Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Jimmy_Jordan

Użytkownicy
  • Postów

    3 296
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Jimmy_Jordan

  1. Nawijam na ramiona pelerynę kwiatowych maszyn. Dyszące mieszczaństwo zaparowuje uliczne znaki. Być może nie poznasz zapachu okrycia gościa, w jakim stoję przed tobą skrojony łąką rozkwitu by trafić na uda. Rozcieram włosy, przeczuwam, wchłoniesz kochliwie ten płaszczyk. Chodniki przestają cierpieć nerwicą natręctw. Wystarczy nam reumatyzm fiołków w zakryciu = tulenie szarańczy miasta zwid. pustynnych piasków. każąc jej omamy taszczyć jak cuda. w lektykach?
  2. aha, to pan myśli ustyma, aha. można palcyma (za M.S.) to samo pomyślałem ;]
  3. buahahahahahahahahahahaha
  4. czy jest taka możliwość, że jakbym cię ładnie poprosił to napisała byś coś żywszego, gwałtownego, dzikszego niż te wiosny i kwiaty codzienności, oczywiście podoba się, ale mam wrażenie, że tak nie można non stop tzn. (o może w ten sposób) nie chcę się uzależnić ;) pozdrawiam Jimmy
  5. Czy też powieść powinna przedstawiać nam swoje postaci, czy aby nie jest wskazanym by to choć raz zaszła swego rodzaju resublimacja? Pisząc resublimacja mam oczywiście na myśli odwrócenie, zamianę lub też jeśli trzeba opaczność. Nazywam się Wacław Strzygiełek i przez następnych parę stronic będę państwa bohaterem pierwszoplanowym, za mną w pokoju odwiedzin stoi Marysia, a tuż obok niej doktorowie Grecki i Szalona Źrenica a także poeta Mięczek Warunek. Jestem siódmym dzieckiem stróża pijaka Przemysława Strzygiełka ze wsi Puszcza, który około piętnaście lat temu obwołał się mesjaszem i w towarzystwie niemal wszystkich swoich zmienników udał się w świat szerzyć święte słowa. Rzecz jasna, w celu zachęcenia wspomnianych Przemysław natychmiast mianował ich swymi oświeconymi apostołami. Wujek Ferdynand, wybraniec z którym ojciec do dziś utrzymuje kontakt opowiadał mi wiele razy o raju, jaki Prometedion, tak ojciec nazwał się jako mesjasz, buduje dla swoich wyznawców. Matka, jako że była osobą powściągliwą i raczej zamkniętą w sobie, iluminację współmałżonka przyjęła dość spokojnie, szybko wyszła ponownie za mąż, a moim ojczymem został ostatni stróż w naszej wsi Olek Winny. Oczywiście nie mam jej tego za złe, wręcz przeciwnie, jako pięciolatek najdłużej tuptałem na ich weselu. Jednak jak się okazało, w moim tańcu byłem odosobniony, pozostała szóstka dzieci stróża pijaka tak zżyła się z ojcem, że albo pojechała z nim szukać rajskiego ogrodu, albo znalazła schronienie u matki Prometediona, to jest mojej babki. To by było na tyle, mniej więcej wytłumaczyłem wam kim jestem i skąd pochodzę. Miejsce, gdzie aktualnie przebywam nie jest bynajmniej obszytą atmosferą sielanki Puszczą, lecz rządową kliniką psychiatryczną, która jako pierwsza placówka na świecie podejmuje się leczenia poetów, którym z nudy stałem się kiedy matka przyrządzała apokaliptycznie zwyczajne śniadania, obiady, kolacje dla Olka, ewentualnie kiedy Olek dwadzieścia cztery przez siedem siedział w stróżówce, z powodu braku zmienników. Tak więc matula nosiła przekąski, przystawki, dania dnia, ogółem starała się jak tylko mogła dogadzać Winnemu. Dostawał odleżyn, rosła mu gęsta, ruda broda, tył i tył, a matula przy każdej wizycie bywała dłużej i dłużej, toteż paradoksalnie czasu by przygotować nienasyconemu ojczymowi jedzenie miała wciąż mniej i mniej. Z antynomicznej opresji wybawiła ją