
Marek M
Użytkownicy-
Postów
165 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Marek M
- Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- Dalej
-
Strona 4 z 7
-
zachcianki idiotki
Marek M odpowiedział(a) na Emmka_Szlajfka utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
"zabawką tylko zostałam jak tatarską branką" lub podobnie Mnie nie przeszkadza rym, nie przeszkadza zmienność rytmu. Ważna jest melodia, melodyka wiersza. Czytając na głos wyłapuje się złe brzmienia i co ciekawe, czasami "pogubienie" równości zgłosek lepiej służy niż sztywne trzymanie się metrium. Rym - jakże często wzmacnia wymowę wiersza - trochę archaiczny, ale cóz z tego? Ważny jest efekt końcowy w odbiorze. Treść: Odwieczny problem. Czy jest banalny? Skądzę! To jest plaga, degeneracja wartości. Niewygodne są przestrzegania ślubów, jakiś przysięg, więc lepszy jakiś konkubinat. Nie trzeba przysięgać, ale kiedy zabawka się opatrzy, znudzi, zużyje, to z lepszym poczuciem sumienia (przecież nie było ślubów) można znaleźć nową zabawkę, wyrzucając "starą", może potrzebującą wsparcia. Jakiś obowiązek? Zwariowałeś?! Dzięki za czytelność przekazu. Trochę zgrzytów na pewno wygładzisz, bo znam już Twoje pióro. Pozdrawiam -
Jest uczuć słodyczą jak złoty nektar jak pyszne likiery goryczą Jest samą pewnością jak słowo Zawiszy jest ostoją, twierdzą słabością Na wskroś wyuzdana jak zwykła dziwka jak wstydu brak i ubrana Jest nabrzmiałą lawą kipielą parzącą grożącą wybuchem i obawą Tyś moim życiem Tyś mą nadzieją
-
Zawsze zaskakują mnie ludzie, którzy wszystko wiedzą i to najczęściej w tych domenach, które nie są poznane i których nie wiadomo czy kiedykolwiek poznamy. Ogromny egocentryzm i zadufanie przebija z tego tekstu. Mało tego, niestety mała wiedza też. I nihilizm. I protest nie bardzo wiadomo przeciw czemu. Pewnie przeciw swojemu losowi, który pewnie nie jest specjalnie ciekawy. Na Ziemi jest 6,5 mld ludzi. Wierzących pewnie z 5 mld. Różnych wyznań. Ta reszta wierzy, że nie wierzy. Wierzy w to, że nie ma Boga, bo nie ma na to żadnego dowodu. Ogromna rzesza tych ateistów przed śmiercią wraca do swej wiary, by zgodnie z życiową swą dewizą (korzystania z życia) zabezpieczyć się na wszelki przypadek. Dobrze, że są ludzie, którzy widzą świat inaczej. Nie chodzi o smutek, trudności.
-
Z okna izolatki szpitalnej widoczny był fragment kamienic ulicy Skawińskiej. Tu pod numerem 3 mieszkał na początku XX wieku dr Joachim Przemyski. Był wtedy młodym adeptem medycyny, a szlify praktyki medycznej otrzymał w pobliskim Szpitalu Bonifratrów. Po kilku latach był już samodzielnym lekarzem. Mieszkał w oficynie na pierwszym piętrze u Heleny Matyskowej, wdowie po Jędrzeju. Mówiono, że był Słowakiem czy też Czechem. Inni uważali, że przywędrował ze Lwowa, gdzie studiował medycynę. Przy ul. Skawińskiej 8 znajdował się drugi szpital dzielnicy Kazimierz, ufundowany w 1861 roku przez gminę żydowską. To z okien tego szpitala można było zobaczyć doktora Przemyskiego wychodzącego z kamienicy, ubranego w czarny surdut, w kapeluszu i z nieodzownym kuferkiem lekarskim. Zapewne udawał się albo na wizytę, albo do jakiegoś nagłego wypadku. Jędrzej Matysek był niezwykle zaradny, wszystko potrafił naprawić, zrobić. Niestety nadszedł ten pechowy dzień, chyba na przełomie stycznia i lutego, zima w pełni, mróz, śnieg, kiedy to odpadło koło z przejeżdżającego ulicą Krakowską (wówczas Wielicką) platonu naładowanego węglem. To było wiele ton, razem z wozem mogło być sześć, a nawet i dziesięć. Taki wóz zawsze ciągnęły potężne konie, perszerony. Byle konik nie dałby rady. Oczywiście wezwano Jędrzeja, bo on nigdy nie odmawiał nikomu pomocy. Wszedł pod wóz. Wprzód jednak podparł platon solidną rurą stalową, ale nie zaklinował kół. Może ktoś przechodził i klepnął konia, może konie się czegoś spłoszyły, może lekko nawet trąciły dyszel, a rura wspierająca wóz wyskoczyła i wóz całym ciężarem zwalił się na Jędrzeja. Natychmiast jakiś chłopak pobiegł po doktora Przemyskiego. To były dosłownie dwa kroki, druga kamienica za rogiem. Doktór przybiegł, liczni mężczyźni dźwignęli platon do góry, ale po prawdzie już nie bardzo było po co. Zbyt wielki ciężar, zbyt mocne uderzenie. Jędrzej po prostu został zgnieciony. Wyjęto Matyska spod wozu i zaniesiono do mieszkania. Tam też dr Przemyski wypisał potrzebne dokumenty. Helena Matyskowa, niezwykle piękna kobieta, została wdową. Była w rozpaczy. Cóż się dziwić? Była już w wysokiej ciąży, trudno jej było się poruszać, a tu takie nieszczęście. Do tej pory nie musiała się zbytnio martwić o pieniądze, bowiem Jędrzej zawsze umiał je zarobić. Teraz, nie mając męża, będzie musiała sama o siebie się zatroszczyć. Na szczęście matka wyuczyła ją zawodu i chociaż nie była tak świetną krawcową jak ona, to