze raz z pogardą i wyminął mnie bez słowa. Powoli stawiając chwiejne kroki, wszedłem na podest. Kat rzucił mi tylko zdawkowe spojrzenie i nie zadał sobie nawet trudu by przejąć mnie z rąk strażników. Nie bali się widać już Orlona de Villargent, kiedy był on osaczony i spętany. Wrzucony do gniazda nieprzychylnych orłów lub do ula, opętanych wściekłością pszczół. Nie bali się bo pomocy znikąd dla mej osoby nie było. Zabójstwo kardynała było zbrodnią, która toczyła na języki wszystkich wokół tylko jedno słowo. Śmierć. A sędziowie, złożeni w większości ze stanu duchowieństwa nie mogli podjąć innej decyzji jak wysłanie mnie w zaświaty przez pętle uwieszoną do stryczka za moimi plecami. Nie spodziewali się, że świat ich sprawiedliwości i pokoju, zaprowadzanych poprzez terror i śmierć nijak się ima do świata szelmów, morderców i upadłych frantów, których oni ludzie odziani w purpury i jedwabie, zsyłali do roli robaków, żerujących na gnilnych pokładach brudu tego miasta. Lecz zapomnieli w swej pysze i majestacie bogów, że nie kąsa ręki pana, jedynie ten pies który jest martwy. A robactwo dzielnic biedoty, pleniło się jak chwast i oset po zaułkach I ulicach. Daleka droga była ku temu by je skutecznie wyplenić. Na podest weszła kolejna osoba. Tym razem nie był to mistrz małodobry ani nikt z duchownym. Niski, gruby mężczyzna w śnieżnobiałej koszuli i narzutce karmazynowej, wspiął się przy pomocy strażnika na podest i po wyprostowaniu się zaczął gładzić swe pomięte pludry, chcąc przywrócić im dawny, schludny i czysty stan. Miał około pięćdziesiątki, długie, rzadkie i posklejane włosy barwy mokrej słomy, upiął na czarny rzemyk. Oczy miał niespokojne i rozbiegane, barwy porządnie uwarzonego piwa w jednym z królewskich browarów. Musiał już mocno niedowidzieć w dal bo mrużył oczy i czoło i długi czas skupiał wzrok na jednym punkcie. Twarz jego jak księżyc w pełni, zdradzała wiek licznymi zmarszczkami. Był mocno zaróżowiony na policzkach i oddychał ciężko, wyrzucając oddechy z głośnym świstem nierówno pracujących płuc i serca. Objął wzrokiem zebranym choć jestem pewien że widział jedynie plamy, wielokolorowej mazi, zamiast obliczy ludzi pod szafotem. Uniósł prawą dłoń, w której ściskał zwitek pergaminu, dając tym samym niemy sygnał, że chcę przemówić. W jednej chwili zapadła grobowa cisza i nawet pijackie przyśpiewki z ogonu tłumu ucichły. Ci którym nie przypadła ta zmiana klimatu do gustu, byli szybko uciszani, kuksańcami albo nienawistnym wzrokiem sąsiada. Tłum wreszcie oddał mu głos a Benoît de La Trémoille, bo tak zwał się ów człowiek przemówił w imieniu Boga, rajców i całego zebranego gminu. Jego twarz dopiero teraz nabrała spokojnych i wręcz kamienno - zimnych rysów podstarzałego urzędnika formalisty. Prawnika, którym jeno nigdy nie był bo studiów nie ukończył z powodu śmierci swego ojca, który łożył na jego młode, dostatnie życie i stopnie edukacji. Zerwał pieczęć królewską z treści wyroku i rozpoczął. - Orlonie de Villargent, synu murwy I nieznanego, plugawego zapewne ojca. Prowodyrze bluźnierstwa i zbrodni. Patronie sił i spraw nieczystych i grzesznych, którego pojawienie się w murach naszego miasta przyniosło ze sobą nic ponad strach i niepokój i jawne wystąpienie przeciw bożemu porządkowi. - skłonił się lekko w stronę stołu trybunalskiego - Rajcy, działając w majestacie i literze prawa, powołując Boga naszego jedynego na świadka jak i wszystkich tu zebranych, po milczącym, pozbawionym, skruchy pobycie w lochach Neufchatel twej przeklętej, zbrukanej grzechem najcięższym duszy. I po odmówieniu przez Ciebie ostatnich, należnych nawet najgorszym szumowinom i mendom, sakramentów świętych. Idąc za radą ojca Oresta od Ran Chrystusa, którego świątobliwe oblicze posłaliśmy do Ciebie w ostatniej posłudze a który rzekł nam po spotkaniu z Tobą takimi słowy - odchrząknął cicho i lodowatym tembrem wypowiedział słowa - Woli on być heretykiem zepsutym do kości zbielałej i potępioną duszą na wiekuiste męki pośród diabły zesłaną niźli oczyszczonym słowem bożym i pokornym niegodziwcem z losem swym i wyrokiem doczesnym pogodzonym.Tak oto rzekł ojciec Orest, któregoś z celi swej wypędził i wracać z namaszczeniem bożym, zakazał. W tłumie zebranym pod szubienicą powstał okrzyk zdziwienia i rozżalenia na takie dictum skazańca. Podniósł się krzyk. Na szubienicę a rychło heretyka i mordercę! Na co czekacie?! Powiesić gada a truchło po tym spalić a proch wiatrom na posługę oddać by choć ślad po grzechach jego nie ostał! De La Tremoille, skinął na straż z halabardami, która szczelnym kordonem otoczyła miejsce kaźni. Ci jak jeden mąż odwrócili się do tłumu i nadziakami rozdawali razy tym najbardziej krewkim pośród tłumu. Klnąc przy tym i krzycząc - Zawrzeć mordy swe parszywe i słuchać. Bo zaraz kogo z was pochwycimy i zawiesimy by sprawdzić czy aby stryczek solidnie nasmarowany. A wiecie, że Piotrowi to wszystko jedno kogo rychtuje w ramiona swej drewnianej ptaszyny Kat słysząc to wybuchł kolejnym rubasznym i przerażająco podekscytowanym śmiechem i podbiegł do rzędu gapiów. Próbował pochwycić małą, rudowłosa latorośl, którą najwyraźniej matka trzymała okrakiem na ramionach. Ta szybko zdjęła dziecko z barków i rzuciła się w tył, tuląc przerażoną niebogę. Piotr wystawił jej przed twarz ostrze siekiery i zrobił wymowny gest pozbawienia dziecka głowy, wylizując przy tym naostrzone solidnie ostrze. Tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone i znów zaległa cisza. De La Tremoille załamał z rezygnacją ręce i spojrzał z wyrzutem na stół trybunału. Nérée widać nie przejął się zbytnio, niefrasobliwością swego człowieka od brudnej roboty. Zajadał w najlepsze winogron podany na złotej paterze i popijał czerwone, włoskie wino z pękatej czary podobnej do mitycznego Graala. Również się uśmiechał jak gdyby oglądał scenę rynkowego, mieszczańskiego kabaretu trubadurów a nie scenę wyroku śmierci. Nie znajdując wsparcia w instancji wyższej, de La Tremoille sam musiał uspokoić nastroje - Mistrzu Piotrze, błagam was w imię boże. Odstąpcie od tych ludzi i wróćcie do zajęć do jakich was powołano - Kat odwrócił się na te słowa, lecz nie spojrzał na urzędnika a na oblicze Nérée. Ten dał mu widać znak aprobaty bo po chwili kat wrócił na szafot choć nadal drżał z podniecenia zmysłów, mając nadzieję na więcej niż wysłanie zaledwie jednej duszy w zaświaty tego poranka. De la Tremoille stał z zamkniętymi oczyma, jakby chciał się upewnić, że kiedy je otworzy to wszystko okaże się koszmarem a nie rzeczywistością. A może po prostu przechodził jakąś wewnętrzną walkę z samym sobą by nie rzucić pergaminem w pyszałkowate oblicza kleru za stołem i nie uwolnić z więzów Orlona, któremu po ludzku współczuł tak okrutnego końca. Jednak miał posługę, która musiał wypełnić aż do gorzkiego końca. Zaczął znów, choć dość niepewnie i drżąc na całym ciele - My, rajcy miejscy, powołani na swe stanowiska dzięki nieomylnej woli bożej, ogłaszamy co do treści wyroku - jeszcze raz wyczuł na sobie wzrok Nérée, tym razem było to spojrzenie despotyczne i zimne, tchnące grozą demona a nie ojca zakonnego - W trosce o spokój wspólnoty miejskiej i w obawie przed postępującym występkiem i grzechem śmiertelnym oraz zatruciem ludzkich sumień przez skazanego ogłaszamy Cię Orlonie de Villargent winnym zabójstwa kardynała Magnion, oraz innych grzechów których odpuszczenia nie pragnąłeś w dniu swego sądu i wymierza Ci karę śmierci przez powieszenie. Niech spotka Cię szybka i bezbolesna śmierć. Ciało Twe rozniesie w dziobach ptactwo drapieżne a pamięć Twego imienia niechaj będzie przeklęta i po wieki zapomniana. Niech Bóg litościwy, zlituje się nad Twą dusza, jeśli jeszcze ją odnajdzie. Kacie, czyńcie co nakazano.
