Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'ballada' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 6 wyników

  1. Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs i kierowca nie zamierzał nawet udawać, że nie chcę spędzać na postojach więcej czasu niż wymagała tego absolutna konieczność, polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji. Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi upadku swego człowieczeństwa. Traf a może i przeznaczenie wskazało tego wieczoru, że pośród tych wyrzutków można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem nie pasował tam wcale ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic. Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to, że myśli nad czymś natrętnie lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie, zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie, że pasażer wyglądał jak duch nawiedzający kabinę pojazdu. Wnioskować by tak można po tym, że odziany był w długi, sięgający kostek dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu o uciętym ledwie widocznym daszku. Autobus ruszył w stronę kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki jak i odwiedzających nekropolię żałobników. Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń nie miała śmiałości naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w niekoszonych od dawna trawach i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne. Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci. Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby, chcieć wysiadać na nim o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku. Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi. Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić a od jutrzejszego poranka, po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz. Jaki to wstyd, że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski, które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną. Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy. Z zadumy wyrwał mnie autobus, ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu. Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie i wiedząc, że to zjazdowy kurs ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie i wydawało mi się, że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej, wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki. Z narożnika wiaty wychynęła postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni natrafieniem na siebie o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy. Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie. Minął wiatę i skierował się ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem. Bałem się Drogi Panie życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy. Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.
  2. Wyszedłem, na odchodne rzucając do pustych ścian mieszkania, że umówiłem się z kimś bardzo ważnym. Randka? Zaskrzypiała dębowa mozaika, ułożona już do snu na podłodze gościnnego pokoju. Randka, randka! Odpowiedział jej przeciągłym zgrzytem bukowych trzewi, secesyjny kredens. Lecz obrzucił mnie jeszcze przed wyjściem, nieprzychylnym odbiciem w tafli swych zabytkowych szkieł. Był bardzo stary i nad wyraz mądry. Dlatego też zajmował zaszczytne miejsce na samym środku przedpokoju. Tak by każdy kto mnie odwiedzał mógł w pierwszym wrażeniu podziwiać jego zawsze nienaganny, rojalistyczny majestat. Byłem przekonany, że nie dał się nabrać. Randka? Cóż za niedorzeczny banał. Obleczony farsą dysonans. Ja człowiek - nikt i kobieta. Już szybciej widziano by mnie w towarzystwie papierosa wystającego z rozognionych chronicznym cierpieniem ust. Gardzę tytoniem mniej niż kobietami. Ale cóż innego miałem rzec? Że żegnam się na zawsze? Że już mnie nie zobaczą nigdy? Że czeka ich los podobny do mojego. Śmierć szybka, lecz haniebna i barbarzyńska w postaci pójścia na żyletki a raczej drzazgi. Prosto w gardziel pieca. By płonąć żywcem. Sercem i duszą. Łzą i wspomnieniem. Tego, że ich kochałem. Jak córy i synów. Zarzucano mi nieraz. Miłość do przepychu i bogactwa. Lecz ja nie patrzyłem nigdy na moje skarby przez pryzmat doczesnego grzechu pychy. Szanowałem obecność. Jako