umiała uszyć wszystko, co tylko jakaś dama z towarzystwa sobie zażyczyła. Była też świetną krojczynią. Miała dryg. Doktór Przemyski siedział u Heleny. Zamyślił się. Jak to losy komplikują życie. Pan Matysek był dobrym człowiekiem, uczynnym i to właściwie pozbawiło go życia. Gdyby poczekał na pomocnika, który pilnowałby podpórki, to wóz nie zwaliłby się na niego. Teraz dr Joachim mógł tylko stwierdzić zgon Jędrzeja. Żal mu było Heleny. Rzeczywiście jedna tragedia mogła wyzwolić cały ciąg nieszczęść i doprowadzić do ruiny Matyskową. Cóż jednak mógł zrobić? Obiecał, że wpadnie do niej na miesiąc przed rozwiązaniem, aby mieć pieczę nad ostatnią fazą ciąży. Zawsze tak postępował. Zapisywał w kajecie ciężarne kobiety w okolicy. Wiedział, że to będą jego pacjentki. One, a potem ich urodzone dzieci. Pod koniec marca był w pobliżu mieszkania Heleny Matyskowej. Wstąpił do niej, pytając o zdrowie. Widać było, że to już, już. Były to jednak pozory. Matyskowa wyglądała bardzo potężnie, ale rozwiązanie miało nastąpić dopiero na początku maja. Helena poczęstowała doktora kawą. Delektował się nią. Była świetna. Helena bardzo mu się podobała. Nie miała jeszcze trzydziestki, a on już przekroczył trzydzieści cztery lata i na dobra sprawę pora byłaby się ożenić. Miał już swoich pacjentów, ale to wszystko było jeszcze mało, by utrzymać na poziomie rodzinę. Wówczas nie było zwyczaju pobierać się bez solidnego zabezpieczenia finansowego przyszłej rodziny. Przecież biorąc Helenę za żonę musiałby też liczyć się z tym, że będzie i dziecko. To wszystko była jednak przyszłością i to nie bardzo pewną. Helena bardzo narzekała na swój los. Nie bardzo mogła szyć, schylać się. Jedynym jej przychodem było to, co zarobiła szyciem. Wtedy zapytał, czy by mu nie wynajęła pokoju. Helena miała trzypokojowe mieszkanie. Tak – odrzekła szybko. W tej nowej sytuacji byłoby to jakieś zabezpieczenie materialne jej życia. Oczywiście wynajęcie pokoju musiało być z wiktem i opierunkiem, na co Helenka przystała. W ten sposób dr Przemyski znalazł dobrą przystań dla siebie i miałby kto o niego dbać. Tym bardziej, że uroda Helenki wyzwalała u niego wyobraźnię. Puszczał jej wodze przy lada okazji, ale nigdy nie przekraczał nawet w myślach progu przyzwoitości. Zresztą znany był wśród mieszkańców jako człowiek szarmancki, prawdziwy dżentelmen. Był przystojnym w sile wieku mężczyzną, z dobrym zawodem. Słowem bardzo dobra partia. Ustalili, że doktór wprowadzi się w połowie kwietnia. Do tego czasu ona odświeży pokój, ten pierwszy od drzwi wejściowych, wysprząta go i przygotuje na wynajęcie. Joachim dał jej zaliczkę, aby nie miała problemów pieniężnych z przysposobieniem pokoju. Oczywiście przyoblecze łóżko, upierze firanki i zasłony. Był to spory pokój z dwoma oknami od południa, od podworca. Był też stolik z szufladami, przy którym doktór mógłby prowadzić swoje notatki. Było dość miejsca na wstawienie kozetki, którą miał w swoim dotychczasowym mieszkaniu. Pokój ten musiałby pełnić rolę nie tylko sypialni, ale i gabinetu. Potrzebny był jeszcze parawan, by w czasie przyjmowania pacjentów odgrodzić łóżko, aby bardziej pomieszczenie przypominało gabinet niż sypialnię. Od tego czasu wpadał do Helenki na kawę. Zazwyczaj przed jedenastą przed południem. Po kawie szedł w obchód swoich pacjentów. Zabierał ze sobą jakże charakterystyczną torbę lekarską, raczej kuferek, ze wszystkimi potrzebnymi narzędziami, opatrunkami czy podstawowymi miksturami i proszkami potrzebnymi do udzielenia natychmiastowej pomocy. Wówczas każdy lekarz musiał mieć zestaw narzędzi do porodu. Joachim nosił go w swoim kuferku. Nie był on lekki. Obchód pacjentów zajmował mu około trzech godzin. Odwiedzał wszystkich umówionych. Był omnibusem, internistą, ale jeśli zachodziła taka potrzeba potrafił udzielić pomocy praktycznie w każdym przypadku. Miał sporą wiedzę i praktykę, nawet chirurgiczną w razie wypadków. W ostateczności mógł kogoś wezwać ze szpitala na konsultację lub nawet umieścić tam chorego. Przypadki były najróżniejsze. Dzieci ze swymi chorobami wieku dziecięcego, rozbite głowy i nie tylko, jakieś zatrucia, oparzenia i wszystko, co tylko może się zdarzyć. Szczególną grupę stanowiły mężatki w ciąży i, co wcale nie było takie rzadkie, panny w ciąży. Panny za wszelką cenę szukały możliwości usunięcia niechcianego dziecka. W efekcie dostawały się do rąk jakiś babek czy znachorek, które okaleczały te kobiety. Nie było żadnej higieny. Nie miały one żadnych narzędzi poza jakimiś brudnymi szpikulcami. Często przebijały macicę doprowadzając do krwotoków, a najczęściej do zakażeń. Dr Przemyski, człowiek wrażliwy, jak tylko mógł, to pomagał. Niestety jakże często nie miał możliwości niczemu zaradzić. Umierały te biedne kobiety, często prawie jeszcze dziewczynki, cierpiąc