  8. Zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej znów słodka Pluie ubiegła mnie i z dużą pewnością w głosie stwierdziła - Uratujecie swą funta kłaków nie wartą głowę monsieur Orlon - kokieteryjnie puściła mi oko i poprawiła swe czarne włosy, targane przez wzmagający się północny wiatr - Wacek był u nas wczoraj po zmroku i na trzeźwo ten konus oczywiście nie puścił pary z ust ale gdy podstawiłam mu dwa gąsiorki z winem, zaprawionym alchemicznymi ziołami Alipsy, to język rozplątał mu się ochoczo niczym węzły na pludrach młodzieńców na widok moich dorodnych mimo wieku cycków. Alipsa chwyciła mnie za ramię tak mocno aż uczułem na kości jej długie, zadbane paznokcie, którymi tak ochoczo gnębiła klienckie plecy i piersi. - Konus wyjawił Wasz plan. I muszę przyznać, że mimo waszego alfonskiego uszczerbku na godności I honorze prawego obywatela to łeb macie na karku i nie wzbraniacie się w godzinie zguby wołać o pomoc do samego nieba Orlon. A raczej do jego zesłanych we właściwym czasie orędowników. Więc dziewczęta znały już cały plan i tylko grały umartwione niewiasty na potrzeby tego kabaretu śmierci. Może i murwy i wszetecznice ale za to jak piękne i mądre a co najważniejsze moje i na mojej protekcji. - A czy poznałyście gołąbeczki kochane tego który ma mnie wybawić od wątpliwej przyjemności dyndania na szafocie? - w tej chwili jeden ze strażników złapał mnie za tak zwane łachy i pchnął naprzód. Zrobił to tak silnie i nagle, że prawie wylądowałem całym ciężarem na obliczu jakiejś rozwrzeszczanej dziewczyny w pierwszym rzędzie gminu. - Madame mi wybaczy ten zupełny brak ogłady ulicznego fagasa - skłoniłem się do ziemi, obróciłem do strażnika i nim zdążył wymierzyć mi cios pałką usunąłem się, skocznym piruetem na bok a pałka rozpędzona pewną ręką strażnika spoczęła na twarzy dziewczyny. Odgłos łamanej szczęki i wybitych zębów było słychać w promieniu kilkunastu kroków mimo nadal gwarnej i gorącej atmosfery tłumu. Dziewczyna padła bez ducha na wznak za siebie a do zamarłego w totalnym zdziwieniu strażnika doskoczyła widać matrona pechowej poszkodowanej i w szale zaczęła kopać i bić na oślep strażników a Ci zwarli się z nią w atletycznych zapasach. A ja dzięki temu zyskałem dodatkowy czas dla dziewcząt. - Ojciec Orest od Ran Chrystusa był przyjacielem i powiernikiem mego godnego podziwu i zbawienia ojczyma. Więc naturalnie i mnie objął pomocą bym także dostąpił łaski i zbawiennego w skutkach miłosierdzia naszego Boga, któremu nie jest obojętny los nawet tych całkowicie upadłych murew i alfonsów, którzy za niewinne występki jak zabójstwo kardynała który przeto wykończył mego ojczyma, teraz muszą pokutować i tańcować ze śmiercią na placu St Genevieuve. Tibelle zrobiła minę jakby nie wierzyła własnym uszom ani mojemu szelmowskiemu, wężowemu językowi. Wymieniła pojednawcze spojrzenia z kokietkami i wypaliła - Już my znamy Twego ojczulka … jak go mianowałeś Oresta od Ran Chrystusa lecz konus zna go znacznie dłużej i był kiedyś członkiem kompanii zakonnika a raczej jeszcze wtedy sodomity i włamywacza, faworyta Damasusa z Tolouse. Był jego prawicą sprawiedliwej śmierci dla spóźniających się z oddaniem tego cesarzowi półświatka co cesarskie. Czyli długów. A nosił on wtedy imię Papilona z Dunkierki choć konus określił go zgoła kwieciściej jako Papilona od świętej piczy Marii Magdaleny Więc to najprawdziwsza prawda, że ojczulek Orest był kiedyś kolegą po fachu i równym nam niegodziwcem. Powierzyłem swą głowę zatem w jak najlepsze ręce.
  9. Doskoczyłem do nich prędko a raczej na tyle rychło ile pozwalały mi skute w kostkach stopy. Tibelle przepchnęła się ku mnie jako pierwsza po drodze bez pardonu kopiąc, klnąc jak szewc i rozdając kuksańce i razy, kościstym łokciem. Gdy jakiś ponury drap, postury słusznego niedźwiedzia ale niestety dla niego gołębiego rozumu, zastąpił jej drogę i starał się schwycić ją w pasie, Czarnulka po prostu rozbroiła jego dotąd niezachwianą potęgę męskości, solidnym i nad wyraz celnym kopnięciem w krocze. Padł przed nią na kolana jak przed obliczem najświętszej Marii Panny i zzieleniałym, spoconym licem zwrócił swe daremne żale ku niebu. Tibelle obrzuciła go jeszcze na odchodne, godnym politowania wzrokiem, dzieliły nas ledwie dwa kroki i już była w moich ramionach. Ucałowałem jej usta, które ochoczo mi podała. Za nią jak cienie przybyły Alipsa i Pluie. Wszystkie były zasapane, spocone i rozgorączkowane. Dodatkowo Tibelle miała włosy i makijaż w totalnej rozsypce. Uścisnąłem serdecznie pozostałe młódki i z żalem spojrzałem na zapłakane twarze Strażnicy już zdążyli obezwładnić jakiś starych, podagrycznych, bezdomnych nędzarzy i zbliżali się na powrót do mnie nadal dzierżąc nadziaki w dłoniach. - Nie mam dla Was zbyt wiele czasu dziewczęta. Bom strasznie jak widać zajęty, walką o godne odejście z tego padołu łez, pełnego zawistnych, ciemnych i rozsierdzonych jegomościów i niewiast, których to nasi drodzy włodarze sprosili by mnie zachęcali do żywszego marszu ku naszej drogiej cioteczce Agnes, która szczerzy się do mnie ze szczytu szafotu, pełnym satysfakcji i drzazg uśmiechem Wszystkie trzy wybuchły śmiechem a Pluie rzuciła nawet w duchu sarkazmu szelmowskiego rynsztoka. - Zaiste monsieur Orlon - jej dziewczęce rysy drgnęły ironicznym uśmieszkiem, małej diablicy - Cóż za dostojna procesja. Królów spod herbu marchwii i brukwii, książąt szlachetnie zbrukanych gównem i pomyjami no i dam dworu co mogą swymi mordami szpetnymi straszyć psy i koty po zaszczanych zaułkach Gayet. Doborową kompanię sobie dobraliście nie ma co a Wy w niej jak ten klejnot cesarski bez skazy acz z gołą, obitą rzycią i niedługo karkiem skręconym pętlą wisielczą. Z pełnym podziwem, przyjąłem jej słowa. Bo przecież nikt inny jak ja sam uczyłem te słodkie, kuszące wargi, wymawiać tak dalece wulgarne słowa. - Ach moje słodkie acz zbrukane grzechem cudzołóstwa ptaszyny. - Na swój sposób każdą z nich kochałem a Tibelle nawet tak jak powinno się kochać swą połowicę. - Jakże cudna byłaby śmierć gdyby te drewniane, zimne i twarde ramiona Agnes zamienić na Wasze pulchne, krągłe i soczyste usta, piersi, biodra i łona. Napisać, będąc w potrzasku gorących i chętnych ciał, ostatnią balladę o słodkich nektarach waszych źródeł miłości. Błądzić palcami po fałdkach młodzieńczej skóry i słuchać westchnień romantycznych uniesień wieńczących nocne, łóżkowe harce. Dziewczęta. Gdyby nie los mój franta i szelmy, to zamiast na szubienicę, zmierzałbym teraz z Wami do naszego upadłego od grzechu, kamienicznego ustronia. Dalibóg, wziąłbym każdą, radośnie na ręce. Lecz jak widać dziś ręce oddałem kajdanom sprawiedliwości, ślepej Temidy a szyję i żywot oddam katowi i grupce gawronów co już czują na językach smak mego truchła.