zbawienny gest dawnych czasów. Bym w tak niedzisiejszym otoczeniu, mógł odnaleźć siebie. Nie istniałem tu czy teraz. Żyłem kiedyś i tam. Poległem w czasach Wielkiej Wojny, z głupim sercem życiowego podlotka. A mogłem trwać tam nie teraz. Za późno. Randka z przeznaczeniem. Już czas. Późno się robi. Usiadłem na polnym głazie opodal torowiska. Na wpół żużlowo- piaszczysta ścieżka sprowadziła mnie tu gdzie nie byłem od lat. Siedziałem już na tym kamieniu wiele lat temu Było to po pierwszej wojnie o miłość. Za młodu jest się idiotą. Wtedy myślałem że umieram. Że umarłem bo ją pokochałem. A ona mnie ledwie spojrzeniem haczyła. Pełnym wzgardy i litości. A ja brałem to za szansę, nagrodę i spełnienie pragnień. Miłość nie tworzy idiotów. Ona ich jedynie karci i mami. Maluje im twarze na podobieństwo błaznów. Byłem przez lata tym błaznem, który tańczy jak mu zagrają. I grały. Każda z nich na inną lecz tak samo cyniczną melodię Lecz z głazu wstałem i wróciłem do domu. A teraz wróciłem. Choć nie jestem już błaznem. Nie wierzę w miłość i uczucia. Front wygasł. Zatriumfował człowiek i jego wola. Wolny, nieskażony uczuciami rozum. Intelekt doskonały. Wróciłem bo nikt nie może mnie zrozumieć. Cóż mi po wiedzy milionów, skoro prawie ją do duchowego audytorium własnych myśli. Nie ma nikogo, kogo mógłbym określić bratem w wiedzy, powiernikiem nieskończonych neuronowych istnień. Podziwiacie coś czego nie pojmujecie. Lub boicie się pojąć. Gwiazdy świecą dziś tak pięknie. Lubicie rzeczy jasne, dobre i ciepłe. Promienie sztuki, ogrzewające Wasze serca. Ja zawsze będę zwrócony ciemną stroną. Nie odbijam światła. Pochłaniam je i niszczę. Świat mnie nie widzi. Zgasnę bez oklasków i wspomnień. Dlatego wróciłem i czekam na przeznaczenie. Noc mimo wrześniowej pory, była rozkosznie wręcz ciepła. Wiatru nie było wcale. Zresztą gdyby nagle pojawiły się znikąd jakieś potężniejsze porywy, to skupiłyby swą uwagę na mojej osobie. W okolicy nie było drzew ani wysokich krzaków. Nie licząc kilku wiekowych, dzikich jabłoni i śliw, czerniejących kikutami gałęzistych form za łukiem kolejowego nasypu. Pozostałości dawnych sadów, pańskich, zaborowych jeszcze majątków, od których nazwę brały potem poszczególne dzielnice miasta. Miasto iskrzyło światłami lamp. Było blisko i daleko zarazem. Było tłem ale i obserwatorem. Teren wzniesiony z bloków betonu i cegieł. Poorany pajęczyną ulic i uliczek. Nakrapiany zielenią parków i skwerów. Terrarium dla ciał robotycznych. Zaprogramowanych na pośpiech i zysk. Wypranych z uczuć i troski o piękno. Piekło dla dusz poetyckich. Zarządzane ślepo. Przez krwawe prawo Fortuny. Jakże nie żal mi i ich. Wyjąłem pudełko zapałek. Wziąłem jedną z nich i pociągnąłem siarkowy łepek po powierzchni draski. Lekki szum przeszedł w iskrę a ta wznieciła malutką łunę światła. Tyle mi wystarczyło. Zbliżyłem zegarek uczepiony do dewizki do źródła ognia i odczytałem godzinę Trzydzieści minut na godzinę czwartą. Zawsze najbardziej ceniłem punktualność. Wbiłem wzrok ostry i bystry mimo nieprzychylnej pory w ciemny i pusty tor. Czekałem. Już tylko chwila. Rozpalone żarem dnia szyny, stygły w delikatnym powietrzu nocy. Nikt nie zawraca sobie głowy by słyszeć ten dźwięk. Niewielu zwraca ku niemu ucho. Lecz ja tak. Znam go i co najważniejsze rozumiem każde słowo. Bo szyny nocą szepczą między sobą. Rozmawiają w najlepsze. Podniecone i gwarne. Aż pokłady drżą od tempa ich dysput. Szelest idący wzdłuż toru jest zdaniem, ciągnącym się we wspomnieniu. Dnia zeszłego, tygodnia czy miesiąca. Całych lat. Wypełnionych podróżą i gonitwą osobowych i towarowych składów. Pieśnią zaszłych wydarzeń. Karamboli i wypadków. Rozszalałych w sygnałach słupów. Jęczących skargą pordzewiałych śrub, nastawni i zwrotnic rozrzuconych wśród kęp młodych traw. Szyny niosą szepty dusz kolejowych. Dróżników, którzy oddali żywot na służbie, lub zmarli cicho w budkach, nadając ostatni raz sygnał, tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma I skład szedł równo, pracą nie strwożonych tłoków. Gwizdnął w podzięce jedynie i już gnał ku kolejnej stacji. Nie mogąc pojąć pojęcia bezruchu. Śmierci. Przejęte smutkiem i żałobą rwącą serce, są rozmowy te toczące się u ślepych