nie tylko na ciele, ale i duszy. Amant często odwracał się od takiej i wcale nie chciał ponosić konsekwencji swego rozpasania. Cóż, Kraków był twierdzą. Mnóstwo było fortów dookoła, młodych ludzi, żołnierzy i oficerów młodszych stopniem, w których hormony buzowały. Do tego dochodziła cała masa paniczyków i nie tylko, którzy jak najszybciej chcieli mieć inicjację za sobą. A przecież nie wyczerpywali listy wszystkich młodych szukający miłej panny do zaspokojenia swych żądz. Do Krakowa zewsząd zjeżdżały młode kobiety w poszukiwaniu pracy. Zatrudniały się jako kucharki, pokojówki, gospodynie domowe sprzątaczki i wszelkiego rodzaju pracownice pomocnicze. Każda z nich liczyła, że znajdzie tutaj męża i będzie miała przyszłość zapewnioną. Niestety, udawało się to raczej nielicznym. Mnóstwo panien decydowało się na ryzykowną grę łapania męża „na dziecko” , a może nawet i zakochiwały się ulegając swym adoratorom. Były często bardzo młode. Łatwo zachodziły w ciążę i jakże często pojawiał się kłopot nie do pokonania. Część wracała do domu rodzinnego licząc na wsparcie i przygarnięcie jej wraz z dzieckiem przez rodzinę, ale większość usiłowała ten problem rozwiązać na własną rękę. Dobrze, jeżeli kawaler miał i zechciał wspomóc finansowo, ale wielu całkowicie odwracało się od nich. Już kilka lat wcześniej dr Przemyski wyczytał w jakimś piśmie o lekarzu, mającym podobną jak on na Kazimierzu, praktykę lekarską w jednej z dzielnic Nowego Jorku. Była to dzielnica raczej uboga, pacjenci nie mieli środków, by płacić, a do tego ciężarnych panien nie brakowało. Niestety równie dużo było różnych znachorek, które podejmowały się spędzenia płodu. Jak sam ten lekarz opisywał wiele tych interwencji kończyło się zejściem śmiertelnym, a zazwyczaj te zabiegi uniemożliwiały kolejne zajście w ciążę. Tenże lekarz dokonał pewnego spostrzeżenia. Prawie wszystkie kobiety, które przy nim rodziły, miały potem kłopoty zdrowotne, przechodziły infekcje dróg rodnych, równie często były zarażane nowourodzone dzieci. Tenże lekarz wpadł na pomysł, że może to wskutek używania tych samych instrumentów do porodu. Zaczął je myć po każdym porodzie w szarym mydle i potem wygotować. Wszystkie przypadki odnotowywał. Po pewnym czasie okazało się, że te łańcuchy zachorowań zostały przerwane. Dr Przemyski wykorzystał jego doświadczenie. Wszystkie narzędzia bardzo starannie mył, czyścił i gotował. Nawet poszedł dalej. Zakupił dodatkowy komplet, by zawsze mieć po użyciu pierwszego jeden w zapasie. Ten pierwszy natomiast wysyłał umyślnym chłopcem do Helenki Matyskowej, by przygotowała używane narzędzia do kolejnego zabiegu. Rzeczywiście jego spostrzeżenia były dokładnie takie same jak nowojorskiego lekarza. Zresztą zawsze był otwarty na wszelkie nowinki, jeśliby tylko mogło to uratować życie chorego. W każdym razie niczego nie zaczął stosować, dopóki nie znalazł opisu w literaturze czy potwierdzenia u starszych, bardziej doświadczonych kolegów po fachu. Na szczęście znał sporo lekarzy w Szpitalu Bonifratrów, gdzie bywał częstym gościem i uczestniczył w różnych spotkaniach, sympozjach i fachowych dyskusjach. Na douczanie się nigdy nie szczędził czasu. Fakt, mnogość zajęć nie pozwalała mu na zajęcie się swoimi sprawami. Minęło kilka miesięcy. Helenka urodziła dorodnego chłopca Janka. Opiekę lekarską sprawował doktór Przemyski tak nad matką, jak i nad chłopcem. Po jakimś czasie po połogu Helenka podjęła się szycia. Częstym gościem w ich mieszkaniu były teraz panie z dobrych domów. Spotykały one młodego doktora, a ten uprzejmy nie szczędził słów, komplementów. Podobał się kobietom. Dzięki krawiectwu Helenki zyskiwał swoje klientki - pacjentki. Zaczął o wiele lepiej zarabiać. Teraz to nie były już ubogie domy, tylko zasobne. Jego marzenie o wynajęciu frontowego mieszkania wraz z gabinetem lekarskim na pierwszym piętrze zaczęły być realne. Mało tego. Już widział się w tym mieszkaniu wraz z Helenką. Rozpoczął się kolejny etap życia tych dwojga. Helena uruchomiła w pełni pracownię krawiecką, a równocześnie dbała o Joachima. Przyjęła do pracy młodą dziewczynę, która wykonywała różne prace pomocnicze jak fastrygowanie, obrzucanie, przyszywanie haftek, guzików itd. Helena zaś zajęła się krojeniem i szyciem, brała miarę, rozmawiała z klientkami. Trzeba jeszcze powiedzieć, że dr Przemyski wymyślił jakby pogotowie. Mieszkańcy Kazimierza wiedzieli, że w nagłych wypadkach na nikogo nie można liczyć tylko na doktora Joachima. Jeżeli coś się wydarzyło, to natychmiast jakiś goniec biegł do doktora Przemyskiego, czyli do mieszkania Helenki. Helenka zawsze znała trasę wizyt i wiedziała gdzie on może być. Goniec ruszał więc dalej, póki nie znalazł doktora. Jeżeli doktór ocenił, że jego interwencja jest potrzebna, to łapał