  10. Dotąd unikałem skutecznie spotkania z tą chwilą, która właśnie miała dotknąć mój żywot w całej swej okrutnej pełni. Unikałem stryczka i wyroku śmierci po trzykroć. Dwa razy zamieniono mi go na banicję a raz mój kochany kompan złodziejskich eskapad i mistrz manipulacyjnych gierek i oszust pierwszej wody - Wacek z Brugii. Ze skarlałą dostojnością swej aparycji i wdzięku, na który jak zapewniał mnie w trakcie wielu niekończących się wręcz nocnych pogaduszek w upadłych karczmach i zajazdach, połakomiła się nawet sama królowa Maria Luksemburska. Uwolnił mnie tylko sobie znanym sposobem, choć podejrzewam, że nie obyło się bez użycia zatrutego wina dla straży a dla bardziej opornych, pozostawał sztylet wbity w samo serce. Więc ja Orlon de Villargent - szelma, łotr, złodziej, alfons i morderca. Ach i oczywiście niezwykle dostojny, czarujący i przystojny poeta, upadłych ideałów. Piewca tych którzy głosu nie dostąpią i którym godność człowiecza jest odbierana, idę w twe objęcia, o droga śmierci! Przed obliczem drewnianej kochanki już się nie trwożąc i nie lamentując na francowaty los fortuny dziecięcia ulicy. Taki mój los i uroda widać bym oddał swe gardło pod konopną linę, czekającej w ciszy placu, dostojnej szubienicy. Więc szedłem ku niej. Lecz nie w słodkiej samotności i ciszy pokutnych, spóźnionych interwencją sumienia myśli. Na placu St Genevieuve było gwarno, duszno i śmierdząco od wyziewów rzeki Loivre, wszechobecnego łajna i truchła, zdechłych zwierząt i oczywiście cegiełkę od siebie dokładały tłumy mieszkańców. Odarci lub opatuleni, Bezzębni lub o zębach tak czarnych jak węgle w kominkach, młodzi a już zepsuci, brudem i chorobą jątrzącą ich oblicza lub starzy i gnijący od grzechu swych pozbawionych sensu żywotów. Wszyscy oni jak dzikie bestie a nie ludzie. Opętani żądzą mordu i w transie pobudzonych swych członków i oczu. Fale ich postaci jak morze wzburzone zimowym sztormem. Burzyło się groźnym rykiem, nawoływaniem i obelgami. Sędziowie trybunału, spełnili aż nazbyt dobrze swą powinność i zadbali o to by śmierć moja była przednią rozrywką dla wszystkich, którzy jej pragną z całej dobroci swych plebejskich serc jak i dla tych którym będzie ona przestrogą by powrócili na ścieżkę światłości i społecznego ładu i porzucili swe uczynki i frantowskie profesje. A jeśli tego nie uczynią i nie opamiętają się w porę. Wtedy to Bóg pod postacią sędziów, znajdzie im dogodne miejsca na miejskich szubienicach a ogień piekielny poczęty z ich grzechów będzie palił ich duszę aż po dzień sądu ostatecznego. Szedłem bardzo powoli, kajdany spięte na krótkich łańcuchach u stóp i rąk krępowały mnie skutecznie. Bosy i w rozciągniętej koszulinie, która bardziej przypominała brudną ścierę od butelek, która zaprzyjaźniona z moją kompanią Brunhilda, zwykła ganiać po sali i rozdawać nią razy przy okazji dodając kopniaki co bardziej pijanym i przysypiającym u stolików klientom. Szedłem w asyście straży. Dwóch niezbyt rosłych gołowąsów, których złamałbym jak liche deseczki, urosło dziś do rangi oficerów i konwojentów skazańca. Zdawać się mogło, że byli bardziej przerażeni reakcjami tłumu wokół niż ja sam. A mieli jedno i do tego jasne zadanie. Doprowadzić mnie na szafot w jednym, względnie nienaruszonym kawałku. A później to niech się dzieje wola nieba. Po odczytaniu wyroku, równie dobrze można by wrzucić mnie w tłum a on zająłby się ochoczo jego egzekucją a zarazem mojej osoby. Młodzieńcy robili co w ich mocy bym w miarę bezpiecznie przebył mą ostatnią ziemską podróż. Odpychali nawałę tłumu halabardami, rękoma odzianymi w lekkie rękawy zbroi a jeśli to nie skutkowało to nadziakami serwowali ukłucia gdzie tylko trafił dziób broni. Ludzie cofali się wtedy jak przed Mojżeszem, pomstując na matki, babki i ojców strażników, trzymając się za świeże rany na dłoniach, twarzy czy brzuchu. Kilka razy i wśród tłumu, błysnęło ostrze noża jakiegoś samozwańczego bohatera lub bohaterki, którzy chcieli przeprowadzić egzekucję bez tego zbędnego i bądź co bądź żałosnego theatrum. Tych wyciągano z tłumu i bito pałkami po żywotach i głowie tak długo aż wypuszczali broń chcąc chronić swe nędzne oblicza przed solidną siłą twardego drewna. Darli się wniebogłosy a krew tryskała na boki, powodując jedynie jeszcze większy napływ wściekłej gawiedzi. Szczęśliwcy gdy tracili przytomność byli na powrót wrzucani w tłum a ten chwytał ich niewładne ciała z pieśnią zemsty na ustach. Ci którzy jakoś wytrzymali, turlali się w rynsztoku bruku, podtrzymując sącząca się z ran krew lub patrząc martwo na obite, połamane kikuty rąk i dłoni. Wreszcie będąc już w połowie drogi do szafotu, bezwiednie podniosłem głowę i wzrok który dotąd tępo wbijałem w swe stopy. Spojrzałem na tłum i szybko wyłapałem w nim znajome, przyjazne mi oblicza. Były to trzy moje dziewczęta, które walczyły z przewagą tłumu by móc przedostać się jak najbliżej mnie. Roniły szczere łzy i zanosiły się piskami i żałosnym szlochem umartwionych duszyczek na widok swego chlebodawcy w kajdanach przeklętej sprawiedliwości. Wykorzystując sytuację, że akurat moi strażnicy obijali jakiś dwóch parszywców po drugiej stronie ulicy, doskoczyłem do moich owieczek. Przyszły pożegnać mnie moje najwierniejsze z wiernych. Były to Mignonne Pluie - drobna brunetka o najcudowniejszych zielonych oczętach we Francji, najmłodsza z całej trójki, pracującą dla mnie od czterech lat. Nie bała się nigdy wykonywania usług swej najstarszej na świecie profesji ani dla agresywnych, podpitych szelmów ani tym bardziej świątobliwych acz obleśnych, podstarzałych dziadyg w habitach. Jej dziecięca prawie twarz zawsze łagodziła obyczaje w moim domu uciech a rozpalała uczucia do jej bardzo ponętnych kształtów i sprawnego nie tylko w sprośnym słownictwie języka. Chwile upojne w jej