torów. Przestrzeniach pustych i głuchych. Zapomnianych nawet przez składy techniczne czy rezerwowe parowozy. Rozpamiętują duchy kolei, zaklęte w wygaszone semafory, czy zawalone na wpół budki dróżnicze, dni glorii i chwały. Gdy każdy dzień był wyzwaniem a noc nie była senną zmorą wytchnienia, lecz nocną zmianą warty, dla towarowych potworów załadowanych węglem. Sunęły te przemysłowe karawany przez bezmiar stepu, hen za zachodni horyzont. A teraz została ich ledwie garstka. Reszta to duchy, wspomnienia. Prędko otrzeźwiałem. Jakby mnie kto zaskoczył od pleców i schwycił nagle za ramię. Nie spałem. Mogę przysiąc. Kwadrans na czwartą. Spałem. Nie. Niemożliwe. Choć coś się zmieniło przez ten kwadrans. Otoczenie. Nastrój. Wstałem gwałtownie. Szyny grały. Równo i tak wesoło jak gdyby… To nie był ślepy tor. Ktoś odpowiedział. Usłyszał mój tęskny zawód serca. Dźwięki się wyostrzyły. Jak w bezdni ogromnej jaskini. Nagle semafor wygaszony przed laty, zapłonął zielonym światłem. Zza horyzontu pól tam gdzie tor biegł prostą strugą dał się słyszeć gwizd. Nie skrzek sroki, nie świergot wróbli. Gwizd parowozu! Szedł ku mnie całą mocą maszyn. Wracał jak wierny pies. Zagubiony i teraz odnaleziony. W majaku snu. Teraźniejszym zwidzie. Szaleństwie. Gwizdał ochoczo z piszczałek. Był już blisko. Szyny grały już takt jego kół. Słyszałem ich śmiech. Duchy wyszły do torowiska i poczęły machać stacyjnymi latarenkami nad swymi głowami. I ja podszedłem bliżej. Cyklop otworzył swe jarzące się złotem oko. Zbliżał się, pożerając odległości na słupach. Był to bez wątpienia pospieszny pasażer. Mógł ciągnąć około dziesięciu może dwunastu wagonów. Zdaje się dojrzał sygnały latarni bo przyspieszył jak chart i gnał coraz prędzej. Gdy podszedł na może dwieście metrów, wtedy poznałem. Pospieszny, który spadł z pobliskiego wiaduktu usytuowanego zaraz za łukiem szyn za moimi plecami w roku tysiąc dziewięćset dziewiątym. Wspomnienie, które żyło w szynach i we mnie samym. Znałem z wycinków gazet podobiznę palacza i maszynisty. Wysoki brunet, ogolony na gładko, nie w samej koszuli a całym przepisowym mundurze kolejowym. Pozdrawiał mnie unosząc kaszkiet w prawej dłoni, dając znak że staje. Zagrały hamulce, zaciśnięte z dużym wyczuciem doświadczonej ręki maszynisty. Para buchnęła mgielną smugą przez osłony. Komin dymił jeszcze bardziej ochoczo. A takt kół przybrał formę powolnych kroków. Skład dotoczył się ku mnie i stanął tak by ustawić mnie zaraz obok drabinki parowozu. Wsiadłem nie czekając na zaproszenie. Gdy tylko postawiłem nogi na podłodze pojazdu, maszynista, zdaje się miał na nazwisko Zebala, uściskał mnie jak druha. Czy aby nie za długo czekaliście na mnie? Wyciągnąłem zegarek i pokazałem mu go. Ach! Ledwie kwadrans na czwartą. W sam punkt. Idealnie w czas. Dokąd jedziemy panie Zebala? Jak to dokąd panie Ptaszyński. To pośpieszny do Pana rodzimej miejscowości, miasta takich jak pan, poetów i pisarzy ostałych w śnie o idealizmie sztuki. O twórcach doskonałych, formie i treści z pogranicza grozy, snu i doczesności. Zna Pan to miasto doskonale. Łzy stanęły mi w kącikach oczu. Mój kochany Drohobycz… jego sklepy, ulice i szkoła… śpieszmy panie Zebala… śpieszmy do Drohobycza… choćby i we śnie. Poetyckiej gorączce. Pociągnął wajchę i parowóz przeszył ostatni gwizd. Jeden z duchów, schodząc z toru przed sunącym składem rzucił. Tor wolny, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Pozdrowił nas i ruszył ku ścieżce. A my minęliśmy łuk i zniknęliśmy po wjeździe na wiadukt. Tor był pusty w obie strony. Szyny ciche i martwe. Nigdzie nawet śladu po składzie. Żadnej lokomotywy ani gwizdów. Świateł i sygnałów. Semafor zgięty prawie w pół ze starości, kruszał w zupełnej ciemni. Jedynie kruk na nim drzemał. Nie świadom wcale dziwów ślepego toru. Pusto było wszędzie i głucho. W oddali jedynie blaski miasta, zdradzały ślady życia. Na ścieżce obok toru zachrzęścił żwir. Duch zawiadowcy po spełnionej roli zagasił zbyteczną już lampę. Ruszył przez ścieżkę ku kamieniu polnemu. Usiadł na nim i z wyrazem ni to zmęczenia ni to ulgi, wbił wzrok w pusty tor. Czekając na kolejne zielone światło. Utwór pisany w hołdzie moim pisarskim mistrzom - Stefanowi Grabińskiemu i Bruno Schulzowi.