dorożkarza, wyciągał chorągiewkę czerwonego krzyża, zatykał ją na dorożce, wyciągał dzwonek na trzonku i głośno dzwonił. Gnali co koń wyskoczy do wypadku czy obłożnie chorego. Mało tego, przyzwyczaił dorożkarzy, że to jest ich powinność wobec mieszkańców, z których żyją. Nikt nie śmiał mu odmówić. Zresztą niemal każdy z nich lub z ich rodzin był jego pacjentem. Z czasem to byli nawet dumni, że mogą komuś uratować pospołu z doktorem, życie. I rzeczywiście. Ten pośpiech często był potrzebny, zatem ratowanie życia nie było czczym frazesem. W owych czasach mniejsze lub większe wypadki były nagminne. Mnóstwo warsztatów, coraz ktoś obcinał czy urywał sobie palce lub okaleczał nogę. Były oparzenia kwasami, chemikaliami, zatrucia, wypadki pod rozpędzonymi końmi, pobicia, zaczadzenia i mnóstwo trudnych nawet do przewidzenia zdarzeń, które musiały kończyć się interwencją lekarza. Dr Przemyski często zapobiegał tym najsmutniejszym epilogom. Nie zawsze jednak było to możliwe. Po wizytach doktór wracał do domu, gdzie Helenka raczyła go pysznym obiadem. Po odpoczynku szykował się do ordynacji w swoim gabinecie. Nie było to jeszcze tak, jak sobie wymarzył, ale nawet ten prowizoryczny gabinet prezentował się całkiem dobrze. Parawan odgradzał część sypialnianą od reszty. Było małe biureczko, kozetka, woda do mycia rąk, szafka z najpotrzebniejszymi lekarstwami, ziołami czy narzędziami i parawan, za którym pacjenci mogli się przygotować – rozebrać do badania. Cóż jeszcze? Marzyła mu się fachowa pielęgniarka, ale to nie było jeszcze do zrealizowania. Minęło kilka lat. Oboje Joachim i Helenka kochali się w sobie, ale żadne nie chciało pierwsze odsłonić kart. Kochali się w milczeniu i platonicznie do momentu, kiedy doktór Przemyski dowiedział się o zwalnianym pięknym mieszkaniu na pierwszym piętrze przy placu Wolnica. Cztery pokoje, służbówka, łazienka, słoneczne i osobno gabinet. Do tego z klatki schodowej były dwa wejścia. Jedno do dodatkowego pojedynczego pokoju - gabinetu, ale z dużym holem – typowy lokal na gabinet lekarski, drugie do właściwego mieszkania. Oba lokale były połączone wewnętrznymi drzwiami, zatem nie trzeba było wychodzić na klatkę schodową. Mało tego. Na parterze zwalniał się lokal z wejściem od ulicy. Mogłaby tam być pracownia krawiecka Helenki. Już dawno Joachim zastanawiał się jak zrobić, by interesy się dobrze kręciły. Przecież nie wypadało, aby pani doktorowa pracowała. Helenka była tak świetną krawcową, że wszystkie panie z liczących się rodzin na Kazimierzu, a coraz częściej i z Krakowa, przychodziły do Helenki, by się wystroić. Z drugiej strony dzięki jej pracowni sam zdobył doskonałą klientelę. Teraz jego pacjentami były całe rodziny tychże pań, które się u niej obszywały. Wśród tej klienteli nigdy nie było takich, którzy prosiliby o zborgowanie, bo akurat nie było pieniędzy. Borg oznaczał, że będzie bezpłatna wizyta. Bez względu jednak na zasobność portfela pacjentów, dr Przemyski nigdy nie odmawiał udzielenia pomocy. Mówił, że to jest jego powinność wobec innych ludzi. Inna sprawa, że jego pacjenci poczuwali się do rzetelnego płacenia i nie nadużywali jego dobroci. Zdarzali się czasem tacy, ale dr Przemyski nie miał do nich pretensji, bo ich los był rzeczywiście nie do pozazdroszczenia, a pomoc im uważał nawet za swoją powinność. To się nazywało powołaniem. Gdyby Helenka uruchomiła pracownię, byłaby jej właścicielką. Mogłaby przyjąć krawcowe, które to, co zaprojektuje i skroi Helenka, będą zszywały. Helenka nie musiałaby pracować przy maszynie krawieckiej. Firma mogłaby się nazywać na przykład „Stroje od Helenki”, a może jakoś inaczej. On też by miał w tej samej kamienicy swój gabinet. Ich dochody zapewniłyby rodzinie dostatnie życie, a pozycja społeczna byłaby wysoka. Mając dobre dochody mógłby także rozszerzyć działalność charytatywną, którą uważał za swoją powinność. Wszystko oczywiście związane z medycyną. Ileż razy był na wizycie, przepisywał jakieś lekarstwa, a rodzina nie miała na ich wykupienie. Teraz mógłby przynajmniej dofinansować tych biedaków. Nie, nie w pełni. Zdawał sobie sprawę, że musi zmusić rodziny chorych do wykupienia lekarstw i ich zażywania, a nie wydania pieniędzy na coś innego. Musiał im mówić, że po kupieniu lekarstw u aptekarza, muszą je przynieść do niego, by sprawdził, czy nie ma pomyłki. Bieda ma tysiące potrzeb, a wódka była u niektórych ważniejsza niż zdrowie. Doktór postanowił wynająć nowe mieszkanie. Zarezerwował je. Miało być wolne za trzy miesiące. Postanowił się ożenić. Kupił piękne kwiaty, kupił pierścionek i przy obiedzie w niedzielę poprosił Helenę o rękę. Wzruszył ją tak bardzo, że popłakała się ze szczęścia. Myślała, że już nigdy Joachim nie zdecyduje się na oświadczyny. Tego samego dnia wszystko ustalili. Ślub w kościele