towarzystwie zawsze zostawiały po sobie solidny utarg a i ona często dostawała ode mnie dodatkowe pieniądze na suknie czy kosmetyki by zrobić się na prawdziwe bóstwo i ściągać jeszcze możniejszą klientele pod opiekę swych ust i piersi. Druga z dziewcząt Alipsa Ronce - blondynka, lekko przy kości o spojrzeniu tak dalece lubieżnym i zepsutym, że choćby ja porządnie oporządzić i sprawić jej najbogatsze ubiory i podać ją za księżniczkę to każdy o wprawnym oku wiedziałby wprzód że ma przed sobą nie potulną i dziewiczą w swej krasności księżniczkę a murwę wszeteczną i upadłą. Alipsa nosiła nie bez powodu swój przydomek. Specjalizowała się w zabawach dla wybranych gości, którzy płacili ku czasami mojemu największemu zdziwieniu całkiem niemało by móc pobyć z nią choć te jedną niezapomnianą noc. Co działo się za zamkniętymi drzwiami jej sutereny znałem tylko z opowieści. Podobno klienci lubili gdy wiązała ich ciała, znęcała się ochoczo i wyuzdanie nawet nad najbardziej delikatnymi częściami męskiego ciała, raniła ich i spijała krew prosto z ciał, stąpała nago po ich rozciągniętych ciałach i twarzy. Podduszała, znęcając się nad ich miękkimi kusiami, wyśmiewając i żartując z ich impotenckiej niemocy. Słuchając tych opowieści, zawsze bałem się że za takie zabawy gdyby się kto o nich szerzej dowiedział. Ja jako jej alfons wyląduje w wieży albo lochu na długie miesiące i jeszcze będę musiał sowicie i pokutnie wynagrodzić księży lub braciszków z miejscowych zakonów, klnąc się że po raz wtóry tak zepsutej wiedźmy pod dach nie przyjmę. A Alipsa pewnie zastąpiłaby mnie pewnego dnia na stryczku ku uciesze gminu I Boga. No i wreszcie trzecia niepokalana niewiasta domu uciech Orlona de Villargent. Tibelle Noirette - jedna z moich faworytek. Już w dość zaawansowanym wieku, dwudziestu ośmiu lat jak na wykonywany zawód ulicznicy. Czarnulkę przygarnąłem od jednego z urzędników miejskich, który popadł u mnie w kościane i karciane długi. Jego jedyna córeczka zamiast do stanu zakonnego trafiła do renomowanego burdelu. I nad wyraz podobał jej się taki nieoczekiwany obrót spraw. Była dziewczyną na zamówienie pod adres klienta. Zawsze ja osobiście lub ktoś z moich ludzi zawoziliśmy ją na miejsce i czekaliśmy w jakimś ciemnym ustroniu by nie tylko jej cudne, kobiece wdzięki zaczęły działać na naszą korzyść ale również jej niezrównany intelekt połączony z sadystycznym upodobaniem do ściągania długów i wyrównywania rachunków. Niejeden nasz klient poczuł jej gniew na sobie. Wielu straciło cały dorobek życia swojego i całej rodziny a kilku także życie.
  11. Albo zakonnik był ślepy i głuchy na ostatnie wydarzenia w mieście albo trybunał, ściągnął go gdzieś z Reims lub Sedan, gdzie nic nie wiedziano o ostatnim głośnym zabójstwie kardynała Magnion. A kto tego dokonał, każdy tu od więźniów zamku, przez przekupki i kowali na jarmarku, po strażników miejskich, wiedział to doskonałe. Bo przecież jest sytuacją co najmniej niecodzienną i na dodatek przerażająco groteskową, że szanowany kardynał został znaleziony martwy, wieczorem dnia 23 kwietnia, na brudnym bruku dzielnicy Gayet. A trzeba wiedzieć o tym, że żaden świątobliwy mąż nie mógłby nawet w najgorszym upadku moralnym i psychicznym, myśleć choćby o tym by powziąść swe kroki do tej dzielnicy. Chyba jedynie po to by wydać temu miejscu osobistą krucjatę i w imię walki z upadkiem ideałów, zwalczać obecny tam od wieków nierząd, złodziejstwo, inflamię, partactwo i sutenerstwo. Kto wie, może i kardynał poległ chwalebnie pośród tego gnijącego wszędzie wokół występku. Dość powiedzieć, że ktoś mu dopomógł w tym by ujrzał z pewnością szybciej niż sam zamierzał, chwałę naszego Ojca, który jest w niebie. A sztylet z prostą, czarną rękojeścią z pewnością umożliwił i ułatwił bardzo to spotkanie. Wystawał on z piersi księdza na wysokości serca. Nie to jednak wydawało się w całej sytuacji najgorsze. Kardynał Magnion, oprócz życia i rozumu, zgubił jeszcze gdzieś po drodze całe swe odzienie i nagi jak go Pan Bóg stworzył, wypadł na bruk z okna pobliskiej upadłej i zatęchłej kamieniczki. Lecz i jeszcze nie to było najgorsze. Okno na piętrze tego budynku było oknem na świat, ten brudny, dziki i żądny krwi świat grzechu i śmierci. Zatrzaśnięta teraz na głucho okiennica, zasłonięta czerwoną płachta materiału, chroniła prywatność, klientów tego przybytku. Pokoje na piętrze były wynajmowanymi suterenami, dla najbogatszych klientów. A czym tam handlowano w ścisłej tajemnicy i zmowie, wiadomej tylko wybranym? Gładkością, młodością i miękkością wdzięków tutejszych dziewcząt oczywiście. Kamienica i jej odarte ściany i front skrywały burdel, lecz nie taką pierwszą, lepszą mordownię dla zubożałych cieśli, bednarzy czy paskudnych, zakompleksionych żaków co na widok fikuśnych technik miłosnych, francowatych matron o cyckach sięgających pasa i gębach bezzębnych, poznaczonych bliznami po ospie, uciekali z portkami u kostek i wiszącymi kusiami w rękach zaklinając się po drodze, że od teraz już tylko miłość uprawiać będą z potrzeby serca a nie zasobności sakiew. Ta kamienica była domem uciech dla możnych urzędników i rycerzy, królów podziemia i książąt występku. Kardynałów w purpurze i zakonników w czarnych i białych habitach. Co bogatszych mistrzów cechów i uczniów przykościelnych kolegiów. Chuć była tu panią, która potęgowała najróżniejsze zachcianki i fantazję. A ograniczeniem była jedynie pojemność sakiew. Co prawda nie można było trwale okaleczać dziewcząt - choć niektóre z nich nosiły na bladych rzyciach, wypalone znaki herbowe rodów co niektórych klientów - ani ich zabijać lecz wszystko ponad to było dozwolone a nawet mile widziane bo jak przecież wiadomo nasz klient nasz pan. A zadowolony i zaspokojony klient to wyższy utarg i życie w dostatku. A kto żył w