  3. mężczyzna współczesny składa się z węgla i wodoru którym napędza ekologiczne pojazdy szybujące w kosmos z plastikowym kierowcą i jego kutasem zawieszonym na czymś co udaje kierownicę ale nią nie jest tylko gadżetem ze sklepu z ekologiczną tandetą przywiezioną znad rzeki Jangcy wieczorami czyta bajki o smoku za siedmioma chujniami za ośmioma dupami swojej wybrance oblanej luksusowym formaldehydem w łóżku złożonym z wszystkich grzechów głównych potem posyła artystycznym kopniakami dzieciaki do szkoły gdzie tak samo nie wiedzą co z nimi robić ale na wszelki wypadek pionizują kręgosłup w części odpowiedzialnej za ekspresowe wydalanie obłędu nie wie czemu się cieszy że ktoś wygrywa na drugim końcu świata w tenisa a on grać nie umie w ogóle za to potrafi zmyć podłogę płynem do mycia naczyń oraz popić płynem Lugola trochę gorszą wódkę pitą na co dzień z butelki po kryjomu schowaną za tapczanem obok zakurzonego misia który chuj wie czemu zniknął pół roku temu wieczorami leży na trawniku przed swoim domem łącząc kropki na niebie i tkając z dymu tytoniowego kobietę swoich marzeń która znika szybko między migoczącymi gwiazdami i oznajmia zaspanemu światu POCAŁUJCIE MNIE WSZYSCY W DUPĘ
  4. Nie wiem kiedy to było! Może czasy dawnymi, Nie wiem z kogo zrodziło, Wiem, że ciemnościami tamtymi! Straszniejszej nocy nie było! Gawronów stada obwieszczały, Że oczy już większość znużyło, Widziałem to jednak czas cały! Północ rychło wybił zegar nędzy! Lęk w oczach rozbudził zdarzenie, Z komnaty wór wypadł pieniędzy, W las wkroczyć dało pragnienie! Myśl nim ta wciąż szarpała! Do puszczy czuł wracać rozkazem, I tak mu właśnie kazała, Swój zamek opuścić zarazem! Głos go przez drogę prowadził! Przeznaczeniu musiał sprostać, Choć starzec by inaczej doradził, On nie mógł bez zguby się ostać! Nad głową noc rozkwitała! Puszczyk włos śpiewem naprężył, Tajemnicza pora nastała, By tak oto instynkt zwyciężył! Wtem z dala olchowy szum płynął! Przypomniał tak księciu mokradła, Wiedział jak dzień mu tam minął, Puszcza tej sierści nie kładła! Gdzieś Księżyc ślepiem się odbił! Czyjś pazur rys w korze zostawił, Jakiś zwierz wodę z dołu podbił, Chyba szelest ucho nastawił! Wtem jakby kogoś zauważył! Zarys istoty drzewa przenikał, Uciec się w głąb Kniei odważył, W mroku stwór chyba umykał! Płaszcz się jedwabiem mu szarpał! Drzew ramiona gdzieś kołpak zabrały, Gałęzi nogami już narwał, Od krwi mu kolana nabrzmiały! Czaszki biel gdzieś błysnęła! Gdzieś się gałąź trachnęła! Zza plecy gdzieś gwizd się ozwał! Gdzieś serca ból się dostał! Zgubił już wiedzę z ksiąg! Już magiczny zatoczył się krąg! Mroki już na licach dały zjawy! Już dać znały wszelkie obawy! Nagle drżeć słuchy zaczęły! I słowa łapczywie chłonęły! A własne nim dobyć zdołały, Tak tamte w ten ton się ozwały... "Kruki tańczące, Żmije wijące i Jemioły rosnące..." Ktoś ty! "Agonia!" Nogi zamarzły natychmiast! "Krew spływająca, Kość bielejąca i Żółć sącząca..." Kim żeś! "Mordęga!" I ręce splątały cierniami! "Ból niewytrwały, Wrzask niebywały i Cierpienie w dzień cały..." Co żeś! "Katorga!" Tak umysł sczerniał trwale... Wtem wrzosu szelest się zerwał! Kruk z gałęzi poderwał! Syk zaskrońca oznajmił, Że książę do glizd się zgarbił! Tropiciele najlepsi szukali! Wsie zań największe wydali! Lecz już głupcy nie wiedzieli, Że książę w Puszczy spoczywa gardzieli... Kai, 2005 r.