parafialnym pw. Bożego Ciała w najbliższym terminie, uroczystość weselna skromna, ale akurat taka jak dla lekarza. Żadne z nich nie miało rodziny. Trochę bliskich przyjaciół. Do nowego mieszkania chcieli się już wprowadzić jako małżeństwo. Nie chcieli, aby ktoś ich obnosił na językach, że żyją pod jednym dachem bez ślubu, „na kocią łapę”. Pozycja ich była dobra. Nie należało niczego zepsuć, a będzie jeszcze lepiej. Jak postanowili, tak się stało. Ślub odbył się w Wielkanoc. Późna była tamtego roku. Było już ciepło. Helenka sama sobie uszyła sukienkę. Była przepiękna. Nie tylko sukienka, ale i Helena w tej sukience. Radość brała patrząc na tę dorodną parę. Młodzi myśleli, że w kościele będzie tylko kilka osób, tymczasem cały kościół pełen był ludzi. Chcieli oni zobaczyć swego doktora. Był to już czas, kiedy wszyscy mówili nie dr Przemyski tylko nasz doktór. Zresztą i dr Joachim czuł się jak najbardziej ich doktorem. Przecież on wiedział nie tylko gdzie, kogo i co boli, ale kto w kim się kocha, do kogo wzdycha, u kogo przyjdzie na świat dziecko, kto jakie ma kłopoty, innymi słowy wszystko, co może się w życiu zdarzyć. Mało tego. Znał wiele takich sekretów, którymi z nikim nie mógł się podzielić. Zawsze wysłuchiwał swych podopiecznych. Wiedział, że jak się chce uzdrowić ciało, trzeba też zadbać o duszę. Somma i psyche. Tego uczyli jego profesorowie. Wiedział, że mieli rację. Przeprowadzili się zaraz po Świętach Wielkanocnych do nowego mieszkania. Oboje byli zachwyceni, a Janek aż piał z zachwytu. W łazience był piecyk do ogrzewania wody. Nieopodal Placu Wolnica, przy ul. Gazowej znajdowała się Miejska Gazownia założona w 1857 roku. Produkowała gaz na potrzeby oświetlenia Krakowa oraz dla klientów indywidualnych. Coraz więcej ludzi decydowało się na ogrzewanie piecyków łazienkowych czy kuchni przy pomocy gazu. Był to jak na owe czasy luksus. Należy jednak przyznać, że oboje ciężko na to pracowali, wykonywali wielce pożyteczną pracę i zyskali wśród ludzi poważanie. Był rok 1914. Nadszedł dzień 28 czerwca. Niby dzień jak każdy inny, ale niezwykle obfitujący w skutki. Już nazajutrz cała prasa pisała o zabójstwie wiceksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Była to sprawa poważna. Ludzie dzielili się informacjami. Czuło się atmosferę niepewności, napięcia. Dni biegły szybko. Nadszedł 23 lipiec, a wraz z nim wypowiedzenie wojny Serbii przez Austro-Węgry. Wkrótce do tego wyścigu wojennego przyłączyła się Rosja i Niemcy. W sierpniu właściwie cała Europa była już w stanie wojny. Wszyscy się bali tego, co nastąpi. Helenka i Joachim ogromnie to przeżywali. Przecież byli ze sobą zaledwie kilka miesięcy. Wydawało się, że wszystko ułoży im się jak najlepiej, a tu wojna. Przebiegu jej i skutków nikt nie mógł przewidzieć. Joachim wiedział, że w każdej chwili może zostać powołany na front do jakiegoś szpitala polowego. Lekarzy na wojnie zawsze brakowało. Helenka aż cała drżała z obawy o życie Joachima. Bała się, że może stracić męża, a Janek dobrego ojca. Dla Janka ojcem zawsze był Joachim. Nastał czas trwogi.
-
Mnie się podoba. O czymś mówi ten wiersz. A w życiu jest tak, jak piszesz, różnie. Jeden lubi ogórki, a drugi ogrodnika córki. Pozdrawiam
-
Odchodzę, odchodzisz
Marek M odpowiedział(a) na Marek M utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
Odchodzę, odchodzisz, gdyś Panu życie zdał, gdy świat się odwrócił, gdyś sam go zmarnował. Zrywają się więzi, nie można zatrzymać, bo ktoś się pojawił, a może mnie nie ma? Zapadasz się w nicość i pamięć niszczy grad. Kto jest ci bliskim? Kto za pan brat? Cieniem odchodzi każdy w inną stronę, a to, co było zostaje stracone. Nic już nie widzisz, pustkowie smaga wiatr i łez pozostawia zaschłych smutny ślad. -
Aby tradycji stało się dość
Marek M odpowiedział(a) na Oxyvia utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Są różne szkoły. Modna to ta, która głosi brak wymagań. Inna zaś, że tylko przez stawianie wymagań, stopniowe podnoszenie poprzeczki można osiągnąć wysokie wyniki. Ja jestem zwolennikiem tej drugiej szkoły. Zbyt dużo widziałem potwornych porażek rodziców i ich dzieci wynikających z odejścia od stawiania jakichkolwiek wymagań w imię bezstresowego wychowania. We wszystkim musi być umiar. -
Dzięki Joanno za poparcie. Spodziewałem się jednak większej ilości głosów. Sam czasem przegapię jakieś "przecinki" i myślę, że nie chodzi o sporadyczność tylko regułę. Pozdrawiam
-
Tak. Można różnie interpretować. Rzeczywiście często się spotykamy z oświadczeniami, że od Nowego Roku to a to. I w ten stereotyp interpretacyjny łatwo wchodzimy. Tutaj sens jest głębiej zaszyty. Żurawie - zapowiedź nieuchronności zmian kompletnie od nas niezależnych czyli przejścia zimy w wiosnę. To jest obiektywne, nie subiektywne.