największym dostatku i szczęściu. Oczywiście właściciel. A gdzie był teraz… Lochy w Neufchatel - uśmiechnąłem się do zakonnika a on próbował też zrobić to samo względem mnie - Są miejscem, które słyszy wiele próśb, błagań czy modlitw. Lecz Boga próżno tu szukać ojcze. Lecz nawet gdyby jego łaska sięgała też tutaj to prędzej sam by mnie zabił niżbym miał wyjawić litanię mych grzechów na Twe ucho ojcze. Jeśli Was do mnie posłano a Wy zgodziliście się mi udzielić łaski odkupienia winy i chcecie mnie rozgrzeszyć w dniu mego rozbratu ze światem. Znaczy to tyle, że nie wiecie komu i co odpuścicie. Dla takich jak ja, stryczek jest nie karą a wybawieniem a prawdziwa kara czeka na mnie w piekle za to co uczyniłem i co zaprowadziło mnie do Neuchatel a za kilka godzin na szafot St Genevieuve. Taki czyn nie podlega pokucie ojcze. Spowiedź jest tu zbyteczna. Zakonnik długo i świdrująco przeszywał mnie wzrokiem wreszcie spokojnie odrzekł - Zabiliście kardynała - jego lekko kobiecy ton przybrał zimną, niepokojąco pozbawioną uczuć barwę - Lecz wiemy dobrze obaj, że nie był on bez winy, a każde grzeszne postępowanie gdzie wina jest bezsprzeczna musi sprowadzić na ciało i duszę karę naszego Pana. Kardynał Magnion był wilkiem co ubrał na potrzeby gminu i współbraci owczą, niewinną skórę. Lecz Boga i przeznaczenia nie zdołał oszukać. Pan widział jego zepsucie i grzech cudzołóstwa w sercu I jego sztylet go dosięgnął. Niechaj spoczywa w pokoju a Bóg jeśli zechce przebaczy mu w dniu sądu. Po tych słowach, czułem że krew napływa mi szeroką falą do wszystkich żył i naczyń. Wzrok wyostrzył się, oddech skrócił a bicie serca odbijało się echem aż w krtani. Ledwo i bardzo powoli ale stanąłem na nogach, jeszcze mocno niepewnych i ścierpniętych, nie spuszczałem jednak wzroku z tego osobliwego i tajemniczego gościa. - Nie patrzcie na mnie synu jak niewierny Tomasz w oblicze zmartwychwstałego Zbawiciela - i on dźwignął się z kolan lecz dużo szybciej i sprawniej ode mnie - Nie twierdzę, że prawy z was człowiek bo jednak nie da się ukryć że lista waszego występku jest tak długa, że można by wybrukować nimi drogę z Paryża do Rzymu i z powrotem. Lecz nie jesteście też bezmyślnym i ciemnym frantem, koczującym w ciemnym zaułku jak szczur na sakwy, życie czy godność przechodniów i przypadkowych ofiar. Sami się szkoliliście na duchownego w moim zakonie a ojciec Wasz dbał o to by niczego Wam nie brakło i mimo innego nazwiska dbał o Was jak o swego prawdziwego syna. Kardynał Lefort był człowiekiem wielkiego formatu i prawdziwie katolickiego serca Wzmianka o ojczymie była już kroplą która przepełniła czarę i wywołała całkowity mętlik w moim i tak przepełnionym umyśle. - Któż Wy!? Bo widać znacie mnie lepiej niż ktokolwiek! Skąd znacie historię o mnie i ojcu Lefort!? To tajemnica o której wiedziało ledwie kilka osób i nikt oprócz mnie samego nie stąpa już po ziemi by się nią dzielić z postronnymi. - cofałem się ostrożnie pod ścianę, słysząc tylko ciche piski szczurów i jakieś niezrozumiałe bełkoty z sąsiedniej celi - Duchem świętym jesteście czy czartem przeklętym z piekła co dybie na mą funta kłaków nie wartą duszę górnolotnego alfonsa i sprawnego włamywacza?! Zakończyłem zdanie soczystym przekleństwem i akurat wtedy moje dłonie wyczuły chłód kamiennej ściany pod palcami. Przywarłem do niej jak do ostatniej opoki i czekałem na postać zakonnika, która przechadzała się znów w mroku celi. - Nie bój się mnie Orlon - jego głos był znów pełen ciepła i ojcowskiego uczucia - Nie zstąpiłem tu z nieba ani nie wyległem z odmętów piekieł. Na nic mi Twa upadła dusza bo nie mam władzy by rozporządzać jej zbawieniem. Znałem Twego ojczyma i był mi on dozgonnym przyjacielem i druhem. Bardzo przeżyłem jego śmierć w pożarze opactwa i nigdy już nie powróciłem tam by nie rozpamiętywać chwil radosnych i rozmów o wierze, życiu i sensie istnienia. To właśnie w trakcie takiej rozmowy, Twój ojczym wspomniał o Tobie, że jesteś jego przybranym acz ukochanym synem i jedynym potomkiem. Uratował Cię z ulicy. Twoja nieznana nikomu matka, choć czy tak można określać te upadłe ladacznice z dzielnic Houron czy Gayet, które nowonarodzone dzieci porzucają przy śmietniskach głównych ulic, topią w rzece albo zrzucają z mostu czy podżynają gardła płaczącym niemiłosiernie w noc, niebogom, porzuciła Cię obok progu kościoła św Pawła i tylko to Cię uratowało. Po mszy kardynał znalazł tobołek z Tobą w środku i zaniósł do mojego klasztoru, tam starano wychować Cię na człowieka statecznego i uczonego. Lecz Ty wolałeś życie wygnańca i szczenięcia ulicy. Choć nauka filozofii i kaligrafii nie poszła na marne, starasz się wydać swoje wiersze w pomniejszych oficynach, lecz ze względu na kryminalny żywot, odprawiają Cię z kwitkiem. Szkoda wielka, bo sam chętnie czytałbym o młóceniu bezbożnym młódek w perfumowanych piernatach, bogatych burdeli czy przestępczych opowieściach, kończących się najczęściej w ciemni lochów lub w ramionach drewnianych oblubienic co w tańcu ze śmiercią ostawiają jeno szkielet biały, stukoczący kośćmi na wietrze. Widzisz. Ty byłeś uczonym a stałeś się frantem a ja byłem frantem co odkupił winy i stał się uczonym. Podszedł do mnie i położył rękę na ramieniu w braterskim geście. - Jeśli Ci mój drogi przyjacielu Bóg nasz litościwy pomóc nie zdoła to może Bóg szelmów, frantów i murew upadłych, będzie bardziej skory ku temu - roześmiał się i dokończył - Może i on mnie przysłał bym nie Twą duszę a głowę uratował. A uwierz mi to jestem w stanie zrobić. Unikniesz stryczka po raz kolejny. Gdybyś tylko na wdzięki innych oblubienic niż te drewniane był tak oporny to mógłbym Cię zwać prawie świętym. Wziął mnie w ramiona i mocno uścisnął. A ja poczułem pustkę. Nie wiem już nic. Choć nie. Chcę uratować swą nędzną głowę ponad wszystko.
