przemierzam pustynny piach
las
turnie
i knieje
weselę się gdy
nadchodzi zmierzch
i odchodzi zmęczenie
nie liczę już
drzew
nocy
i dni
idę sam
przez wydmy
pod wiatr
przemierzam pustynny piach
Słońce piętrzy się
i sączy
dąży do wytrwałych
sążni
Krąży za dnia
krąży
nocą bywa
w ciąży
Mądrzy się i
mądrzy
gdy promieniem swym
nas łączy
Kręci się
wciąż kręci
wokół Ciebie
bez pamięci
długie powroty
w szum morskiej wody
słońca zachody
w jesienne słoty
obce inwersje
w cudze koneksje
pływy księżyca
i twa tajemnica
ginące ogrody
czarne pochody
mnożą się kłótnie
zebrane na płótnie
ja wciąż istnieje
mam nadzieję
niespełnione marzenia
kultowe znaczenia
ziarenko piasku
w potrzasku
pozwól mu odejść
z zachodem
długie powroty
w szum morskiej wody
nazywają mnie motyl
pamiętaj o tym
Nie patrz na mnie
nie zaglądaj wszędzie
to są daty
przecież nam ich
nie ubędzie,
choć spadają
jak z drzew żołędzie
nie patrz na mnie
usiądź w rzędzie
Cóż że szybko
mogę uciec
z Twoich myśli
z Twoich złudzeń
gdy z zamyśleń, Twych
naprawdę
poszybuję
łatać tratwę
Łatwiej łatać
niż oceniać
nasze wady
ludzki nieład
mieć w zanadrzu
to, najprostsze
nie nadziewać się
na ostrze
Tak boli Twoja nieobecność
oddechu Twego niemoc
sny spod moich powiek
koszmarne iluzje
Nie zwiną się w kłębek
jak nici na wietrze
są bardziej słone
niż łzy
Tak boli Twoja nieobecność
zebrana w kącikach oczu
sumą wszystkich strachów
jest spokój
Choć oddycham jeszcze trochę
tonę
i chociaż jeszcze trochę
płonę…
Tak boli Twoja nieobecność
w szklanym ciętym pyle
rani me ciało
na tyle że ginę
Wreszcie jestem spokojny
takiej nocy nie przeżyłem od lat
łaskawością tarczy słonecznej
bliski, daleki dat
W Twoich ramionach zastaje
niepokój, namiętność i ból
jak matka tuli swe dziecię
w czułości zostawia je wpół
Samotny od zmierzch do świtu
obserwując świat za krat
nonsens świtania po cichu
od zawsze dzieli nas
Ceną wolności, godzina
ukryty w źrenicach czas
to co jest wieczne nie mija
to co jest kruche trwa
Marzenia, ziarnka piasku
zagubione gdzieś w oddali
ciepłym słońcem nas kołyszą
ocaleni
Klepsydrą czasu
wydmy,
układają w znak księżyca
niebo,
z nad Birmy
Tak jak kamyk
zagubiony w wodzie
śliski,
wymykasz mi się z dłoni
w toni,
zatracasz zmysły
A ja, jak w karnawale
ulica za ulicą
mydlą się moje oczy
łaskawą oblubienicą
Na skwer zaglądam zazdrośnie
wpadam w złą melancholię
może utopie w wiośnie
swą łzawą agonię
I będę bezpieczny
w złożonej Twej dłoni
gdy rozdzwoni się wiatr
pod ciężarem pędzących słoni
Noce są jak otchłań
w którą zanurzam ręce
patrzę w Twoje oczy
kiedy tylko zechcę
Nasze dłonie splecione
w jeden dzień wokół odległego jutra
między nami leży cierń
z nie rozpakowanego pudła
Tacy sami jak kiedyś
odkładamy spory
by w ów blady świt
odeszły dawne zmory
Tacy sami jak kiedyś
lecz każde z osobna
patrzy na świat
z cudzego okna
Naprawdę nie wiem sam
którą prawdę znam
naprawdę nie wiem gdzie
odnajdę Cię
W błękicie nieba
czy w płaczu sióstr
w tysiącu słów
a może chust
Naprawdę nie wiem
kochanie moje
jak nasze klęski
podzielimy na dwoje
Twój smutek księżyca
zasnute noce
ciepłe
prorocze
Tajemnicze zielone
drzewo przy oknie
przemieszcza się z siłą
zapomnień
Krajobraz jak w lustrze
rozmył się nagle
a nasze kłótnie
nieważne
Z mętności wyłania się słońce
jak na wybrzeże słoniowej kości
patrzysz tak zazdrośnie
w moje oczy, w rytualne pnącze
Chociaż jesteś tu, jesteś jak cień
z każdą chwilą jest Cię mniej
i może pooddychasz przez chwilę
powietrzem nie łuczywem
W letni czas przypomniałaś mi
jak bardzo wolno płyną dni
w kłębku nici rozwija się wciąż
słonecznych promieni gąszcz
Słodko usnę przy Twym boku
i z zapachem perfum wokół
moja vanilla-sky
wypijmy za utracony raj
Spaceruję sam
wśród przebudzonych ludzi
tylko wilgoć Twoich ust
jeszcze mnie budzi
Wśród zmierzchu drzew
w obecności nocy i księżyca
śnię wciąż niespełniony sen
z naszego życia
Nieprzerwany sen
wśród przebudzonych ludzi
śni go tylko ten
który nigdy się nie przebudzi