-
Widzę, że mój wiersz jest inaczej odczytany niż chciałem to powiedzieć. Ja, moja osoba jest tu całkowicie bierna. To nie ja postanawiam być odrodzonym. Ja proszę o odrodzenie, stąd żurawie, niechybny znak wiosny, odrodzenia odwiecznego, poza naszą wolą. To nie jest postanowienie np. o zaprzestanie nałogu. To jest prośba o odrodzenie z nieuleczalnej choroby. Moje postanowienia, acz nie bez znaczenia (wola walki), są jakby poza konkursem, bo to może zmienić tylko ktoś o większej mocy niż ja. Jak po zimie jest wiosna, tak ja proszę o odnowę. Tutaj żurawie pełnią funkcję metafory - zapowiedź odnowy.
-
cóż za powaga wprost dostojeństwo i lekki poszum powietrza drganie lecą żurawie wysoko w górze - wiosna nadchodzi proszę Najwyższy oddal chorobę bym się odrodził dla Ciebie, innych, dla siebie, Panie niech zło odejdzie słabości miną promienie słońca Tobą znaczone niechaj nie zginą
-
siódmy wers dodanie "ni" wyrównuje rytm, zresztą to jest z duchem języka "ani" lub "ni" krzty czegoś. "nie ma w nich ni krzty mądrości"
-
Janino, Twój wiersz trafia mi do przekonania. Trochę podobnie odbieramy. Popraw kim, czym - "tą" na co rozpoczął - "tę". Pozdrawiam Marek
-
"Trochę wiedzy by się przydało". Oj, przydałoby się, przydało. Rzeczywiście "Lecą żurawie" to tytuł filmu i to wcale nie takiego złego. Widziałem go niegdyś. Inna sprawa to lecące klucze żurawi. Nieomylny znak nadchodzącej wiosny. Żurawie, duże ptaki, w kluczu wyglądają wprost majestatycznie. Fantastyczny widok. Jeśli jesteśmy gdzieś za miastem, to słychać nawet taki poszum ich wielkich skrzydeł. Ich przylot do Polski oznacza zmianę zimy na wiosnę. Życie zacznie się budzić, to co spało snem zimowych zakwitnie. Zaczyna się nowy cykl. Odnowa!!! W tym jest metafora, ale to wymaga innych skojarzeń niż z radzieckim filmem. Dla mnie to jest właśnie poetyckie, a nie porównania do płyt chodnikowych, czy jakieś przeleciał mnie drutem kolczastym. Dzięki za uwagi i komentarze Ciągle czekam na uwagi "warsztatowe". Niech wreszcie ktoś napisze, o co w tym chodzi? Zaskakujące metafory, tak odległe, że aż mogą stanowić szaradę? Zdania odległe od siebie, jakby jedno z Rus drugie z Prus? Czy na tym polega dzisiaj piękno poezji? A może: Nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba. Wiem już, że nie jest ważny piękny język - to nie czyni poezji, wiersza jak przeczytałem w komentarzu kogoś. Nie czyni też rym czy rytm. Co zatem odróżnia prozę od poezji? Kiedyś mówiono o prozie rymowanej, a teraz czy o poezji bez poezji, a może bez poetyki, która jest banalna, przestarzała, staroświecka. Przyznam się, że jako dziewczyna, do której pisze wiersze chłopiec nie chciałbym otrzymywać tak "powyginanych" strof, tak udziwnionych ozdobników, metafor, które nie wiadomo czy są komplementem, czy obrazą. Do tego masa neologizmów, ktorych język polski nie wymaga, bo często brzmią one źle, brzydko. Młoda Polska, dekadentyzm obfitowały w neologizmy, ale za wybitne uważa się te wiersze, które są pisane pięknym językiem. Tak, to przeszłość. Z żywymi naprzód iść.
-
Stwierdzenie prawidłowe. Coraz mniej polskości. Należy tylko zadać pytanie dlaczego i próbować znaleźć na nie odpowiedź. Nie jest to łatwe, gdyż sprawa jest wielowątkowa. Mało tego - polityczna. Luksemburgizm zyskuje coraz więcej zwolenników, którzy nawet nie wiedzą, że to się tak nazywa.