  12. Wiecie doskonale, że uwielbiam powroty literackie w świat średniowiecznej Francji i środowiska jej upadłych, szelmowatych, złodziejskich i morderczych szczeniąt. Jednak dziś nie wiersz jakich już kilka napisałem w tej tematyce i nie o losie Villona o którego żywocie wszetecznie zepsutym jeszcze pewnie jakieś wiersze się pojawią. I dziś nie o Paryżu XV-wiecznym. Moja nowa ballada łotrzykowska w duchu tego wszystkiego co w opisie po troszę... Jest to opowieść zupełnie inna od tego do czego zdążyłem Was przyzwyczaić. Zachęcam do czytania. Sędziowie trybunału w pokaźnych, białych i mocno kręconych perukach, po kolei opuszczali ławę, kierując się do wyjścia za którego progiem Temida jest tak samo ślepa jak u podnóża wokandy. Woźny, zamknął za ich postaciami marsowymi ciężkie, dębowe drzwi i omiótł słabym jak na starcze lata przystało ale i nienawistnym wzrokiem opustoszałą już do cna salę. Gdyby to jego sumienie kata wydawało wyroki to każdy pomniejszy wagabunda czy opryszek, dyndałby za długowłosy, złodziejski łeb na zacnym froncie miejskiej szubienicy. Lub skracany byłby o cale jakże niezbędnej do życia głowy, przez ostrą i wyuzdaną kochankę Gilotynę. Ja wtenczas czekałem pod gmachem sądu. Przeguby miałem związane mocnym powrozem, tak by dłonie były wygięte za plecami do wewnątrz, powodując sinienie skóry i niewysłowiony ból stawów. Muszę jednak oddać strażnikom, którzy mnie i teraz pilnowali ciasną sforą, że nie stosowali wobec mnie żadnej przemocy fizycznej, oczywiście poza ukradkowymi popchnięciami, podstawianiem nóg obutych w oficerki czy pluciem mi w twarz i wrzeszczeniem gdy nie słuchałem ich tępych i monotonnych poleceń czy rozkazów. Ale takie przelotne niedogodności, przestępczego fachu można by uznać za fraszkę. Cóż mieliby powiedzieć moi nieodżałowani kompani, których podgniłe, cuchnące z daleka zezwłoki śmiały się do przechodniów u południowego wylotu z placu Lenoncourt, do pięknej, zabytkowej ulicy św Pawła. Ci, którzy za wolne, awanturnicze życie wyrzutków i szczeniąt ulicznic, zapłacili ceny najwyższe. Oni spędzali czas oczekiwania na wyrok w podziemiach zamku Neufchatel lub co gorsza jego wyniosłej, ceglanej, romańskiej baszcie. O murach tak grubych jak cielsko smoka czy wieloryba. Na zewnątrz już, baszta wionęła grozą dojmującą i ściskającą za serce i krtań. Jej cicha, lodowato, ascetyczna władczość, skrywała we wnętrznościach, dziewięć kręgów piekła w jednej kondygnacji lochów. Zatopionych w połowie. O pozbawionych nawet iskierek światła celach. Pełnych szczurów, karaluchów, tyfusu i ciał grzeszników pokutujących we własnej krwi i fekaliach. Rozrzuconych gdzie popadnie po kamiennej podłodze z rzadka zasłanej, cuchnącą, czarną i mokrą ściółką. Tak leżeli na granicy zgonu. Odczepieni od korowodu, tańczącej radośnie i w uniesieniu śmierci. Krzyk i płacz, były tu stale, nieodzowną melodią. Krzyczeli najwięcej Ci, których dotknął obłęd. Oni stracili swoje człowieczeństwo. Nie jedli i nie pili, nawet tych ogryzków chleba i pomyj które urastały tu do rangi stołu pańskiego. Całe dnie i noce krzątali się w pokracznych pozach zwierzęcych po celach. Charcząc i wyjąc. Zdzierali paznokcie o ostre występki ścian. Bili o nie głową do czasu aż, zbroczeni do samych stóp posoką, opierali się skuleni w kątach majacząc coś w mieszance łaciny i francuskiego. Rzucali się na kraty, chcąc dostać w swe pokryte pęcherzami i krwawymi wybroczynami, silne dłonie, gardła przerażonych ich zwierzęcym bestialstwem strażników. Innym razem siadali naprzeciw krat i bujając się w przód i w tył w pobudzonym upojeniu. Nieludzkimi szeptami rozmawiali z Diabłem. A ten podsuwał im na pokryte liszajem, pogryzione języki słowa tak bluźniercze i psychopatyczne, że nawet Bóg odwracał od nich wtedy swe miłosierne oblicze. Oni umierali w nagrodę jako pierwsi. Najczęściej z powodu zarazy lub głodu. Palono ich ciała, do bliźnich niepodobne, na bocznym dziedzińcu. Nie widziałem tam nigdy księdza ani franciszkanina. Umierali bez ostatniego namaszczenia, kończąc wędrówkę po ziemskim piekle a zaczynając po jego zaświatach. Płaczem za to zanosili się Ci, którzy jeszcze nie nacieszyli oczu i zmysłów wspaniałościami świata na zewnątrz. Młodzi kuglarze, pomniejsi złodzieje, domokrążcy, fałszywi księża, uzdrowiciele, oskarżeni o czary alchemicy, czy chłopcy na posyłki pracujący w zaściankowych, tanich burdelach. Oni wszyscy wiedzieli, że droga prowadząca z baszty Neufchatel rozwidla się jeden tylko raz. Na kierunki, miejskie katakumby w Orves - gdzie ich ciała porzucone przez grabarzy w podziemiach, nigdy nie zaznałyby ukojenia. I kierunek plac St. Genevieuve. Plac zabaw z życiem i śmiercią w cieniu przeznaczenia każdego szanującego się opryszka, szubienicy miejskiej, którą nazywamy pieszczotliwie Cioteczką Agnes. Na cóż więc gnić w wąskich wyłomach skały pod czujnym okiem czaszek innych pechowców i popiskujących w czerni, dusznych, morowych korytarzy, szczurów wielkich jak koty a żarłocznych jak szarańcza. Skoro można ramię w ramię z kompanami od szklanki i fachu, dyndać ponad tłumem wiwatującym i złorzeczącym zarazem. Podziwiać w ostatnich minutach ziemskiego istnienia te morze gminu, ciągnącego z uliczek, zaułków i kamienic. Ten korowód kolorowy, pokraczny, ludzi wszelkiego stanu i cechu. Podagrycznych starców o zgarbionych plecach, staruch obrzydliwych i szpetnych jak katedralne gargulce, ciskających przekleństwami na lewo i prawo równie celnie co zgniłą cebulą i brukwią w nasze zakapiorskie twarze i żywoty. Tak tak … gladiatorzy połświadka idą na śmierć i są właściwie docenieni i pozdrawiani. Któż idąc w pochodzie czy jadąc krzywą kolasą nie był obrzucony kałem czy oblany moczem, cuchnącym gorzej niż wyziewy bagniste pobliskiej Loivre, któż nie został uderzany pięściami, kopany a nawet gryziony przez tłum. Bity lagami i pałkami, czasem aż kości trzeszczały jak suche kikuty gałęzi w borze ogarniętym srogim mrozem. Nieraz ku uciesze tłumu strażnicy, zdzierali łachy z nieszczęśliwca i gonili go nago aż w objęcia kata Pierre'a, który jednym sprawnym ciosem obucha pozbawiał skazanego przytomności. Miejscy oficiele patrzyli na to theatrum z obrzydzeniem a ojciec wyznaczony do rozgrzeszenia opryszków, nie nadążał czynić znaku krzyża I odmawiania w kółko confiteora za duszę wszystkich tu zebranych. I mnie odebrała spod gmachu sądu, kolasa uczepiona do dwóch starych już, ślepawych i wychudzonych klaczy o łaciatym umaszczeniu. Woźnica bezsprzecznie był w trok pijany, więc jego zachowanie, błazeńskie było całkowicie zrozumiałe co nie znaczy, że miłe mojej osobie. Ten szczerniały na obliczu od brudu kocmołuch, śmierdzący z daleka zleżałym potem, zgnilizną i trupim jadem, który mył się pewnie ostatnio na świętego Jana a warto wspomnieć, że nie dalej jak tydzień temu przebrzmiały echa dzwonów katedry i piszczałek organów na Święto Zwiastowania. Pochylił się nade mną i sprzedając mi solidnie wymierzony policzek ogłosił jakby z dumą do strażników lokujących swoje, rozpasane cielska obok niego na ławeczcę. - Piękny zaiste okaz zawiśnie - obszedł mnie dookoła. Czułem prawie jego oddech smrodliwy na karku i o zgrozo zdało mi się uczuciem wręcz namacalnym, że język jego musnął płatek mojego, lewego ucha a dłoń tego sodomity spoczęła na moim pośladku - Nasza słodka Agnes zawsze bierze w objęcia tych najsmuklejszych i rumianych jeszcze młodzieńców. Ach szkoda! Taka szkoda! Oni jeszcze w sypialni winni harcować jak króliczki mięciutkie i delikatne a nie na posługę wiatrów i śmierci oddani, gniją później biedacy na stryczkach placu St Genevieuve. Wyszedł znów przede mnie i dostał to na co zasłużył. Splunąłem mu w twarz, przez wybite dawno temu przednie zęby. Gęsta flegma osiadła idealnie na jego mętnych, brązowych i tępych oczach. Zaklął siarczyście i zanim wytarł się brudnym rękawem płaszcza, odrzekłem mu z dumą lecz i wisielczym humorem. - Miarkuj swe słowa dostojna flejo, spod suki francowatej wypadła. Sodomicka glisto, fajfusie sparciały. Bo mówisz do króla podziemi tego miasta. Żaka uczonego, piękna zbrodni i występku wszelkiego. Zabójcy bogatych i obrońcy niewinnych lecz nieczystych zarazem owieczek spod fontann i zaułków najpodlejszych dzielnic. Poety i komika, którego jednak zaszczytem druk nie obejmie. Strzeż się mojego języka, który równie ostry co noże, którymi zadawałem śmierć dostojnikom kleru i miasta. Ty ani w ars amandi niewładnym jesteś impotentem a do zacnej ars moriendi brak Ci serca i ducha twardego i klepek wystarczająco wielu by ją pojąć, pod tym kretyńskim obliczem. Na tych słowach moja dobra passa i karta się skończyła. Woźnica odzyskał rezon i wymierzył mi cios w szczękę tak silny, że natychmiast odpłynąłem w odmęty błogiej nieświadomości a dwaj ostatni strażnicy. Wtrącili me bezwładne ciało do klatki z tyłu wozu i poklepując woźnicę po bratersku po plecach, gratulowali mu skutecznego uciszenia poety. Tak właśnie ideał sięga bruku w tym mieście gorszym od biblijnej Sodomy.