dopiero jego śmierć, spowodowana, bodajże, zakrzepem, w każdym razie czymś o okrutnej nazwie. Tak, cały ten czas pisałem wiersze. Nie było to nic wielkiego, ale w momencie gdy zjawiło się moje obłąkanie miałem ich już spory tomik, co niechybnie przywiodło matkę na trop kliniki. Z perspektywy czasu nie sposób powiedzieć, iż był to trop fałszywy. Zatem całą plejadę powieści powinniście już znać, wspominałem przecież o pacjentach, odwiedzających, doktorach? Przez następne kilka stroniczek skupmy się właśnie na nich. Nie chciałbym bowiem, tak prosto z mostu, w dodatku tuż przy wstępie, podawać pełnej genezy oraz charakteru mojej choroby. To byłoby zbyt proste, a ja przecież nie porywam się na byle nowelkę, lecz na powieść, wielką kanciastą, toporną księgę, druzgoczącą głowy, łamiącą dłonie, mutującą oczy… Nie może się jednak zdarzyć, iż twór świra, dyrdymała, wariata będzie tworem normalnym. Jeżeli zaś, po mimo mych usilnych starań ograniczony we mnie okazałby się okazem zdrowia w rzeczywistości, proszę mnie o tym bolesnym fakcie poinformować. - No, Wacek sprawuje się coraz lepiej – z dumą zakomunikował Szalona Źrenica, a jego źrenica lewego oka zważywszy się gwałtownie, odepchnęła wdzięczne spojrzenie Marii- jeszcze wczoraj narzekał na bóle włosów – tutaj w szerokim uśmiechu pogroził pacjentowi – ale dziś to doprawdy nie ten sam człowiek, mówię pani.- skinął, poklepał Marysię po ramieniu, jego lewa źrenica zdążyła jeszcze rozszerzyć się gwałtownie i wyszedł. Stojący za nim Grecki szybko zmierzył kobietę wzrokiem, większość czasu rezerwując na okolice ud i bioder, po czym, ponieważ nie miał nic na miarę ruchomych źrenic, po prostu wyszedł. Marysia rozglądała się krótką chwilkę, zupełnie jakby odwiedzała Wacława po raz pierwszy. Zamknęła drzwi, widać było, że te wizyty napawają ją jakąś tajemniczą ekstazą, napięciem, które szczególnie wyraża się drżeniu rąk. Przychodziła niezwykle często, zwłaszcza ostatnimi czasy, kiedy to jej umiłowany poeta dostał propozycję odegrania roli w filmie. - Była tu?- głosem pretensjonalnym i pełnym wyrzutu cisnęła w kierunku zachwycającego się ścianą Wacława – Była tu, ta suka? Była, po co ja się pytam, oczywiście, że była…- słowa wystrzeliwała z prędkością pocisków za co zmącona, grająca poetom melodie, cisza obraziła się na nią. Pretensje jej Wacław uznał za niepodważalne, nikt nie ma przecież prawa drzeć się tu, gdzie od spokoju zależy tak wiele. Kolejną myślą, która wyrysowała się teraz w jego głowie, był los Mięczka Warunka, przyjaciela, który zapewne nie oczekując tak potężnego zmącenia, nie wyszedł z sali. Dopiero przerażone oczy Wacka pokazały Marysi prawdziwego, choć nie właściwego odbiorcę jej krzyku. Czasem mogło się wydawać, że Warek, jak zwykł się nazywać, nie posiadał jakiejkolwiek partii mózgu, którą można by uznać za poczytalną, mimo to pod wpływem fochów drobnej kobiety, jaką była Maria, obudziło się w nim przerażenie. - Warek, idź no przynieś, kubki, napijemy się herbaty…- Mięczek stał nieruchomo ze ślepiami wytrzeszczonymi w stronę Marii i nienaturalnie podniesionymi ramionami. Wacław próbował jeszcze przez moment sprawić, żeby nieznośna bokserska garda ustąpiła, ale nic nie wskórał. Dziewczyna zakryła usta dłonią. Cisza ponownie wdrapywała się na tron i pewnie szczęśliwie zasiadła by na nim na dłużej, gdyby nie wrzask i trzaśnięcie drzwi, którymi Warek skwitował swoje niezadowolenie.
  6. albo żubrem żubry...