  5. graphics CC0 Ballada romantyczna z cechami dekadencji Ochechula pędzi przez las rozkapryszona furiatka zaszumiał ruczaj, rozkoszna sonorystyka fatalistyczna, szalona; biegnie po kuźni drozdów, kruszy skorupy ślimaków las poci się w galopie Polkoni czermień błotna bieli na torfowisku; parzą komysze paproci w lepkiej sieci pajęczyn przemknęła; z łopianów jej zapach seledynowe włosy, blada cera, malaryczny popęd słowiański sukkubus; najwredniejsza z Bogiń, rechocząc złośliwie pozdrawia dziksze Dziwożony; strugają dzidy w czerwonych czapeczkach z wilczych jagód, z gałązką aquilinum wunderkamery szkieletów w gabinecie osobliwości lasu; prastare drzewa dziwolągi wymoszczone unerwionymi liśćmi Ochechula buzuje promieniuje szyderstwem spłoszywszy żółtoczarnego samca wilgi przypadkiem spotyka urodziwą nadobną Dziewczynę podła zazdrość: młoda, piękna; krew pieni chlorofil formułki czci ta kamena ceni władzę: układa biotopy, dobiera ptaki przewodzi strefie ekotonu bór szczerzy kły panegiryczne dęby w łasce superlatyw echo niesie jej rzegot po lesie Dziewonia panienka łowów podsyła doń zgrabne sarny, zbindowane powłoki brzuszne w pokocie susów prowadzi je Turosik o złotych kopytkach i bawolich rogach, za jaworem dybie Światybór, kochanek, duch drzewostanów pod postacią niedźwiedzia „Co za śliczna Dziewica” – woła cwany bożek myśląc o cudnej Dziewczynie zakutanej w ciupkę trawy budzi zazdrość undyny lasów Ochechula zawsze zadaje trzy pytania na które nie ma odpowiedzi ofiary pokłada na mchy leśne w tym czasie Ohlas bożek odgłosów i echosylab przedrzeźnia ją fałszywie klnąc w okrzyk przerażenia: bach… bum… ćwir… ćwir… hau… hau… miau… miau… diwa… dziwa… dziewka… mewka… morderczyni… czy nikt?… cynik… zielenina… świnia… świnia! — bonus: via: Merkfolk - Topielica ; przez: @YouTube
  6. Szedłem sobie raz po drodze Przecinałem zwykły szlak Rozejrzałem w lewo, w prawo Bez wyrazu widzę twarz. Siedział sam, zakuty snami W worze życie swe przenosił Patrzył na mnie chwile jedną Później łzami się zanosił. Stój - powiedział Usłuchałem, bo nie byłem zbyt odważny Podejdź proszę - i podszedłem Spojrzał na mnie; ton rozważny. Kiedyś miałem te dwadzieścia Jak to mówią, młodych lat I myślałem że przede mną Jest otwarty cały świat. Ja przepraszam - wtem wtrąciłem Czy mnie pan za kogoś wziął? - Nie, młodziutki Panie miły Lecz tez Tobie bije dzwon. No i zamknął oczy swoje Wiek pokazał siłę swą A mi w duszy pozostawił Nostalgiczny wielki dzwon. I od chwili tej wymownej Każdy dzień wspominam to Żebym robił dnia każdego To co zrobić mam za rok. I od teraz już tak żyje, Wiem że czas popędza mnie Cieszę się bo jestem tutaj Nie za rok, za dwa, za pięć.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...