-
Był październik. Rabka. To już połowa jesieni, ale słońce całkiem dobrze przygrzewało, a liście na drzewach wcale nie miały ochoty spadać. Czuło się, że lato nie chce odchodzić. Dzień był krótszy, ale nikomu to nie przeszkadzało, gdyż i tak trzeba było się zameldować na kolacji w sanatorium o osiemnastej. Nie było już tak jasno, ale to nie była jeszcze noc. Ciepły słoneczny dzień przypominał minione letnie miesiące. Prognoza pogody była optymistyczna. Nadal ciepło, bez opadów, bezchmurnie. Późnym wieczorem zaczął padać śnieg. Nie był to gwałtowny opad. Ot, leciały sobie płatki śniegu całkiem leniwie, kręcąc piruety w powietrzu, by w końcu spaść na zieloną trawę, liście drzew i gdziekolwiek indziej. Duże, piękne płatki. Wyglądało to zrazu całkiem niewinnie i wręcz urokliwie. Zieleń i biel na ziemi, a granat nieba za oknami. Rzadki widok, o którym nawet się nie myśli, bo taki niezwykły, niecodzienny. Mijały godziny, noc zapadła. Na samochodach leżały już spore czapy śniegu. Ranek. Przez okno widać, że nie był to zwykły opad. Śniegu było bardzo dużo, zbyt dużo, szczególnie na tę porę roku. Śnieg powinien pojawić się najwcześniej w listopadzie, kiedy bywa już chłodniej, a korony drzew już prawie bez liści przygotowują się, by przejść do snu zimowego. Tymczasem temperatury dotychczasowe to nie mniej niż 10 stopni Celsjusza. Zbyt wysokie, by ustała wegetacja. Soki we wszystkich roślinach krążyły w najlepsze, a spadek temperatury powodował ich zamarzanie w roślinach. Pnie, konary, gałęzie stawały się bardzo kruche, nieodporne na wiatr i obciążenia. Śnieg na gałęziach, konarach okrutnie je powyginał często do samej ziemi. Park wyglądał jak pobojowisko. Najżałośniej jednak wyglądały drzewa, które nie wytrzymały ogromnego naporu śniegu i pękały, ułamywały się jak cieniutkie zapałki. Ogromna ilość drzew leżała dookoła. Na jezdniach, chodnikach, trawnikach leżały gałęzie, konary niczym oderwane w katastrofach kończyny. Widok był przerażający. Żal było przyrody, szkoda tych ludzi, którym walące się drzewa, często potężne, wyrządziły szkody. Z drugiej strony sceneria była iście bajkowa i tak niespotykana, że spacerujący patrzyli na otaczający świat wręcz zafascynowani, tym bardziej, że wszystko dokoła było jeszcze pomalowane porannymi, słonecznymi promieniami. Smutne to były widoki, takie surrealistyczne. Zima prawie latem. Zieleń dokoła pomalowana na biało i okaleczona. Kuracjusze sanatoriów spacerowali wśród tych ruin przyrody. Jakże nieodległy był ich los i tych drzew. Wszyscy w jakiś sposób okaleczeni, sponiewierani. Cóż z tego, że z innego powodu. Ci ludzie, ta przyroda wszyscy wymagali rekonwalescencji i zabiegów rehabilitacyjnych. Nie wszyscy podniosą się po przejściach czy to choroby, czy to kataklizmu śniegowego. Jakże dziwnie splata się los wszystkiego, co żyje. Jakże świat ożywiony jest nietrwały, mało odporny, podatny na różne klęski, choroby, przeciwności. W takich chwilach przychodzi refleksja, że człowiek będąc na szczycie drabiny życia, powinien dbać o cały świat przyrody, o wszystkie stworzenia i rośliny, by nie zniszczyć tego cudownego domu, którym jest Ziemia.
-
ZIEMIA Jest plastrem miodu słodyczą kapiącym, Stukwietnym aromatem, Kipiącą obfitością pragnień nasycenia, Wyuzdanie otwarta na mnogość spełnienia. CZŁOWIEK Ziemię miał czynić poddaną, Lecz przekroczył swe uprawnienia Czyniąc ją zgwałconą, rozdartą I w końcu zemści się Ziemia.
-
cóż za powaga wprost dostojeństwo i lekki poszum powietrza drganie lecą żurawie wysoko w górze wiosna nadchodzi pozwól Najwyższy bym się odrodził dla Ciebie, innych dla siebie, Panie niech zło odejdzie słabości miną promienie słońca Tobą znaczone niechaj nie zginą
-
Klamra człowieczeństwa
Marek M odpowiedział(a) na Marek M utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
Po pierwsze nie szkodzić - Primum non nocere. Ta prosta zasada wszystko kryje w sobie. Nie umiesz, nie rób. Wiesz, to czyń powinność. Nie stawiaj warunków. Nie bądź jak ten złodziej. Nie korzystaj z tego, że człowiek w niemocy. Stokroć cię potępią, pokurczu plemienia. Kochaj bliźniego. To święte przykazanie ustala wszystko między ludźmi, Panie. Nic już nie potrzeba, żadnego kodeksu, Żadnych nakazów, zakazów, moresu. To nie z przymusu kocha się, szanuje, bo miłość sama wszystko reguluje. Kochać i nie szkodzić, każde wie stworzenie, Które zamieszkuje tę lub inną ziemię. Dlaczego więc trudne tak jest dla człowieka, Darzyć dobrem innych, z pomocą nie zwlekać? Po co czynić zło i różne bezeceństwa. ”Kochaj i nie szkodź” jest klamrą człowieczeństwa. -
Dzięki Aniu, Wal zawsze prosto z mostu, a nie owijaj w bawełnę. Marek
-
Dzięki za uwagi. Tak, jest przegadany, lecz jest to zamierzone, choć efekt nie został osiągnięty, jak sądzę po wypowiedziach. Nadzieja to jest coś na wielu poziomach. Początkowo niemalże równa się pewności, że coś się ziści i pokona przeszkody. Tak się dzieje, kiedy zapadamy na jakąś chorobę. Potem już nie jest dobrze. Nadzieja jest krucha. Im dalej, tym gorzej. Nowe trudności, przeszkody. Szukasz światełka w ciemności. Szukasz dróg. Wiesz, że są inne, może kręte, ale są. Podpowiadasz, sugerujesz, a tu Minister Kopacz stoi na straży niemożności. Nie możesz sie leczyć, nie możesz się rehabilitować, bo wrzucono wszystkich do jednego wora. NIe ma człowieka. Jest ileś tam przypadków, a średnio na jeden jest np. 4 tygodnie rehabilitacji i koniec. Dalej na zieloną trawkę, a choroba trwa. W moim przypadku jest wyścig; albo choroba, albo rehabilitacja. Nikła nadzieja. Leki nieodzowne wywołują niezwykle groźne choroby, psują to co było. Inne leki są zbyt drogie. W końcu bezsilność i pozostaje tylko nadzieja w Panu. Tak, tego efektu gradacji nie udało mi się osiągnąć, co było moim celem. Wiersz jest osobisty. Nie jest naszpikowany metaforami, bo byłby całkiem nieczytelny. Fakt, inny jest świat zdrowych, a inny chorych. Inny odbiór. Dzisiaj to już wiem, ale kiedyś nie za bardzo. I przysłowie: Syty głodnego nie zrozumie. Jakże trafne, ale w tym jest wielowiekowa mądrość i lapidarność. A ja się rozgadałem. Formalne błędy? Bardzo starałem się ich uniknąć, ale jeszcze coś zawsze się zakradnie. Pierwszy wers - rym wewnętrzny. Na razie nie mam pomysłu, by nie popsuć rytmu. Dzięki i prośba o kolejne uwagi. Może piszę niemodnie, ale uważam, że pewne refleksje mają silniejszy wyraz właśnie poprzez wiersz.