  7. pikantne? nie sądzę Jimmy :) zależy jak widzisz baby są w nosie ;) dzięki za obecność pozdrawiam ciepło ps. ah wiem coś mógł zrozumieć ahaha dobre:))))) tzn. ja to odebrałem dwuznacznie, w ten właściwy sposób tyż ;) pozdrawiam Jimmy
  8. palec w bałtyku oka niestety nic potem raczej, a puenta to już w ogóle masakra pozdrawiam Jimmy
  9. pikantne zakończenie ;P ech te baby pozdrawiam Jimmy
  10. heh mikrofalówki to era... hej pozdrawiam Jimmy
  11. nie chwaląc się, jak myślisz czyj ten anioł? od kogo znaczy? ;p pozdrawiam Jimmy
  12. technicznie na pewno. do treści podchodzę drugi raz i już rozumiem dobrze jest nawet bardzo dobrze. pozdrawiam Jimmy
  13. poprawię pozdrawiam Jimmy
  14. dobra już z tą przerwą ;p nie nalegam, przynajmniej się coś dzieje po nocach. pozdrawiam i dzięki Jimmy
  15. tak w świetle dziennym widzę ;) ale tu winowajczynią późna godzina Panie Samobójstwo, człowiek nie poczytuje wtedy banału, jakoś to zmienię pozdrawiam i dziękuję Jimmy
  16. otoczmy się jak skrzypce na mrozie północy zachłannie kalafonia ciemna kołdrę z twarzy rozkopie pląsami przeciągle czy bywasz pełna gdy I AM w tobie drewno włóczy zwiedzanie drzazg w smyczki przeciągle doświadczamy tarzając się w żużlach dach sczerniał arpeggio sępia biel nadniebna rwie wariactw ułożeniom brak pełni zapełniam rzadko kiedy nikt nas nie widzi jak on ten księżyc skrzypek na dachu: „gdybym był bogaty też byłbym zapełnił” i skacze
  17. Bolesław -Tak, nazywam się Bolek, Bolesław, nie tańczę w reflektorach i kropka, proszę się nie wymądrzać. Nie ma słońca - nie ma tańca. Nie ma tańca - nie ma winy. Nie ma winy – nie ma kary. Nigdzie nie idę i kropka. Balet-mistrzostwo osiągnąłem w wieku lat dwunastu podczas gdy moi rówieśnicy budowali z piasku zamki o ułomnych wieżach, świadomi okrutnej regularności fal. Szumiało w uszach, a wzrok potrafił skoncentrować się jedynie na morskiej pianie, która bezwonnie rozmydlała w nas ciszę wydm. Balet-mistrzostwo – zmyślona przeze mnie nazwa wymyślnie słodkiej czynności, którą przez krótkie chwile, między wakacyjnie błahym śniadaniem i równie obfitą obiadokolacją, miałem okazje praktykować. Najdokładniej przypominam to sobie wtedy, kiedy przykładam do uszu muszelki. Ich pachnące solą, hałaśliwe skorupy wspominają. Zbieram je dokładnie od tamtej pory, to jest, od dwudziestu lat. Codziennie rano. Jesienią jest ich tu bardzo dużo, muszę obchodzić w tę i z powrotem po kilka razy, a one i tak mnożą się jak bakterie i szumią głośniej i energiczniej, budzą okolice jak wiejskie koguty. Na innej plaży owszem tolerowałbym taką bezczelność, ale tutaj, gdzie dowiedzieć się może każdy. Gdzie każdy może usłyszeć grzechy mimo sprzeciwu grzesznika. W innym temacie owszem tolerowałbym taką bezczelność ale one to robią złośliwie. Szepczą o moim balecie, szepczą na północ i na południe, zdradliwe. Od dwudziestu już lat bronie swojej intymności, którą permanentnie wyrzuca morze. Zamykam je w domu. Dwa lata minęły odkąd zasypałem piwnicę i pralnie, dziś śmiecę w sypialni, dwa wiadra dziennie przez cztery miesiące. - Nie proszę pani, nie ma mowy, nie tańczę! I kropka. Latem odpoczywam, morze wyrzuca same okruchy niezdolne by cokolwiek o czymkolwiek wiedzieć, te małe mają spokój, tych małych nie ruszam. To smutna pora turystów, przypadkowych ludzi zmuszonych do markowania szczęścia przez maksymalny tydzień urlopu. Bandy pracoholików wtłoczonych w wiry rodzinnych powiązań. Nikt z nich, sztucznie opalonych sztucznymi słońcami miast nie chce słyszeć prawdy. Nawet jeślibym podczas tego tzw. Sezonu, spotęgowanego ich nadętością, oczyścił zawartość piwnicy, pralni lub też sypialni, gdzie znoszę jedynie najokazalsze paple i ubarwił nimi ruchliwy