  13. Jest takie powiedzenie jakoby w jakiejś zapadłej dziurze. Zatęchłej i brudnej jak myśli moich kochanych klientów na widok dziewiczych, zaokrąglonych w biodrach i piersiach podlotków dziewczęcych z mojej najlepszej sutereny, robactwo miałoby żreć Cię człowiecze żywcem. Niby nie dziwić to może w mieście tak zepsutym jak to. Gdzie wszelka zaraza i mór lecą z prądem wiatru, wody i krwi po ulicznym rynsztoku. Gdzie tyfus, dżuma i trąd stają w szranki, kto w danym roku wywoła większą hekatombę zarazy i poślę więcej dusz i duszyczek do wszelkich świętych lub diabłów. Nie dziwi to nikogo i w lochach Neufchatel. Tu wszy, pchły i szczury ucztują na spoconych i odartych ciałach skazańców. Nie inaczej było i ze mną. Obudził mnie dreszcz łaskotek w okolicach twarzy i podkulonych pod głowę rąk. Zerwałem się w cichym okrzykiem i zacząłem machać rękoma. Najwidoczniej ta reakcja i dość żywa jakby nie było postawa nie spodobała się moim futrzanym sąsiadom z celi, którzy oddalili się szybko w mrok narożników ścian z głośnym, piszczącym sprzeciwem. Zakląłem pod nosem i dopiero teraz uczułem jak bardzo mocno boli mnie głowa a myśl o pragnieniu i strawie jest jedyną, którą przyjmuje do siebie umęczony organizm. Oczy jeszcze nie przywykły do mroku celi, ledwie wybudzone ze snu, próbowały odróżniać pojedyncze detale. Po krótkim czasie namierzyłem zarys drzwi z kratą za plecami. Spróbowałem do nich wstać lecz od razu prawie zachybotałem się jak na pokładzie łajby i znalazłem się na czworakach. Więc pełzłem a brudna, sklejona odchodami słoma czepiała mi się palców u dłoni. Znów zaczepiłem o szczurzy ogon a jego właściciel, próbował w odwecie odgryźć mi kciuk. Wtem, będąc już na kilka kroków od drzwi, usłyszałem za nimi czyjeś gorączkowe acz ściszone do granic szeptu głosy. Głosy były męskie i raczej dość młode i wyraźnie zbliżały się do celi. Po klucz, przekręcił leciwy zamek i cela stanęła otworem. W progu znalazły się dwie postaci. Strażnik miejski baszty i ojciec zakonu benedyktynów. Obaj jak jeden mąż zaraz po wejściu spuścili oczy pod nogi na moją postać, zamarłą w dzikiej pozie, zamilkli a zakonnik dodatkowo przeżegnał się i ucałował złoty, masywny krzyż pański, dyndający na jego piersi. - Wstań synu - głos jego był zupełnie niepodobny do postury i długiej brody zgolonej w zwarty szpic. Był prawie kobiecym falsetem pozbawionym jakiejkolwiek gardłowości i mocnego akcentu. Chyba plotki o tym, że co niektórym braciom, przeorzy czy generałowie każą po ślubach ucinać jajca, nie są do końca wyssane z palca - Nic Ci już nie grozi. Bóg ojciec jest z Tobą. Dał dyskretny acz całkiem zrozumiały sygnał ręką dla strażnika, że ten może się oddalić do innych zajęć a sam wkroczył pewnie do celi nie spuszczając mnie jednak z oczu. Wiedziałem co go sprowadza w te zaiste skromne progi mojej celi ale jak przystało na porządnego łotrzyka, zamierzałem odstawiać marny teatrzyk do końca. - Wybaczcie mi ojcze taką sposobność otoczenia - owionąłem dłonią powietrze wokół siebie - I moją steraną trudem żywotu więźnia aparycję. Wstać również do Was nie mogę. Solidnie oberwałem przed przybyciem tutaj i stanie na nogach sprawia mi kłopot. Przestrzeń faluje mi we łbie moim kaprawym jak po zakrapianej solidnie libacji. Zakonnik nie odrzekł z początku nic. Zachowywał się dziwnie. Krocząc wokół mnie powolnym stąpaniem. Rozglądał się ciekawie, jakby oglądał freski kapliczne a nie umorusane posoką i gównem ściany lochu. - Więc jeśli Ci to nie sprawi bólu czy innej przykrości Synu, po prostu usiądź a ja spocznę jak brat i bliźni obok Ciebie. I faktycznie osunął się na kolana obok mnie. Ściągnął kaptur z podgolonej głowy o resztkach jasnobrązowych włosów I obdarzył mnie lekkim uśmiechem pełnym pogody ducha i nadziei. Przyznaję, zdziwienie odjęło mi mowę a zaiste nie często zdarzenia mojego krótkiego acz burzliwego, ulicznego żywota na to pozwalały. Zakonnik widział te zawachanie w moich oczach i rzekł jeszcze spokojniej - Jestem tu by uratować Twą duszę przed potępieniem - zamilkł, przełknął ślinę i kontynuował - A może i ciało nie ulegnie karze. Wszystko zależy od ciężarów grzechów, skruchy i żarliwości pokuty. I spowiedzi świętej przed obliczem Boga. A więc jaki to grzech sprowadził Cię tu Synu, do podziemi slynnego Neufchatel? Mów. Bóg słucha. I faktycznie zamilkł z wyrazem oczekiwania na twarzy.
  14. Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs i kierowca nie zamierzał nawet udawać, że nie chcę spędzać na postojach więcej czasu niż wymagała tego absolutna konieczność, polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji. Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi upadku swego człowieczeństwa. Traf a może i przeznaczenie wskazało tego wieczoru, że pośród tych wyrzutków można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem nie pasował tam wcale ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic. Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to, że myśli nad czymś natrętnie lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie, zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie, że pasażer wyglądał jak duch nawiedzający kabinę pojazdu. Wnioskować by tak można po tym, że odziany był w długi, sięgający kostek dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu o uciętym ledwie widocznym daszku. Autobus ruszył w stronę kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki jak i odwiedzających nekropolię żałobników. Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń nie miała śmiałości naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w niekoszonych od dawna trawach i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne. Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci. Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby, chcieć wysiadać na nim o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku. Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi. Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić a od jutrzejszego poranka, po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz. Jaki to wstyd, że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski, które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną. Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy. Z zadumy wyrwał mnie autobus, ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu. Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie i wiedząc, że to zjazdowy kurs ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie i wydawało mi się, że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej, wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki. Z narożnika wiaty wychynęła postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni natrafieniem na siebie o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy. Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie. Minął wiatę i skierował się ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem. Bałem się Drogi Panie życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy. Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.
  15. Wyszedłem, na odchodne rzucając do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał mógł w pierwszym wrażeniu podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie w towarzystwie papierosa wystającego z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami. Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi. Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę, nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną lecz tak samo cyniczną melodię Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi. Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie. Noc mimo wrześniowej pory, była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych, dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo. Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich. Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki do źródła ognia i odczytałem godzinę Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila. Rozpalone żarem dnia szyny, stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy by słyszeć ten dźwięk. Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic rozrzuconych wśród kęp młodych traw. Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo, pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci. Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei, zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia. Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie. Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko. Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej. Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł z pobliskiego wiaduktu usytuowanego zaraz za łukiem szyn za moimi plecami w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym. Wspomnienie, które żyło w szynach i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę palacza i maszynisty. Wysoki brunet, ogolony na gładko, nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków. Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale. Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt. Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta, zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło. Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.