-
Dzięki Joanno Przesłanie jest konsekwencja konkretnej sytuacji. Proszę jednak o te uwagi, co do formy. Jest to ważne, przynajmniej dla mnie Marek
-
Przyszłość rozchwiana, przykra, nieznana, skreślone cele, dążenia, plany. Niemożność gnębi, giną pragnienia. Okrutna prawda– nieuleczalna - jest taka zwykła, że aż banalna. Jest w uzdrowieniu nikła nadzieja. Codzienna gorycz, cierpienie i ból. Radości prysły, marzenia sczezły. Rosną pytania, brak odpowiedzi. Mój świat się kurczy, nić życia trudna, a egzystencja przede mną nudna. Jeszcze nadzieja – światło w ciemności. Lata niemocy biegną. Zwątpienie. Rosną trudności, góry, przeszkody, a zrujnowanych obrona szańców, bastionów czy szans marnych - udręka. Walka z chorobą, głupotą - męka. Jakże jest krucha taka nadzieja. Nowe terapie, próby na świecie. Tutaj brakuje w kasie, a w głowach chęci rozwiązań, wyjścia z marazmu. Widzisz się zatem w roli skazańca, mimo, że chciałbyś w roli wybrańca szukać dla wielu resztek nadziei. Już coraz mniej jest szans do obrony - obrońców mało. Ach, jakże mało! Niszczące leki – leczą i psują. Czy jest coś jeszcze sił albo woli, przecież bezsilność najbardziej boli, opoką będzie w Panu nadzieja.
-
NASZ BÓG Świata nie stworzyło pięciu czy bogów stu. Świat stworzył jeden, nasz, ludzi Bóg. Czy ma on imię? Po prostu Bóg. Po cóż więc kłótnie, zwady czy wojny? Dla Boga? Ależ na Boga! To dla człowieka próżności, dla jego podłości, dla jego zuchwalstwa, dla jego małości. To człowiek chce, by Bóg jego religii wywyższył się, by większym, ważniejszym był. Znów jakiś demon z człowieka zakpił. Większy? Od kogo? Od siebie samego? Tylko człowiek mały może wymyślić coś tak niemądrego.
-
Cieszę się, że są jakieś komentarze. Oxyvio, bardzo pilnuję, by nie było takich błędów, jakie zauważyłaś. Oczywiscie za chwilę poprawię. Mało tego. Na ten temat napisałem kilka słów i umieściłem jako tekst do dyskusji "Trochę elegancji". Nie cierpię błędów. Sam się na siebie złoszczę, jeżeli coś przeoczę. Źle mi się czyta w komputerze, jeszcze gorzej z małymi literkami w książkach. Kiedyś pochłaniałem góry książek, od kilku lat nie. Musiałem sie czymś zająć. Sięgnąłem do szuflad i najpierw przygotowałem książeczkę "Tinka - najmniejszy przyjaciel" (fragmenty też umieściłem na forum debiutów prozy) potem zacząłem porządkować wiersze. Trzeba było dokonać weryfikacji i znalazłem się na forum debiutantów. Przyczyną trudności w czytaniu była zaćma posterydowa. Przy okazji przemodelowano mi wzrok z dalekowidza na bliskowidza. Starych drzew się nie przesadza. Wzroku też. Co mi z tego, że widzę i odczytuje numery rejestracyjne ze stu metrów, kiedy nie widzę dobrze najbliższego otoczenia. W gruncie rzeczy, nie różnimy się zbytnio w pojmowaniu tej ostateczności. Ty pojmujesz świadomość z całym bagażem pamięci, dla mnie jest to bardziej zdolność rozumowania, właśnie uświadamiania sobie swojego istnienia. Zresztą nie to było przyczyną napisania tego opowiadania. Kiedyś pojawił się anons na tej witrynie, że będzie konkurs na opowiadanie o śmierci. Usiadłem i napisałem to, co sam przeżyłem. Teraz podałem do publikacji. Przeżyłem coś dziwnego, ale nie znalazłem wytłumaczenia. Było to zadziwiające, niezrozumiałe, ale nie przerażające. Raczej zdziwienie, że to może być już. Opisałem i podzieliłem się. Od dawna już śmierci nie widzę jako coś złego, jakiś dopust. Taka jest kolej rzeczy. Owszem, jeszcze chciałbym się podzielić różnymi refleksjami. Wiesz, że dla mnie istotą jest treść, a nie forma (w wierszach). Formy już nie zmienię, bo nie umiem tak myśleć. Zresztą doskonale mnie wyczułaś. Proza jest mi chyba bliższa. Tego nas uczono w szkole. Co tydzień długie wypracowanie. Poezji nie uczono. Pozdrawiam Dzięki za komentarze Piszecie, że smutne. Ktoś powiedział, że życie jest to chorobą ze skutkiem śmiertelnym. Tak właśnie jest i to przyjąłem do wiadomości. Marek
- Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- Dalej
-
Strona 4 z 7