grunt plaży, nikt nie przejąłby się ich wołaniem. Oczywiście przynajmniej nie od razu. Najpewniej miesiąc dalej cały kraj szumiałby to samo: Balet, balet, balet wśród wydm… Na to właśnie nie mogłem pozwolić. Na innej plaży owszem, ale do cholery ciężkiej ja tu żyję! Strach pomyśleć: gdyby się wydało. Ten rozgrzany bezosobowy ścisk, między stosami uschłych morskich klamotów, odnajdowanie tu uczucia, kochanie przed jednogłośnym mułem opalającego się mięsa. Sępy. - Proszę pani – Tyl-ko-na-słoń-cu ! Wiosną gdy podstępne wlazły mi do łóżka, gdy zasypiałem i budziłem się z neurotycznym szmerem pod czaszką, gdy pobiłem obcego dzieciaka żerującego na mojej fabule i mojej zakrwawionej jak pięść autopsji, gdy zabrano mnie na uwłaczające mojej godności badania psychiatryczne, gdy zaczęto omijać łukiem moje podwórko, lub wręcz rozpowiadać bzdury o moim dobrym samopoczuciu, nie wytrzymałem, a dokładniej: było mi wszystko jedno. Jest Zima - tuż przed drugim wezwaniem do sądu (mały musiał być jakimś paparazzi, inaczej po co mu były moje sekrety?) na plaży nie było nikogo. Tego dnia wraz z wschodem skorzystałem z niosącej wytchnienie nieobecności świata i podłożyłem ogień, uprzednio pokruszywszy każdą, bez wyjątku szumiącą rzecz jaką napotkałem w pobliżu. Mój nowy dom i tak ziści się gdzieś niebawem, olbrzymim wysiłkiem pokonuję tak obce mi teraz, spopielone, ściany. Przeznaczyłem na ten szum największą część życia. Tak czy siak mam zaklepane miejsce, sąsiedzi już zaczynają się gromadzić, wypytywali przez lata, żaden wprost. Płoszyli krewnych. Ciągłe „co” i „jak” okraszane znakami zapytań, jak gdyby wtórowały muszlom. Lecz przecież ja ani przez moment nie wstydziłem się swoich planów. Wystarczyło pozbyć się dumy czy czegokolwiek innego i spytać. Może nie potrzebowałbym tej dwudziesto dwu tysięcznej szumiącej armii? Jest zima. Sztuczne słońca tylko utwierdzają okolicę w nadęciu. Tak to już jest, cały rok, jak nie nadęci turyści to nadęci mieszkańcy przywracają człowieka do pionu. A tu bęc, macie swoje, płonie domek na śniegu, dowody zniszczone – następnych nie będzie. - Proszę mnie nie pchać, już mówiłem! Jakie prawo? Co użyte przeciw mnie? Z jakiego urzędu? Jakim prawem? To ona mnie wtedy zmusiła, jej wina, jej balet – szukać Baletmistrzyni!
  18. mistrz, ładne metafory, osobliwy styl, zmusza do zastanowienia. Kompozycja złożona i puenta gdzieś bliżej środka wypada, ale cołości dobrze robi to porównanie do kamienia więc nie zmieniałbym nic. Oczywiście niektóre rzeczy wymagają powrotów ;P jak przystało na kawał porządnego mięcha chce się obgryzać kości. pozdrawiam Jimmy
  19. "nie no " out reszta ładna zgrabna, dziwić się że nikt nic nie pisze pozdrawiam Jimmy ps ale dobrze by było urozmaicić
  20. tempus fugit panie Rewiński nic pan nie poradzisz pozdrawiam Jimmy ps na basen do bielawki często się jeździ ;) ale żeby tak na takie panta rei wpaść to tylko prawdziwy poeta, chyba że chodziło o te kobietki hihi
  21. łuhu ;) jakież szaleństwo z twej strony Steff! pozdrawiam powigilijnie Jimmy
  22. załóżmy złożone Anty -towarzystwo o różnym podłożu genetycznym bezzwłocznie bezdzietne i przejdźmy się z nim po ulicy nikt nas nie -my wszystkich za niemych weźmy w ramach bezsprzecznie bezdzietnej działalności swej stwórzmy dla grupy i skupmy rzeczywistość prosto pro-towarzysko tych nie-mych za mysie firanki w zamyśle nad naszym bezdzietnym anty zgadzam się ale przy edycji wyskakuje błąd pozdrawiam wigilijnie Jimmy
  23. tak tak wiem wiem po prostu potrzebuję sobie zrobić przerwę ;] nawzajem adek Jimmy
  24. no niech wykrztuszę: hahahhahahahah ;p pozdrawiam Jimmy
  25. prawie ;) jutro się pozdrowimy pozdrawiam Jimmy
×
×
  • Dodaj nową pozycję...