  16. mężczyzna współczesny składa się z węgla i wodoru którym napędza ekologiczne pojazdy szybujące w kosmos z plastikowym kierowcą i jego kutasem zawieszonym na czymś co udaje kierownicę ale nią nie jest tylko gadżetem ze sklepu z ekologiczną tandetą przywiezioną znad rzeki Jangcy wieczorami czyta bajki o smoku za siedmioma chujniami za ośmioma dupami swojej wybrance oblanej luksusowym formaldehydem w łóżku złożonym z wszystkich grzechów głównych potem posyła artystycznym kopniakami dzieciaki do szkoły gdzie tak samo nie wiedzą co z nimi robić ale na wszelki wypadek pionizują kręgosłup w części odpowiedzialnej za ekspresowe wydalanie obłędu nie wie czemu się cieszy że ktoś wygrywa na drugim końcu świata w tenisa a on grać nie umie w ogóle za to potrafi zmyć podłogę płynem do mycia naczyń oraz popić płynem Lugola trochę gorszą wódkę pitą na co dzień z butelki po kryjomu schowaną za tapczanem obok zakurzonego misia który chuj wie czemu zniknął pół roku temu wieczorami leży na trawniku przed swoim domem łącząc kropki na niebie i tkając z dymu tytoniowego kobietę swoich marzeń która znika szybko między migoczącymi gwiazdami i oznajmia zaspanemu światu POCAŁUJCIE MNIE WSZYSCY W DUPĘ
  17. Nie wiem kiedy to było! Może czasy dawnymi, Nie wiem z kogo zrodziło, Wiem, że ciemnościami tamtymi! Straszniejszej nocy nie było! Gawronów stada obwieszczały, Że oczy już większość znużyło, Widziałem to jednak czas cały! Północ rychło wybił zegar nędzy! Lęk w oczach rozbudził zdarzenie, Z komnaty wór wypadł pieniędzy, W las wkroczyć dało pragnienie! Myśl nim ta wciąż szarpała! Do puszczy czuł wracać rozkazem, I tak mu właśnie kazała, Swój zamek opuścić zarazem! Głos go przez drogę prowadził! Przeznaczeniu musiał sprostać, Choć starzec by inaczej doradził, On nie mógł bez zguby się ostać! Nad głową noc rozkwitała! Puszczyk włos śpiewem naprężył, Tajemnicza pora nastała, By tak oto instynkt zwyciężył! Wtem z dala olchowy szum płynął! Przypomniał tak księciu mokradła, Wiedział jak dzień mu tam minął, Puszcza tej sierści nie kładła! Gdzieś Księżyc ślepiem się odbił! Czyjś pazur rys w korze zostawił, Jakiś zwierz wodę z dołu podbił, Chyba szelest ucho nastawił! Wtem jakby kogoś zauważył! Zarys istoty drzewa przenikał, Uciec się w głąb Kniei odważył, W mroku stwór chyba umykał! Płaszcz się jedwabiem mu szarpał! Drzew ramiona gdzieś kołpak zabrały, Gałęzi nogami już narwał, Od krwi mu kolana nabrzmiały! Czaszki biel gdzieś błysnęła! Gdzieś się gałąź trachnęła! Zza plecy gdzieś gwizd się ozwał! Gdzieś serca ból się dostał! Zgubił już wiedzę z ksiąg! Już magiczny zatoczył się krąg! Mroki już na licach dały zjawy! Już dać znały wszelkie obawy! Nagle drżeć słuchy zaczęły! I słowa łapczywie chłonęły! A własne nim dobyć zdołały, Tak tamte w ten ton się ozwały... "Kruki tańczące, Żmije wijące i Jemioły rosnące..." Ktoś ty! "Agonia!" Nogi zamarzły natychmiast! "Krew spływająca, Kość bielejąca i Żółć sącząca..." Kim żeś! "Mordęga!" I ręce splątały cierniami! "Ból niewytrwały, Wrzask niebywały i Cierpienie w dzień cały..." Co żeś! "Katorga!" Tak umysł sczerniał trwale... Wtem wrzosu szelest się zerwał! Kruk z gałęzi poderwał! Syk zaskrońca oznajmił, Że książę do glizd się zgarbił! Tropiciele najlepsi szukali! Wsie zań największe wydali! Lecz już głupcy nie wiedzieli, Że książę w Puszczy spoczywa gardzieli... Kai, 2005 r.
  18. graphics CC0 Ballada romantyczna z cechami dekadencji Ochechula pędzi przez las rozkapryszona furiatka zaszumiał ruczaj, rozkoszna sonorystyka fatalistyczna, szalona; biegnie po kuźni drozdów, kruszy skorupy ślimaków las poci się w galopie Polkoni czermień błotna bieli na torfowisku; parzą komysze paproci w lepkiej sieci pajęczyn przemknęła; z łopianów jej zapach seledynowe włosy, blada cera, malaryczny popęd słowiański sukkubus; najwredniejsza z Bogiń, rechocząc złośliwie pozdrawia dziksze Dziwożony; strugają dzidy w czerwonych czapeczkach z wilczych jagód, z gałązką aquilinum wunderkamery szkieletów w gabinecie osobliwości lasu; prastare drzewa dziwolągi wymoszczone unerwionymi liśćmi Ochechula buzuje promieniuje szyderstwem spłoszywszy żółtoczarnego samca wilgi przypadkiem spotyka urodziwą nadobną Dziewczynę podła zazdrość: młoda, piękna; krew pieni chlorofil formułki czci ta kamena ceni władzę: układa biotopy, dobiera ptaki przewodzi strefie ekotonu bór szczerzy kły panegiryczne dęby w łasce superlatyw echo niesie jej rzegot po lesie Dziewonia panienka łowów podsyła doń zgrabne sarny, zbindowane powłoki brzuszne w pokocie susów prowadzi je Turosik o złotych kopytkach i bawolich rogach, za jaworem dybie Światybór, kochanek, duch drzewostanów pod postacią niedźwiedzia „Co za śliczna Dziewica” – woła cwany bożek myśląc o cudnej Dziewczynie zakutanej w ciupkę trawy budzi zazdrość undyny lasów Ochechula zawsze zadaje trzy pytania na które nie ma odpowiedzi ofiary pokłada na mchy leśne w tym czasie Ohlas bożek odgłosów i echosylab przedrzeźnia ją fałszywie klnąc w okrzyk przerażenia: bach… bum… ćwir… ćwir… hau… hau… miau… miau… diwa… dziwa… dziewka… mewka… morderczyni… czy nikt?… cynik… zielenina… świnia… świnia! — bonus: via: Merkfolk - Topielica ; przez: @YouTube
  19. Szedłem sobie raz po drodze Przecinałem zwykły szlak Rozejrzałem w lewo, w prawo Bez wyrazu widzę twarz. Siedział sam, zakuty snami W worze życie swe przenosił Patrzył na mnie chwile jedną Później łzami się zanosił. Stój - powiedział Usłuchałem, bo nie byłem zbyt odważny Podejdź proszę - i podszedłem Spojrzał na mnie; ton rozważny. Kiedyś miałem te dwadzieścia Jak to mówią, młodych lat I myślałem że przede mną Jest otwarty cały świat. Ja przepraszam - wtem wtrąciłem Czy mnie pan za kogoś wziął? - Nie, młodziutki Panie miły Lecz tez Tobie bije dzwon. No i zamknął oczy swoje Wiek pokazał siłę swą A mi w duszy pozostawił Nostalgiczny wielki dzwon. I od chwili tej wymownej Każdy dzień wspominam to Żebym robił dnia każdego To co zrobić mam za rok. I od teraz już tak żyje, Wiem że czas popędza mnie Cieszę się bo jestem tutaj Nie za rok, za dwa, za pięć.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...